Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
64 osoby interesują się tą książką
Zemsta cierpliwa jest
Ellie Salinger, studentka psychologii na UCLA, przenosi się do Bostonu, by kontynuować naukę na wydziale kryminologii w MIT. Jej wybór nie jest jednak podyktowany chęcią zdobycia dyplomu prestiżowej uczelni, lecz pragnieniem wyrównania rachunków. Ellie nie zapomniała o ludziach, którzy zmienili jej życie w piekło – i jest gotowa sprawić, by słono za to zapłacili.
W trakcie realizacji tego planu jej sprzymierzeńcem staje się mężczyzna, który doskonale rozumie, że Salinger nie cofnie się przed niczym, by wymierzyć sprawiedliwość.
Z każdą wspólnie spędzoną chwilą Ellie i ten, którego wyznaczyła na swojego kata, odkrywają, że mroczne tajemnice, jakimi się karmią, coraz bardziej ich do siebie zbliżają. Razem przekonają się, do czego zdolni są ludzie opętani żądzą zemsty, i sprawdzą, gdzie tak naprawdę leżą granice moralności.
Nie mogłem liczyć, że będziemy chodzili po ulicy, trzymając się za ręce, i dzwonili do siebie w środku nocy, żeby usłyszeć wyznania miłości. Nie chciałem z nią tego – pustych deklaracji i nic nieznaczących gestów. Zobowiązałem się do czegoś dużo ważniejszego.
Zniszczenia jej wrogów.
Przegnania jej demonów.
Zwycięstwa w toczonych przez nią bitwach.
Może to był nasz język miłości. Nasz romantyzm i czerwone róże.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 462
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Anna Prusik
Zabiorę Cię do piekła
Moja zemsta miała smak grejpfrutów – rozpływała się w ustach,
z początku słodka i odświeżająca
zostawiła po sobie gorzki smak, którego nie mogłam się pozbyć.
Gdy teraz o tobie myślę, gdybym mogła cofnąć czas,
chciałabym nigdy cię nie spotkać.
Żadna z moich historii nie miała szczęśliwego zakończenia. Niektórzy musieli pogodzić się z tym, że los im nie sprzyja – mogli pieklić się, złorzeczyć lub wznosić modły, ale nie mogli zmienić tego, co zapisano dla nich w gwiazdach. Jeśli czegoś się do tej pory nauczyłam, to tego, że szkoda marnować czas na którąkolwiek z tych czynności. Nie znaczyło to oczywiście, że nie mogłam napsuć krwi tym, którzy do takiego stanu się przyczynili. Taki cel był godny poświęcenia mu życia, jak każdy inny.
Skończyć szkołę, zdobyć dyplom.
Dostać pierwszą pracę, znienawidzić ją i zacząć od nowa.
Kupić dom, posadzić drzewo.
Pokazać, że piekło na ziemi może być czymś więcej niż metaforą.
Do ostatniego dnia zwlekałam z pakowaniem, chociaż pudełka, których używałam do segregowania rzeczy, podpisałam już dawno. Upychając swoje dotychczasowe życie do wielkiej walizki i kilku kartonów, miejsca starczyło tylko na to, co kochałam najbardziej. Lato skończyło się zbyt szybko, przynosząc chłodne wieczory i przypominając, że warto zabrać ze sobą również ciepły sweter.
A teraz, patrząc na solidne mury przede mną, kopułę podtrzymywaną przez kolumny i drzewa szumiące na wietrze, jakby szeptały zapomnianą dawno historię, zastanawiałam się, czy znajdę tu swoje miejsce. Czy cegły stłumią niechciane szepty, okna wpuszczą światło, żeby rozproszyć ciemność, a ściany ukryją mnie przed całym światem? Poprawiłam szelki plecaka i ścisnęłam mocniej rączkę walizki, zanim ruszyłam szerokim chodnikiem w lewo, mijając po drodze studentów żywo gestykulujących w trakcie rozmowy z towarzyszami czy tych ze wzrokiem skupionym na telefonie. Na przekór wszystkim szłam powoli – i to wcale nie dlatego, że ciężkie bagaże zaczynały dawać mi się we znaki po długiej podróży. Było coś wyjątkowego w tym miejscu, światłach odbijających się od rzeki Charles, przytłumionych głosach dochodzących z budynków, powietrzu przesiąkniętym elitarnością. Ekscytacja kotłowała się ze strachem, wypełniając mnie wybuchową mieszanką emocji. Nie przyspieszyłam jednak, chcąc zapamiętać tę chwilę i poczuć wagę każdego kroku i gestu.
Przyjechałam ostatnia, spóźniając się na plenerową imprezę integracyjną dla pierwszoroczniaków, podczas której mogliśmy wyrazić swoje preferencje dotyczące zakwaterowania, a przy okazji poznać ludzi, z którymi będziemy mieszkać przez następnych kilka lat. Mogłam być tu wcześniej, ale potrzebowałam czasu na pożegnanie. Gdybym nie pozwoliła sobie na przeżywanie tej bezsensownej żałoby, nie musiałabym się teraz martwić o to, z kim będę dzieliła pokój. Czy dostanę pryczę na dole, skazana na skrzypiący materac nad sobą, a może czeka mnie spędzenie następnych miesięcy z kimś o fatalnym guście muzycznym i uczulonym na słuchawki? Starałam się nie myśleć, że jestem na straconej pozycji, przenosząc się tutaj po trzech latach z UCLA[1]. Podjęłam decyzję i wizja, że nie było od niej odwrotu, w jakiś sposób mnie pokrzepiała.
– Eleonora Sallinger?
Skupiona na własnych myślach, nie zauważyłam, że minęłam wejście do akademika. Odwróciłam się, stając naprzeciw betonowych schodów prowadzących do drzwi, u szczytu których stał młody, czarnoskóry mężczyzna i machał do mnie przyjaźnie.
– Czekałem na ciebie – rzucił, zeskakując po kilka stopni naraz.
Kiedy zszedł na dół, jeszcze raz sprawdził zdjęcie przyczepione do teczki i w mgnieniu oka znalazł się przy mnie. Zaznaczył coś na trzymanych w dłoni kartkach, po czym zwinął je w rulon, schował do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyciągnął do mnie rękę.
– Ellie. Po prostu Ellie. – Uśmiechnęłam się i podałam mu dłoń, starając się, żeby uścisk był mocny.
– A więc dobrze, „po prostu Ellie”. – Sięgnął po mój plecak, za co w duchu dziękowałam, czując ulgę w obolałych barkach. – Jestem Amadi, jeden z mentorów w Baker House. Możesz mówić mi Adi. Mailowaliśmy w zeszłym tygodniu.
– Dzięki, Adi. – Roztarłam obolałe ramiona. – Mieszkasz tu, prawda?
– We wschodnim skrzydle. Szóste piętro. Chodź. – Bez trudu wciągnął po schodach walizkę, z którą siłowałam się przez ostatnie kilkanaście godzin. – Możesz zostawić rzeczy w przechowalni i iść prosto na imprezę.
Miałam nadzieję, że uda mi się chociaż trochę odświeżyć przed spotkaniem z pozostałymi studentami. Top po całym dniu w pociągach i samolocie oraz flanelowa koszula w połączeniu z legginsami i adidasami nie były tym, co na dzisiaj zaplanowałam, przyjeżdżając tu z zamiarem „świeżego startu”. Nie taką chciałam dać się poznać ludziom, z którymi spędzę następne miesiące, a może nawet lata. Doceniłam jednak ironię losu i próbowałam wygładzić pomięte ubranie dłońmi, starając się nadążyć za Adim.
– O tej porze atmosfera na pewno się rozluźniła – rzucił zza drzwi, jakby czytał mi w myślach. – Potem zaprowadzę cię do pokoju tymczasowego. Przeniesiesz się, gdy ogarniemy zakwaterowanie.
Poprosił stróża o zamknięcie przechowalni i poprowadził mnie korytarzem prowadzącym na drugą stronę budynku. Po drodze tłumaczył, dokąd prowadzą poszczególne drzwi i rozwidlenia, zapewniając, że w razie potrzeby wszystko mi powtórzy. Przytakiwałam uprzejmie, wiedząc, że nie będzie to konieczne. Endorfiny zaczęły uderzać mi do głowy, a im więcej miejsc po drodze mi pokazywał, tym lepiej się czułam, mogąc zająć czymś myśli. Nawet nie zauważyłam, że uśmiecham się szeroko, idąc przed siebie z podniesioną głową. W końcu będę miała szansę spełnić swoje największe marzenie, chociaż będzie to trudniejsze, niż komukolwiek się wydaje.
– I to rozumiem! – Adi szturchnął mnie w ramię i pchnął drzwi na końcu przejścia.
Przede mną ukazał się niewielki park wciśnięty między akademik a boiska do tenisa. Uderzenia rakiet trenujących mimo późnej pory studentów mieszały się z muzyką i gwarem rozmów. Półmrok powoli spowijający kampus rozpraszały rozwieszone między drzewami żarówki. Rozświetlały tłum ludzi przy grillach, stoiskach z napojami albo skupionych w małych grupkach. Dopiero gdy poczułam zapach pieczonego mięsa, przypomniałam sobie, jak bardzo jestem głodna, i cieszyłam się, że ten stan nie potrwa zbyt długo. Przy tylnym wejściu do budynku, gdzie teraz byliśmy, dwójka chyba starszych studentów instruowała jednego ze spóźnialskich, ozdabiając jego T-shirt nalepką z imieniem i odsyłając po chwili w kierunku imprezy. Przynajmniej nie byłam jedyną, która pojawiła się grubo po czasie.
Odetchnęłam z ulgą i zrobiłam krok przed siebie, zanim Adi zostawił mnie, rzucając na odchodne:
– Witaj w MIT[2], Ellie.
Podobnie jak chłopak przede mną, dostałam naklejkę z imieniem zdobiącą teraz moją białą koszulkę, dowiadując się przy okazji, że kolor i narysowane na niej symbole wskazywały na preferencje, jakie zaznaczyłam w ankiecie na temat wybranego kierunku i akademika.
Fioletowa obwódka – „jestem domatorem”.
Trójkąt i kółko w rogu – „mogę mieszkać w sektorze koedukacyjnym”.
Księżyc wyglądający jak rogalik – „jestem nocnym markiem”.
Przekreślona nutka – „chciałabym zachować w pokoju ciszę”.
Dwójka – „szukam kogoś do pary”.
Domek z zerem w środku i symbolem fal pod spodem – „preferuję pokoje na parterze z widokiem na rzekę”.
Przekreślony papieros z wykrzyknikiem – „żadnych palaczy w pokoju”.
Byliśmy pierwszym rocznikiem, na którym testowano nieco bardziej szczegółowe kryteria, chociaż nie gwarantowano, że nasze życzenia zostaną spełnione. Mimo to miałam nadzieję, że znajdę kogoś, kto zaakceptuje moje upodobania i z kim uzupełnimy się na tyle, żeby nie pozabijać się po tygodniu wspólnego mieszkania. Z tą myślą opuściłam Leo i Nancy, zajmujących się dzisiaj administracyjną częścią wydarzenia, zapewniając ich, że mam numer do Adiego, w razie gdybym czegoś potrzebowała.
Zbliżając się do tłumu, oprócz pierwszoroczniaków szukających dla siebie najlepszych towarzyszy i starszych studentów, którzy stracili najwidoczniej dotychczasowych współlokatorów, rozpoznałam pozostałych mentorów Baker House. Ich zdjęcia widziałam wcześniej na stronie akademika. Wyróżniali się spośród innych tym, że zamiast nalepek ze swoim imieniem mieli zawieszone na szyjach smycze z identyfikatorami z logo uczelni. Było w nich coś, co sprawiało, że wydawali się częścią kampusu – bijącym sercem MIT wśród starych murów.
Zegarek wskazywał ósmą wieczór, co znaczyło, że nie mam zbyt dużo czasu, nim zmęczenie weźmie górę i moje szanse na poznanie choćby kilku studentów, nie mówiąc o znalezieniu pary do pokoju, drastycznie zmaleją. Jeśli tak dalej pójdzie, cały plan, żeby zamieszkać w akademiku, weźmie w łeb, a na to nie mogłam sobie pozwolić. Potrzebowałam ułatwić sobie zaspokojenie podstawowych potrzeb tak bardzo, jak było to możliwe, wiedząc, że muszę skupić wszystkie siły i całą uwagę na czymś dużo ważniejszym niż nieznośni współlokatorzy, użeranie się z najemcą czy dojazdy. Musiałam być blisko tych, którzy mieli okazać się kluczowi dla moich planów.
Zdecydowałam się podejść do zadania strategicznie i skierowałam się do miejsca, gdzie serwowali pysznie wyglądające burgery. Uzbrojona w jeden z nich, ruszyłam na poszukiwania, skanując nalepki na koszulkach i sukienkach. Zamieniłam kilka zdań ze studentami mojego kierunku, wymieniłam się numerami z osobami, które tak jak ja chciały zapisać się do klubu pływackiego, ale niestety ci, którzy początkowo wydawali się dobrymi kandydatami na współlokatorów, albo już wcześniej poznali kogoś ze starszych roczników, z kim mieli zamieszkać, albo po chwili rozmowy okazywało się, że nasze poglądy czy charaktery na dłuższą metę nie zgrają się tak, jakbym tego chciała.
Wiedziałam oczywiście, że nie zawsze będzie idealnie. Doskonale zdawałam sobie sprawę z oczywistej prawdy – nawet to, co wydaje się bez skazy, ma ukryte wady.
– Wierzysz w przeznaczenie?
Było tak późno, że powoli zaczęłam porzucać nadzieję na powodzenie dzisiejszej misji. Spojrzałam na drugi koniec ławki, na której siedziała brunetka wyglądająca jak dziecko. Gdyby nie nalepka z imieniem i papieros, którego wyciągnęła ustami prosto z paczki, pomyślałabym, że jakaś nastolatka próbowała wtopić się w tłum, szukając darmowego alkoholu i towarzystwa studentów. Z głośnym pomrukiem wyrażającym zarówno ulgę, jak i zadowolenie zaciągnęła się, wypuszczając dym nad głowę.
– Słucham? – Zbliżała się północ, a ja co prawda najedzona, z kilkudziesięcioma numerami telefonów, ale nadal bez szansy na sensowny pokój próbowałam skupić się na rozmowie. Było to o tyle trudne, że w głowie kotłowała mi się natrętna myśl, że nie uda mi się i znowu trafię do pętli bez wyjścia.
– Pytałam, czy wierzysz w przeznaczenie… – dziewczyna przysunęła się i zmrużyła oczy, żeby odczytać moją wizytówkę – Ellie?
– Nie. To znaczy – zawahałam się – nie wydaje mi się.
– Masz kota?
– Co? Nie – odpowiedziałam natychmiast, nadal nie wiedząc, o co jej chodzi.
– Świetnie. Sierść mnie dobija i cholernie trudno się jej pozbyć, nawet po przejechaniu tysięcy kilometrów. Jak długo zajmujesz rano łazienkę? – Lustrowała mnie wzrokiem, bawiąc się papierosem w smukłych palcach.
– Dwadzieścia minut. O co ci chodzi?
– Świetnie! – Brunetka nagle wstała i zgasiła niedopałek pod butem. Chociaż wieczór był chłodny, miała na sobie jedynie jeansowe szorty, kowbojki i za dużą lnianą koszulę przewiązaną w pasie. Podała mi rękę, pomagając wstać, a ja starałam się nie patrzeć na blizny po oparzeniach pokrywające jej oba przedramiona. – Zamieszkamy razem.
– Słucham? – Znalazłam wzrokiem jej imię zapisane ozdobną kursywą, nie jak reszta drukowanymi, topornymi literami. – Przecież nic o tobie nie wiem… Angela.
– Większość się tu nie zna. To w końcu impreza integracyjna. Masz lepszy pomysł? Nie chrapię, jestem minimalistką, więc nie zagracę pokoju. Nie sprowadzę ci obcych, jak imprezy, to u kogoś. Po co zrzucać sobie na głowę sprzątanie? Zresztą prawie mnie nie ma. Jestem wolnym duchem.
– Palisz. – Wskazałam na ziemię, gdzie nadal tlił się papieros, a potem na moją nalepkę. – Wielkie „nie”.
Może to było głupie, by upierać się przy czymś tak nieistotnym jak nikotynowy dym. Mimo to, jeśli mogłam wybrać, wolałam nie budzić swoich demonów ze snu. Niech pozostają uśpione, dopóki sama ich nie wywołam.
– I tak miałam rzucić. Przynajmniej będę miała silną motywację. Właściwie mi nie smakuje. Paliłam przez poprzednią współlokatorkę, ale dzięki wam, o niebiosa – teatralnie wzniosła ręce ku górze, niemal krzycząc – spotkała miłość swojego życia, rzuciła studia i teraz zajmuje się wspieraniem swojego męża, czyli wydawaniem jego kasy w Europie!
Angela, która prawie przyprawiła mnie o ból głowy ilością losowych informacji, jakimi podzieliła się w ciągu ostatnich kilku minut, zerwała z koszuli wizytówkę i dopisała obok swojego imienia numer telefonu.
– Napisz, jeśli się zdecydujesz. Idę łapać ubera.
– Nie śpisz tutaj? – Chociaż znałam ją tylko kilka minut, czułam niepokój na myśl, że będzie sama wracała do akademika w środku nocy.
– Mam koleżankę po drugiej stronie rzeki, robimy sobie babski wieczór. Pamiętaj, Ellie, daj znać rano. – Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, odeszła, wtapiając się w nadal liczną grupę studentów prowadzących coraz to żywsze dyskusje.
Chwilę zajęło mi, żeby rozczytać symbole na nalepce, bo ławki schowane były w słabiej oświetlonym rogu parku, a mój zmęczony wzrok nie poprawiał sytuacji. Przetarłam oczy i pomogłam sobie latarką w telefonie.
Znajomy domek z falą, dwójka, zielona obwódka oznaczająca kogoś lubiącego spędzać czas na zewnątrz i papieros przekreślony przez ten sam długopis, którym dopisany był numer telefonu. Jakby tego było mało, dziewczyna okazała się studentką kierunku, który nie miał nic wspólnego z moim, więc istniały spore szanse, że będziemy się mijać albo spędzać czas w zupełnie innym towarzystwie. Uśmiechnęłam się pod nosem, zastanawiając się, czy to faktycznie przeznaczenie, czy dzieło przypadku. Jeszcze kwadrans temu biłam się z myślami, jak odnajdę się poza Los Angeles, a teraz? Nawet ja nie mogłam ignorować tak oczywistych znaków. Może Angela spadła mi z nieba właśnie wtedy, gdy jej potrzebowałam? Nie czekając do rana, napisałam wiadomość i z poczuciem, że wszystko się ułoży, zaczęłam kierować się do budynku. Po drodze wybrałam numer Adiego. Czułam, jak emocje całego dnia zaczynają niebezpiecznie przekształcać się w potworne zmęczenie, którego nie będę mogła zignorować, i marzyłam już tylko o tym, żeby ktoś zaprowadził mnie do łóżka.
Chociaż o tej porze zwykle nie mogłam zmrużyć oka, tej nocy spałam tak mocno, że nawet kilkanaście powiadomień od Angeli nie przerwało kojącego snu. Pierwszego od wielu tygodni.
Nigdy nie twierdziłem, że urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą. Właściwie wystarczyłoby mi, gdyby układ planet i gwiazd w dniu, kiedy przyszedłem na ten świat, nie skazał mnie na sakramenckiego pecha. A tak właśnie odbierałem fakt, że nic nie szło po mojej myśli.
Znajomi, z którymi nie miałem ochoty przebywać częściej niż było to konieczne, próbowali mnie przekonać do czegoś, co było w mojej sytuacji nie tylko stratą czasu i energii, ale też w żaden sposób nie mogło mi przynieść wymiernych korzyści.
Rodzice, doprowadzając mnie do szewskiej pasji, wkładali nieograniczone niemal pokłady energii w to, żeby być przy mnie w momencie, gdy, jak nigdy, chciałem być sam.
Ludzie z założenia mający troszczyć się o moje zdrowie i samopoczucie, wzięli sobie chyba za cel testowanie mojej cierpliwości coraz to bardziej absurdalnymi pomysłami. Zupełnie jakby czuli, że do mojej karty warto by było dopisać zaburzenia nerwicowe wykształcone przez przymus ciągłego przepychania się z nimi przy każdej możliwej okazji.
Minął zaledwie rok, odkąd zboczyłem z, według wszystkich, bezpiecznego toru na własną ścieżkę, pełną wybojów i ryzyka, a jednak to nadal było za mało, żeby co poniektórzy dali mi święty spokój. Widocznie nie doceniałem tego, jak dużo mają czasu. Skoro jednak postanowili marnować go na nawracanie mnie na jedyną dobrą i słuszną w ich mniemaniu drogę – proszę bardzo.
Kim w końcu byłem, żeby zabierać im tę wątpliwą zabawę ratowania mnie z opresji?
– Nie ruszyłaś się, odkąd wyszłam?
Westchnęłam i oparłam czoło o blat biurka. Czułam, jak gęsto zapisane kartki przykleiły się do spoconej skóry. Byłam zachwycona i przytłoczona równocześnie – zatracona we własnych myślach i planach karmionych przez to miejsce. Każdą nową informację filtrowałam przez pryzmat tego, po co tu byłam. Nie potrafiłam znaleźć swojego rytmu, takiego, który pozwoli mi zachować odpowiedni balans między pozorną normalnością a niechlubnymi fantazjami. Nie mogłam na to dłużej pozwolić. Rzeczywistość ostatnich tygodni skutecznie weryfikowała to, co w teorii układało się po mojej myśli. Moja podświadomość krzyczała zza ściany, że wcale nie chciałam tu być. Zmusiłam się do tego, myśląc o własnych korzyściach i planach, które być może nigdy się nie urzeczywistnią.
– Jestem do niczego – wymamrotałam w sweter, zagryzając z nerwów miękki materiał, choć wiedziałam, że jak tak dalej pójdzie, wszystkie rękawy będą wyglądały jak po ataku rekina.
– Daj spokój, Ellie, na pewno nie jest tak źle! – Współlokatorka nie podzielała mojego pesymizmu, za co na co dzień byłam jej niezmiernie wdzięczna. Dzisiaj jednak potrzebowałam czegoś więcej niż cheerleaderki.
– Angela, ty…
– O nie! – W mgnieniu oka wyskoczyła zza drzwi szafy, gdzie, sądząc po zapachu, jaki roztaczała, jeszcze przed chwilą buszowała w poszukiwaniu czystych ubrań. – „Łatwo ci mówić, Angela. Co jest trudnego w pisaniu?” – Przedrzeźniała mnie, a jej twarz nie wyrażała nawet cienia skruchy. – Miałaś kiedyś kryzys natchnienia?
– Ty nie wierzysz w natchnienie. – Podniosłam głowę, ignorując żółtą karteczkę przylepioną do czoła. – Gdyby tworzenie tekstu było placem budowy, to byłabyś walcem drogowym albo spychaczem, albo…
– Nieważne! – Pokręciła głową i zaczęła ściągać z siebie przepocony dres. – Jesteś ładna, mądra i zabawna, przynajmniej na swój dziwny sposób. Aż chce się rzygać…
– Dziękuję. Kwiecista wypowiedź godna artystki.
– Po prostu wyluzuj i zacznij… no nie wiem… być sobą? Dałaś radę w Kalifornii, teraz jest tylko trochę trudniej. Tylko odrobinkę. Musisz wziąć się w garść, bo na myśl o szukaniu za ciebie zastępstwa dostaję ataku paniki.
Odlepiłam z czoła karteczkę z jakże pomocnym i sugestywnym napisem „Skup się”. Wszechświat wszelkimi możliwymi sposobami dawał mi do zrozumienia, że utknęłam w jakiejś dziwnej pętli, więc albo coś z tym zrobię, albo niedługo rozbiję się o ścianę. Angela miała rację, przynajmniej częściowo. Dawałam radę w Kalifornii, ale tam było mi dużo łatwiej. Pomimo wszystko znalazłam sposób, żeby przetrwać. Wiedziałam, co robić, nawet jeśli nie miałam na nic wpływu. Tam miałam swój rytm. Tutaj gubiłam się między tym, co musiałam, czego chciałam i co powinnam. O jednym Angela nie wiedziała i wolałabym, żeby nie nabrała podejrzeń, zmuszając mnie do skonfrontowania się z przeszłością. Nie wiedziałam, jak być sobą, bo zawsze byłam kimś innym.
A mimo wszystko teraz byłam tutaj. Dotarłam tu własnymi siłami z planem i determinacją, mającymi utrzymać mnie na powierzchni. Tymi samymi planami, które miały posłać innych na dno. Przytargałam ze sobą walizkę ważącą tonę i przez tydzień wykłócałam się z firmą kurierską, która zgubiła paczki z resztą moich rzeczy. I jakoś nadal żyję.
– Wezmę się w garść – powiedziałam, czując w końcu ulgę.
Angela, pomimo mojego wyraźnego sprzeciwu, wyściskała mnie, wycierając o zmaltretowany już sweter pot i rozmazany tusz. Jak mogłam jej nie lubić, była szczera i bezpośrednia. Dokładnie kogoś takiego potrzebowałam, będąc w dołku Sama powtarzała, że jeśli ja byłam tostem, ona była bekonem. Nawet mnie bawiła ta metafora.
– Wyjdźmy dzisiaj – poprosiła z twarzą zanurzoną w moich włosach.
Kątem oka spojrzałam na zawalone książkami i notatkami biurko, przy którym spędziłam kilka ostatnich piątkowych godzin. Miałam przed sobą cały weekend, by nabrać dystansu, ale żeby to zrobić, potrzebowałam się odciąć. A skoro nie mogłam surfować ani dryfować po gładkiej tafli oceanu, patrząc na bezkresne niebo z nadzieją, że prąd porwie mnie z dala od brzegu, postanowiłam towarzyszyć Angeli, która była jak niemożliwa do powstrzymania fala, gdziekolwiek się pojawiła.
– Tylko jeśli się wykąpiesz. – Delikatnie odsunęłam ją od siebie.
– Łatwo cię przekonać.
– To ty potrafisz łatwo mnie przekonać – poprawiłam Angelę i zamknęłam laptop, żeby przypieczętować swoją decyzję. – Masz jakiś pomysł czy czegoś poszukać? – Sięgnęłam po telefon, sprawdzić, co dzieje się dzisiaj w mieście, ale zanim zdążyłam odblokować ekran, odpowiedziała.
– W Legacy jest impreza. Będzie trochę ludzi od nas, no i to niedaleko, więc zawsze możemy się urwać i wrócić.
Angela miała rację – według mapy mogłyśmy się tam dostać jedną liną metra, co tylko mnie zachęciło. Nie miałam ochoty spędzać całego wieczoru, jadąc na miejsce. Odesłałam ją do łazienki, a sama zaczęłam przygotowania do wyjścia od rozciągania. Mogłabym przysiąc, że słyszałam odgłosy zastałych stawów. Postanowiłam, że dzisiaj będę dziewczyną, jaką musiałam tutaj być. Podbiję parkiet, dając ciału trochę ulgi od ciągłego siedzenia na wykładach i ćwiczeniach. Nowa Ellie musiała robić zwyczajne rzeczy – bawić się na imprezach, zakuwać po nocach do egzaminów, narzekać na wysokie ceny życia w mieście i planować przyszłość w jaśniejszych barwach, niż powinna.
Zanim moja współlokatorka wyszła z łazienki, byłam już ubrana w jeansy, dopasowane, ale wygodne, i czarną bluzkę z golfem odsłaniającą plecy. Lejący materiał poruszał się przy każdym ruchu, nadając sylwetce lekkości. Skoro nie mogłam przełożyć tego na swój nastrój, musiałam zadowolić się tym, co było widać.
– Dobrze ci w tym kolorze – rzuciłam do Angeli, patrząc, jak układa gęstą grzywkę. W nowej fryzurze, jaką zafundowała sobie na ten rok akademicki, przypominała Kleopatrę, gdyby ta była nastolatką z Teksasu. Dzisiaj dodatkowo postawiła na czarne kreski, przykuwające wzrok i podkreślające jej duże, piwne oczy.
– Ty też wyglądasz niczego sobie, Ellie. – Okręciła mnie dookoła. – Skromnie i seksownie.
– Daj mi spokój. – Szturchnęłam ją i poszłam do łazienki, zanim powiedziała coś więcej. – Będę tańczyć tak długo, aż nie zemdleję.
Chociaż chciałam dzisiaj poczuć się jak ktoś inny, lepszy, zrezygnowałam z ciężkiego makijażu, wiedząc, że i tak wszystko spłynie ze mnie w przeciągu godziny. Wodoodporna maskara, odrobina korektora pod oczami i trochę pudru musiało wystarczyć, żeby ukryć oznaki zmęczenia. Wyszłyśmy z Baker House. Po drodze do klubu mijałyśmy grupki mieszkańców innych akademików. Wyglądało na to, że Legacy będzie dzisiaj mekką studentów MIT.
Zgodnie z planem, dotarłyśmy na miejsce po niecałej godzinie, gotowe, by zacząć zabawę. Angela zaraz po przekroczeniu progu wpadła w wir rozmów ze znajomymi z uczelni i ze swojego dodatkowego fakultetu z pisania scenariuszy. Nadal zastanawiałam się, kiedy znajdowała czas na zajęcia i wielogodzinne rozprawy o literaturze czy sztuce, ale nie narzekałam, bo dzięki temu praktycznie miałam nasz pokój tylko dla siebie. A chociaż samotność była moją domeną, dzisiaj potrzebowałam odmiany. Swego rodzaju restartu. Było to trudne i pomimo że bardzo się starałam po tym, jak przedstawiła mi wszystkich obecnych, jedyne, o czym myślałam, to to, żeby jak najmniejszym kosztem wkupić się w ich łaski i dać zapamiętać. A gdy w końcu się tego doczekałam, upewniłam się, że zrobiłam jak najlepsze wrażenie. Byłam czarująca, zabawna i otwarta – wystarczająco, żeby dać się poznać jako świetna towarzyszka bez wzbudzania podejrzeń. Na tyle naturalna, żeby zapewnić sobie miejsce w interesującym i zgranym towarzystwie. Może mój krok był mały i nie tak znaczący, jakbym chciała, ale czułam, że potrzebowałam tych pozorów normalności.
Szczęście uśmiechnęło się również do mnie, przywołane zapewne przez mantry Angeli, wśród tłumu studentów stawiając przede mną tę, na której poznaniu w neutralnych okolicznościach zależało mi najbardziej. Podeszłam do baru i stanęłam obok drobnej blondynki próbującej zwrócić uwagę barmana obsługującego napierający na ladę tłum.
– Co chcesz? – Pochyliłam się nad dziewczyną i próbowałam przekrzyczeć muzykę.
– Dwa piwa – odpowiedziała, przygryzając wargę, gdy po raz kolejny jej próba zwrócenia na siebie uwagi spełzła na niczym.
Kiwnęłam głową, znalazłam wzrokiem dwóch postawnych mężczyzn, sądząc po treści rozmowy, jaką prowadzili, studentów ostatniego roku, zajmujących obiecujący fragment baru zastawiony kieliszkami po szotach, które wymieniane były na nowe, gdy tylko zachodziła taka potrzeba. Pewnym ruchem wcisnęłam się między nich, przepraszając słodkim głosem. Wystarczyły dwa zdania, odpowiednie dobrane słowa i ton, żebym już po chwili wracała do nowo poznanej dziewczyny z czterema piwami. Nawet jeśli trudno było zauważyć nasze zlewające się z tłumem sylwetki, barmani nie mogli zlekceważyć stałych bywalców zostawiających w barze więcej, niż przystało biednym studentom.
– Dzięki! – Sądząc po tonie głosu, moja towarzyszka albo bardzo potrzebowała alkoholu, albo już traciła nadzieję, że uda jej się kiedykolwiek zwrócić na siebie uwagę.
Obserwowałam ją z zaciekawieniem, zastanawiając się, czy nasze podobieństwo jest przypadkowe, czy może wynika z niezaprzeczalnego uwarunkowania niektórych mężczyzn. Łagodne rysy, ufne spojrzenie, drobna sylwetka zachęcająca zarówno do opieki, jak i dominacji. Też kiedyś taka byłam, ale teraz mój wzrok był zawsze czujny, a postawa napięta. Wszystko inne było grą.
– Jestem Natalie. – Wyciągnęła przed siebie dłoń, gdy doszłyśmy do loży i odłożyłyśmy na stolik zamówione piwa.
Uścisnęłam jej rękę, uśmiechając się szeroko i mrużąc oczy. Nie potrzebowałam oficjalnego przedstawienia, choć było dość zabawne. Znałam Natalie dużo lepiej, niż mogła kiedykolwiek podejrzewać. Wiedziałam nie tylko, jak się nazywa, na jakim kierunku studiuje i który z pokoi w Baker House od dwóch lat zajmuje. Wiedziałam, gdzie chodzi po zajęciach, jaką lubi muzykę, co je na śniadanie. Co więcej, miałam podejrzenia graniczące z pewnością dotyczące tego, czego się boi i czego pragnie. To było zagrożeniem. Zwłaszcza że najbardziej Natalie interesowała mnie ze względu na kogoś, dla kogo największym niebezpieczeństwem byłam ja sama.
Rozmawiałyśmy dłuższą chwilę o tym, na co mogłam pozwolić sobie w naszych konwersacjach. Poznałam już jej próżność i wykorzystywałam ją dla swoich celów, wyciągając jeszcze więcej informacji niż to, czym tak chętnie dzieliła się w sieci i na internetowym forum, myśląc, że jest bezpieczna pod pseudonimem. Zdobyłam jej zaufanie i było to tak łatwe, że prawie nie sprawiło mi satysfakcji. Tyle jednak mi wystarczyło – w końcu dzisiejszej nocy miałam odpocząć, a nie wyruszać na łowy. Na to przyjdzie jeszcze czas.
Razem ze znajomymi Angeli wypiliśmy kilka kolejek szotów, zanim ruszyliśmy wszyscy na parkiet. Czułam, jak mocny bas przeszywa moje ciało, powodując ból, ale nie przestawałam tańczyć. Gdy oślepiały mnie światła, zamykałam oczy i skupiałam się na muzyce, zapominając o problemach. Ocieraliśmy się spoconymi ciałami, ale nikomu to nie przeszkadzało, byliśmy jak w transie, który można było osiągnąć tylko w takich miejscach. Angela dołączyła do mnie, żeby po kilku minutach zaszyć się z kimś w loży, prowadząc ożywioną dyskusję pomimo wypełniającej klub muzyki. Po kilku następnych setach, które pozbawiły mnie tchu na dobre, straciłam ją z oczu, więc wysłałam tylko wiadomość, żebyśmy spotkały się za kilkanaście minut przy barze. Zabrałam z szatni kurtkę, żeby przewietrzyć się i odświeżyć zanim wrócę do reszty, i zaczęłam przeciskać się przez tłum w poszukiwaniu łazienki. Od hałasu i laserów zaczęło kręcić mi się w głowie, ale po pokonaniu niemal na oślep kilku zakrętów, w końcu trafiłam na drzwi, które na szczęście prowadziły do wyłożonego małymi, białymi kafelkami pomieszczenia.
Oparłam dłonie o umywalkę i wzięłam kilka głębokich oddechów. Nadal mogłam rozpoznać utwory serwowane przez DJ-a kilkadziesiąt metrów dalej, ciesząc się jednak chwilą spokoju i względnej ciszy. Przemyłam twarz zimną wodą, zmywając pot i resztki pudru. Mój telefon zawibrował, a na notyfikacji zobaczyłam odpowiedź od Angeli. Kiedy zastanawiałam się, czy wracać jeszcze dzisiaj na parkiet i dołączyć do niej i reszty, nagle do łazienki weszło dwóch mężczyzn. Musieli podobnie jak ja szaleć na parkiecie, bo zamiast rozmawiać, przekrzykiwali się, a ich skóra lśniła potem. Sięgnęłam po papierowy ręcznik i kątem oka zauważyłam, że moja obecność ich zaskoczyła. Starałam przypomnieć sobie, czy drzwi miały jakieś oznaczenie.
– Przepraszam – wychrypiałam – nie widziałam, że to męska.
Schowałam do kieszeni spodni telefon i ruszyłam do drzwi, ale jeden z mężczyzn zagrodził mi drogę. Spojrzał na kolegę, który sięgnął dłonią do zamka i przekręcił go.
Zamarłam. Łazienka w takim miejscu nie powinna mieć zamknięcia. Dopiero teraz do mnie dotarło, że byłam zupełnie sama – w toalecie, w klubie, o którym nic nie wiedziałam, w piątkową noc. I że nie powinnam była się tu znaleźć. Za bardzo się rozluźniłam i straciłam czujność. Musiałam grać na zwłokę, licząc, że pracownik albo ktokolwiek, kto mógł korzystać z tego miejsca, zaraz się pojawi.
– Też się zgubiliście? – Starałam się, żeby ton mojego głosu był swobodny, chociaż w środku czułam narastającą panikę. Źle odnajdywałam się wśród tylu niewiadomych, a teraz zaserwowałam sobie najgorszą ich mieszankę.
– Zgubiłaś się, kruszynko? – zapytał pierwszy z mężczyzn. – Jak dobrze, że cię znaleźliśmy. Nie bój się – dodał, robiąc krok w moją stronę. – To taka łazienka dla honorowych gości.
– Nie jestem honorowym gościem – wypaliłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Nie powinnam wdawać się z nimi w słowne utarczki, a wyglądało na to, że ich rozśmieszyłam.
– Podobasz mi się. Dasz mi swój numer?
Poczułam za plecami ścianę. Nawet nie zauważyłam, że cały czas się cofam i już nie mam gdzie uciec. Moje ciało nie zsynchronizowało się z umysłem rozważającym dostępne opcje i był to zły znak.
– Muszę iść. Koleżanka mnie szuka.
– Koleżanka?
Na twarzy mężczyzny pojawił się uśmiech, który przyprawił mnie o dreszcze. Gdyby był pijany, na co nie wyglądało, mogłabym kopnąć go w piszczel albo krocze i uciec – o ile jego kolega też byłby pod wpływem. Miałabym jakieś szanse, choć niewielkie, to zawsze warte zaryzykowania.
– Może do nas dołączyć.
– Już wychodzimy – odpowiedziałam stanowczo. – Czekają na nas.
Musiałam sprawić, by uwierzyli, że zaraz zacznie mnie szukać połowa klubu. Równocześnie robiłam wszystko, żeby brzmieć normalnie i jak najbardziej przedłużyć rozmowę, chociaż za nic nie miałam ochoty jej kontynuować. Najwyraźniej bez problemu przejrzeli mój blef, bo nawet nie wdawali się w zbędne dyskusje. Strach powoli brał nade mną górę, sprawiając, że nogi zaczęły mi drżeć, a spocone dłonie, którymi opierałam się o ścianę, ślizgały się po gładkich płytkach.
Byłam wściekła, że znowu znalazłam się w miejscu, którego nie odwiedzałam od lat. Nie dlatego, że nie miałam okazji – tych było więcej, niż bym sobie życzyła, ale dlatego, że nie potrafiłam się odciąć. Zamknąć z dala od wszystkiego, wychodząc na powierzchnię dopiero, gdy było bezpiecznie. Od przyjazdu byłam rozkojarzona, zbyt pewna siebie, chociaż nie miałam ku temu powodu. Nie udało mi się nic wielkiego i nie poczyniłam żadnych postępów. Przynajmniej tam, gdzie miało to prawdziwe znaczenie.
Złapałam za umywalkę, szukając oparcia, a wtedy mężczyzna stojący bliżej w oka mgnieniu znalazł się tuż przy mnie. Poczułam jego silną dłoń zamykającą się na moim nadgarstku i żar bijący z jego ciała. Niemal czarne źrenice przeszły mnie na wylot, ale nie byłam w stanie nic już powiedzieć. Ani kiedy przycisnął mnie do ściany obok tak mocno, że nie mogłam złapać tchu. Ani kiedy wolną ręką przesunął najpierw po szyi, potem po plecach, aż zatrzymał się na guziku jeansów.
Czułam zimno kafelków na policzku i jego nierówny oddech na karku. Oprzytomniałam w ułamku sekundy i wykorzystując chwilę jego nieuwagi, odwróciłam się i wbiłam paznokcie w twarz mężczyzny, z całej siły drapiąc szorstką od kilkudniowego zarostu skórę. Syknął wściekle, łapiąc się za policzek, na którym zostawiłam cztery wyraźne bruzdy zachodzące powoli krwią, a sama rzuciłam się w kierunku kabin po prawej stronie. Nie zdążyłam otworzyć nawet drzwi do pierwszej z nich, kiedy silne szarpnięcie powaliło mnie na ziemię. Nieprzygotowana, upadłam plecami na twardą posadzkę z głośnym jękiem, wypuszczając powietrze z obitych płuc. Nie mogłam złapać tchu, wijąc się na ziemi, gdy otrzymałam cios w bok. Półprzytomna, wyciągałam ręce na oślep, starając się znaleźć jakieś oparcie.
– Ty głupia suko! – usłyszałam nad sobą, zanim ktoś poderwał mnie na nogi. – Trzymaj ją.
Chociaż nie miałam siły, a ból przenikał każdą moją komórkę, robiłam wszystko, żeby się bronić. Nie mogłam tam wrócić. Nie tym razem. Zapierałam się nogami, kiedy chcieli mnie przesunąć w kąt łazienki, i wątłym głosem wzywałam pomocy. Nie przestawałam, kiedy siłą wepchnęli mi coś do ust, wlali z piersiówki palący alkohol do gardła, rozerwali bluzkę i ustami zostawiali palące żywym ogniem ślady na skórze. Kiedy siłą oparli mnie o blat i drętwiały moje unieruchomione za plecami ręce.
– Zobacz, jak świetnie się bawimy. Zaraz się rozluźnisz – syknął mi prosto do ucha mężczyzna stojący za mną i szarpnął mnie za włosy, zmuszając do patrzenia w lustro.
Twarz mokra od łez i potu wyrażała już tylko przerażenie. Czysty strach bez cienia siły do walki, mieszający się z paniką. Złamali mnie i zrobili to tak łatwo. Chciałam łkać, ale z gardła wydobył się jedynie skrzek przypominający odgłos rannego zwierzęcia, coraz głośniejszy i bardziej nienaturalny, im głębiej czułam obcą dłoń pod ubraniem. A mimo to mój umysł bezwiednie rejestrował kolejne obrazy: napis wytatuowany na dłoni przygważdżającej mnie do blatu, blizna na szyi mężczyzny za mną, sygnet na palcu bawiącym się moimi ustami i coś jeszcze – cień, który przerodził się w brutalną rzeczywistość, gdy najbardziej tego potrzebowałam.
Ostatnio łamałem obietnice.
Nie było w tym nic nowego – od miesięcy żyliśmy w jednym szczęśliwym kłamstwie. Nie zaprzątałem sobie tym głowy, dopóki nie zacząłem oszukiwać samego siebie. Tak jakby wytwory mojej wyobraźni mogły cokolwiek zmienić. Albo gdyby sam fakt zaplanowania czegoś miał sprawić, że owo coś się ziści. Znowu rósł we mnie gniew – rak toczący komórki całego ciała, sączący się przez pory i buzujący w żyłach. Chciałem poczuć ból, który minie równie szybko, jak przyszedł, zostawiając po sobie trwały ślad. Pamiątkę folgowania swoim chorym potrzebom.
Dzisiaj był piątek, czyli najgorszy dzień pod każdym względem. Dzień pozbawiony zadań mogących zająć myśli w ciągu dnia i źródła adrenaliny wieczorem. Co do tego drugiego, to cóż… mój bilecik był od miesiąca rażąco pusty, więc musiałem sam zatroszczyć się o rozrywkę. Udałem się w miejsce, gdzie mogłem znaleźć dobrego swata.
Klub był pełen studentów szczelnie wypełniających nie tylko parkiet, ale też przejścia, a właściwie każdy wolny skrawek lepiącej się od wylanych drinków podłogi. Nie lubiłem takich miejsc, nie tylko ze względu na kiepską selekcję. Wszechobecne światła migające bez żadnego sensu i zbyt głośna muzyka zlewająca się w jeden niekończący się utwór drażniły mnie coraz bardziej z każdą spędzoną tu minutą. Na szczęście znałem to miejsce na tyle dobrze, że mogłem załatwić swoje sprawy w jak najkrótszym czasie. Ochrona bez słowa wpuściła mnie na zaplecze, skąd skierowałem się prosto do gabinetu managera, w połowie zawalonego skrzynkami z alkoholem.
– Nadal trzymają cię w składziku. – Wziąłem jedną z butelek i w oczekiwaniu na odpowiedź sprawdziłem etykietę. – Chyba zbyt dobre na waszą kartę.
– To dla mnie. Jak widzisz, moja pozycja ma dodatkowe korzyści.
– Jeśli jesteś alkoholikiem, może. – Odłożyłem butelkę na miejsce. – Masz kogoś dla mnie?
– Szybko przechodzisz do rzeczy.
– Wiesz, że nie przyszedłem tu na pogaduszki ani potańczyć. No więc, Conor?
Przyglądał mi się w ciszy nieco dłużej, niż było to konieczne.
– Zakochałeś się czy co? – zapytałem w końcu, zirytowany jego uśmieszkiem.
Mężczyzna wstał zza biurka i usiadł na blacie, krzyżując ręce na piersi.
– To nie moja wina, że nikt nie chce się z tobą zabawiać. Twoja sława cię wyprzedza.
– A opinia o tobie jest, jak widać, mocno przesadzona.
– Może powinieneś popracować nad charyzmą, to ktoś się pokusi?
– Pieprz się – warknąłem i opuściłem czym prędzej gabinet przypominający schowek, żegnany wyzwiskami Conora.
Od tygodni było tak samo – albo ktoś wycofywał się w ostatniej chwili, albo rezygnował, zanim zdążyliśmy uzgodnić szczegóły, i to mnie oskarżał o taki stan rzeczy. Ja przynajmniej przykładałem się do swojej roboty, w przeciwieństwie do tego irlandzkiego pseudobiznesmena niepotrafiącego znaleźć mi fuchy. Ból głowy, do tej pory utrzymany przeze mnie w ryzach, zaczął być nieznośny. Niemal na oślep znalazłem łazienkę dla pracowników – ostatnim, czego sobie życzyłem, było przeciskanie się między nietrzeźwymi studentami tylko po to, żeby wysłuchiwać ich zwierzeń przy pisuarze. Po kilku chwiejnych krokach dotarłem do kabiny i wykonałem znany już rytuał – tabletki z trudem przechodzące przez suche gardło, słuchawki odcinające mnie od bodźców, tym razem dudnienia elektronicznej muzyki, i samotność. Opuściłem głowę, ignorując nie najczystszą podłogę, i masowałem skronie, dopóki nie poczułem charakterystycznego odprężenia, gdy środek zaczął działać, maskując ból.
– Zajebiście – mruknąłem do siebie, zastanawiając się, czym zająć się w kolejny nudny piątek.
Nie musiałem długo czekać na odpowiedź, która dosłownie zaczęła dobijać się do drzwi kabiny. Najpierw uderzenie, na które zareagowały cichym skrzypieniem zawiasy. Potem głuchy łomot – pierwsze, co do mnie dotarło, jak tylko ściągnąłem słuchawki. Wytłumiona przez ściany muzyka, kilka głosów i pojedyncze jęki.
Nie byłem sam. Już nie.
Zarzuciłem na głowę kaptur i ostrożnie uchyliłem drzwi. Przez wąską szparę obserwowałem scenę mającą zagwarantować mi to, czego na próżno szukałem. Zabawę. Adrenalinę. Pretekst, żeby dać upust buzującym we mnie emocjom.
Uśmiechałem się rzadko, ale teraz musiałem wyglądać jak dziecko w sklepie z zabawkami przed Bożym Narodzeniem. Na szczęście nie musiałem już dłużej czekać na dogodną okazję ani polegać na nikim, żeby dostać wymarzony prezent. Zacisnąłem ze zniecierpliwieniem pięści, zbliżając się do niczego nieświadomej trójki i uważnie obserwując scenę przed sobą. Chora ekscytacja tylko wzrosła, gdy wyraźnie przegrywająca walkę dziewczyna spotkała mój wzrok w lustrze. Wielkie niebieskie oczy jeszcze przed chwilą wyrażające przerażenie teraz były pełne nadziei.
Zdusiłem śmiech, nie chcąc psuć sobie zabawy – w końcu wszystkie prezenty powinny mieć w sobie element zaskoczenia. Z tą myślą naciągnąłem na twarz buff[3].
Pewnie pomyślała, że łaskawy los postawił na jej drodze bohatera, który rzuci się na ratunek. Sama ta myśl sprawiła, że jeszcze chętniej przystąpiłem do działania. W końcu niczego tak nie lubiłem, jak udowadniać ludziom, że nie mają racji, i odzierać ich z tej pięknej do porzygu wizji świata.
Na moje nieszczęście tego wieczoru czekał mnie kolejny zawód – zabawa, w której pokładałem tyle nadziei, trwała o wiele krócej, niż bym sobie tego życzył.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Droga Czytelniczko,
serdecznie zapraszamy Cię do polubienia naszego profilu na Facebooku. Dzięki temu jako pierwsza dowiesz się o naszych nowościach wydawniczych, przeczytasz i posłuchasz fragmenty powieści, a także będziesz miała okazję wziąć udział w konkursach i promocjach.
Przyłącz się i buduj z nami społeczność, która uwielbia literaturę pełną emocji!
Zespół
Zabiorę Cię do piekła
ISBN: 978-83-8373-605-1
© Anna Prusik i Wydawnictwo Amare 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Amare.
REDAKCJA: Anna Pomianek | JezykoweDylematy.pl
KOREKTA: Bogusława Brzezińska
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Amare należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://wydawnictwo-amare.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek