Zagadkowa księżna - Edgar Wallace - ebook + audiobook + książka

Zagadkowa księżna ebook i audiobook

Edgar Wallace

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Londyn lat dwudziestych ubiegłego wieku. Mgła, dżentelmeni i whisky.

 

Młoda dziewczyna pracująca w biurze prawnym u pewnego sknery dostaje propozycję posady jako sekretarka księżnej. Nie ma pojęcia, dlaczego to właśnie ona została wybrana na tę prestiżową i lukratywną pozycję. Przyjmuje ją jednak z radością i zadowoleniem.

 

Ale sprawy się komplikują, ktoś ją śledzi, ktoś chce ją przejechać na pasach…

 

 

 

Ale kryminał!!! W starym, świetnym brytyjskim stylu. Są łajdacy i jest detektyw, ogromne pieniądze do wzięcia i więzienie… Jest i miłość i nienawiść, jednym słowem wszystko, by zalegnąć pod kocem na całą noc!

 

Początek formularza

 

 

 

Dół formularza

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 35 min

Lektor: Dariusz Klimek
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Eliszewa

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00



ROZ­DZIAŁ I

Lois Mar­ge­ritta Red­dle sie­działa na łóżku, w jed­nej ręce trzy­ma­jąc ciężką, nie­zgrabną fi­li­żankę bla­dej her­baty, w dru­giej – list. Her­bata była za słodka, chleb ukro­jony zbyt grubo i po­sma­ro­wany za cienko, ale lek­tura li­stu do tego stop­nia po­chło­nęła dziew­czynę, że Lois zu­peł­nie za­po­mniała o Li­zie i jej prze­sad­nej eko­no­mii.

Na gó­rze li­stu wid­niał złoty her­bowy pió­ro­pusz; gruby, pu­szy­sty we­lin pach­niał sub­tel­nymi per­fu­mami.

307 Che­ster Squ­are, S. W.

Sza­nowna Pani!

Ostatni list Pani otrzy­ma­łam. Przyj­muję do wia­do­mo­ści, że zgłosi się Pani do mnie w po­nie­dzia­łek sie­dem­na­stego bie­żą­cego mie­siąca, aby ob­jąć po­sadę mo­jej oso­bi­stej se­kre­tarki. Wa­runki, ja­kie Pani pro­po­nuję, uwa­żam za bar­dzo ko­rzystne, poza tym bę­dzie Pani miała masę czasu do wła­snej dys­po­zy­cji.

Z po­wa­ża­niem

Księżna Mo­ron

Drzwi otwo­rzyły się i przez szparę wyj­rzała ru­miana twarz Lizy.

– Ką­pie­lowy wolny. Za­bierz ze sobą my­dło, bo tamto zro­biło się już zu­peł­nie prze­zro­czy­ste. Jest je­den su­chy ręcz­nik i je­den na poły mo­kry. Co to za list?

– Od mo­jej księż­nej. Za­czy­nam w po­nie­dzia­łek.

Liza skrzy­wiła się.

– Oczy­wi­ście z noc­le­giem? Co ozna­cza, że będę się mu­siała wy­sta­rać o nową to­wa­rzyszkę nie­doli. Sub­lo­ka­torka, która spała tu przed tobą, strasz­nie chra­pała. Co jak co, ale masz jedną za­letę, Lois: nie chra­piesz!

Oczy Lois za­lśniły, na de­li­kat­nych war­gach po­ja­wił się cień uśmie­chu i na­tych­miast znikł.

– Tak, ale nie po­wiesz chyba, że je­stem złą go­spo­dy­nią? – trze­pała da­lej Liza. – Za­łożę się, że jak długo ży­jesz, nie mia­łaś tak do­brej opieki. Ro­bi­łam dla cie­bie za­kupy, go­to­wa­łam, sprzą­ta­łam, może kła­mię?

Lois ob­jęła ra­mie­niem przy­ja­ciółkę i uca­ło­wała ją w oba czer­wone, zdrowe po­liczki.

– Je­steś słod­kim stwo­rze­niem – rze­kła – i nie myśl wcale, że cię chęt­nie opusz­czam. Ale wi­dzisz, Lizo, przez całe ży­cie ciężko wal­czy­łam z lo­sem. Prze­by­łam drogę dzie­lącą ławę szkolną w Le­eds od kon­tu­aru kasy u Ro­opersa, od Ro­opersa po­wę­dro­wa­łam do na­szych wiel­kich praw­ni­ków...

– Wiel­kich! – za­wo­łała Liza z obu­rze­niem. – Stary Shad­dles i wiel­kość! Prze­cież ten sknera od­mó­wił mi na Boże Na­ro­dze­nie pod­wyżki w wy­so­ko­ści pół ko­rony, cho­ciaż mi­nął już piąty rok, jak kle­ko­czę na jego ku­la­wym re­ming­to­nie! Dziecko, wyj­dziesz za mąż za ary­sto­kratę, czeka cię wielka ka­riera! Ta księżna to musi być ka­wał wiedźmy, ale jest bo­gata, be­stia, spo­tkasz u niej wielu zna­ko­mi­tych lu­dzi, wy­ro­bisz się. Dla­tego idź, wy­kąp się, a ja tym­cza­sem usmażę jajka. Czy za­nosi się na deszcz?

Przez cały czas trwa­nia mo­no­logu przy­ja­ciółki Lois tarła dło­nią swe białe okrą­głe ra­mię, na któ­rym po­wy­żej łok­cia od­zna­czała się pur­pu­rowa bli­zna w kształ­cie gwiazdy. Liza wie­rzyła, że kiedy bli­zna swę­dzi, na pewno bę­dzie deszcz.

– Każ so­bie zro­bić ma­saż elek­tryczny, od tego po­winno znik­nąć – ra­dziła, po­cią­ga­jąc za­dar­tym no­sem. – Rę­kawy? Rę­kawy są dzi­siaj tak modne jak kry­no­liny.

Z ką­pie­lo­wego Lois sły­szała, jak jej przy­ja­ciółka krząta się ha­ła­śli­wie po kuchni, a wraz z trza­ska­niem pie­ką­cych się na pa­telni ja­jek przy­pły­nęły takty naj­now­szego foks­trota. Liza gwiz­dała ni­czym kos.

Na Char­lotte Street zaj­mo­wały wspól­nie mały apar­ta­men­cik na trze­cim pię­trze. Lois była sie­rotą; jej oj­ciec umarł, gdy była jesz­cze nie­mow­lę­ciem, nie mo­gła go więc pa­mię­tać, a po­stać mi­łej, po­waż­nej ko­biety, która czu­wała nad nią w okre­sie po­nu­rego dzie­ciń­stwa, wi­działa jak przez mgłę. Po­tem do­stała się pod opiekę ja­kiejś da­le­kiej ciotki, którą ob­cho­dziły je­dy­nie wła­sne uro­jone cho­roby. Ciotka zmarła, po­mimo nie­zli­czo­nych fla­sze­czek z le­kar­stwami, a może wła­śnie przez nie, i od­tąd Lois stała się sa­mo­dzielna.

– Rę­czę, że księżna po­lubi cię za twój kla­syczny styl – rze­kła Liza, gdy na­sza bo­ha­terka, wy­myta i od­świe­żona, we­szła do kuchni. Wi­docz­nie myśl o no­wej po­sa­dzie przy­ja­ciółki nie da­wała Li­zie spo­koju.

– Nie są­dzę, abym mó­wiła kla­sycz­nym sty­lem! – od­parła Lois z hu­mo­rem.

Liza zręcz­nym ru­chem ręki prze­krę­ciła pa­tel­nię i wrzu­ciła jajka na ta­lerz.

– Pewna je­stem, że wła­śnie to zro­biło na nim ta­kie wra­że­nie – rze­kła zna­cząco, a Lois się za­czer­wie­niła.

– Lizo, wy­ra­żasz się o tym na­tar­czy­wym mło­dzieńcu tak, jak gdyby przy­naj­mniej był bo­giem. Nie chcę tego! – od­cięła krótko.

Ale Liza Smith była uparta. Wierz­chem dłoni otarła spo­cone czoło, wsta­wiła pa­tel­nię do zlewu, a po­tem usia­dła ciężko i z na­my­słem, cał­ko­wi­cie po­chło­nięta jedną my­ślą.

– To nie jest pierw­szy lep­szy gran­dziarz z rynsz­toku – rze­kła po­woli – ale dżen­tel­men, co się zo­wie! Dzię­ko­wał mi tak, jak gdy­bym była ja­kąś hra­bianką, i każde jego słowo można by dru­ko­wać na pierw­szej stro­nie ga­zety „Bap­tist He­rald”. Kiedy wró­ci­łam bez cie­bie, miał taką minę! Taką minę! I wierz mi, za­czer­wie­ni­łam się ni­czym bu­rak, kiedy spoj­rzał na mnie i spy­tał: „Gdzie Lois?”.

– Jajka są przy­pa­lone!

– I jaki ele­gant! – cią­gnęła da­lej kom­plet­nie nie­wraż­liwa na jej słowa Liza. – Ma wła­sne auto! Co­dzien­nie roz­jeż­dża się po Bed­ford Row albo spa­ce­ruje smutny po tro­tu­arze, chcąc cho­ciaż raz cię zo­ba­czyć, choćby z da­leka. To sto­pi­łoby serce z ka­mie­nia!

– Ja mam serce z mie­dzi – z uśmie­chem rze­kła Lois. – Ostrze­gam cię, Eli­za­betto, ro­bisz się śmieszna!

– Je­steś pierw­szą osobą, która po­wie­działa do mnie Eli­za­betta – spo­koj­nie za­uwa­żyła ste­no­ty­pistka – ale ten fakt wcale nie zmie­nia sprawy, o któ­rej chcę mó­wić. Pan Dorn...

– Ta her­bata ma smak za­pa­rzo­nych ka­lo­szy – zło­śli­wie prze­rwała przy­ja­ciółka, i tym ra­zem Liza po­czuła się do­tknięta w swej ku­char­skiej am­bi­cji.

– Czy sły­sza­łaś Mac­ken­ziego tej nocy? – za­py­tała, aby zmie­nić te­mat, a wi­dząc, że Lois po­trząsa głową, do­dała: – Grał ten smutny, głupi ka­wa­łek z „Opo­wie­ści Hog­gen­he­ima”, czy może „Hof­f­manna”? Mie­szają mi się te ży­dow­skie imiona. Nie ro­zu­miem, jak Szkot może grać na skrzyp­cach; oni po­dobno znają tylko dudy.

– Mac­ken­zie gra pięk­nie – rze­kła Lois. – Cza­sem, ale tylko cza­sem, sły­szę przez sen jego grę.

Liza par­sk­nęła.

– Pół­noc nie jest od­po­wied­nią porą do gra­nia – po­wie­działa z na­ci­skiem. – Stary jest na­szym go­spo­da­rzem, ale to jesz­cze nie upo­waż­nia go do prze­szka­dza­nia nam we śnie. Zresztą, to wa­riat!

– Jego sza­leń­stwo jest piękne – rze­kła miękko Lois. – Po­czciwy sta­ru­szek!

Liza po­cią­gnęła no­sem.

– Na wszystko jest od­po­wiedni czas – za­re­pli­ko­wała nie­pew­nie, wstała z krze­sła, wy­do­była z kre­densu fi­li­żankę i spodek i z brzę­kiem po­sta­wiła je na stole. Na­lała her­baty i skro­piła ją ob­fi­cie mle­kiem.

– Dzi­siaj twoja ko­lej – rze­kła do przy­ja­ciółki. – Mo­żesz mi­mo­cho­dem dać mu do zro­zu­mie­nia, że je­stem zwo­len­niczką mu­zyki ta­necz­nej, a z rze­czy sta­rych lu­bię Santa Lu­cia.

Każ­dego ranka jedna z dziew­cząt przy­no­siła sta­rusz­kowi her­batę, uwa­żały go bo­wiem nie za swo­jego go­spo­da­rza, lecz za przy­ja­ciela. Je­śli zwa­żyć, że dom był po­ło­żony w cen­trum mia­sta, w dziel­nicy wło­skiej, oku­po­wa­nej prze­waż­nie przez za­gra­nicz­nych go­ści, któ­rzy do­brze pła­cili – to ko­morne, ja­kie Mac­ken­zie po­bie­rał od dziew­cząt, było na­prawdę mi­kro­sko­pijne.

Lois zbie­gła ze scho­dów, nio­sąc fi­li­żankę na tacy, i za­pu­kała do drzwi na dru­gim pię­trze. Roz­le­gło się szu­ra­nie pan­to­fli po na­giej po­sadzce, drzwi sta­nęły otwo­rem i Rab Mac­ken­zie uprzej­mym spoj­rze­niem po­nad ro­go­wych oku­la­rów po­zdro­wił pro­mienną zjawę.

– Dzię­kuję, dzię­kuję pani bar­dzo, panno Red­dle – rzekł ser­decz­nie, wy­cią­ga­jąc ręce po fi­li­żankę. – Niech pani wej­dzie, wczo­raj od­dano mi skrzypce. Czy moja gra nie prze­szko­dziła pani w nocy?

– Nie, i wręcz ża­łuję, że nic nie sły­sza­łam – od­po­wie­działa Lois, sta­wia­jąc fi­li­żankę na do­brze wy­szo­ro­wa­nym bla­cie stołu.

Po­kój był czy­sty, ume­blo­wany bar­dzo skrom­nie i ca­łym swoim cha­rak­te­rem do­sko­nale har­mo­ni­zo­wał z po­sta­cią tego roz­kosz­nego sta­ruszka w po­marsz­czo­nych spodniach, czar­nej ak­sa­mit­nej kurtce i pur­pu­ro­wych pan­to­flach. Na jego wy­go­lo­nej twa­rzy zna­czyła się sieć zmarsz­czek i bruzd, ale ja­sno­błę­kitne oczy pod gę­stymi brwiami pło­nęły mło­dzień­czym bla­skiem.

De­li­kat­nym, piesz­czo­tli­wym ru­chem dłoni ujął skrzypce le­żące na kre­den­sie.

– Mu­zyka jest rze­czą wielką – rzekł – je­żeli ktoś po­święca się jej cał­ko­wi­cie. Ale scena to wy­na­la­zek dia­bła! Niech pani unika sceny, panno Red­dle, le­piej po­zo­stać po tej stro­nie rampy. Ci ak­to­rzy to dziwni, nie­czy­ści lu­dzie! – Po­trzą­snął bujną czu­pryną i do­dał: – W swoim cza­sie gra­łem w or­kie­strze i pod­no­sząc oczy, wi­dzia­łem jej ma­lut­kie nóżki wi­ru­jące w tańcu. To była ładna dziew­czyna, nie­wiele star­sza od pani i dumna, jak zwy­kle ak­torki. Do dziś dnia nie poj­muję, jak zdo­by­łem się na to, żeby ją pro­sić o rękę! – wes­tchnął ciężko. – Cóż? Wolę żyć w raju głup­ców, niż wcale nie żyć w raju, a poza tym, w ciągu dwóch lat...

Po­trzą­snął smut­nie głową.

– To była ładna dziew­czyna, ale du­szę miała wy­stępną. Cza­sem tak bywa z dziew­czę­tami, że zu­peł­nie za­po­mi­nają, co to wy­rzuty su­mie­nia. A je­żeli ktoś nie ma su­mie­nia i nie wie, jaka jest róż­nica mię­dzy do­brem a złem, to go­tów uczy­nić wszystko, nie wy­łą­cza­jąc mor­der­stwa.

Nie po raz pierw­szy Lois wy­słu­chi­wała tych ode­rwa­nych alu­zji do ja­kiejś ta­jem­ni­czej ko­biety, tych ostrze­żeń przed sceną: ale ni­gdy się jesz­cze nie zda­rzyło, żeby sta­ru­szek mó­wił coś o zbrodni.

– Ko­biety to śmieszne stwo­rze­nia, pa­nie Mac­ken­zie – rze­kła, aby go uspo­koić.

Po­twier­dził ski­nie­niem głowy.

– Tak, śmieszne – po­wtó­rzył z po­wagą. – Ale prawdę po­wie­dziaw­szy, pod wie­loma wzglę­dami prze­wyż­szają męż­czyzn. Dzię­kuję pani za her­batę, panno Red­dle.

Wró­ciw­szy na górę, za­stała przy­ja­ciółkę już ubraną do wyj­ścia.

– Cóż, znów cię ostrze­gał przed sceną? – za­py­tała Liza Smith, pod­cho­dząc do lu­sterka i po­sy­pu­jąc so­bie nos ob­fitą war­stwą pu­dru. – Je­stem pewna, że tak. Po­wie­dzia­łam mu wczo­raj, że za­pi­suję się do chóru girl­sów. Sta­ru­szek omal nie do­stał ataku apo­plek­sji.

– Po co mu spra­wiasz przy­krość? – za­py­tała Lois z wy­rzu­tem.

– Chcę, żeby so­bie wy­bił z głowy te bzdury – po­gar­dli­wie rze­kła Liza. – Ja i girlsy! Czy on nie ma oczu?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nału: The Strange Co­un­tess
Co­py­ri­ght © 2025, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-8241-097-6
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz
Za­soby wy­ko­rzy­stane na okładce: adobe stock (©char­les tay­lor, ©Ta­nat­phong, ©La­In­spi­ra­triz, ©Ole­sya, ©Oli­vier Le Moal, ©yli­vde­sign)
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl