Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
KULTOWA POWIEŚĆ, NA PODSTAWIE KTÓREJ POWSTAŁA LEGENDARNA ANIMACJA
Młoda Sophie Kapeluszniczka, z krainy zwanej Ingarią, przykuwa niechcianą uwagę czarownicy i zostaje zamieniona w staruszkę… Decydując, że nie ma nic do stracenia, wyrusza do ruchomego zamku czarodzieja Hauru, który podobno zjada dusze młodych dziewcząt…
W zamku Sophie spotyka Michaela, ucznia Hauru, oraz Kalcyfera, demona ognia, z którym zawiera pewien pakt.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 288
Ta książka jest dla Stephena.
Pomysł na tę opowieść podsunął mi pewien chłopiec w szkole, którą odwiedzałam. Poprosił, żebym napisała książkę o wędrującym zamku. Zapisałam jego nazwisko i tak dobrze schowałam kartkę, że do tej pory nie mogę jej znaleźć.
Chciałabym mu bardzo podziękować.
W krainie Ingarii, gdzie siedmiomilowe buty i płaszcze-niewidki istnieją naprawdę, pechowo jest się urodzić jako najstarsze z trójki rodzeństwa. Wszyscy wiedzą, że ty pierwsza poniesiesz klęskę, i to najgorszą, jeśli cała trójka wyruszy szukać szczęścia.
Sophie Kapeluszniczka była najstarsza z trzech sióstr. Nie była nawet córką biednego drwala, który mógłby jej zapewnić jakieś szanse na sukces. Jej rodzice, ludzie zamożni, prowadzili sklep z damskimi kapeluszami w kwitnącym miasteczku Market Chipping. Matka Sophie zmarła, kiedy dziewczynka miała dwa lata, a jej siostrzyczka Lettie zaledwie rok. Ojciec poślubił najmłodszą sprzedawczynię w sklepie, ładną blondynkę, Fanny. Fanny wkrótce urodziła trzecią siostrę, Martę. Sophie i Lettie powinny wtedy zmienić się w Brzydkie Siostry, ale w rzeczywistości wszystkie trzy wyrosły na bardzo ładne panny, chociaż Lettie uważano za najpiękniejszą. Fanny jednakowo dobrze traktowała wszystkie trzy siostry i ani trochę nie faworyzowała Marty.
Pan Kapelusznik był dumny ze swoich trzech córek i posłał wszystkie do najlepszej szkoły w mieście. Sophie uczyła się najlepiej. Dużo czytała i bardzo szybko zdała sobie sprawę, że jej przyszłość zapowiada się nieciekawie. To ją rozczarowało, ale na razie dzielnie opiekowała się rodzeństwem i przygotowywała Martę, żeby w odpowiednim czasie wyruszyła szukać szczęścia.
Dwie młodsze siostry często skakały sobie do oczu. Lettie bynajmniej nie pogodziła się z faktem, że jako drugą w kolejności czeka ją najgorszy los po Sophie.
— To niesprawiedliwe! — krzyczała. — Czemu Marta ma dostać wszystko najlepsze tylko dlatego, że urodziła się ostatnia? To ja poślubię księcia i już!
Na co Marta zawsze odpowiadała, że ona wcale nie musi za nikogo wychodzić, i tak będzie obrzydliwie bogata.
Potem Sophie odciągała od siebie skłócone dziewczynki i cerowała im sukienki. Bardzo zręcznie radziła sobie z igłą. Z czasem zaczęła również szyć stroje dla sióstr. Pewna ciemnoróżowa kreacja, którą uszyła dla Lettie, na Majowe Święto, zdaniem Fanny wyglądała tak, jakby pochodziła z najdroższego sklepu w Kingsburry.
Mniej więcej w tym czasie wszyscy znowu zaczęli gadać o Wiedźmie z Pustkowia. Podobno Wiedźma zagroziła życiu królewskiej córki, więc Król rozkazał swojemu osobistemu magowi, czarnoksiężnikowi Sulimanowi, żeby udał się na Pustkowie i rozprawił się z Wiedźmą. Niestety Suliman nie tylko nie zdołał rozprawić się z nią, ale sam poniósł śmierć z jej ręki.
Kiedy więc kilka miesięcy później wysoki czarny zamek pojawił się nagle na wzgórzach nad Market Chipping, buchając kłębami czarnego dymu z czterech wieżyczek, wszyscy byli przekonani, że Wiedźma znowu powróciła z Pustkowia i zamierza gnębić cały kraj, jak to robiła przed pięćdziesięciu laty. Blady strach padł na ludzi. Nikt nie wychodził sam, zwłaszcza w nocy. Co jeszcze bardziej przerażające, zamek nie został na tym samym miejscu. Czasami wyglądał jak wysoka czarna chmura na bagnach na północnym zachodzie, czasami wznosił się na skałach od wschodu, a kiedy indziej zbliżał się i siadał na wrzosowiskach, tuż za ostatnią farmą na północy. Niekiedy widać było, jak zamek się porusza, a brudny szary dym snuje się z wieżyczek. Przez pewien czas ludzie obawiali się, że wkrótce zamek wtargnie do samej doliny. Burmistrz zamierzał nawet wysłać kogoś do Króla po pomoc.
Lecz zamek nadal wędrował po wzgórzach i okazało się, że wcale nie należy do Wiedźmy, tylko do złego czarnoksiężnika Hauru. Wiadomo było, że Hauru porywał młode dziewczyny i wysysał z nich dusze. Albo pożerał ich serca, jak twierdzili niektórzy. Żadna dziewczyna nie była bezpieczna przed bezlitosnym i zimnokrwistym czarnoksiężnikiem. Sophie, Lettie, Marta i wszystkie inne dziewczęta z Market Chipping zostały ostrzeżone, żeby nigdy nie wychodziły same z domu, co bardzo je rozzłościło. Nie rozumiały, po co czarnoksiężnikowi Hauru te wszystkie dusze, które kolekcjonował.
Wkrótce jednak miały inne zmartwienia na głowie, ponieważ pan Kapelusznik zmarł nagle, akurat kiedy Sophie niedługo miała skończyć szkołę. Okazało się wówczas, że szkolne czesne, które płacił ojciec, obciążyło sklep pokaźnymi długami. Po pogrzebie Fanny usiadła w salonie domu sąsiadującego ze sklepem i wyjaśniła sytuację.
— Niestety, wszystkie musicie opuścić szkołę — oznajmiła. — Liczyłam tak i owak, ale nie dam rady utrzymać sklepu i całej waszej trójki. Nie ma innego wyjścia, trzeba oddać was na naukę jakiegoś obiecującego zawodu. Nie mogę zatrzymać was w sklepie. Nie stać mnie na to. Więc oto, co postanowiłam. Najpierw Lettie…
Lettie podniosła wzrok, jaśniejąc zdrowiem i urodą, której nie przyćmił nawet smutek i żałobny strój.
— Chcę się dalej uczyć — oświadczyła.
— I będziesz, kochanie — zapewniła ją Fanny. — Załatwiłam ci praktykę u Cesariego, w ciastkarni na rynku. Oni traktują swoich uczniów po królewsku, więc będzie ci tam dobrze i jeszcze nauczysz się pożytecznego fachu. Pani Cesari to dobra klientka i przyjaciółka, więc zgodziła się wcisnąć cię dodatkowo w ramach przysługi.
Lettie zaśmiała się w sposób świadczący o tym, że wcale nie jest zadowolona.
— No cóż, dziękuję — powiedziała. — Świetnie się składa, że lubię gotować, prawda?
Fanny odetchnęła z ulgą. Lettie bywała czasami okropnie uparta.
— Teraz Marta. Jesteś za młoda, żeby pójść do pracy, więc dla ciebie rozglądałam się za jakąś długą, spokojną praktyką, która później ci się przyda w każdym zawodzie. Znasz moją dawną szkolną przyjaciółkę, Annabellę Fairfax?
Marta, smukła i jasnowłosa, niemal równie uparta jak Lettie, wbiła w matkę wielkie szare oczy.
— To ta, co tak dużo mówi? — zapytała. — Czy ona nie jest czarownicą?
— Tak, ma śliczny dom i klientów w całej Fałdowanej Dolinie — potwierdziła Fanny z zapałem. — To dobra kobieta, Marto. Nauczy cię wszystkiego, co potrafi, i pewnie przedstawi cię ważnym osobom, które zna w Kingsburry. Po zakończeniu praktyki będzie ci się dobrze wiodło w życiu.
— To miła pani — przyznała Marta. — Zgoda.
Sophie czuła, że Fanny zorganizowała wszystko, jak należy. Lettie jako druga córka nigdy nie osiągnie zbyt wiele, więc została umieszczona tam, gdzie mogła poznać przystojnego młodego ucznia i żyć z nim szczęśliwie. Marta, która musiała się wyróżnić i zdobyć fortunę, pozyska do pomocy możnych przyjaciół i czary. Co do własnej osoby Sophie nie miała żadnych złudzeń. Nie zdziwiła się więc, kiedy Fanny powiedziała:
— A więc, droga Sophie, wydaje się słuszne i sprawiedliwe, żebyś odziedziczyła po mnie sklep z kapeluszami jako najstarsza. Postanowiłam sama przyjąć cię na praktykę, żebyś miała szansę nauczyć się zawodu. Co ty na to?
Sophie nie mogła przecież powiedzieć, że czuje się skazana na handel kapeluszami. Podziękowała Fanny z wdzięcznością.
— A więc załatwione! — zakończyła Fanny.
Następnego dnia Sophie pomogła Marcie spakować ubrania do skrzyni, a potem wszystkie odprowadziły ją na dyliżans. Przewoźnik wydawał się nerwowy, ponieważ droga do Górnej Fałdy, gdzie mieszkała pani Fairfax, prowadziła przez wzgórza, obok wędrującego zamku czarnoksiężnika Hauru. Marta okazywała zrozumiały lęk.
— Nic jej nie będzie — burknęła Lettie.
Lettie nie pozwoliła sobie pomóc przy pakowaniu. Kiedy dyliżans przewoźnika zniknął w oddali, wepchnęła wszystkie swoje rzeczy do powłoczki na poduszkę i zapłaciła sześć pensów pucybutowi od sąsiada, żeby zawiózł je na taczce do Cesariego na Rynku. Sama maszerowała obok taczki z niespodziewanie wesołą miną. Właściwie sprawiała wrażenie, jakby chętnie opuszczała sklep z kapeluszami.
Pucybut wrócił z nagryzmoloną wiadomością od Lettie, że rozpakowała swoje rzeczy w dormitorium dziewcząt, i że u Cesariego jest bardzo fajnie. Tydzień później przewoźnik przywiózł list od Marty, że dojechała bezpiecznie, a pani Fairfax „jest bardzo kochana i używa miodu do wszystkiego. Hoduje pszczoły”. Przez dłuższy czas Sophie nie wiedziała o siostrach nic więcej, ponieważ w dniu wyjazdu Marty i Lettie rozpoczęła własną praktykę.
Sophie oczywiście poznała już całkiem dobrze rzemiosło kapelusznika. Jako mała dziewczynka biegała do wielkiego warsztatu po drugiej stronie podwórza, gdzie kapelusze zwilżano i formowano na główkach, a z wosku i jedwabiu wyrabiano kwiaty i inne ozdoby. Znała ludzi, którzy tam pracowali. W większości nie zmienili miejsca pracy, odkąd jej ojciec był chłopcem. Znała Bessie, jedyną pozostałą sprzedawczynię w sklepie. Znała klientki, które kupowały kapelusze, i woźnicę, który przywoził ze wsi niewykończone słomkowe kapelusze do uformowania na główkach w warsztacie. Znała innych dostawców i wiedziała, jak się wyrabia filc na zimowe kapelusze. Właściwie Fanny niewiele mogła ją nauczyć, najwyżej jak skłonić klientkę, żeby kupiła kapelusz.
— Doprowadzasz ją do odpowiedniego kapelusza, kochanie — wyjaśniła Fanny. — Pokaż jej najpierw te, które nie pasują, żeby od razu zobaczyła różnicę, kiedy przymierzy odpowiedni kapelusz.
Zresztą Sophie rzadko sprzedawała kapelusze. Po jednym dniu przyglądania się w warsztacie i drugim, kiedy poszła z Fanny do kupca bławatnego i handlarza jedwabiu, macocha usadziła ją do ozdabiania kapeluszy. Sophie siedziała w małej alkowie na tyłach sklepu, przyszywała róże do czepków i woalki do welurowych kapelusików, wszywała do wszystkich jedwabne podszewki, rozmieszczała stylowo na rondach wstążki i woskowe owoce. Ładnie jej to wychodziło. Nawet lubiła to zajęcie. Ale czuła się osamotniona i trochę się nudziła. Pracownicy z warsztatu byli za starzy, żeby z nimi pożartować, poza tym uważali ją za kogoś odmiennego, kto pewnego dnia odziedziczy interes. Bessie traktowała ją podobnie. Zresztą i tak gadała tylko o farmerze, którego zamierzała poślubić w tygodniu po Święcie Majowym. Sophie trochę zazdrościła Fanny, która w każdej chwili mogła wyjść ze sklepu, żeby się potargować z handlarzem jedwabiu.
Najbardziej interesujące były rozmowy z klientkami. Nikt nie kupuje kapelusza bez plotkowania. Sophie siedziała w alkowie, szyła i słuchała, że burmistrz nie jada żadnych zielonych warzyw, że zamek czarnoksiężnika Hauru znowu przesunął się na skały… Szept, szept, szept… Głosy zawsze cichły, kiedy rozmowa schodziła na Hauru, ale Sophie dosłyszała, że w zeszłym miesiącu złapał dziewczynkę w dolinie. „Sinobrody!” — orzekły szepty, a potem znowu przeszły w głosy, żeby stwierdzić, że Jane Farrier wygląda jak obraz nędzy i rozpaczy w nowym uczesaniu. No, ona to nigdy nie przyciągnie nawet czarnoksiężnika Hauru, nie mówiąc już o przyzwoitym mężczyźnie. Potem rozbrzmiewały trwożne, urywane szepty o Wiedźmie z Pustkowia. Sophie doszła do wniosku, że czarnoksiężnik Hauru i Wiedźma z Pustkowia powinni się połączyć.
— Oni wydają się stworzeni dla siebie. Ktoś mógłby ich wyswatać — zwróciła się do kapelusza, który właśnie wykańczała.
Lecz pod koniec miesiąca, w sklepie, nagle plotkowano tylko o Lettie. Podobno u Cesariego od rana do wieczora tłoczyli się panowie, każdy kupował całe fury ciastek i żądał, żeby obsłużyła go Lettie. Otrzymała dziesięć propozycji małżeństwa, poczynając od syna burmistrza na zamiataczu ulic skończywszy, jednak odrzuciła wszystkie. Wyjaśniła, że jest jeszcze za młoda, żeby podjąć taką decyzję.
— Uważam, że to rozsądne z jej strony — zwierzyła się Sophie czepkowi, który pokrywała plisowanym jedwabiem.
Fanny ucieszyła się z tych nowin.
— Wiedziałam, że sobie poradzi! — zawołała uszczęśliwiona.
Sophie zaczęła podejrzewać, że Fanny chętnie pozbyła się Lettie z domu.
— Lettie miała zły wpływ na interesy — wyjaśniła czepkowi, plisując beżowy jedwab. — Nawet ty wyglądałbyś na niej wspaniale, stara paskudo. Inne panie spoglądały na Lettie i wpadały w rozpacz.
W miarę, jak upływały tygodnie, Sophie coraz częściej rozmawiała z kapeluszami. Nie miała do kogo otworzyć ust. Fanny przez większość dnia targowała się z dostawcami albo próbowała pozyskać klientelę, a Bessie obsługiwała i opowiadała wszystkim o swoich małżeńskich planach. Sophie nabrała zwyczaju, żeby każdy kapelusz, po wykończeniu, ustawiać na stojaku, gdzie wyglądał prawie jak głowa bez ciała, a potem opowiadała mu, jakie ciało powinien ozdobić. Trochę pochlebiała kapeluszom, ponieważ trzeba prawić komplementy klientom.
— Masz w sobie tajemniczy urok — powiedziała do jednego, całego zakrytego migotliwą woalką.
Szerokiemu kremowemu kapeluszowi z rondem ozdobionym różami obiecała:
— Na pewno wyjdziesz bogato za mąż!
Groszkowozielony kapelusik z falującym zielonym piórem pochwaliła:
— Wyglądasz młodo jak wiosenny liść.
Różowym czepkom mówiła, że wyglądają słodko, a eleganckim kapeluszom wykończonym aksamitem, że są interesujące. Do plisowanego beżowego czepka powiedziała:
— Masz złote serce i ktoś na wysokim stanowisku dostrzeże to i zakocha się w tobie.
Wymyśliła to, ponieważ litowała się nad tym czepkiem. Wyglądał tak prostacko i niegustownie.
Następnego dnia Jane Farrier przyszła do sklepu i kupiła go. Jej włosy rzeczywiście wyglądają dziwnie, zauważyła Sophie, zerkając ukradkiem z alkowy — jakby Jane nakręciła je na pogrzebacze. Szkoda, że wybrała właśnie ten czepek. Ale ostatnio wszyscy kupowali czepki i kapelusze. Może handlowe chwyty Fanny podziałały, a może dlatego, że zbliżała się wiosna, tak czy owak, sprzedaż kapeluszy zdecydowanie rosła. Fanny zaczęła powtarzać z lekkim wyrzutem sumienia: „Chyba nie powinnam była tak szybko odsyłać Marty i Lettie z domu. Przy takich obrotach dałybyśmy sobie radę”.
Klientela dopisywała jeszcze bardziej, kiedy zbliżało się Majowe Święto. Sophie musiała więc nałożyć skromną szarą sukienkę i pomagać w sklepie. Nie miała ani chwili na próżnowanie. Kiedy nie obsługiwała klientek, pośpiesznie wykańczała kapelusze. Co wieczór zabierała je do domu obok sklepu, gdzie pracowała przy lampie do późnej nocy, żeby następnego dnia sklep miał co sprzedawać. Groszkowozielone kapelusze, takie jak kapelusz żony burmistrza, cieszyły się wielkim powodzeniem, podobnie jak różowe czepki. Potem, na tydzień przed Majowym Świętem, ktoś wszedł i zapytał o plisowany czepek, taki sam, jaki nosiła Jane Farrier, kiedy uciekła z hrabią Catterackiem.
Tego wieczoru przy szyciu Sophie przyznała, że prowadzi nudny żywot. Zamiast rozmawiać z kapeluszami, po wykończeniu przymierzyła jeden przed lustrem. To był błąd. Surowa szara sukienka nie była twarzowa, zwłaszcza kiedy Sophie miała oczy zaczerwienione od szycia, a do jej rudoblond włosów nie pasował ani groszkowozielony, ani różowy kolor. W plisowanym beżowym czepku wyglądała po prostu okropnie. „Jak stara panna!” — powiedziała sobie. Nie żeby od razu zamierzała uciekać z hrabią, jak Jane Farrier, albo żeby pół miasta pragnęło się z nią żenić, jak z Lettie. Ale chciała robić coś — sama nie widziała, co — trochę bardziej interesującego niż zwykłe wykańczanie kapeluszy. Postanowiła, że następnego dnia znajdzie chwilę czasu i pójdzie porozmawiać z Lettie.
Ale nie poszła. Albo nie miała czasu, albo była zbyt zmęczona, żeby iść taki kawał na rynek, albo przypominał jej się czarnoksiężnik Hauru zagrażający samotnym dziewczętom — tak czy owak, z każdym dniem coraz trudniej jej przychodziło wybrać się do siostry. Bardzo dziwne. Sophie zawsze uważała się za niemal równie upartą jak Lettie. Teraz odkryła, że niektóre rzeczy może zrobić dopiero wtedy, kiedy skończą się jej wymówki.
— To absurd! — skarciła się głośno. — Rynek jest tylko dwie ulice dalej. Jeśli pobiegnę…
I przyrzekła sobie, że pójdzie do Cesariego, kiedy sklep z kapeluszami zostanie zamknięty na Majowe Święto.
Tymczasem do sklepu dotarły nowe plotki. Podobno Król pokłócił się z własnym bratem, księciem Justynem, i książę został skazany na wygnanie. Nikt nie znał powodów kłótni, ale kilka miesięcy temu książę nawet przejeżdżał w przebraniu przez Market Chipping, nierozpoznany. Na poszukiwanie księcia Król wysłał hrabiego Catteracka, który właśnie wtedy poznał Jane Farrier. Sophie słuchała i robiło jej się smutno. Zdarzały się różne ciekawe rzeczy, ale zawsze komuś innemu.
Nadeszło Majowe Święto. Od samego świtu ulice wypełniły się wesołością. Fanny wyszła wcześnie, ale Sophie musiała najpierw wykończyć kilka kapeluszy. Śpiewała przy pracy. W końcu Lettie też pracowała. W święta sklep Cesariego był otwarty do północy.
— Zafunduję tam sobie ciastko z kremem — postanowiła Sophie. — Nie jadłam ciastek od wieków.
Patrzyła, jak za oknem tłoczą się ludzie w najrozmaitszych jaskrawych strojach, sprzedawcy pamiątek, akrobaci na szczudłach, i ogarniał ją narastający entuzjazm.
Lecz kiedy wreszcie narzuciła szary szal na szarą sukienkę i wyszła na ulicę, nie czuła się już podniecona, tylko przytłoczona. Za dużo ludzi spieszących gdzieś ze śmiechem i śpiewem na ustach, za dużo hałasu i przepychania. Sophie miała wrażenie, jakby ostatnie miesiące siedzenia i szycia, zmieniły ją w staruszkę czy wręcz inwalidkę. Owinęła się ciaśniej szalem i przemykała ukradkiem pod ścianami domów, żeby uniknąć podeptania przez stopy w najlepszych butach czy poszturchiwania przez łokcie w powłóczystych jedwabnych rękawach. Kiedy gdzieś wysoko nagle zagrzmiała salwa, Sophie mało nie zemdlała. Podniosła wzrok i zobaczyła zamek czarnoksiężnika Hauru tuż na wzgórzu ponad miastem, tak blisko, jakby opierał się na kominach ostatnich domów. Błękitne płomienie strzelały ze wszystkich czterech wieżyczek zamku, tworząc kule błękitnego ognia, które wybuchały wysoko na niebie z przerażającym hukiem. Czarnoksiężnik Hauru chyba nie pochwalał Majowego Święta. Albo próbował się do niego przyłączyć na swój sposób. Sophie za bardzo się bała, żeby zgadywać. Wróciłaby do domu, ale była już w połowie drogi do Cesariego. Więc pobiegła.
Co we mnie wstąpiło, że marzyłam o interesującym życiu? — zastanawiała się w biegu. To dla mnie zbyt straszne. Dlatego że jestem najstarszą z trzech sióstr.
Kiedy dotarła na rynek, zrobiło się jeszcze gorzej, o ile to możliwe. Tłumy młodych podchmielonych mężczyzn paradowały od gospody do gospody, wlokąc po ziemi płaszcze, tupiąc butami ze sprzączkami, jakich nigdy nie włożyliby w dzień powszedni, wykrzykując głośno i zaczepiając dziewczęta. Panny spacerowały grzecznie parami, gotowe na zaczepki. Wszystko wyglądało całkiem zwyczajnie jak na Majowe Święto, ale śmiertelnie przerażało Sophie. A kiedy młody mężczyzna w fantastycznym srebrno-błękitnym kostiumie spostrzegł ją i postanowił zaczepić, próbowała się schować w drzwiach sklepu.
Młodzieniec spojrzał na nią zaskoczony.
— W porządku, mała szara myszko — powiedział, śmiejąc się z lekkim politowaniem. — Ja tylko chciałem ci postawić drinka. Nie rób takiej przestraszonej miny.
Sophie się zawstydziła. Kawaler był elegancki, ze szczupłą, interesującą twarzą — sporo po dwudziestce — z misterną blond fryzurą. Rękawy miał bardzo długie, obrębione ściegiem muszelkowym, ze srebrnymi wstawkami.
— Och nie, dziękuję panu — wyjąkała Sophie. — Ja… idę z wizytą do siostry.
— Ależ idź, proszę bardzo. — Wygadany młodzieniec zaśmiał się. — Za nic nie chciałbym przeszkodzić młodej damie w spotkaniu z siostrą. Mogę cię odprowadzić? Wydajesz się taka wystraszona.
Zaproponował to z dobrego serca, co jeszcze bardziej zawstydziło Sophie.
— Nie. Nie, dziękuję uprzejmie! — wykrztusiła i wyminęła go spiesznie.
Nawet był uperfumowany. Zapach hiacyntów ścigał uciekającą Sophie. Co za dworny młodzieniec! — pomyślała, przepychając się między stolikami ustawionymi przed cukiernią Cesariego.
Przy stolikach panował tłok. W środku też było tłoczno i równie hałaśliwie, jak na rynku. Sophie wypatrzyła siostrę w szeregu sprzedawczyń za kontuarem dzięki grupce chłopskich synów, którzy opierali się na łokciach i wykrzykiwali do Lettie zaczepki. Lettie, ładniejsza niż kiedykolwiek i chyba trochę szczuplejsza, wkładała ciastka do torebek w największym pośpiechu, każdą torebkę skręcała zręcznym ruchem i oglądała się z uśmiechem przez ramię, rzucając cięte odpowiedzi. Wszyscy pękali ze śmiechu. Sophie musiała przepychać się do kontuaru.
Lettie zobaczyła ją. Przez chwilę wydawała się wstrząśnięta. Potem szerzej otworzyła oczy, uśmiechnęła się od ucha do ucha i zawołała:
— Sophie!
— Mogę z tobą porozmawiać?! — krzyknęła Sophie. — Gdzieś indziej — dodała trochę bezradnie, kiedy wielki łokieć odepchnął ją od kontuaru.
— Chwileczkę! — odwrzasnęła Lettie.
Odwróciła się do dziewczyny obok i coś szepnęła. Dziewczyna kiwnęła głową, wyszczerzyła zęby i zajęła miejsce Lettie.
— Teraz macie moją zastępczynię — powiedziała do tłumu. — Kto następny?
— Ale ja chcę rozmawiać z tobą, Lettie! — wrzasnął któryś chłopski syn.
— Rozmawiaj z Carrie — odparła. — Ja chcę zamienić słówko z siostrą.
Nikt więcej nie protestował. Kilkoma szturchańcami przepchnęli Sophie na koniec kontuaru, gdzie Lettie podniosła klapę i kiwała na siostrę. Ostrzegali tylko, żeby nie zajęła Lettie całego dnia. Sophie przecisnęła się pod klapą, a siostra złapała ją za nadgarstek i pociągnęła na zaplecze, do pokoju, w którym pod ścianami stały drewniane półki, każda z tacami pełnymi ciastek. Lettie wysunęła na środek dwa stołki.
— Siadaj — powiedziała. Spojrzała z roztargnieniem na najbliższą półkę, wzięła ciastko z kremem i podała siostrze.
Sophie opadła na stołek, wdychając słodki zapach. Zbierało jej się na płacz.
— Och, Lettie! — powiedziała. — Tak się cieszę, że cię widzę!
— A ja się cieszę, że siedzisz — odparła Lettie. — Widzisz, ja nie jestem Lettie. Jestem Marta.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Co?
Sophie wytrzeszczyła oczy. Dziewczyna siedząca na stołku naprzeciwko wyglądała całkiem jak Lettie. Nosiła jedną z najlepszych sukienek Lettie, bardzo twarzową, w pięknym odcieniu błękitu. Miała ciemne włosy i błękitne oczy Lettie.
— Jestem Marta — powtórzyła siostra. — Kogo przyłapałaś na rozcinaniu jedwabnych pantalonów Lettie? Ja nigdy tego Lettie nie powiedziałam. A ty?
— Nie — przyznała Sophie, całkiem ogłupiała.
Teraz widziała, że to Marta. Przechylała głowę jak Marta, obejmowała kolana rękami i kręciła młynka kciukami.
— Dlaczego?
— Bałam się, że przyjdziesz mnie odwiedzić — ciągnęła Marta — bo wiedziałam, że będę musiała wyznać ci prawdę. Teraz mi ulżyło. Obiecaj, że nikomu nie zdradzisz tej tajemnicy. Wiem, że dotrzymasz słowa, jeśli obiecasz. Jesteś taka honorowa.
— Obiecuję — przyrzekła Sophie. — Ale jak? Dlaczego?
— Zamieniłyśmy się z Lettie — wyjaśniła Marta, kręcąc kciukami. — Lettie chciała się uczyć czarów, a ja nie. Ona ma rozum i chce go wykorzystać w przyszłości… ale spróbuj to powiedzieć mamie! Mama jest zazdrosna o Lettie. Nigdy nie przyzna jej ani krzty rozumu.
Sophie nie wierzyła, że Fanny jest taka, ale puściła to mimo uszu.
— Ale co z tobą?
— Zjedz ciastko — zachęciła ją Marta. — Jest smaczne. Och tak, ja też jestem sprytna. Wystarczyły mi tylko dwa tygodnie u pani Fairfax, żeby znaleźć zaklęcie, którego używamy. Wstawałam w nocy i ukradkiem czytałam jej książki, i to było całkiem łatwe. Potem zapytałam, czy mogę odwiedzić rodzinę, a pani Fairfax się zgodziła. Ona jest kochana. Myślała, że tęsknię za domem. Więc wzięłam zaklęcie i przyszłam tutaj, a Lettie wróciła do pani Fairfax i udawała mnie. Najgorszy był pierwszy tydzień, kiedy jeszcze niczego nie umiałam. Ale odkryłam, że ludzie mnie lubią… no wiesz, jeśli ja ich lubię… i potem już było w porządku. A pani Fairfax nie wyrzuciła Lettie, więc chyba jej też się udało.
Sophie ugryzła ciastko, właściwie nie czując smaku.
— Ale dlaczego chciałaś to zrobić?
Marta zakołysała się na stołku z szerokim uśmiechem na twarzy Lettie i zakręciła radosnego różowego młynka kciukami.
— Chcę wyjść za mąż i mieć dziesięcioro dzieci.
— Jesteś za młoda! — zaprotestowała Sophie.
— Trochę — zgodziła się Marta. — Ale widzisz, muszę zacząć już niedługo, żeby zdążyć z dziesięciorgiem dzieci. A w ten sposób mam czas, żeby sprawdzić, czy ta upragniona osoba lubi mnie taką, jaką jestem naprawdę. Zaklęcie zużywa się po trochu i coraz bardziej staję się sobą, rozumiesz?
Sophie tak się zdumiała, że skończyła ciastko i nawet nie zauważyła, jakiego było rodzaju.
— Dlaczego dziesięcioro dzieci?
— Bo tyle chcę — odparła Marta.
— Nie wiedziałam!
— No, gadanie o tym niewiele by dało, kiedy tak gorliwie popierałaś mamę w sprawie mojej świetlanej przyszłości — burknęła Marta. — Myślałaś, że mamie naprawdę na tym zależy. Ja też tak myślałam, dopóki ojciec nie umarł. Wtedy się przekonałam, że ona po prostu chciała się nas pozbyć… Umieściła Lettie tam, gdzie kręci się wielu mężczyzn, a mnie wysłała jak najdalej od domu! Tak się złościłam, że pomyślałam sobie: czemu nie? Pogadałam z Lettie. Ona też była wściekła i wszystko załatwiłyśmy. Teraz jesteśmy zadowolone. Ale obie martwimy się o ciebie. Jesteś za bystra i za ładna, żeby tkwić w sklepie do końca życia. Rozmawiałyśmy o tym, ale nic nie wymyśliłyśmy.
— Ale tam mi dobrze — sprzeciwiła się Sophie. — No, może trochę nudno.
— Dobrze?! — wykrzyknęła Marta. — Tak, od razu widać, jak ci dobrze, skoro nie pokazujesz się całymi miesiącami, a potem zjawiasz się w koszmarnej szarej kiecce, taka zastraszona, jakbyś nawet mnie się bała! Co mama ci zrobiła?
— Nic — odparła zażenowana Sophie. — Miałyśmy dużo roboty. Marto, nie powinnaś tak mówić o Fanny. To twoja matka.
— Właśnie, i jestem do niej dostatecznie podobna, żeby ją rozumieć — oświadczyła Marta. — Dlatego wysłała mnie tak daleko, a przynajmniej próbowała. Mama wie, że nie trzeba traktować ludzi nieuprzejmie, żeby ich wykorzystywać. Wie, jaka jesteś obowiązkowa. Wie, że uważasz się za przegraną, bo jesteś najstarsza. Omotała cię i zmusiła, żebyś dla niej harowała jak niewolnica. Założę się, że nawet ci nie płaci.
— Jestem jeszcze praktykantką — broniła się Sophie.
— Ja też, ale dostaję pensję. Bo na to zasługuję — oznajmiła Marta. — Sklep z kapeluszami ostatnio przynosi duże zyski, wszystko dzięki tobie! Ty zrobiłaś ten zielony kapelusz, w którym żona burmistrza wygląda jak prześliczna uczennica, tak?
— Groszkowa zieleń. Ja go wykończyłam — przyznała Sophie.
— I ten czepek, który nosiła Jane Farrier, kiedy poznała hrabiego — mówiła dalej Marta. — Jesteś geniuszem od kapeluszy i strojów, a mama o tym wie! Przypieczętowałaś swój los, kiedy uszyłaś sukienkę dla Lettie na poprzednie Majowe Święto. Teraz zarabiasz dla Fanny pieniądze, a ona się włóczy…
— Jeździ po towar — sprostowała Sophie.
— Dobre sobie! — wykrzyknęła Marta, coraz szybciej kręcąc kciukami. — To jej zajmuje połowę ranka. Widziałam ją nieraz, Sophie, i słyszałam plotki. Rozjeżdża się wynajętym powozem w nowych strojach za twoje pieniądze i odwiedza wszystkie rezydencje w dolinie! Mówią, że zamierza kupić wielki dom na końcu doliny i urządzić go stylowo. A gdzie ty jesteś?
— No, Fanny ma prawo się trochę zabawić, skoro tak się napracowała, żeby nas wychować — powiedziała Sophie. — Ja pewnie odziedziczę sklep.
— Co za los! — oburzyła się Marta. — Słuchaj…
Ale w tej samej chwili na drugim końcu pomieszczenia odsunęły się dwa puste regały na ciastka, zza których wystawił głowę jakiś praktykant.
— Zdawało mi się, że słyszałem twój głos, Lettie. — Wyszczerzył zęby w bardzo zalotnym i przyjaznym uśmiechu. — Nowe wypieki już gotowe. Powiedz im.
Kędzierzawa, trochę umączona głowa znowu znikła. Sophie pomyślała, że wyglądał na miłego chłopca. Chciała zapytać, czy to on się Marcie naprawdę podoba, ale nie zdążyła. Marta zerwała się na równe nogi, mówiąc bez przerwy.
— Muszę przekazać dziewczynom, żeby przeniosły to wszystko do sklepu! — zawołała. — Pomóż mi, złap za drugi koniec.
Wyciągnęła z szeregu najbliższą tacę i Sophie pomogła siostrze przydźwigać towar do ruchliwego, gwarnego sklepu.
— Musisz coś zrobić ze sobą, Sophie — sapała Marta, kiedy taszczyły ciastka. — Lettie wciąż powtarzała, że nie wie, co się z tobą stanie, kiedy nas nie będzie. Że powinnaś bardziej się szanować. Słusznie się martwiła.
W sklepie pani Cesari wzięła od dziewcząt tacę w potężne ramiona, wywrzaskując polecenia. Szereg pracowników przepchnął się obok Marty, żeby przynieść następne porcje. Sophie wykrzyknęła pożegnanie i wymknęła się w zamieszaniu. Sądziła, że nie powinna zabierać Marcie więcej czasu. Poza tym chciała zostać sama i pomyśleć. Pobiegła do domu. Na polu nad rzeką, gdzie odbywał się jarmark, właśnie puszczano fajerwerki, rywalizujące z niebieskimi ogniowymi kulami nad zamkiem Hauru. Sophie poczuła się jeszcze bardziej jak kaleka.
Myślała i myślała przez cały następny tydzień, ale czuła tylko coraz większy zamęt w głowie i narastające niezadowolenie. Sprawy nie wyglądały tak, jak jej się zdawało. Zaskoczyły ją Lettie i Marta. Przez tyle lat ich nie rozumiała. Ale nie wierzyła, że Fanny jest tak zła, jak twierdziła Marta.
Miała mnóstwo czasu na rozmyślania, ponieważ Bessie, zgodnie z zapowiedzią wyszła za mąż i Sophie została sama w sklepie. Fanny wychodziła często, może się włóczyła, a obroty spadły po Majowym Święcie. Po trzech dniach Sophie zebrała się na odwagę, żeby zapytać Fanny:
— Czy nie powinnam dostawać pensji?
— Oczywiście, kochanie, za tyle pracy! — przytaknęła gorąco Fanny, przymierzając przed sklepowym lustrem kapelusz przybrany różami. — Zajmiemy się tym, jak tylko zrobię wieczorem rachunki.
Potem wyszła i nie wróciła, dopóki Sophie nie zamknęła sklepu i nie zabrała kapeluszy do wykończenia w domu.
Początkowo Sophie czuła się podle, że słuchała Marty. Lecz kiedy Fanny nie wspomniała o pensji ani tego wieczora, ani przez cały następny tydzień, zaczęła myśleć, że Marta miała rację.
— Może naprawdę jestem wyzyskiwana — zwierzyła się kapeluszowi, który przybierała czerwonym jedwabiem i kiścią woskowych czereśni. — Ale ktoś musi to robić, bo inaczej nie będzie żadnych kapeluszy do sprzedania.
Kiedy zaczęła ozdabiać następny, surowy, czarno-biały, bardzo stylowy, zaświtała jej całkiem nowa myśl.
— Jakie to ma znaczenie, że nie będzie kapeluszy na sprzedaż? — zapytała go.
Rozejrzała się po zebranych kapeluszach, umieszczonych na stojakach albo czekających na wykończenie.
— Jaki z was wszystkich pożytek? — zapytała. — Mnie z pewnością nie przydacie się do niczego.
I już chciała opuścić dom i wyruszyć na poszukiwanie szczęścia, kiedy przypomniała sobie, że jest najstarsza, więc to bez sensu. Z westchnieniem znowu wzięła do ręki kapelusz.
Następnego ranka siedziała sama w sklepie, wciąż niezadowolona, kiedy do środka wpadła jakaś nieładna młoda klientka, wywijając plisowanym beżowym czepkiem.
— Popatrz! — zapiszczała młoda dama. — Powiedziałaś mi, że to jest taki sam jak czepek, który nosiła Jane Farrier, kiedy spotkała hrabiego. Skłamałaś. Nic mnie nie spotkało!
— Wcale się nie dziwię — odparła Sophie, zanim zdążyła się powstrzymać. — Jeśli jesteś na tyle głupia, żeby nosić ten czepek z taką twarzą, nie zauważyłabyś samego Króla, gdyby padł przed tobą na kolana… gdyby wcześniej nie skamieniał na twój widok.
Klientka spiorunowała ją wzrokiem. Potem cisnęła w dziewczynę czepkiem i wypadła ze sklepu. Sophie, lekko zdyszana, wepchnęła czepek do kosza na śmiecie. Zasada głosiła: tracisz opanowanie, tracisz klienta. Sophie właśnie dowiodła prawdziwości tej zasady. Z niepokojem stwierdziła, że świetnie się przy tym bawiła.
Nie miała czasu, żeby ochłonąć. Zaturkotały koła, zastukały końskie kopyta i powóz przesłonił okno. Dzwonek na drzwiach brzęknął i do sklepu wpłynęła najwytworniejsza klientka, jaką Sophie dotąd widziała, w sobolowej etoli na ramionach i kosztownej czarnej sukni, usianej migotliwymi brylantami. Oczy Sophie pobiegły najpierw do szerokiego kapelusza damy — prawdziwe strusie pióro ufarbowane, żeby odbijać różowe, zielone i błękitne refleksy brylantów, a jednak wciąż czarne. To był bogaty kapelusz. Twarz damy jaśniała wypracowaną urodą. Kasztanowe włosy nadawały kobiecie młody wygląd, ale… Sophie objęła spojrzeniem młodzieńca, który wszedł za damą, mężczyznę z rudawymi włosami i trochę nieforemną twarzą, całkiem dobrze ubranego, ale bladego i wyraźnie zdenerwowanego. Popatrzył na Sophie z lękliwą prośbą. Sophie była zdziwiona.
— Panna Kapeluszniczka? — zapytała dama melodyjnym, lecz rozkazującym głosem.
— Tak — potwierdziła Sophie.
Mężczyzna coraz bardziej się denerwował. Może dama była jego matką.
— Słyszałam, że sprzedajecie najcudowniejsze kapelusze — oświadczyła dama. — Pokaż mi, proszę.
W obecnym nastroju Sophie wolała nic nie mówić. Poszła i przyniosła kapelusze. Żaden nie nadawał się dla klientki tej klasy, ale Sophie czuła na sobie wzrok mężczyzny i zrobiło jej się nieswojo. Im szybciej dama odkryje, że te kapelusze do niej nie pasują, tym szybciej ta dziwna para stąd wyjdzie. Zastosowała się do rady Fanny i pokazała najpierw najgorsze.
Dama natychmiast zaczęła odrzucać kapelusze.
— Przesłodzony — powiedziała na różowy czepek, a na groszkowozielony: — „Smarkaty”. Ten z migotliwą woalką skwitowała: — Tajemniczy urok. Jakież to oczywiste. Co masz jeszcze?
Sophie wyjęła stylowy czarno-biały kapelusz, jedyny, który mógł chociaż trochę zainteresować damę.
Kobieta zmierzyła go pogardliwym wzrokiem.
— Ten nie nadaje się dla nikogo. Marnujesz mój czas, panno Kapeluszniczko.
— To tylko mały sklepik w małym miasteczku, proszę pani — odparła Sophie. — Dlaczego pani w ogóle… — za plecami damy mężczyzna głośno wciągnął powietrze i próbował dawać ostrzegawcze znaki — …tu się fatygowała? — dokończyła Sophie, nie rozumiejąc, co się dzieje.
— Zawsze się fatyguję, kiedy ktoś próbuje przeciwstawiać się Wiedźmie z Pustkowia — odparła dama. — Słyszałam o tobie, panno Kapeluszniczko, i nie podoba mi się twoja rywalizacja ani postawa. Przybyłam, żeby cię powstrzymać. Masz.
Wyrzuciła rękę z rozczapierzonymi palcami w stronę twarzy Sophie.
— To znaczy, że pani jest Wiedźmą z Pustkowia? — wyjąkała Sophie. Głos jej się zmienił, ze strachu i zdumienia.
— Tak — potwierdziła dama. — I niech to cię nauczy nie wchodzić mi w drogę.
— Wcale nie wchodzę pani w drogę. To jakaś pomyłka — zaskrzeczała Sophie.
Mężczyzna patrzył teraz na nią ze zgrozą, chociaż nie wiedziała, dlaczego.
— Żadna pomyłka, panno Kapeluszniczko — oświadczyła Wiedźma. — Chodź, Gaston.
Odwróciła się i podpłynęła do wyjścia. Podczas gdy mężczyzna pokornie otwierał przed nią drzwi, obejrzała się na Sophie.
— Jeszcze jedno, nie będziesz mogła nikomu powiedzieć, że rzucono na ciebie zaklęcie — dodała.
Dzwonek na drzwiach pożegnał ją żałobnym dźwiękiem.
Sophie przyłożyła ręce do twarzy, żeby sprawdzić, na co tak się gapił mężczyzna. Poczuła obwisłą, pomarszczoną skórę. Spojrzała na swoje ręce. Też były pomarszczone i kościste, z sinymi żyłami i guzowatymi stawami. Podciągnęła szarą spódnicę i spojrzała na chude, wykrzywione kostki i koślawe stopy rozpychające pantofle. Wyglądały jak nogi stuletniej staruszki.
Sophie rzuciła się do lustra, ale odkryła, że może tylko kuśtykać. W lustrzanym odbiciu zobaczyła twarz wynędzniałej staruszki, szarą i zwiędłą, otoczoną rzadkimi siwymi kosmykami. Oczy, żółte i wodniste, spojrzały na nią z tragicznym wyrazem.
— Nie martw się, staruszko — pocieszyła się Sophie. — Wyglądasz całkiem zdrowo. Poza tym teraz jesteś bardziej podobna do prawdziwej siebie.
Spokojnie zastanowiła się nad swoją sytuacją. Wszystko stało się jakieś odległe i nieważne. Nawet nie bardzo się gniewała na Wiedźmę z Pustkowia.
— No, oczywiście powinnam ją załatwić przy pierwszej okazji — powiedziała sobie — ale jeśli Lettie i Marta mogą wytrzymać zamianę w siebie nawzajem, ja mogę wytrzymać tę zamianę. Ale muszę stąd odejść. Fanny dostanie spazmów. Zobaczmy. Ta szara sukienka całkiem pasuje, ale potrzebuję szala i trochę jedzenia.
Pokuśtykała do drzwi sklepu i starannie zawiesiła na nich wywieszkę Zamknięte. Przy każdym ruchu stawy jej skrzypiały. Musiała chodzić powoli, pochylona. Stwierdziła jednak z ulgą, że zmieniła się w całkiem krzepką staruszkę. Nie czuła się słaba ani chora, tylko zesztywniała. Pokuśtykała po swój szal i narzuciła go na głowę i ramiona, jak to robią stare kobiety. Potem poczłapała do domu, skąd zabrała swoją portmonetkę z kilkoma monetami i paczuszkę z chlebem i serem. Wymknęła się z domu, starannie schowała klucz w zwykłym miejscu i pokuśtykała ulicą, zdumiona własnym spokojem.
Zastanawiała się, czy powinna pożegnać się z Martą. Ale z przykrością pomyślała, że siostra jej nie rozpozna. Najlepiej po prostu odejść. Sophie postanowiła, że napisze do sióstr, kiedy już dojdzie tam, dokąd zmierzała. Poczłapała przez pole, gdzie przedtem odbywał się jarmark, przez most i dalej wiejską drogą. Był ciepły wiosenny dzień. Starość nie przeszkadzała Sophie rozkoszować się widokiem i zapachem kwitnącego głogu w żywopłotach, chociaż widok trochę się rozmazywał. Rozbolały ją plecy. Wytrwale kuśtykała naprzód, ale potrzebowała laski. Po drodze szukała w żywopłotach jakiegoś kija czy obluzowanego palika.
Najwyraźniej wzrok miała już nie ten, co dawniej. Zdawało jej się, że w oddali zobaczyła kij, ale kiedy się do niego dowlokła, okazał się nogą starego stracha na wróble, którego ktoś wrzucił w żywopłot. Sophie dźwignęła go i postawiła prosto. Miał głowę ze zwiędłej rzepy. Poczuła się dziwnie do niego podobna. Zamiast rozerwać straszydło na kawałki i zabrać kij, wetknęła go pomiędzy dwie gałęzie żywopłotu tak, że stanął zawadiacko przechylony nad kwiatami głogu, trzepocząc postrzępionymi rękawami na patykowych ramionach.
— Gotowe — powiedziała i zdziwiła się, kiedy jej cienki stary głos przeszedł w starczy skrzekliwy śmiech. — Żadne z nas nie jest wiele warte, co, mój przyjacielu? Może wrócisz na pole, jeśli zostawię cię tutaj, na widoku. — Ruszyła dalej ścieżką, ale coś jej przyszło do głowy i znowu się odwróciła. — No, gdyby moja pozycja w rodzinie nie skazała mnie z góry na niepowodzenie — powiedziała do stracha — mógłbyś ożyć i pomóc mi zdobyć fortunę. Ale i tak życzę ci szczęścia.
Znowu zarechotała skrzekliwie i poczłapała dalej. Wyglądało na to, że stała się trochę stuknięta, jak wiele staruszek.
Znalazła kij godzinę później, kiedy usiadła na stoku, żeby odpocząć i zjeść chleb z serem. Za nią w żywopłocie rozlegały się jakieś hałasy: zdławione piski, a potem szamotanina, która strącała płatki z kwiatów głogu. Sophie podczołgała się na kościstych kolanach, żeby zajrzeć przez liście, kwiaty i ciernie. W gęstwinie zobaczyła chudego szarego psa. Tkwił uwięziony przez mocny kij, który zaplątał się w sznur zawiązany na psiej szyi. Kij zaklinował się pomiędzy gałęziami żywopłotu i pies ledwie mógł się ruszyć. Przewracał dziko oczami na widok Sophie.
Jako dziewczynka Sophie bała się psów. Nawet jako staruszka poczuła niepokój na widok dwóch rzędów białych kłów w rozwartym pysku zwierzęcia. Ale pomyślała, że w obecnym stanie nie warto się przejmować, i poszukała w kieszeni nożyczek krawieckich. Sięgnęła w głąb żywopłotu i zaczęła przecinać sznur na szyi psa.
Pies był bardzo dziki. Szarpał się i warczał. Ale Sophie dzielnie cięła dalej.
— Jeśli mi nie pozwolisz przeciąć sznura, zdechniesz z głodu albo się udusisz, przyjacielu — powiedziała do psa skrzekliwym starczym głosem. — Właściwie myślę, że ktoś już próbował cię udusić. Może dlatego jesteś taki dziki.
Sznur wpijał się w szyję psa. Sophie długo musiała ciąć, zanim sznur puścił i pies mógł się wyczołgać spod kija.
— Masz ochotę na trochę chleba z serem? — zapytała.
Ale pies tylko warknął, przecisnął się na drugą stronę żywopłotu i umknął.
— Ładna mi wdzięczność! — burknęła Sophie, rozcierając pokłute ramiona. — Ale niechcący zostawiłeś mi prezent.
Wyciągnęła z żywopłotu kij, który więził psa, i odkryła, że to prawdziwa laska, porządnie wykończona, z okutym końcem. Sophie dokończyła chleb z serem i ruszyła dalej. Ścieżka robiła się coraz bardziej stroma i laska ogromnie się przydała. Poza tym Sophie mogła z nią rozmawiać. Dreptała ochoczo dalej i gawędziła z laską. Ostatecznie starzy ludzie często mruczą coś pod nosem.
— To już dwa spotkania — mówiła — i ani krzty magicznej wdzięczności. No, ale nie narzekam, bo dobra z ciebie laska. Ale na pewno czeka mnie trzecie spotkanie, magiczne czy nie. Nawet liczę na to. Ciekawe, kogo spotkam.
Trzecie spotkanie nastąpiło wieczorem, kiedy Sophie wdrapała się wysoko na wzgórza. Jakiś wieśniak schodził ścieżką w jej stronę, pogwizdując. Pasterz, pomyślała Sophie, wraca do domu po obrządzeniu owiec. Był to krzepki młody człowiek około czterdziestki.
— Wielkie nieba! — powiedziała do siebie Sophie. — Jeszcze dzisiaj rano wzięłabym go za starca. Jak bardzo może się zmienić sposób widzenia!
Kiedy pasterz zobaczył Sophie mamroczącą do siebie, odsunął się przezornie na drugą stronę ścieżki i zawołał serdecznie:
— Dobry wieczór, matko! Dokąd to wędrujesz?
— Matko? — zdziwiła się Sophie. — Nie jestem twoją matką, młodzieńcze!
— Tak się mówi — wyjaśnił pasterz, przesuwając się wzdłuż żywopłotu. — Chciałem tylko grzecznie zapytać, skoro widzę, że idziesz na wzgórza pod koniec dnia. Nie dojdziesz do Górnej Fałdy przed nocą.
Sophie jeszcze się nad tym nie zastanawiała. Przystanęła na drodze i rozmyślała.
— Właściwie to nieważne — powiedziała na wpół do siebie. — Nie wolno grymasić, kiedy się wyrusza szukać szczęścia.
— Naprawdę nie wolno, matko? — rzucił pasterz, który właśnie zdołał wyminąć Sophie i wyraźnie mu ulżyło. — W takim razie życzę powodzenia, pod warunkiem że twoje szczęście nie ma nic wspólnego z zaklinaniem cudzego bydła.
I ruszył w dół wielkimi krokami, prawie biegnąc.
Sophie odprowadziła go oburzonym spojrzeniem.
— Wziął mnie za czarownicę! — powiedziała do laski.
Miała ochotę nastraszyć pasterza, wykrzykując za nim brzydkie słowa, ale to się wydawało niegrzeczne. Więc poczłapała pod górę, mamrocząc. Wkrótce żywopłoty ustąpiły miejsca nagim stokom, a dalej rozciągał się płaskowyż porośnięty wrzosem, za którym zaczynały się stromizny pokryte żółtą, szeleszczącą trawą. Sophie ponuro wlokła się, noga za nogą. Teraz już bolały ją stare wykoślawione stopy, grzbiet i kolana. Za bardzo zmęczona, żeby mamrotać, po prostu człapała przed siebie zdyszana, dopóki słońce się nie zniżyło. I nagle zrozumiała, że nie zrobi już więcej ani kroku.
Osunęła się na kamień przy drodze i zastanowiła się, co robić.
— Teraz, jedyne o czym marzę, to wygodny fotel! — wysapała.
Z miejsca, w którym leżał kamień, rozciągał się wspaniały widok na przebytą drogę. W dole rozpościerała się prawie cała dolina ozłocona zachodzącym słońcem, wszystkie pola, murki i żywopłoty, zakola rzeki i okazałe rezydencje bogaczy przeświecające spomiędzy drzew, aż do błękitnych gór w oddali. Tuż pod nogami leżał Market Chipping. Sophie spoglądała z góry na dobrze znane ulice. Tam był rynek i cukiernia Cesariego. Mogła wrzucić kamień do komina domu obok sklepu z kapeluszami.
— Jak to ciągle blisko! — powiedziała ze zdumieniem do laski. — Tyle się nachodziłam i tylko weszłam nad własny dach!
Na kamieniu zrobiło się zimno, kiedy słońce zaszło. Przenikliwy wiatr dmuchał z każdej strony, gdziekolwiek Sophie się obróciła. Teraz już nie wydawało się takie nieważne, że będzie musiała spędzić noc na wzgórzach. Przyłapała się na tym, że coraz bardziej tęskni za wygodnym fotelem przy kominku, a coraz bardziej boi się ciemności i dzikich zwierząt. Ale gdyby zawróciła do Market Chipping, nie dojdzie tam przed północą. Równie dobrze mogła pójść dalej. Westchnęła i wstała. Kości jej zatrzeszczały. Czuła się okropnie. Wszystko ją bolało.
— Nigdy przedtem nie rozumiałam, co muszą znosić starzy ludzie! — wysapała, wspinając się mozolnie na wzgórze. — Ale myślę, że wilki mnie nie zjedzą. Pewnie jestem za twarda i łykowata. Zawsze to jakaś pociecha.
Noc zapadała szybko, wrzosowiska zrobiły się szarozielone. Ostry wiatr dmuchał coraz mocniej. Sophie słyszała własne sapanie, a stawy trzeszczały jej tak głośno, że dopiero po chwili zorientowała się, że nie tylko ona trzeszczy i sapie. Podniosła zamglone oczy.
Zamek czarnoksiężnika Hauru toczył się w jej stronę po wrzosowisku, dudnił i podskakiwał. Czarny dym buchał kłębami znad czarnych blanków. Zamek był wysoki i wąski, ciężki i brzydki, i bardzo złowrogi. Sophie przyglądała mu się, oparta na lasce. Nie była wystraszona. Zastanawiała się, jak zamek się porusza. Głównie jednak rozmyślała o tym, że tyle dymu oznacza duży kominek gdzieś za tymi masywnymi czarnymi ścianami.
— Czemu nie? — zwróciła się do laski. — Czarnoksiężnik Hauru raczej nie zechce dołączyć mojej duszy do kolekcji. On porywa tylko młode dziewczęta.
Podniosła laskę i pomachała władczo na zamek.
— Stój! — wrzasnęła.
Zamek posłusznie zahamował z łoskotem i zgrzytem piętnaście metrów dalej. Sophie pokuśtykała do niego, przepełniona wdzięcznością.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
W czarnym murze przed Sophie znajdowały się wielkie czarne drzwi. Z bliska zamek wydawał się jeszcze brzydszy. Był o wiele za wysoki, jak na swoją wielkość i miał nieregularny kształt. O ile Sophie dobrze widziała w zapadających ciemnościach, zbudowano go z wielkich czarnych brył, przypominających węgiel, które podobnie jak węgiel miały różne kształty i rozmiary. Od murów wiało przejmującym chłodem, ale Sophie wcale to nie odstraszyło. Myślała tylko o fotelu i kominku. Skwapliwie wyciągnęła dłoń.
Ale niewidzialna ściana zatrzymała jej rękę niecałe pół metra przed drzwiami. Sophie z irytacją szturchnęła palcem. Kiedy to nie pomogło, dźgnęła ją laską. Ściana rozciągała się wysoko nad drzwiami aż do kępek wrzosu sterczących pod progiem.
— Otwieraj! — zaskrzeczała Sophie.
Ściana ani drgnęła.
— No dobrze — mruknęła Sophie. — Znajdę tylne drzwi.
Pokuśtykała do lewego narożnika zamku, jako najbliższego i stojącego trochę niżej. Ale nie mogła skręcić za róg. Niewidzialna ściana znowu ją zatrzymała, jak tylko Sophie podeszła do czarnych nieregularnych kamieni narożnych. Na to Sophie powiedziała słowo, którego nauczyła się od Marty, chociaż nie powinny go znać ani młode dziewczyny, ani starsze panie, i poczłapała w drugą stronę, trochę pod górę, do prawego narożnika zamku. Tam nie natrafiła na barierę. Skręciła za róg i ochoczo pokuśtykała do drugich wielkich czarnych drzwi.
Tych również strzegła bariera.
Sophie zmierzyła je gniewnym wzrokiem.
— To bardzo niegościnne! — oświadczyła.
Chmura czarnego dymu spłynęła znad parapetu. Sophie zakaszlała. Teraz naprawdę się rozzłościła. Była stara, słaba, zmarznięta i obolała. Zapadała noc, a zamek tylko stał i dmuchał na nią dymem.
— Porozmawiam o tym z Hauru! — zagroziła Sophie i pomaszerowała do następnego rogu.
Tam również nie znalazła bariery — widocznie zamek należało okrążać w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara — ale w następnej ścianie, trochę z boku, znajdowały się trzecie drzwi, znaczne mniejsze i skromniejsze.
— Nareszcie tylne drzwi! — stwierdziła.
Zamek znowu się poruszył, kiedy Sophie podeszła do tylnych drzwi. Ziemia zadrżała. Ściana zaskrzypiała i zadygotała, a drzwi zaczęły się od niej odsuwać.
— O nie, nic z tego! — krzyknęła. Pobiegła za drzwiami i mocno walnęła w nie laską. — Otwierać! — wrzasnęła.
Drzwi otworzyły się do środka, wciąż przesuwając się w bok. Sophie, spiesznie kuśtykając, zdołała postawić jedną nogę na progu. Potem podskakiwała, dreptała i znowu podskakiwała, podczas gdy wielkie czarne bloki wokół drzwi trzęsły się i zgrzytały, kiedy zamek rozpędzał się po nierównym zboczu. Już się nie dziwiła, że wyglądał trochę koślawo. Cud, że się nie rozleciał.
— Co za głupia budowla! — wysapała, kiedy wreszcie wcisnęła się do środka. Musiała rzucić laskę i uwiesić się na otwartych drzwiach, żeby zamek nie wytrząsnął jej z powrotem na ziemię.
Kiedy trochę odsapnęła, zobaczyła, że ktoś przed nią stoi, również trzymając się drzwi. Był o głowę wyższy od Sophie, ale wyglądał jak chłopiec niewiele starszy od Marty. Wyraźnie próbował zamknąć drzwi i wypchnąć ją z ciepłego, przytulnego, oświetlonego lampą pokoju z powrotem w noc.
— Nie waż się zatrzaskiwać mi drzwi przed nosem, chłopcze! — warknęła Sophie.
— Nie chciałem, ale ty trzymasz je otwarte — zaprotestował chłopiec. — Czego sobie życzysz?
Sophie zajrzała w głąb mroku. Z niskiego, belkowanego sufitu zwisały rozmaite, pewnie czarnoksięskie rzeczy — wianki cebuli, pęczki ziół i wiązki dziwnych korzeni. Widziała też rzeczy zdecydowanie czarnoksięskie: księgi oprawione w skórę, krzywe butle i starą, brązową, wyszczerzoną ludzką czaszkę. Po drugiej stronie chłopca znajdował się kominek. W palenisku płonął niewielki ogień, znacznie mniejszy, niż zapowiadały potężne kłęby dymu nad zamkiem. No, ale to był tylko pokoik na zapleczu. Co ważniejsze dla Sophie, nad polanami tańczyły małe niebieskie płomyki, obok zaś w najcieplejszym miejscu stał niski fotel z poduszką.
Sophie odepchnęła chłopca i rzuciła się do fotela.
— Ach! Moje szczęście! — westchnęła, sadowiąc się wygodnie.
Ogarnęła ją błogość. Ogień rozgrzewał zziębnięte kości, fotel podpierał obolałe plecy. Wiedziała, że gdyby teraz ktoś chciał ją stąd wyrzucić, musiałby użyć wyjątkowo silnej i brutalnej magii.
Chłopiec zamknął drzwi. Potem podniósł laskę Sophie i uprzejmie oparł ją o fotel. Sophie zauważyła, że nie docierają tutaj żadne odgłosy wędrówki zamku po wzgórzach, nawet najcichszy zgrzyt czy najsłabsze drżenie. Jakie to dziwne!
— Przekaż czarnoksiężnikowi Hauru — zwróciła się do chłopca — że niedługo ten zamek rozleci mu się pod nogami.
— Zamek jest zaklęty, więc się nie rozpadnie — odparł chłopiec. — A Hauru chwilowo nie ma.
To była dobra wiadomość dla Sophie.
— A kiedy wróci? — zapytała trochę nerwowo.
— Pewnie dopiero jutro — odpowiedział chłopiec. — Czego sobie życzysz? Jestem Michael, uczeń Hauru.
To była jeszcze lepsza wiadomość.
— Niestety tylko sam Hauru może mi pomóc — oświadczyła Sophie prędko i stanowczo. Zresztą pewnie mówiła prawdę. — Zaczekam, jeśli to ci nie przeszkadza.
Michaelowi to wyraźnie przeszkadzało. Stał nad nią trochę bezradnie. Żeby mu pokazać, że nie da się spławić byle uczniowi, Sophie zamknęła oczy i udawała, że zasypia.
— Powiedz mu, że mam na imię Sophie — wymamrotała. — Stara Sophie — dodała na wszelki wypadek. — I chciałabym się z nim widzieć.
— Musiałabyś czekać całą noc — ostrzegł Michael.
Sophie właśnie o to chodziło, więc udała, że nie słyszy. Rzeczywiście prawie już zapadła w płytką drzemkę. Była bardzo zmęczona wędrówką. Po chwili Michael zrezygnował i wrócił do pracy przy warsztacie, gdzie stała lampa.
Więc zdobyłam schronienie na noc, chociaż pod niezbyt prawdziwym pretekstem, rozmyślała sennie Sophie. Zresztą Hauru był taki podły, że bez żadnych skrupułów nadużywała jego gościnności. Zamierzała jednak się wynieść dużo wcześniej, zanim czarnoksiężnik wróci i zgłosi pretensje.
Spod przymkniętych powiek ukradkiem zerknęła na ucznia. Trochę ją zdziwiło, że znalazła w zamku takiego miłego, uprzejmego chłopca. W końcu wtargnęła tu nieproszona, a on nie robił jej żadnych wymówek. Może Hauru nauczył go służalczego zachowania. Ale Michael nie wyglądał służalczo. Był wysoki, ciemnowłosy, ze szczerą, sympatyczną twarzą, ubrany bardzo przyzwoicie. Właściwie gdyby Sophie nie widziała przed chwilą, jak ostrożnie przelewał zielony płyn z retorty do szklanego słoja z czarnym proszkiem, wzięłaby go za syna zamożnego wieśniaka. Jakie to dziwne!
No, ale wszystko, co dotyczy czarnoksiężników, musi być dziwne, pomyślała Sophie. A ta kuchnia czy pracownia była rozkosznie przytulna i bardzo spokojna. Sophie zasnęła głęboko i zachrapała. Nie obudziła się, kiedy na warsztacie coś błysnęło i huknęło, a potem rozległo się urwane przekleństwo. Nie obudziła się, kiedy Michael, ssąc poparzone palce, schował zaklęcie i przyniósł ze spiżarni chleb z serem. Nawet nie drgnęła, kiedy chłopiec z hałasem przewrócił laskę, sięgając nad nią, żeby dołożyć do ognia, ani kiedy zajrzał w jej otwarte usta i powiedział do kominka:
— Ona ma wszystkie zęby. To nie jest Wiedźma z Pustkowia, prawda?
— Wtedy bym jej nie wpuścił — odparł kominek.
Michael wzruszył ramionami i grzecznie podniósł laskę Sophie. Potem dołożył polano do ognia i poszedł gdzieś na górę do łóżka.
W środku nocy Sophie zbudziło czyjeś chrapanie. Poderwała się i odkryła z irytacją, że to ona sama chrapała. Zdawało jej się, że zasnęła tylko na sekundę, ale przez tę sekundę Michael gdzieś zniknął i zabrał ze sobą światło. Uczeń czarnoksiężnika poznaje takie sztuczki pewnie już w pierwszym tygodniu praktyki. I pozwolił, żeby ogień prawie wygasł. Płomienie gniewnie strzelały i syczały. Zimny przeciąg dmuchnął Sophie w plecy. Przypomniała sobie, że jest w zamku czarnoksiężnika, a także, że gdzieś za nią na warsztacie leży ludzka czaszka.
Wzdrygnęła się i obróciła sztywną starą szyję, ale za sobą widziała tylko ciemność.
— Przydałoby się trochę światła — powiedziała.
Jej starczy skrzekliwy głos brzmiał nie głośniej od trzaskania płomieni. Dziwne. Spodziewała się, że zbudzi echa w zamkowych lochach. Obok niej leżały polana w koszyku. Wyciągnęła trzeszczące ramię, dźwignęła jedno i wrzuciła do ognia, który strzelił zielonymi i niebieskimi iskrami w głąb komina. Sophie dołożyła jeszcze kolejne polano i usiadła z powrotem, ale przedtem obejrzała się nerwowo za siebie, gdzie błękitnopurpurowy blask płomieni tańczył na wypolerowanych brązowych kościach czaszki. W małym pokoju nie było nikogo, tylko Sophie i czaszka.
— On już stoi obiema nogami w grobie, a ja tylko jedną — powiedziała sobie na pociechę.
Znów odwróciła się do ognia, który teraz buzował błękitnymi i zielonymi płomieniami.
— Widocznie w tym drewnie jest sól — mruknęła Sophie.
Usadowiła się wygodniej, oparła guzowate stopy na podnóżku i wtuliła głowę w róg oparcia. Wpatrywała się w kolorowe płomienie i zastanawiała się sennie, co powinna zrobić rano. Ale jej myśli błądziły i wreszcie zaczęła sobie wyobrażać, że płomienie przybierają kształt głowy.
— Chuda, sina twarz — mamrotała. — Chuda, z cienkim sinym nosem. A te kręcone zielone płomyki na górze to na pewno twoje włosy. Załóżmy, że nie wyjdę, dopóki Hauru nie wróci? Czarnoksiężnicy potrafią chyba odczyniać zaklęcia. A te purpurowe płomienie całkiem nisko to usta… masz groźne zęby, przyjacielu. Dwie zielone kępki płomieni zamiast brwi…
Co dziwne, jedyne dwa pomarańczowe płomyki w palenisku znajdowały się pod zielonymi płomiennymi brwiami, zupełnie jak oczy, a pośrodku każdego świecił maleńki purpurowy błysk. Sophie miała wrażenie, że te błyski patrzą na nią jak dwie źrenice.
— Z drugiej strony — ciągnęła, spoglądając na pomarańczowe plamki — jeśli odczyni zaklęcie, pewnie pożre mi serce, zanim się obejrzę.
— Nie chcesz stracić serca? — zapytał ogień.
Z całą pewnością to on przemówił. Sophie widziała, jak purpurowe usta wymawiają słowa. Głos miał skrzekliwy, pełen syków i trzasków płonącego drewna.
— Pewnie, że nie — przytaknęła Sophie. — Kto ty jesteś?
— Ogniowy demon — odparły purpurowe usta. Głosem bardziej jękliwym niż syczącym dodały: — Jestem przywiązany kontraktem do tego kominka. Nie mogę się stąd ruszyć. — Potem bardziej dziarskim tonem zatrzeszczały: — A kim ty jesteś? Widzę, że rzucono na ciebie zaklęcie.
Te słowa wyrwały Sophie z sennego rozmarzenia.
— Widzisz! — wykrzyknęła. — Możesz zdjąć to zaklęcie?
Zapadła paląca, skwiercząca cisza, kiedy pomarańczowe oczy w sinej, falującej twarzy demona wędrowały po Sophie w górę i w dół.
— To silne zaklęcie — odezwał się w końcu demon. — Wygląda mi na czar Wiedźmy z Pustkowia.
— To jej zaklęcie — przyznała Sophie.
— Ale jest w nim coś więcej — zatrzeszczał demon. — Wykryłem dwie warstwy. I oczywiście nie możesz o nim nikomu powiedzieć, chyba że już wie. — Przyglądał się Sophie jeszcze przez chwilę. — Muszę je zbadać.
— Ile ci to zajmie? — zapytała Sophie.
— No, pewnie trochę potrwa — odparł demon. I dodał miękkim tonem perswazji: — Może się dogadamy? Zdejmę z ciebie zaklęcie, jeśli ty zerwiesz mój kontrakt.
Sophie popatrzyła nieufnie na chudą, siną twarz demona. Wygłaszając tę propozycję, miał wyjątkowo chytrą minę. Wszystkie książki, które przeczytała, ostrzegały przed zawieraniem umów z demonami. A ten wydawał się szczególnie zły. Miał także długie purpurowe zęby…
— Na pewno jesteś uczciwy? — zapytała Sophie.
— Nie całkiem — przyznał demon. — Ale chcesz zostać taka aż do śmierci? To zaklęcie skróciło ci życie o sześćdziesiąt lat, jeśli prawidłowo oceniam.
To była paskudna myśl, przed którą dotąd Sophie się broniła.
— Ten kontrakt, który cię wiąże, zawarłeś z czarnoksiężnikiem Hauru? — zagadnęła.
— Oczywiście — potwierdził demon znowu nieco jękliwym tonem. — Jestem przykuty do tego paleniska i nie mogę się stąd ruszyć dalej niż na metr. Każą mi tutaj robić prawie całą magię. Muszę dbać, żeby zamek się nie rozpadł, przesuwać go, tworzyć efekty specjalne, które odstraszają ludzi, i wszystko inne, czego Hauru sobie zażyczy. On jest bez serca.
Sophie sama dobrze o tym wiedziała. Z drugiej strony, demon pewnie był równie podły.
— I nie masz żadnych korzyści z tego kontraktu? — zapytała.
— Nie poszedłbym na to, gdybym na tym nic nie skorzystał — odparł demon, migocząc smutno. — Ale gdybym wcześniej wiedział, jak to wygląda, nigdy bym się nie zgodził. On mnie wykorzystuje.
Pomimo nieufności, Sophie ogarnęło współczucie dla demona. Przypomniało jej się, jak robiła kapelusze, a Fanny przez ten czas się włóczyła.
— No dobrze — powiedziała. — Jakie są warunki kontraktu? Jak mam go zerwać?
Szeroki purpurowy uśmiech rozjaśnił sine oblicze demona.
— Zgadzasz się na umowę?
— Jeśli zdejmiesz ze mnie zaklęcie — oświadczyła Sophie z mocnym przeczuciem, że popełnia fatalny błąd.
— Stoi! — zawołał demon i jego długa twarz radośnie podskoczyła do wylotu komina.
— Więc powiedz, jak mam zerwać twój kontrakt — poprosiła Sophie.
Pomarańczowe oczy błysnęły i umknęły przed jej wzrokiem.
— Nie mogę. Kontrakt częściowo polega na tym, że ani ja, ani czarnoksiężnik nie możemy nikomu zdradzić głównej klauzuli.
Sophie zrozumiała, że ją oszukano. Otworzyła usta, żeby powiedzieć demonowi, że w takim razie może siedzieć w kominku aż do sądnego dnia.
Demon zorientował się, co zamierzała.
— Nie tak szybko! — zatrzeszczał. — Możesz się tego dowiedzieć, jeśli będziesz uważnie patrzeć i słuchać. Błagam cię, spróbuj. Ten kontrakt na dłuższą metę żadnemu z nas nie przyniesie korzyści. A ja dotrzymuję słowa. Świadczy o tym sam fakt, że tkwię tutaj!
Z przejęcia podskakiwał na płonących polanach. Sophie znowu nie mogła się oprzeć współczuciu.
— Ale jeśli mam patrzeć i słuchać, muszę zostać w zamku Hauru — zaprotestowała.
— Tylko około miesiąca. Pamiętaj, ja też muszę zbadać twoje zaklęcie — przekonywał ją demon.
— Ale pod jakim pretekstem mogę tu zostać?
— Coś wymyślimy. Hauru kiepsko sobie radzi w wielu sprawach. Zresztą — syknął zjadliwie demon — jest taki zadufany w sobie, że nie widzi dalej, niż koniec własnego nosa. Możemy go oszukać… jeśli się zgodzisz zostać.
— No dobrze — ustąpiła Sophie. — Nie ruszę się stąd. Teraz wymyśl pretekst.
Rozsiadła się wygodnie w fotelu. Demon myślał na głos, cicho pomrukując i potrzaskując, co przypomniało Sophie własną rozmowę z laską. Podczas rozmyślań demon płonął takim gorącym, zadowolonym płomieniem, że Sophie znowu zmorzył sen. Zdawało jej się, że demon wysunął kilka propozycji. Pamiętała niezbyt wyraźnie, jak pokręciła głową na pomysł, żeby udawała dawno zaginioną cioteczną babkę Hauru, i na kilka innych, równie naciąganych. W końcu demon zaczął śpiewać cichą, migotliwą piosenkę. Śpiewał w języku, którego Sophie nie znała — przynajmniej tak jej się zdawało, dopóki nie usłyszała słowa „rondel” powtórzonego kilka razy i bardzo usypiająco. Zasnęła głęboko z niejasnym podejrzeniem, że znowu ją zaczarowano i omamiono, ale nie bardzo się tym przejmowała. Wkrótce uwolni się od zaklęcia…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki