Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Londyn lat dwudziestych ubiegłego wieku. Mgła, dżentelmeni i whisky.
Młoda dziewczyna pracująca w biurze prawnym u pewnego sknery dostaje propozycję posady jako sekretarka księżnej. Nie ma pojęcia, dlaczego to właśnie ona została wybrana na tę prestiżową i lukratywną pozycję. Przyjmuje ją jednak z radością i zadowoleniem.
Ale sprawy się komplikują, ktoś ją śledzi, ktoś chce ją przejechać na pasach…
Ale kryminał!!! W starym, świetnym brytyjskim stylu. Są łajdacy i jest detektyw, ogromne pieniądze do wzięcia i więzienie… Jest i miłość i nienawiść, jednym słowem wszystko, by zalegnąć pod kocem na całą noc!
Początek formularza
Dół formularza
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 270
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ I
Lois Margeritta Reddle siedziała na łóżku, w jednej ręce trzymając ciężką, niezgrabną filiżankę bladej herbaty, w drugiej – list. Herbata była za słodka, chleb ukrojony zbyt grubo i posmarowany za cienko, ale lektura listu do tego stopnia pochłonęła dziewczynę, że Lois zupełnie zapomniała o Lizie i jej przesadnej ekonomii.
Na górze listu widniał złoty herbowy pióropusz; gruby, puszysty welin pachniał subtelnymi perfumami.
307 Chester Square, S. W.
Szanowna Pani!
Ostatni list Pani otrzymałam. Przyjmuję do wiadomości, że zgłosi się Pani do mnie w poniedziałek siedemnastego bieżącego miesiąca, aby objąć posadę mojej osobistej sekretarki. Warunki, jakie Pani proponuję, uważam za bardzo korzystne, poza tym będzie Pani miała masę czasu do własnej dyspozycji.
Z poważaniem
Księżna Moron
Drzwi otworzyły się i przez szparę wyjrzała rumiana twarz Lizy.
– Kąpielowy wolny. Zabierz ze sobą mydło, bo tamto zrobiło się już zupełnie przezroczyste. Jest jeden suchy ręcznik i jeden na poły mokry. Co to za list?
– Od mojej księżnej. Zaczynam w poniedziałek.
Liza skrzywiła się.
– Oczywiście z noclegiem? Co oznacza, że będę się musiała wystarać o nową towarzyszkę niedoli. Sublokatorka, która spała tu przed tobą, strasznie chrapała. Co jak co, ale masz jedną zaletę, Lois: nie chrapiesz!
Oczy Lois zalśniły, na delikatnych wargach pojawił się cień uśmiechu i natychmiast znikł.
– Tak, ale nie powiesz chyba, że jestem złą gospodynią? – trzepała dalej Liza. – Założę się, że jak długo żyjesz, nie miałaś tak dobrej opieki. Robiłam dla ciebie zakupy, gotowałam, sprzątałam, może kłamię?
Lois objęła ramieniem przyjaciółkę i ucałowała ją w oba czerwone, zdrowe policzki.
– Jesteś słodkim stworzeniem – rzekła – i nie myśl wcale, że cię chętnie opuszczam. Ale widzisz, Lizo, przez całe życie ciężko walczyłam z losem. Przebyłam drogę dzielącą ławę szkolną w Leeds od kontuaru kasy u Roopersa, od Roopersa powędrowałam do naszych wielkich prawników...
– Wielkich! – zawołała Liza z oburzeniem. – Stary Shaddles i wielkość! Przecież ten sknera odmówił mi na Boże Narodzenie podwyżki w wysokości pół korony, chociaż minął już piąty rok, jak klekoczę na jego kulawym remingtonie! Dziecko, wyjdziesz za mąż za arystokratę, czeka cię wielka kariera! Ta księżna to musi być kawał wiedźmy, ale jest bogata, bestia, spotkasz u niej wielu znakomitych ludzi, wyrobisz się. Dlatego idź, wykąp się, a ja tymczasem usmażę jajka. Czy zanosi się na deszcz?
Przez cały czas trwania monologu przyjaciółki Lois tarła dłonią swe białe okrągłe ramię, na którym powyżej łokcia odznaczała się purpurowa blizna w kształcie gwiazdy. Liza wierzyła, że kiedy blizna swędzi, na pewno będzie deszcz.
– Każ sobie zrobić masaż elektryczny, od tego powinno zniknąć – radziła, pociągając zadartym nosem. – Rękawy? Rękawy są dzisiaj tak modne jak krynoliny.
Z kąpielowego Lois słyszała, jak jej przyjaciółka krząta się hałaśliwie po kuchni, a wraz z trzaskaniem piekących się na patelni jajek przypłynęły takty najnowszego fokstrota. Liza gwizdała niczym kos.
Na Charlotte Street zajmowały wspólnie mały apartamencik na trzecim piętrze. Lois była sierotą; jej ojciec umarł, gdy była jeszcze niemowlęciem, nie mogła go więc pamiętać, a postać miłej, poważnej kobiety, która czuwała nad nią w okresie ponurego dzieciństwa, widziała jak przez mgłę. Potem dostała się pod opiekę jakiejś dalekiej ciotki, którą obchodziły jedynie własne urojone choroby. Ciotka zmarła, pomimo niezliczonych flaszeczek z lekarstwami, a może właśnie przez nie, i odtąd Lois stała się samodzielna.
– Ręczę, że księżna polubi cię za twój klasyczny styl – rzekła Liza, gdy nasza bohaterka, wymyta i odświeżona, weszła do kuchni. Widocznie myśl o nowej posadzie przyjaciółki nie dawała Lizie spokoju.
– Nie sądzę, abym mówiła klasycznym stylem! – odparła Lois z humorem.
Liza zręcznym ruchem ręki przekręciła patelnię i wrzuciła jajka na talerz.
– Pewna jestem, że właśnie to zrobiło na nim takie wrażenie – rzekła znacząco, a Lois się zaczerwieniła.
– Lizo, wyrażasz się o tym natarczywym młodzieńcu tak, jak gdyby przynajmniej był bogiem. Nie chcę tego! – odcięła krótko.
Ale Liza Smith była uparta. Wierzchem dłoni otarła spocone czoło, wstawiła patelnię do zlewu, a potem usiadła ciężko i z namysłem, całkowicie pochłonięta jedną myślą.
– To nie jest pierwszy lepszy grandziarz z rynsztoku – rzekła powoli – ale dżentelmen, co się zowie! Dziękował mi tak, jak gdybym była jakąś hrabianką, i każde jego słowo można by drukować na pierwszej stronie gazety „Baptist Herald”. Kiedy wróciłam bez ciebie, miał taką minę! Taką minę! I wierz mi, zaczerwieniłam się niczym burak, kiedy spojrzał na mnie i spytał: „Gdzie Lois?”.
– Jajka są przypalone!
– I jaki elegant! – ciągnęła dalej kompletnie niewrażliwa na jej słowa Liza. – Ma własne auto! Codziennie rozjeżdża się po Bedford Row albo spaceruje smutny po trotuarze, chcąc chociaż raz cię zobaczyć, choćby z daleka. To stopiłoby serce z kamienia!
– Ja mam serce z miedzi – z uśmiechem rzekła Lois. – Ostrzegam cię, Elizabetto, robisz się śmieszna!
– Jesteś pierwszą osobą, która powiedziała do mnie Elizabetta – spokojnie zauważyła stenotypistka – ale ten fakt wcale nie zmienia sprawy, o której chcę mówić. Pan Dorn...
– Ta herbata ma smak zaparzonych kaloszy – złośliwie przerwała przyjaciółka, i tym razem Liza poczuła się dotknięta w swej kucharskiej ambicji.
– Czy słyszałaś Mackenziego tej nocy? – zapytała, aby zmienić temat, a widząc, że Lois potrząsa głową, dodała: – Grał ten smutny, głupi kawałek z „Opowieści Hoggenheima”, czy może „Hoffmanna”? Mieszają mi się te żydowskie imiona. Nie rozumiem, jak Szkot może grać na skrzypcach; oni podobno znają tylko dudy.
– Mackenzie gra pięknie – rzekła Lois. – Czasem, ale tylko czasem, słyszę przez sen jego grę.
Liza parsknęła.
– Północ nie jest odpowiednią porą do grania – powiedziała z naciskiem. – Stary jest naszym gospodarzem, ale to jeszcze nie upoważnia go do przeszkadzania nam we śnie. Zresztą, to wariat!
– Jego szaleństwo jest piękne – rzekła miękko Lois. – Poczciwy staruszek!
Liza pociągnęła nosem.
– Na wszystko jest odpowiedni czas – zareplikowała niepewnie, wstała z krzesła, wydobyła z kredensu filiżankę i spodek i z brzękiem postawiła je na stole. Nalała herbaty i skropiła ją obficie mlekiem.
– Dzisiaj twoja kolej – rzekła do przyjaciółki. – Możesz mimochodem dać mu do zrozumienia, że jestem zwolenniczką muzyki tanecznej, a z rzeczy starych lubię Santa Lucia.
Każdego ranka jedna z dziewcząt przynosiła staruszkowi herbatę, uważały go bowiem nie za swojego gospodarza, lecz za przyjaciela. Jeśli zważyć, że dom był położony w centrum miasta, w dzielnicy włoskiej, okupowanej przeważnie przez zagranicznych gości, którzy dobrze płacili – to komorne, jakie Mackenzie pobierał od dziewcząt, było naprawdę mikroskopijne.
Lois zbiegła ze schodów, niosąc filiżankę na tacy, i zapukała do drzwi na drugim piętrze. Rozległo się szuranie pantofli po nagiej posadzce, drzwi stanęły otworem i Rab Mackenzie uprzejmym spojrzeniem ponad rogowych okularów pozdrowił promienną zjawę.
– Dziękuję, dziękuję pani bardzo, panno Reddle – rzekł serdecznie, wyciągając ręce po filiżankę. – Niech pani wejdzie, wczoraj oddano mi skrzypce. Czy moja gra nie przeszkodziła pani w nocy?
– Nie, i wręcz żałuję, że nic nie słyszałam – odpowiedziała Lois, stawiając filiżankę na dobrze wyszorowanym blacie stołu.
Pokój był czysty, umeblowany bardzo skromnie i całym swoim charakterem doskonale harmonizował z postacią tego rozkosznego staruszka w pomarszczonych spodniach, czarnej aksamitnej kurtce i purpurowych pantoflach. Na jego wygolonej twarzy znaczyła się sieć zmarszczek i bruzd, ale jasnobłękitne oczy pod gęstymi brwiami płonęły młodzieńczym blaskiem.
Delikatnym, pieszczotliwym ruchem dłoni ujął skrzypce leżące na kredensie.
– Muzyka jest rzeczą wielką – rzekł – jeżeli ktoś poświęca się jej całkowicie. Ale scena to wynalazek diabła! Niech pani unika sceny, panno Reddle, lepiej pozostać po tej stronie rampy. Ci aktorzy to dziwni, nieczyści ludzie! – Potrząsnął bujną czupryną i dodał: – W swoim czasie grałem w orkiestrze i podnosząc oczy, widziałem jej malutkie nóżki wirujące w tańcu. To była ładna dziewczyna, niewiele starsza od pani i dumna, jak zwykle aktorki. Do dziś dnia nie pojmuję, jak zdobyłem się na to, żeby ją prosić o rękę! – westchnął ciężko. – Cóż? Wolę żyć w raju głupców, niż wcale nie żyć w raju, a poza tym, w ciągu dwóch lat...
Potrząsnął smutnie głową.
– To była ładna dziewczyna, ale duszę miała występną. Czasem tak bywa z dziewczętami, że zupełnie zapominają, co to wyrzuty sumienia. A jeżeli ktoś nie ma sumienia i nie wie, jaka jest różnica między dobrem a złem, to gotów uczynić wszystko, nie wyłączając morderstwa.
Nie po raz pierwszy Lois wysłuchiwała tych oderwanych aluzji do jakiejś tajemniczej kobiety, tych ostrzeżeń przed sceną: ale nigdy się jeszcze nie zdarzyło, żeby staruszek mówił coś o zbrodni.
– Kobiety to śmieszne stworzenia, panie Mackenzie – rzekła, aby go uspokoić.
Potwierdził skinieniem głowy.
– Tak, śmieszne – powtórzył z powagą. – Ale prawdę powiedziawszy, pod wieloma względami przewyższają mężczyzn. Dziękuję pani za herbatę, panno Reddle.
Wróciwszy na górę, zastała przyjaciółkę już ubraną do wyjścia.
– Cóż, znów cię ostrzegał przed sceną? – zapytała Liza Smith, podchodząc do lusterka i posypując sobie nos obfitą warstwą pudru. – Jestem pewna, że tak. Powiedziałam mu wczoraj, że zapisuję się do chóru girlsów. Staruszek omal nie dostał ataku apopleksji.
– Po co mu sprawiasz przykrość? – zapytała Lois z wyrzutem.
– Chcę, żeby sobie wybił z głowy te bzdury – pogardliwie rzekła Liza. – Ja i girlsy! Czy on nie ma oczu?