Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Za blisko – Ta miłość nie powinna im się przytrafić…
Anita ma dwójkę dzieci, męża, dom i psa. I poczucie, że gdzieś w tym nudnym życiu zagubiła siebie. Czego naprawdę pragnie? Kiedy ostatni raz czuła się kobietą? Czy kiedykolwiek ktoś rozbierał ją wzrokiem tak, że zabrakło jej tchu? Jej niewinny flirt z młodym sąsiadem miał być tylko rozrywką. A przerodził się w niepohamowane tornado namiętności, czułości, a może nawet miłości? Ona – przewodniczka i mentorka. On – zafascynowany uczeń. Ale ta lekcja życia może ich sporo kosztować…
Nie było do tej pory powieści, która tak odważnie odsłania świat kobiecych pragnień i fantazji erotycznych. To historia o tym, czego tak naprawdę chcą kobiety.
Chodziłam po mieszkaniu, zastanawiając się, co się właśnie wydarzyło. Wiedziałam, że te emocje dotyczyły mnie. Szukałam tylko w myślach logicznego wytłumaczenia. Przy tym chłopaku traciłam kontrolę nad sobą, moje ciało przejmowało władzę nad umysłem. Dawno nie czułam czegoś takiego przy Marcinie. W sumie nigdy nie czułam. Przez kilka lat małżeństwa to ja zawsze inicjowałam bliskość. To ja byłam przewodniczką w naszej erotycznej podróży, która ostatnio przypominała wycieczkę po pustyni. Byłam głodna uczuć. Byłam spragniona bliskości. Tęskniłam za zainteresowaniem, tęskniłam za takim właśnie męskim spojrzeniem. Tyle że nigdy wcześniej nie pozwoliłam sobie na takie zachowanie wobec innego mężczyzny. Dominik coś we mnie poruszył, coś obudził. Pragnęłam jego dotyku. Dziesięć minut temu miałam ochotę zerżnąć osiemnastoletniego syna koleżanki!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 274
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
Leżałam w ciemnym pokoju na niewygodnym łóżku. Nie mogłam się ruszyć. Ktoś przytrzymywał moje nogi i ręce. W pomieszczeniu unosił się zapach stęchlizny pomieszanej z tytoniem i odorem strawionego alkoholu. Czułam na sobie męski oddech. Ktoś sapał prosto do mojego ucha. W pewnym momencie jego język zaczął wędrować po mojej szyi i twarzy. Przerażenie ogarnęło i sparaliżowało całe moje ciało. Nie potrafiłam ani się ruszyć, ani wydobyć z siebie słowa. Po prostu leżałam i pozwalałam temu komuś robić ze mną, co chciał. Obca, szorstka ręka sunęła po mojej nodze, biodrze, brzuchu. Czyjaś obleśna dłoń zaczęła bawić się moją piersią, czyjeś usta ssały i gryzły mój sutek.
– Lubisz to, maleńka? – usłyszałam zachrypnięty męski głos. – Pokażę ci, co potrafi prawdziwy facet.
Mężczyzna zdarł ze mnie majtki i zaczął szarpać się z rozporkiem swoich spodni. Za każdym razem, kiedy chciałam się poruszyć, coś mnie blokowało. Jakbym zupełnie straciła kontrolę nad swoim ciałem.
– Nie wyrywaj się – usłyszałam inny męski głos.
Było ich dwóch. Jeden trzymał mnie za ręce, a drugi siedział na mnie okrakiem. W oddali, mimo ciemności, dostrzegłam blade światło wpadające przez wąską szparę w drzwiach. Gdzie ja jestem? Jak się tu znalazłam? Która godzina?
Nagle ogromny penis naparł na moje krocze. Automatycznie zacisnęłam nogi. Siła, z jaką mężczyzna próbował we mnie wejść, była jednak znacznie większa niż stawiany przeze mnie opór. Jego obrzydliwy fiut wypełnił mnie po same trzewia. Facet jęknął.
– Dobrze ci, maleńka? – zapytał.
Milczałam. Leżałam na skrzypiącym posłaniu wyzuta z emocji i odczuć. Mężczyzna zaczął mnie posuwać. Moje ciało poruszało się rytmicznie w górę i dół łóżka, a on dysząc, rżnął mnie coraz szybciej. Drugi mężczyzna puścił moje nadgarstki i sądząc po odgłosach, zaczął rozpinać spodnie. Zrobiło mi się niedobrze. Wiedziałam, co zaraz nastąpi. Po kilku chwilach typ uklęknął tuż przy mojej twarzy, próbując wepchnąć mi swojego kutasa do gardła. Poddałam się. Nie chciałam walczyć. Wiedziałam, że to potrwa tylko chwilę. Że zaraz się skończy. Leżałam obezwładniona przez dwóch mężczyzn i czułam, jak cała moja kobiecość jest miażdżona z każdym pchnięciem, z każdym ruchem w głąb mojego gardła.
Mężczyźni nie zwracali na mnie uwagi. Mimo krztuszenia się i zaciskania nóg robili swoje. Po chwili odpuściłam. Ból minął, a moje ciało się rozluźniło. Wbrew jakiejkolwiek logice zaczęłam odczuwać przyjemność. Uniosłam biodra, aby jeden z mężczyzn mógł wejść we mnie jeszcze głębiej, ssąc jednocześnie drugiego kutasa. Ciało przeprogramowało się na rozkosz. Zaczęłam jęczeć coraz głośniej, pozwalając mężczyznom na zintensyfikowanie doznań.
Wstrząsnęła mną fala orgazmu. Krzyknęłam, siadając na łóżku. Otworzyłam oczy i rozejrzałam się dookoła. Spostrzegłam znajome ściany i meble, rozpoznałam okno i kwiaty. Byłam w swojej sypialni. W swoim domu. Sama i bezpieczna. Mimowolnie dotknęłam skóry – była zlana potem. Serce waliło mi jak po przebiegnięciu półmaratonu. Cipka pulsowała nieregularnie po przebytym właśnie sennym orgazmie. To był tylko sen. Ten sam powracający sen.
Opadłam na poduszkę i przeczesałam ręką włosy. Wzięłam głęboki oddech, po czym ponownie zamknęłam oczy.
1
Siedziałam w samochodzie na parkingu, beznamiętnie przeglądając telefon. Czekałam, aż dzieci skończą zajęcia na basenie. Uber-mama. Tak właśnie wyglądało moje życie. Od kiedy urodziłam Antka, a po nim Zośkę, spontaniczność i nieprzewidywalność ustąpiły miejsca harmonogramom, rytuałom i nieznośnej powtarzalności. Każdy nasz dzień wyglądał podobnie, zmieniały się tylko powody płaczu i histerii. Pobudka, śniadanie, kilka dramatów w wykonaniu pięciolatki i sześciolatka, później przedszkole. Praca, zakupy, obiad, powrót z przedszkola. Zajęcia dodatkowe, powrót do domu, bajka, kolacja, kąpiel, czytanie, usypianie. I tak w kółko. Z całej tej listy zadań to właśnie praca ratowała moje zdrowie psychiczne i dawała przestrzeń na coś więcej niż dzieci, wokół których kręcił się mój świat.
Gdyby nie praca, zwariowałabym. Dzięki tym kilku godzinom mogłam później być z dziećmi, a nie obok nich.
Wypracowanie tego zajęło mi cztery lata, nie zliczę jednak, ile razy te myśli wywoływały u mnie koszmarne wyrzuty sumienia. Zła matka. Pamiętam, że gdy dzieci były małe, odliczałam minuty do wyjścia choćby do sklepu spożywczego czy do lekarza, a potem biczowałam się za to, że nie potrafię docenić tego, co mam. Zamiast celebrować wspólny czas, marzyłam, żeby pobyć sama. Pamiętam rozmowę z Anką. Znamy się z czasów studenckich i łączy nas absolutnie bezwarunkowa przyjaźń.
– Mam naprawdę dość, już mnie nie ma w tym życiu. Nie ma, kurwa, Anity, która ma pasje, flirtuje z mężczyznami, biega dla przyjemności, mam, kurwa, wrażenie, że ta część mnie umarła wraz z ostatnim „przyj!”, jakie usłyszałam na porodówce – zwierzyłam się pewnego dnia mojej przyjaciółce.
– Okej, poczekaj, wyłączę tylko komputer i już jestem dla ciebie.
Anka była psycholożką, seksuolożką i psychoterapeutką. Każde moje dziwactwo, każdą fantazję rozkładała na czynniki pierwsze.
– Już jestem. Powiedz, co się dzieje?
– Mam dość, rozumiesz?! – wykrzyczałam jej do telefonu. – Mam dość siedzenia w domu, przecierania zup, chodzenia z wiecznie wywalonym cycem. Mam dość zarzyganych koszulek, prania bodziaków poplamionych cholerną marchewką – wyrecytowałam na jednym oddechu i się rozpłakałam.
– Dobrze, płacz, jeśli potrzebujesz, pobądź z tymi emocjami, pozwól im płynąć. Nie duś tego w sobie – zaczęła wywód.
– Kurwa, nie terapeutyzuj mnie, tylko pociesz – przerwałam jej.
Anka odchrząknęła.
– Ja pierdolę, Anita, jeśli chcesz, żeby ktoś cię pogłaskał, to pomyliłaś numer. Rozmawiałyśmy o tym wiele razy. Zacznij działać, zrób z tym coś. Masz dość, to daj dzieci do żłobka. Dzieci w żłobkach nie umierają, przynajmniej nie jakoś dramatycznie często. Niech Marcin przejmie usypianie, znajdź panią do pomocy w domu i wróć do tłumaczeń. Na co czekasz? Na nowy rzut depresji i leki? – zapytała retorycznie.
Anka wiedziała, co mówi. Pływałam w sosie pretensji do świata i wyrzutów do samej siebie, jakby cierpienie sprawiało mi chorą przyjemność. Tkwiłam w tym i nie robiłam nic, żeby sobie pomóc.
– Masz rację – powiedziałam. – Dzięki.
– Do usług. Jakbyś potrzebowała dodatkowego bodźca, to dzwoń, zawsze chętnie postawię cię do pionu. Ciao! – rzuciła zawadiacko i się rozłączyła.
To był moment, kiedy dotknęłam swojego osobistego dna i postanowiłam, że muszę coś zmienić. W ciągu dwóch tygodni zapisałam Antka i Zośkę do żłobka, znalazłam panią Basię, która wpadała dwa razy w tygodniu pomóc w sprzątaniu, praniu, prasowaniu i gotowaniu, a sama odezwałam się do kilku osób z informacją o gotowości do pracy.
Jestem tłumaczką języka angielskiego i korepetytorką. Pracuję w domu, w małym biurze, które kiedyś miało być pokojem dziecka numer trzy. Jednak życie z dwójką maluchów urodzonych rok po roku szybko wyleczyło mnie z młodzieńczych marzeń o wielkiej rodzinie. O wychowaniu dzieci wiedziałam wszystko, zanim zostałam mamą, ale kiedy przyszło mi skonfrontować teorię z praktyką, okazało się, że wiem, że nic nie wiem. Na co dzień zajmuję się tłumaczeniem opracowań naukowych i badań z dziedziny – o ironio! – rozwoju dzieci. Współpracuję z kilkoma instytutami badawczymi i uczelniami w Polsce i za granicą. Wiele lat pracy z tematyką dziecięcą sprawiło, że zrobiłam niemalże doktorat z macierzyństwa. Skutkiem tego oba połogi zakończyłam wczesnym stadium depresji poporodowej.
Niewystarczająca.
Cały czas czułam się beznadziejna. Miałam wrażenie, że moje dzieci krzyczą przeze mnie, robią mi na złość, że nie potrafię się nimi zająć, nie umiem magicznie odróżnić rodzajów ich płaczu. Wszystko robiłam nie tak, jak sugerowała literatura.
Nie umiałam sobie odpuścić, czego efektem było to, że kiedy wybiła siedemnasta, stałam w oknie i czekałam, aż Marcin wróci z pracy. Moja złość na niego rosła wprost proporcjonalnie do upływających minut, odmierzanych przez wskazówki zegarka. Uważałam, że dostałam karę od losu. A potem, wieczorem, płakałam w poduszkę, oglądając zdjęcia z mijającego dnia, czując się absolutnie najbardziej chujową matką na świecie.
Moje małżeństwo było cmentarzem uczuć. Nasze życie erotyczne nie istniało. Wzdrygałam się na samą myśl o dotyku. Byłam tak przebodźcowana, że jedyne, o czym marzyłam, to zamknąć się w pudełku nicości.
Nie pomagało też karmienie piersią i nieustanna huśtawka hormonów. Czas, który miał budować magiczną więź między matką a dzieckiem, był dla mnie obowiązkiem, z krótką adnotacją o korzyściach zdrowotnych dla dziecka – oczywiście przeczytałam o tym w jednym z opracowań naukowych. Kiedy po ostatnim załamaniu oddałam dzieci do żłobka i zdecydowałam się wziąć sprawy w swoje ręce, poczułam ulgę.
Macierzyństwo zafundowało mi cały miraż emocji i uczuć. Musiałam na nowo poznać siebie. Odnaleźć radość w codziennych obowiązkach, nauczyć się maksymalnie wykorzystywać nieobecność dzieci, by późnej, po ich powrocie, móc cieszyć się wspólnymi chwilami. Właśnie to zajęło mi prawie cztery lata.
Spojrzałam na zegarek. Była szesnasta pięćdziesiąt. Schowałam telefon do torebki i powolnym krokiem ruszyłam w stronę basenu. Dzieci pojawiły się w holu lokalnego aquaparku wymęczone, ale szczęśliwe.
– Jedziemy na pizzę? – zapytałam zaraz po tym, jak wyściskałam ich małe ciałka.
– T a k! – wykrzyknęły jednocześnie.
Zadzwoniłam do Marcina i zaproponowałam, by prosto z pracy przyjechał do naszej ulubionej włoskiej knajpy. Im dzieci były starsze, tym więcej radości dawały mi proste, wspólne czynności: spacer, obiad w restauracji, wycieczka do zoo. Kiedyś umęczona, spocona, obłożona wkładkami laktacyjnymi, dziś przemycałam do naszej codziennej rutyny spontaniczne wyjścia.
– Pamiętacie, że rano wyjeżdżacie z tatą i dziadkami? – zapytałam z uśmiechem, spoglądając na dzieciaki we wstecznym lusterku.
Była środa, a jutro wypadało święto. Teściowie zaproponowali, że zabiorą dzieci na kilka dni do swojego domku nad jeziorem, kilkadziesiąt kilometrów stąd. Marcin stwierdził, że nie ma nic pilnego do zrobienia, więc chętnie do nich dołączy, zabierze psa i razem popływają na supie, a ja zostanę sama, abym w spokoju mogła skończyć duże tłumaczenie, którego deadline zbliżał się nieubłaganie.
– Czy mogę zabrać moje karty do gry? – zapytał Antek.
– A ja moje lalki i domek, i ubranka? – wtórowała mu Zosia.
– Oczywiście, że możecie. Pojedziemy coś zjeść, bo pewnie po basenie umieracie z głodu, a później pomogę wam się spakować i zabrać, co tylko chcecie, okej? – zaproponowałam z uśmiechem.
Dzieci wyglądały na usatysfakcjonowane moją odpowiedzią. Pojechaliśmy na pizzę i spędziliśmy naprawdę fajny czas we czwórkę. Żałuję, że podczas epizodów depresji nikt mi nie powiedział, że kiedyś będzie lepiej.
Kiedy wróciliśmy do domu, dochodziła dwudziesta. Marcin przejął kąpiel i usypianie, a ja zabrałam Bono, naszego psa, na krótką przebieżkę.
Spacery z psem i bieganie były kolejnymi czynnościami na liście, tuż za pracą, które pomagały mi zachować balans i spokojną głowę. Chociaż kiedy Marcin przyniósł do domu brązową kulkę – Antek miał wówczas pięć miesięcy, a ja właśnie się dowiedziałam, że jestem w ciąży z Zośką – chciałam go wyrzucić za próg razem z psem.
– Chyba cię p o j e b a ł o! – skwitowałam. – Zapomnij, że chociaż raz wyjdę z nim na spacer. To jest twój pies, zapamiętaj to sobie.
Z czasem jednak to właśnie spacery z Bono i wspólne bieganie stały się moimi jedynymi momentami szczęścia w ciągu dnia. I tak już zostało.
Ja i Bono także mieliśmy swoje rytuały. Najpierw krótka rozgrzewka w postaci spaceru i obwąchiwania lokalnych zapachów, szybkie siku, czasem dwójka i dochodziliśmy do lasu.
Nasz dom był położony na dużym poniemieckim osiedlu. Cudem udało nam się znaleźć działkę i wybudować sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych szczęścia. Od lasu dzielił nas dziesięciominutowy spacer. Kiedy z Bono docieraliśmy do granicy wielkich drzew, przypinałam smycz do paska i zaczynaliśmy biec. To był jeden z niewielu momentów, kiedy nie myślałam o niczym. Dawałam się swobodnie ponieść nogom, pokonując węższe i szersze leśne ścieżki. Podczas naszych przedwieczornych przebieżek często spotykaliśmy wiewiórki, sarny, a czasem nawet dziki. Nie mówiąc już o innych biegaczach. To był mój czas. Nigdy nie zakładałam słuchawek, lubiłam odgłosy lasu. No i wolałam pozostawać czujna, na wszelki wypadek. Chociaż odkąd dołączył do mnie Bono, postawny potomek kilku dużych psich ras, czułam się naprawdę bezpiecznie.
Po godzinie wróciłam do domu. Wzięłam prysznic i założyłam ulubiony, wyciągnięty, stary T-shirt z napisem BARBIE. Dzieci właśnie zasnęły, a Marcin schodził po schodach. Wyglądał, jakby też uciął sobie krótką drzemkę.
– Napijesz się wina? – zapytałam, podchodząc do półki w kuchennej wyspie. Wybrałam moje ulubione, czerwone, wytrawne.
Marcin się zawahał.
– Nie, chyba jednak nie. Jutro będę kierowcą, czeka nas podróż, nie chcę czuć się wczorajszy.
– To tylko lampka wina, nie planuję cię przecież upić i wykorzystać – powiedziałam nieco zaczepnym tonem.
– Oczywiście, że próbujesz, nawet na trzeźwo. – Marcin chciał zażartować, ale mnie to średnio bawiło.
Nasze życie erotyczne pozostawiało wiele do życzenia. Nigdy nie uprawialiśmy dzikiego seksu, ale kiedyś do zbliżeń dochodziło zdecydowanie częściej i było w nich wiele pasji i namiętności. Później, gdy pojawiły się dzieci, seks dla mnie przestał istnieć. Huśtawka hormonów i laktacja zablokowały mnie na prawie trzy lata. Prawdę mówiąc, Marcin wykazał się wtedy ogromnym wsparciem i zrozumieniem. Nasze życie erotyczne w tamtym czasie ograniczało się do pięciominutowych epizodów raz na miesiąc na łyżeczkę, kiedy poranny wzwód Marcina atakował mnie tuż po przebudzeniu. Nie miałam ochoty na to, ale czułam, że powinnam. No i zmuszałam się, udając przyjemność. Odliczałam ilość pchnięć i czułam dosłownie ulgę, kiedy kończył.
Nie rozmawialiśmy o tym. Oboje przyjęliśmy to za nową rzeczywistość.
– Tak już jest, kiedy urodzą się dzieci – mówiłam moim przyjaciółkom, Ance i Kamili.
Anka patrzyła na mnie z troską i próbowała tłumaczyć, dlaczego tak jest, ale im bardziej chciała mi pomóc, tym bardziej ja się zacietrzewiałam.
Z czasem, kiedy odstawiłam już dzieci od piersi, moje libido powoli zaczęło wracać na dobre tory. Niestety wówczas libido Marcina prawie odeszło w zapomnienie. Inicjując zbliżenie, często napotykałam niezrozumiały dla mnie opór. A to był zmęczony, a to miał dużo pracy, a to nie miał ochoty i bolała go głowa. Starałam się rozumieć i wspierać. Zresztą on nigdy nie dał mi odczuć, że muszę się z nim pieprzyć, bo to mój obowiązek. Szybko jednak wsparcie i zrozumienie zamieniło się we frustrację. Czasem miałam wrażenie, że robi mi na złość, że chce mnie ukarać za okres, kiedy to ja nie dopuszczałam go do siebie. Później odmowy zaczęły doprowadzać mnie do płaczu. Czułam się niekochana, nieatrakcyjna, nieseksowna. To były jedyne sytuacje, kiedy Marcin kochał się ze mną, ale tylko dlatego, że nie mógł poradzić sobie z moim smutkiem. Nie było w tej sferze między nami porozumienia. Czułam, że zdecydowanie się na dzieci paradoksalnie nas od siebie oddaliło, i napawało mnie to smutkiem, bo potrzebowałam tej bliskości. Potrzebowałam czułości, przytulenia, namiętności. A czasem po prostu miałam ochotę na szybki numerek. Niestety na męża liczyć nie mogłam, więc ratowały mnie zabawki erotyczne, regularnie podsyłane przez Ankę.
– Nie chcę cię wykorzystać – powiedziałam oburzonym tonem do Marcina i upiłam łyk wina. – Kocham cię i czasem mam zwyczajnie na ciebie ochotę.
Twarz Marcina wykrzywił nieszczery uśmiech. Oho, będzie się tłumaczył.
– Anita, przecież wiesz, że kocham cię nad życie.
Wzruszyłam ramionami.
– Kocham cię i uważam za piękną i seksowną mamuśkę – zażartował, podchodząc do mnie i całując mnie w szyję.
Zamruczałam mimowolnie.
– To kochaj się ze mną teraz. – Mówiąc to, zarzuciłam mu ręce na szyję i włożyłam język do ust.
Lubiłam go prowokować. Marcin rzadko był inicjatorem zbliżeń. Należał raczej do tych, którzy potrzebowali bodźca.
Zaczęliśmy się całować, coraz intensywniej. Ściągnęłam koszulkę i przywarłam do niego nagim ciałem. Kiedy sięgałam rękami do jego rozporka, nagle zadzwonił telefon.
– Zostaw! – powiedziałam stanowczo, ale już czułam, że nasz moment właśnie skończył się bezpowrotnie.
– Cześć, babcia. – Marcin odebrał telefon od swojej mamy.
Od kiedy urodziły nam się dzieci, zwykł zwracać się do swoich rodziców per „dziadki”, czym doprowadzał swoją matkę do szału.
– Tak, jesteśmy spakowani i zaraz idę się położyć. Będziemy po was o ósmej. Tak, zabiorę. Śpijcie dobrze, dobranoc.
Podeszłam do niego i złapałam go w pasie od tyłu, gryząc delikatnie w odsłonięte ramię. Marcin odwrócił się i czule pocałował mnie w nos.
– Idę spać, Anitka, wybacz mi, padam na twarz – oznajmił jak gdyby nigdy nic.
Miałam wrażenie, że poczuł ulgę, kiedy zadzwoniła matka, bo zyskał pretekst, by nie uprawiać ze mną seksu.
Podeszłam do leżącej koszulki i sprawnym ruchem założyłam ją z powrotem na nagie ciało. Nalałam sobie kolejny kieliszek wina.
– Idź – powiedziałam. – Ja jeszcze coś obejrzę. Tylko obudź mnie rano, zrobię wam naleśniki. – Wysiliłam się na uśmiech.
– Dobranoc, kochanie – rzucił i zniknął na schodach.
Jeszcze chwilę wsłuchiwałam się w odgłosy krzątaniny na piętrze, a kiedy zapadła cisza, podeszłam do szafki w łazience. W dużej fioletowej kosmetyczce znajdował się cały arsenał zabawek erotycznych, które mnie ratowały, gdy Marcin zawodził. Popatrzyłam na fikuśne wibratory i dilda różnej wielkości i grubości, ale mój wybór padł dziś na niezawodny stymulator łechtaczki. Położyłam się na kanapie, zamknęłam oczy i zaczęłam powoli, choć stanowczo dotykać swoich piersi. Brodawki szybko stwardniały, a ja poczułam przyjemne napięcie między nogami. Włączyłam pingwinka. Po kilku, dosłownie kilku minutach zabawy ogarnęła mnie fala gorąca. Całe moje ciało pulsowało z podniecenia. Opadłam biodrami na kanapę i wyłączyłam sprzęt.