Za blisko - Kulawik Anna - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Za blisko ebook i audiobook

Kulawik Anna

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Za blisko – Ta miłość nie powinna im się przytrafić…

Anita ma dwójkę dzieci, męża, dom i psa. I poczucie, że gdzieś w tym nudnym życiu zagubiła siebie. Czego naprawdę pragnie? Kiedy ostatni raz czuła się kobietą? Czy kiedykolwiek ktoś rozbierał ją wzrokiem tak, że zabrakło jej tchu? Jej niewinny flirt z młodym sąsiadem miał być tylko rozrywką. A przerodził się w niepohamowane tornado namiętności, czułości, a może nawet miłości? Ona – przewodniczka i mentorka. On – zafascynowany uczeń. Ale ta lekcja życia może ich sporo kosztować…

 

Nie było do tej pory powieści, która tak odważnie odsłania świat kobiecych pragnień i fantazji erotycznych. To historia o tym, czego tak naprawdę chcą kobiety.

 

Chodziłam po mieszkaniu, zastanawiając się, co się właśnie wydarzyło. Wiedziałam, że te emocje dotyczyły mnie. Szukałam tylko w myślach logicznego wytłumaczenia. Przy tym chłopaku traciłam kontrolę nad sobą, moje ciało przejmowało władzę nad umysłem. Dawno nie czułam czegoś takiego przy Marcinie. W sumie nigdy nie czułam. Przez kilka lat małżeństwa to ja zawsze inicjowałam bliskość. To ja byłam przewodniczką w naszej erotycznej podróży, która ostatnio przypominała wycieczkę po pustyni. Byłam głodna uczuć. Byłam spragniona bliskości. Tęskniłam za zainteresowaniem, tęskniłam za takim właśnie męskim spojrzeniem. Tyle że nigdy wcześniej nie pozwoliłam sobie na takie zachowanie wobec innego mężczyzny. Dominik coś we mnie poruszył, coś obudził. Pragnęłam jego dotyku. Dziesięć minut temu miałam ochotę zerżnąć osiemnastoletniego syna koleżanki!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 57 min

Lektor: Laura Breszka
Oceny
4,5 (178 ocen)
124
28
17
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
martynoir

Nie oderwiesz się od lektury

Ania ma bardzo świetny styl pisania. Przeczytałam w kilka godzin i już czekam na kolejną część . Ba! Czekam na ekranizację . Ania gratuluję talentu ❤️
40
laurafiedor

Nie oderwiesz się od lektury

Uważam, że jak na debiut wyszło całkiem elegancko, osobiście zabrakło mi trochę budowania napięcia między bohaterami i jakiś 200 stron więcej, ale i tak uważam, że warto się wczytać, bo autorka ma zdolności i wierzę, że przy kolejnej części rozwinie skrzydła. Ps.Bardzo dużym plusem jest to, że nie ma w tej książce głupiego pierdololo:) Gratulacje Ania!
20
paucyg

Z braku laku…

ostatecznie stwierdzam, że erotyki nie są dla mnie
10
Miska_94

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna ksiazka! Przeczytasz w jeden dzien 😍
10
kerukm

Nie oderwiesz się od lektury

Super! Genialnie się czyta. Czekam na kolejną część
10

Popularność



Podobne


PRO­LOG

Le­ża­łam w ciem­nym po­koju na nie­wy­god­nym łóżku. Nie mo­głam się ru­szyć. Ktoś przy­trzy­my­wał moje nogi i ręce. W po­miesz­cze­niu uno­sił się za­pach stę­chli­zny po­mie­sza­nej z ty­to­niem i odo­rem stra­wio­nego al­ko­holu. Czu­łam na so­bie mę­ski od­dech. Ktoś sa­pał pro­sto do mo­jego ucha. W pew­nym mo­men­cie jego ję­zyk za­czął wę­dro­wać po mo­jej szyi i twa­rzy. Prze­ra­że­nie ogar­nęło i spa­ra­li­żo­wało całe moje ciało. Nie po­tra­fi­łam ani się ru­szyć, ani wy­do­być z sie­bie słowa. Po pro­stu le­ża­łam i po­zwa­la­łam temu ko­muś ro­bić ze mną, co chciał. Obca, szorstka ręka su­nęła po mo­jej no­dze, bio­drze, brzu­chu. Czy­jaś ob­le­śna dłoń za­częła ba­wić się moją pier­sią, czy­jeś usta ssały i gry­zły mój su­tek.

– Lu­bisz to, ma­leńka? – usły­sza­łam za­chryp­nięty mę­ski głos. – Po­każę ci, co po­trafi praw­dziwy fa­cet.

Męż­czy­zna zdarł ze mnie majtki i za­czął szar­pać się z roz­por­kiem swo­ich spodni. Za każ­dym ra­zem, kiedy chcia­łam się po­ru­szyć, coś mnie blo­ko­wało. Jak­bym zu­peł­nie stra­ciła kon­trolę nad swoim cia­łem.

– Nie wy­ry­waj się – usły­sza­łam inny mę­ski głos.

Było ich dwóch. Je­den trzy­mał mnie za ręce, a drugi sie­dział na mnie okra­kiem. W od­dali, mimo ciem­no­ści, do­strze­głam blade świa­tło wpa­da­jące przez wą­ską szparę w drzwiach. Gdzie ja je­stem? Jak się tu zna­la­złam? Która go­dzina?

Na­gle ogromny pe­nis na­parł na moje kro­cze. Au­to­ma­tycz­nie za­ci­snę­łam nogi. Siła, z jaką męż­czy­zna pró­bo­wał we mnie wejść, była jed­nak znacz­nie więk­sza niż sta­wiany przeze mnie opór. Jego obrzy­dliwy fiut wy­peł­nił mnie po same trze­wia. Fa­cet jęk­nął.

– Do­brze ci, ma­leńka? – za­py­tał.

Mil­cza­łam. Le­ża­łam na skrzy­pią­cym po­sła­niu wy­zuta z emo­cji i od­czuć. Męż­czy­zna za­czął mnie po­su­wać. Moje ciało po­ru­szało się ryt­micz­nie w górę i dół łóżka, a on dy­sząc, rżnął mnie co­raz szyb­ciej. Drugi męż­czy­zna pu­ścił moje nad­garstki i są­dząc po od­gło­sach, za­czął roz­pi­nać spodnie. Zro­biło mi się nie­do­brze. Wie­dzia­łam, co za­raz na­stąpi. Po kilku chwi­lach typ uklęk­nął tuż przy mo­jej twa­rzy, pró­bu­jąc we­pchnąć mi swo­jego ku­tasa do gar­dła. Pod­da­łam się. Nie chcia­łam wal­czyć. Wie­dzia­łam, że to po­trwa tylko chwilę. Że za­raz się skoń­czy. Le­ża­łam obez­wład­niona przez dwóch męż­czyzn i czu­łam, jak cała moja ko­bie­cość jest miaż­dżona z każ­dym pchnię­ciem, z każ­dym ru­chem w głąb mo­jego gar­dła.

Męż­czyźni nie zwra­cali na mnie uwagi. Mimo krztu­sze­nia się i za­ci­ska­nia nóg ro­bili swoje. Po chwili od­pu­ści­łam. Ból mi­nął, a moje ciało się roz­luź­niło. Wbrew ja­kiej­kol­wiek lo­gice za­czę­łam od­czu­wać przy­jem­ność. Unio­słam bio­dra, aby je­den z męż­czyzn mógł wejść we mnie jesz­cze głę­biej, ssąc jed­no­cze­śnie dru­giego ku­tasa. Ciało prze­pro­gra­mo­wało się na roz­kosz. Za­czę­łam ję­czeć co­raz gło­śniej, po­zwa­la­jąc męż­czy­znom na zin­ten­sy­fi­ko­wa­nie do­znań.

Wstrzą­snęła mną fala or­ga­zmu. Krzyk­nę­łam, sia­da­jąc na łóżku. Otwo­rzy­łam oczy i ro­zej­rza­łam się do­okoła. Spo­strze­głam zna­jome ściany i me­ble, roz­po­zna­łam okno i kwiaty. By­łam w swo­jej sy­pialni. W swoim domu. Sama i bez­pieczna. Mi­mo­wol­nie do­tknę­łam skóry – była zlana po­tem. Serce wa­liło mi jak po prze­bie­gnię­ciu pół­ma­ra­tonu. Cipka pul­so­wała nie­re­gu­lar­nie po prze­by­tym wła­śnie sen­nym or­ga­zmie. To był tylko sen. Ten sam po­wra­ca­jący sen.

Opa­dłam na po­duszkę i prze­cze­sa­łam ręką włosy. Wzię­łam głę­boki od­dech, po czym po­now­nie za­mknę­łam oczy.

1

Sie­dzia­łam w sa­mo­cho­dzie na par­kingu, bez­na­mięt­nie prze­glą­da­jąc te­le­fon. Cze­ka­łam, aż dzieci skoń­czą za­ję­cia na ba­se­nie. Uber-mama. Tak wła­śnie wy­glą­dało moje ży­cie. Od kiedy uro­dzi­łam Antka, a po nim Zośkę, spon­ta­nicz­ność i nie­prze­wi­dy­wal­ność ustą­piły miej­sca har­mo­no­gra­mom, ry­tu­ałom i nie­zno­śnej po­wta­rzal­no­ści. Każdy nasz dzień wy­glą­dał po­dob­nie, zmie­niały się tylko po­wody pła­czu i hi­ste­rii. Po­budka, śnia­da­nie, kilka dra­ma­tów w wy­ko­na­niu pię­cio­latki i sze­ścio­latka, póź­niej przed­szkole. Praca, za­kupy, obiad, po­wrót z przed­szkola. Za­ję­cia do­dat­kowe, po­wrót do domu, bajka, ko­la­cja, ką­piel, czy­ta­nie, usy­pia­nie. I tak w kółko. Z ca­łej tej li­sty za­dań to wła­śnie praca ra­to­wała moje zdro­wie psy­chiczne i da­wała prze­strzeń na coś wię­cej niż dzieci, wo­kół któ­rych krę­cił się mój świat.

Gdyby nie praca, zwa­rio­wa­ła­bym. Dzięki tym kilku go­dzi­nom mo­głam póź­niej być z dziećmi, a nie obok nich.

Wy­pra­co­wa­nie tego za­jęło mi cztery lata, nie zli­czę jed­nak, ile razy te my­śli wy­wo­ły­wały u mnie kosz­marne wy­rzuty su­mie­nia. Zła matka. Pa­mię­tam, że gdy dzieci były małe, od­li­cza­łam mi­nuty do wyj­ścia choćby do sklepu spo­żyw­czego czy do le­ka­rza, a po­tem bi­czo­wa­łam się za to, że nie po­tra­fię do­ce­nić tego, co mam. Za­miast ce­le­bro­wać wspólny czas, ma­rzy­łam, żeby po­być sama. Pa­mię­tam roz­mowę z Anką. Znamy się z cza­sów stu­denc­kich i łą­czy nas ab­so­lut­nie bez­wa­run­kowa przy­jaźń.

– Mam na­prawdę dość, już mnie nie ma w tym ży­ciu. Nie ma, kurwa, Anity, która ma pa­sje, flir­tuje z męż­czy­znami, biega dla przy­jem­no­ści, mam, kurwa, wra­że­nie, że ta część mnie umarła wraz z ostat­nim „przyj!”, ja­kie usły­sza­łam na po­ro­dówce – zwie­rzy­łam się pew­nego dnia mo­jej przy­ja­ciółce.

– Okej, po­cze­kaj, wy­łą­czę tylko kom­pu­ter i już je­stem dla cie­bie.

Anka była psy­cho­lożką, sek­su­olożką i psy­cho­te­ra­peutką. Każde moje dzi­wac­two, każdą fan­ta­zję roz­kła­dała na czyn­niki pierw­sze.

– Już je­stem. Po­wiedz, co się dzieje?

– Mam dość, ro­zu­miesz?! – wy­krzy­cza­łam jej do te­le­fonu. – Mam dość sie­dze­nia w domu, prze­cie­ra­nia zup, cho­dze­nia z wiecz­nie wy­wa­lo­nym cy­cem. Mam dość za­rzy­ga­nych ko­szu­lek, pra­nia bo­dzia­ków po­pla­mio­nych cho­lerną mar­chewką – wy­re­cy­to­wa­łam na jed­nym od­de­chu i się roz­pła­ka­łam.

– Do­brze, płacz, je­śli po­trze­bu­jesz, po­bądź z tymi emo­cjami, po­zwól im pły­nąć. Nie duś tego w so­bie – za­częła wy­wód.

– Kurwa, nie te­ra­peu­ty­zuj mnie, tylko po­ciesz – prze­rwa­łam jej.

Anka od­chrząk­nęła.

– Ja pier­dolę, Anita, je­śli chcesz, żeby ktoś cię po­gła­skał, to po­my­li­łaś nu­mer. Roz­ma­wia­ły­śmy o tym wiele razy. Za­cznij dzia­łać, zrób z tym coś. Masz dość, to daj dzieci do żłobka. Dzieci w żłob­kach nie umie­rają, przy­naj­mniej nie ja­koś dra­ma­tycz­nie czę­sto. Niech Mar­cin przej­mie usy­pia­nie, znajdź pa­nią do po­mocy w domu i wróć do tłu­ma­czeń. Na co cze­kasz? Na nowy rzut de­pre­sji i leki? – za­py­tała re­to­rycz­nie.

Anka wie­działa, co mówi. Pły­wa­łam w so­sie pre­ten­sji do świata i wy­rzu­tów do sa­mej sie­bie, jakby cier­pie­nie spra­wiało mi chorą przy­jem­ność. Tkwi­łam w tym i nie ro­bi­łam nic, żeby so­bie po­móc.

– Masz ra­cję – po­wie­dzia­łam. – Dzięki.

– Do usług. Jak­byś po­trze­bo­wała do­dat­ko­wego bodźca, to dzwoń, za­wsze chęt­nie po­sta­wię cię do pionu. Ciao! – rzu­ciła za­wa­diacko i się roz­łą­czyła.

To był mo­ment, kiedy do­tknę­łam swo­jego oso­bi­stego dna i po­sta­no­wi­łam, że mu­szę coś zmie­nić. W ciągu dwóch ty­go­dni za­pi­sa­łam Antka i Zośkę do żłobka, zna­la­złam pa­nią Ba­się, która wpa­dała dwa razy w ty­go­dniu po­móc w sprzą­ta­niu, pra­niu, pra­so­wa­niu i go­to­wa­niu, a sama ode­zwa­łam się do kilku osób z in­for­ma­cją o go­to­wo­ści do pracy.

*

Je­stem tłu­maczką ję­zyka an­giel­skiego i ko­re­pe­ty­torką. Pra­cuję w domu, w ma­łym biu­rze, które kie­dyś miało być po­ko­jem dziecka nu­mer trzy. Jed­nak ży­cie z dwójką ma­lu­chów uro­dzo­nych rok po roku szybko wy­le­czyło mnie z mło­dzień­czych ma­rzeń o wiel­kiej ro­dzi­nie. O wy­cho­wa­niu dzieci wie­dzia­łam wszystko, za­nim zo­sta­łam mamą, ale kiedy przy­szło mi skon­fron­to­wać teo­rię z prak­tyką, oka­zało się, że wiem, że nic nie wiem. Na co dzień zaj­muję się tłu­ma­cze­niem opra­co­wań na­uko­wych i ba­dań z dzie­dziny – o iro­nio! – roz­woju dzieci. Współ­pra­cuję z kil­koma in­sty­tu­tami ba­daw­czymi i uczel­niami w Pol­sce i za gra­nicą. Wiele lat pracy z te­ma­tyką dzie­cięcą spra­wiło, że zro­bi­łam nie­malże dok­to­rat z ma­cie­rzyń­stwa. Skut­kiem tego oba po­łogi za­koń­czy­łam wcze­snym sta­dium de­pre­sji po­po­ro­do­wej.

Nie­wy­star­cza­jąca.

Cały czas czu­łam się bez­na­dziejna. Mia­łam wra­że­nie, że moje dzieci krzy­czą przeze mnie, ro­bią mi na złość, że nie po­tra­fię się nimi za­jąć, nie umiem ma­gicz­nie od­róż­nić ro­dza­jów ich pła­czu. Wszystko ro­bi­łam nie tak, jak su­ge­ro­wała li­te­ra­tura.

Nie umia­łam so­bie od­pu­ścić, czego efek­tem było to, że kiedy wy­biła sie­dem­na­sta, sta­łam w oknie i cze­ka­łam, aż Mar­cin wróci z pracy. Moja złość na niego ro­sła wprost pro­por­cjo­nal­nie do upły­wa­ją­cych mi­nut, od­mie­rza­nych przez wska­zówki ze­garka. Uwa­ża­łam, że do­sta­łam karę od losu. A po­tem, wie­czo­rem, pła­ka­łam w po­duszkę, oglą­da­jąc zdję­cia z mi­ja­ją­cego dnia, czu­jąc się ab­so­lut­nie naj­bar­dziej chu­jową matką na świe­cie.

Moje mał­żeń­stwo było cmen­ta­rzem uczuć. Na­sze ży­cie ero­tyczne nie ist­niało. Wzdry­ga­łam się na samą myśl o do­tyku. By­łam tak prze­bodź­co­wana, że je­dyne, o czym ma­rzy­łam, to za­mknąć się w pu­dełku ni­co­ści.

Nie po­ma­gało też kar­mie­nie pier­sią i nie­ustanna huś­tawka hor­mo­nów. Czas, który miał bu­do­wać ma­giczną więź mię­dzy matką a dziec­kiem, był dla mnie obo­wiąz­kiem, z krótką ad­no­ta­cją o ko­rzy­ściach zdro­wot­nych dla dziecka – oczy­wi­ście prze­czy­ta­łam o tym w jed­nym z opra­co­wań na­uko­wych. Kiedy po ostat­nim za­ła­ma­niu od­da­łam dzieci do żłobka i zde­cy­do­wa­łam się wziąć sprawy w swoje ręce, po­czu­łam ulgę.

Ma­cie­rzyń­stwo za­fun­do­wało mi cały mi­raż emo­cji i uczuć. Mu­sia­łam na nowo po­znać sie­bie. Od­na­leźć ra­dość w co­dzien­nych obo­wiąz­kach, na­uczyć się mak­sy­mal­nie wy­ko­rzy­sty­wać nie­obec­ność dzieci, by póź­nej, po ich po­wro­cie, móc cie­szyć się wspól­nymi chwi­lami. Wła­śnie to za­jęło mi pra­wie cztery lata.

Spoj­rza­łam na ze­ga­rek. Była szes­na­sta pięć­dzie­siąt. Scho­wa­łam te­le­fon do to­rebki i po­wol­nym kro­kiem ru­szy­łam w stronę ba­senu. Dzieci po­ja­wiły się w holu lo­kal­nego aqu­aparku wy­mę­czone, ale szczę­śliwe.

– Je­dziemy na pizzę? – za­py­ta­łam za­raz po tym, jak wy­ści­ska­łam ich małe ciałka.

– T a k! – wy­krzyk­nęły jed­no­cze­śnie.

Za­dzwo­ni­łam do Mar­cina i za­pro­po­no­wa­łam, by pro­sto z pracy przy­je­chał do na­szej ulu­bio­nej wło­skiej knajpy. Im dzieci były star­sze, tym wię­cej ra­do­ści da­wały mi pro­ste, wspólne czyn­no­ści: spa­cer, obiad w re­stau­ra­cji, wy­cieczka do zoo. Kie­dyś umę­czona, spo­cona, ob­ło­żona wkład­kami lak­ta­cyj­nymi, dziś prze­my­ca­łam do na­szej co­dzien­nej ru­tyny spon­ta­niczne wyj­ścia.

– Pa­mię­ta­cie, że rano wy­jeż­dża­cie z tatą i dziad­kami? – za­py­ta­łam z uśmie­chem, spo­glą­da­jąc na dzie­ciaki we wstecz­nym lu­sterku.

Była środa, a ju­tro wy­pa­dało święto. Te­ścio­wie za­pro­po­no­wali, że za­biorą dzieci na kilka dni do swo­jego domku nad je­zio­rem, kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów stąd. Mar­cin stwier­dził, że nie ma nic pil­nego do zro­bie­nia, więc chęt­nie do nich do­łą­czy, za­bie­rze psa i ra­zem po­pły­wają na su­pie, a ja zo­stanę sama, abym w spo­koju mo­gła skoń­czyć duże tłu­ma­cze­nie, któ­rego de­adline zbli­żał się nie­ubła­ga­nie.

– Czy mogę za­brać moje karty do gry? – za­py­tał An­tek.

– A ja moje lalki i do­mek, i ubranka? – wtó­ro­wała mu Zo­sia.

– Oczy­wi­ście, że mo­że­cie. Po­je­dziemy coś zjeść, bo pew­nie po ba­se­nie umie­ra­cie z głodu, a póź­niej po­mogę wam się spa­ko­wać i za­brać, co tylko chce­cie, okej? – za­pro­po­no­wa­łam z uśmie­chem.

Dzieci wy­glą­dały na usa­tys­fak­cjo­no­wane moją od­po­wie­dzią. Po­je­cha­li­śmy na pizzę i spę­dzi­li­śmy na­prawdę fajny czas we czwórkę. Ża­łuję, że pod­czas epi­zo­dów de­pre­sji nikt mi nie po­wie­dział, że kie­dyś bę­dzie le­piej.

Kiedy wró­ci­li­śmy do domu, do­cho­dziła dwu­dzie­sta. Mar­cin prze­jął ką­piel i usy­pia­nie, a ja za­bra­łam Bono, na­szego psa, na krótką prze­bieżkę.

Spa­cery z psem i bie­ga­nie były ko­lej­nymi czyn­no­ściami na li­ście, tuż za pracą, które po­ma­gały mi za­cho­wać ba­lans i spo­kojną głowę. Cho­ciaż kiedy Mar­cin przy­niósł do domu brą­zową kulkę – An­tek miał wów­czas pięć mie­sięcy, a ja wła­śnie się do­wie­dzia­łam, że je­stem w ciąży z Zośką – chcia­łam go wy­rzu­cić za próg ra­zem z psem.

– Chyba cię p o j e b a ł o! – skwi­to­wa­łam. – Za­po­mnij, że cho­ciaż raz wyjdę z nim na spa­cer. To jest twój pies, za­pa­mię­taj to so­bie.

Z cza­sem jed­nak to wła­śnie spa­cery z Bono i wspólne bie­ga­nie stały się mo­imi je­dy­nymi mo­men­tami szczę­ścia w ciągu dnia. I tak już zo­stało.

Ja i Bono także mie­li­śmy swoje ry­tu­ały. Naj­pierw krótka roz­grzewka w po­staci spa­ceru i ob­wą­chi­wa­nia lo­kal­nych za­pa­chów, szyb­kie siku, cza­sem dwójka i do­cho­dzi­li­śmy do lasu.

Nasz dom był po­ło­żony na du­żym po­nie­miec­kim osie­dlu. Cu­dem udało nam się zna­leźć działkę i wy­bu­do­wać sto pięć­dzie­siąt me­trów kwa­dra­to­wych szczę­ścia. Od lasu dzie­lił nas dzie­się­cio­mi­nu­towy spa­cer. Kiedy z Bono do­cie­ra­li­śmy do gra­nicy wiel­kich drzew, przy­pi­na­łam smycz do pa­ska i za­czy­na­li­śmy biec. To był je­den z nie­wielu mo­men­tów, kiedy nie my­śla­łam o ni­czym. Da­wa­łam się swo­bod­nie po­nieść no­gom, po­ko­nu­jąc węż­sze i szer­sze le­śne ścieżki. Pod­czas na­szych przed­wie­czor­nych prze­bie­żek czę­sto spo­ty­ka­li­śmy wie­wiórki, sarny, a cza­sem na­wet dziki. Nie mó­wiąc już o in­nych bie­ga­czach. To był mój czas. Ni­gdy nie za­kła­da­łam słu­cha­wek, lu­bi­łam od­głosy lasu. No i wo­la­łam po­zo­sta­wać czujna, na wszelki wy­pa­dek. Cho­ciaż od­kąd do­łą­czył do mnie Bono, po­stawny po­to­mek kilku du­żych psich ras, czu­łam się na­prawdę bez­piecz­nie.

Po go­dzi­nie wró­ci­łam do domu. Wzię­łam prysz­nic i za­ło­ży­łam ulu­biony, wy­cią­gnięty, stary T-shirt z na­pi­sem BAR­BIE. Dzieci wła­śnie za­snęły, a Mar­cin scho­dził po scho­dach. Wy­glą­dał, jakby też uciął so­bie krótką drzemkę.

– Na­pi­jesz się wina? – za­py­ta­łam, pod­cho­dząc do półki w ku­chen­nej wy­spie. Wy­bra­łam moje ulu­bione, czer­wone, wy­trawne.

Mar­cin się za­wa­hał.

– Nie, chyba jed­nak nie. Ju­tro będę kie­rowcą, czeka nas po­dróż, nie chcę czuć się wczo­raj­szy.

– To tylko lampka wina, nie pla­nuję cię prze­cież upić i wy­ko­rzy­stać – po­wie­dzia­łam nieco za­czep­nym to­nem.

– Oczy­wi­ście, że pró­bu­jesz, na­wet na trzeźwo. – Mar­cin chciał za­żar­to­wać, ale mnie to śred­nio ba­wiło.

Na­sze ży­cie ero­tyczne po­zo­sta­wiało wiele do ży­cze­nia. Ni­gdy nie upra­wia­li­śmy dzi­kiego seksu, ale kie­dyś do zbli­żeń do­cho­dziło zde­cy­do­wa­nie czę­ściej i było w nich wiele pa­sji i na­mięt­no­ści. Póź­niej, gdy po­ja­wiły się dzieci, seks dla mnie prze­stał ist­nieć. Huś­tawka hor­mo­nów i lak­ta­cja za­blo­ko­wały mnie na pra­wie trzy lata. Prawdę mó­wiąc, Mar­cin wy­ka­zał się wtedy ogrom­nym wspar­ciem i zro­zu­mie­niem. Na­sze ży­cie ero­tyczne w tam­tym cza­sie ogra­ni­czało się do pię­cio­mi­nu­to­wych epi­zo­dów raz na mie­siąc na ły­żeczkę, kiedy po­ranny wzwód Mar­cina ata­ko­wał mnie tuż po prze­bu­dze­niu. Nie mia­łam ochoty na to, ale czu­łam, że po­win­nam. No i zmu­sza­łam się, uda­jąc przy­jem­ność. Od­li­cza­łam ilość pchnięć i czu­łam do­słow­nie ulgę, kiedy koń­czył.

Nie roz­ma­wia­li­śmy o tym. Oboje przy­ję­li­śmy to za nową rze­czy­wi­stość.

– Tak już jest, kiedy uro­dzą się dzieci – mó­wi­łam moim przy­ja­ciół­kom, Ance i Ka­mili.

Anka pa­trzyła na mnie z tro­ską i pró­bo­wała tłu­ma­czyć, dla­czego tak jest, ale im bar­dziej chciała mi po­móc, tym bar­dziej ja się za­cie­trze­wia­łam.

Z cza­sem, kiedy od­sta­wi­łam już dzieci od piersi, moje li­bido po­woli za­częło wra­cać na do­bre tory. Nie­stety wów­czas li­bido Mar­cina pra­wie ode­szło w za­po­mnie­nie. Ini­cju­jąc zbli­że­nie, czę­sto na­po­ty­ka­łam nie­zro­zu­miały dla mnie opór. A to był zmę­czony, a to miał dużo pracy, a to nie miał ochoty i bo­lała go głowa. Sta­ra­łam się ro­zu­mieć i wspie­rać. Zresztą on ni­gdy nie dał mi od­czuć, że mu­szę się z nim pie­przyć, bo to mój obo­wią­zek. Szybko jed­nak wspar­cie i zro­zu­mie­nie za­mie­niło się we fru­stra­cję. Cza­sem mia­łam wra­że­nie, że robi mi na złość, że chce mnie uka­rać za okres, kiedy to ja nie do­pusz­cza­łam go do sie­bie. Póź­niej od­mowy za­częły do­pro­wa­dzać mnie do pła­czu. Czu­łam się nie­ko­chana, nie­atrak­cyjna, nie­sek­sowna. To były je­dyne sy­tu­acje, kiedy Mar­cin ko­chał się ze mną, ale tylko dla­tego, że nie mógł po­ra­dzić so­bie z moim smut­kiem. Nie było w tej sfe­rze mię­dzy nami po­ro­zu­mie­nia. Czu­łam, że zde­cy­do­wa­nie się na dzieci pa­ra­dok­sal­nie nas od sie­bie od­da­liło, i na­pa­wało mnie to smut­kiem, bo po­trze­bo­wa­łam tej bli­sko­ści. Po­trze­bo­wa­łam czu­ło­ści, przy­tu­le­nia, na­mięt­no­ści. A cza­sem po pro­stu mia­łam ochotę na szybki nu­me­rek. Nie­stety na męża li­czyć nie mo­głam, więc ra­to­wały mnie za­bawki ero­tyczne, re­gu­lar­nie pod­sy­łane przez Ankę.

– Nie chcę cię wy­ko­rzy­stać – po­wie­dzia­łam obu­rzo­nym to­nem do Mar­cina i upi­łam łyk wina. – Ko­cham cię i cza­sem mam zwy­czaj­nie na cie­bie ochotę.

Twarz Mar­cina wy­krzy­wił nie­szczery uśmiech. Oho, bę­dzie się tłu­ma­czył.

– Anita, prze­cież wiesz, że ko­cham cię nad ży­cie.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Ko­cham cię i uwa­żam za piękną i sek­sowną ma­muśkę – za­żar­to­wał, pod­cho­dząc do mnie i ca­łu­jąc mnie w szyję.

Za­mru­cza­łam mi­mo­wol­nie.

– To ko­chaj się ze mną te­raz. – Mó­wiąc to, za­rzu­ci­łam mu ręce na szyję i wło­ży­łam ję­zyk do ust.

Lu­bi­łam go pro­wo­ko­wać. Mar­cin rzadko był ini­cja­to­rem zbli­żeń. Na­le­żał ra­czej do tych, któ­rzy po­trze­bo­wali bodźca.

Za­czę­li­śmy się ca­ło­wać, co­raz in­ten­syw­niej. Ścią­gnę­łam ko­szulkę i przy­war­łam do niego na­gim cia­łem. Kiedy się­ga­łam rę­kami do jego roz­porka, na­gle za­dzwo­nił te­le­fon.

– Zo­staw! – po­wie­dzia­łam sta­now­czo, ale już czu­łam, że nasz mo­ment wła­śnie skoń­czył się bez­pow­rot­nie.

– Cześć, bab­cia. – Mar­cin ode­brał te­le­fon od swo­jej mamy.

Od kiedy uro­dziły nam się dzieci, zwykł zwra­cać się do swo­ich ro­dzi­ców per „dziadki”, czym do­pro­wa­dzał swoją matkę do szału.

– Tak, je­ste­śmy spa­ko­wani i za­raz idę się po­ło­żyć. Bę­dziemy po was o ósmej. Tak, za­biorę. Śpij­cie do­brze, do­bra­noc.

Po­de­szłam do niego i zła­pa­łam go w pa­sie od tyłu, gry­ząc de­li­kat­nie w od­sło­nięte ra­mię. Mar­cin od­wró­cił się i czule po­ca­ło­wał mnie w nos.

– Idę spać, Anitka, wy­bacz mi, pa­dam na twarz – oznaj­mił jak gdyby ni­gdy nic.

Mia­łam wra­że­nie, że po­czuł ulgę, kiedy za­dzwo­niła matka, bo zy­skał pre­tekst, by nie upra­wiać ze mną seksu.

Po­de­szłam do le­żą­cej ko­szulki i spraw­nym ru­chem za­ło­ży­łam ją z po­wro­tem na na­gie ciało. Na­la­łam so­bie ko­lejny kie­li­szek wina.

– Idź – po­wie­dzia­łam. – Ja jesz­cze coś obej­rzę. Tylko obudź mnie rano, zro­bię wam na­le­śniki. – Wy­si­li­łam się na uśmiech.

– Do­bra­noc, ko­cha­nie – rzu­cił i znik­nął na scho­dach.

Jesz­cze chwilę wsłu­chi­wa­łam się w od­głosy krzą­ta­niny na pię­trze, a kiedy za­pa­dła ci­sza, po­de­szłam do szafki w ła­zience. W du­żej fio­le­to­wej ko­sme­tyczce znaj­do­wał się cały ar­se­nał za­ba­wek ero­tycz­nych, które mnie ra­to­wały, gdy Mar­cin za­wo­dził. Po­pa­trzy­łam na fi­ku­śne wi­bra­tory i dilda róż­nej wiel­ko­ści i gru­bo­ści, ale mój wy­bór padł dziś na nie­za­wodny sty­mu­la­tor łech­taczki. Po­ło­ży­łam się na ka­na­pie, za­mknę­łam oczy i za­czę­łam po­woli, choć sta­now­czo do­ty­kać swo­ich piersi. Bro­dawki szybko stward­niały, a ja po­czu­łam przy­jemne na­pię­cie mię­dzy no­gami. Włą­czy­łam pin­gwinka. Po kilku, do­słow­nie kilku mi­nu­tach za­bawy ogar­nęła mnie fala go­rąca. Całe moje ciało pul­so­wało z pod­nie­ce­nia. Opa­dłam bio­drami na ka­napę i wy­łą­czy­łam sprzęt.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Pro­jekt okładkiNa­stka Dra­bot
Re­dak­tor pro­wa­dzącaMo­nika Koch
Re­dak­cjaDo­mi­nik Lesz­czyń­ski
Ko­rektaTe­resa Zie­liń­ska Ewa Tu­rek
Co­py­ri­ght © by Anna Ku­la­wik, 2024 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2024
ISBN 978-83-8360-135-9
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.