Zanim zgaśnie iskra - Dagmara Zielant-Woś - ebook

Zanim zgaśnie iskra ebook

Dagmara Zielant-Woś

4,5

Opis

Nawet pod najtrwalszym pancerzem można znaleźć ukryte piękno, jeśli tylko będzie się wystarczająco cierpliwym…

Gdy życie wyprowadza kolejne ciosy, instynkt każe ukryć się przed światem i zamknąć serce przed bólem. Po psychicznej i fizycznej krzywdzie, jaka spotkała ją przed laty, Elsa zamroziła wszystkie swoje uczucia i szczelnie otoczyła się murem zbudowanym z chłodu i nieufności. Przypadek, a może przewrotny los sprawił, że na progu jej domu nagle pojawił się Alex – człowiek tak samo jak ona pokiereszowany przez naznaczoną cierpieniem przeszłość. Za sprawą nieszczęśliwego wypadku życie mężczyzny nagle znalazło się w rękach Elsy. Przyjmując go pod swój dach, kobieta czuje, że robi coś wbrew swoim zasadom, a jednocześnie nie potrafi odmówić mu pomocy… Do czego doprowadzi to niespodziewane spotkanie dwojga poranionych ludzi?

„Zanim zgaśnie iskra” to poruszająca historia, która udowadnia, że nawet pod najtwardszym pancerzem może kryć się odrobina nadziei na zmianę, która potrzebuje jednej iskry, by znów ogrzać zlodowaciałe serce.

Trzy lata. Tyle czasu minęło, odkąd zamieszkałam w tym małym miasteczku u podnóża Appalachów. Szukałam spokoju z nadzieją, że po tym, co się stało, będę mogła w miarę normalnie żyć – bez złych spojrzeń albo, co gorsza, litości. Liczyłam na to, że w małym miasteczku ludzie będą mieć wystarczająco dużo własnych problemów i nie będą interesowali się przybyszem znikąd. Bardzo szybko przekonałam się, jaka byłam naiwna.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 393

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (55 ocen)
35
13
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
myRed

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna historia pełna emocji i wzruszeń ♥️ polecam
00
kobierskawies

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna, gorąco polecam
00
JolaJakubek

Dobrze spędzony czas

👍🙂. Polecam.
00
IwonaKata

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia. Pełna emocji i wzruszająca. Przeczytałam jednym tchem. Dobrze napisana, czyta się lekko i przyjemnie mimo trudnych tematów. Mam tylko nadzieję że takie matki nie istnieją naprawdę. Chętnie przeczytam dalszą część.
00
YolciaK

Nie oderwiesz się od lektury

Brakowało mi zakończenia historii Alexa i Elsy, ale książkę czyta się fajnie. Polecam
00

Popularność




Książka ta jest fikcją literacką. Jakakolwiek zbieżność z rzeczywistością jest przypadkowa i niezamierzona.

PROLOG

Elsa

– Mamo, nie mogę uwierzyć, że pokłóciłaś się z tatą tylko dlatego, że nie zgodził się pomalować pokoju gościnnego na zielono. Też uważam, że bardziej neutralny kolor będzie lepszy. – Słuchałam pełnej pasji tyrady mojej matki i tylko przewracałam oczami. Kochałam ją nieprzytomnie, ale zdarzało się jej przesadzać, gdy na czymś za mocno jej zależało. Szybko przełożyłam telefon z jednego ucha do drugiego. Próbowałam jednocześnie znaleźć w torebce ostatnią gumę do żucia i nie stracić wątku rozmowy.

– Elsa, przecież dobrze wiesz, że mężczyźni znają bardzo ograniczoną paletę kolorów.

Powtarzanie mojej mamie, że o gustach się nie dyskutuje, mijało się z celem.

– Skoro wybór ojca ci się nie podoba, to może weźmiesz pod uwagę mój. W końcu to ja najczęściej śpię w tym pokoju i lepiej bym się czuła w ścianach koloru białego wina – powiedziałam pojednawczo. Chciałam chociaż trochę przy­gładzić jej nastroszone piórka.

– Brzmi rozsądnie. Nie cierpię kłócić się z twoim ojcem o cokolwiek.

Nareszcie, pomyślałam i odetchnęłam. Moi rodzice byli dosłownie jak ogień i woda. Mama była ekspresyjna i trochę szalona, miała tysiąc pomysłów na minutę, a tata był jej totalnym przeciwieństwem: spokojny i zrównoważony. Mimo różnicy charakterów dogadywali się ze sobą już od ponad trzydziestu lat i kochali się na zabój. Gdy byłam młodsza, uważałam ich małżeństwo za idealne i godne naśladowania. Oczywiście, z czasem pojęłam, że nie ma perfekcyjnych par, ale ta para stanowiła dla mnie wzór – właśnie na takim przykładzie chciałam budować swój związek. Szkoda tylko, że momentami Nicholas nie podzielał mojego entuzjazmu. A co gorsza – zaangażowania.

O wilku mowa.

– A jak tam twój wyjazd z Nicholasem? – Kłótnia z tatą chyba naprawdę musiała być poważna, skoro mama nie chcia­­­­ła dalej ciągnąć tego wątku, tylko skierowała rozmowę na temat mężczyzny, którego nie darzyła zbyt wielką sympatią.

– Cudownie, Karaiby są piękne. Pewnie więcej opowiem, gdy wpadnę do was na obiad, pokażę też zdjęcia. – Byłoby jeszcze cudowniej, gdyby Nicholas w końcu mi się oświadczył, ale o tym już mamie nie powiedziałam. Miałam nadzieję, że mama w końcu się do niego przekona, i nie chciałam jej dostarczać kolejnego argumentu, który tylko utwierdziłby ją w przekonaniu, że to nie jest mężczyzna dla mnie.

Niestety, nie zdążyłam usłyszeć jej odpowiedzi. Kompletnie nie zwracałam uwagi na drogę i niespodziewanie zderzyłam się z czymś twardym. Błyskawicznie odskoczyłam do tyłu, ale nie uchroniło to mojego telefonu od spotkania z płytą chodnikową. Musiałam się w końcu nauczyć patrzeć przed siebie, gdy idę, a nie koncentrować na drugorzędnych czynnościach. Z pewnością uniknęłabym sporej liczby siniaków, a przede wszystkim zaoszczędziłabym mnóstwo pieniędzy, które regularnie wydawałam na naprawę pękniętych ekranów.

– Elsa?

Na dźwięk swojego imienia natychmiast poderwałam głowę. Zdałam sobie sprawę, że coś twardego, z czym zderzyłam się kilka sekund wcześniej, to męska klatka piersiowa. A mężczyzna, do którego należała ta konkretna, jest jednym z rezydentów w szpitalu, w którym pracuję.

– David? Bardzo przepraszam za to uderzenie. Nie patrzyłam, gdzie idę. – Uśmiechnęłam się niepewnie i założyłam kosmyk włosów za ucho.

– Nic się nie stało – odparł z typową dla siebie nonszalancją. – Nie miałbym nic przeciwko, gdybyś wpadała tak na mnie do końca życia.

Pierwszy raz spotkałam Davida Sheridana, gdy zaczynałam rezydenturę na oddziale neurochirurgii szpitala miejskiego w Bostonie. Owszem, sprawiał świetne pierwsze wrażenie: wysoki, przystojny blondyn o niebieskich oczach. Nie wzbudził we mnie jednak większego zainteresowania. W drugą stronę zadziałało to niestety nieco inaczej. Od pierwszego dnia nieustannie pozostawałam obiektem jego mniej lub bardziej wysublimowanych podrywów. Najczęściej nieco zawstydzających – przede wszystkim dla niego. Na początku było to nawet urocze. Próby umówienia się ze mną na randkę zbywałam uśmiechem i traktowałam z przymrużeniem oka, ale gdy związałam się z Nicholasem, stały się one irytujące. Jeszcze jakiś czas temu wydawało mi się, że do Davida dotrą wszystkie argumenty za tym, że się z nim nie umówię. Po ostatniej nieprzyjemnej niespodziance z koszem krwistoczerwonych róż nie byłam już tego taka pewna.

Postanowiłam więc stanowczo, acz delikatnie storpedować jego kolejną próbę namówienia mnie na randkę.

– Nie spodziewałam się, że cię tu spotkam – powiedziałam trochę bez zastanowienia, chociaż gdzieś z tyłu mojej głowy pojawiła się myśl, że David był wpisany w grafik dyżurów na dzisiaj, więc tak czy inaczej powinien być w szpitalu.

– Ach, wiesz, tak się składa, że mieszkam niedaleko. – Uśmiechnął się odrobinę krzywo.

Kiedy to usłyszałam, miałam ochotę się uszczypnąć. Zazwyczaj moja doskonała pamięć do szczegółów mnie nie zawodziła. Może rozmowa z mamą tak mnie wytrąciła z równowagi.

– Kiedyś chyba mi o tym wspominałeś. – Próbowałam się jeszcze jakoś ratować. – Piękna okolica. Bardzo tu spokojnie.

David znów się do mnie uśmiechnął, ale w tym uśmiechu było coś niepokojącego. Nie umiałam tego wyjaśnić, ale od pewnego czasu czułam się w jego towarzystwie niezbyt komfortowo. Może to przez jego coraz dziwniejsze wybryki z podrywami, a może przez te błękitne oczy, które czasem stawały się wręcz wodniste, co sprawiało, że jego spojrzenie bywało nieco przerażające. David obiektywnie był dość przystojny, mógł się podobać dziewczynom – na mnie samej na początku zrobił wrażenie. Ale nie na dłuższą metę. Nigdy też nie dałam mu żadnego sygnału, że mogłoby mnie interesować coś więcej niż przyjaźń. Miałam wrażenie, że brak jednoznacznej odpowiedzi z mojej strony tylko bardziej go nakręca.

– To co u ciebie słychać? – spytał ni stąd, ni zowąd. Przerwał tym samym krępującą ciszę, która zapadła między nami.

– Wszystko w porządku, a u ciebie?

– Również. – Znów posłał mi lekko krzywy uśmiech, a ja znów poczułam się nieswojo. – Słuchaj, Elsa… – zaczął powoli. – Chciałbym cię przeprosić za ten kosz róż. To nie był najlepszy pomysł.

Nie, nie chciałam do tego wracać, to było zbyt zawstydzające i dla mnie, i dla niego.

– Dave, naprawdę nie musisz…

– Ale chcę – przerwał mi w pół zdania. – Naprawdę chcę.

Nerwowo przestąpiłam z nogi na nogę. Dobrze, powiedziałam sobie, posłucham co ma do powiedzenia i pójdę w swoją stronę. David, gdy tylko nie próbował mnie podrywać, był dobrym kolegą i świetnym rezydentem. Nie zamierzałam narażać naszej relacji zawodowej na szwank tylko dlatego, że źle ulokował swoje uczucia.

– Naprawdę żałuję tego, co zrobiłem. Serio. – W jego głosie usłyszałam pewność. – W końcu powinienem zrozumieć, że raczej nie mam u ciebie szans.

– Trochę ci to zajęło – odparłam szybko. Oczywiście, nie mogłam się powstrzymać od drobnej uszczypliwości. – Ale cieszę się, że to już za tobą.

– Ja też. Ostatnio wpadła mi w oko pielęgniarka z chirurgii, więc może tym razem się uda. – David znowu błysnął swoim śnieżnobiałym uśmiechem.

– W takim razie życzę ci powodzenia.

Przez chwilę staliśmy naprzeciwko siebie w milczeniu, jakby żadne z nas nie wiedziało, co ma teraz zrobić. Cisza znów stawała się coraz bardziej niezręczna.

– Co powiesz na herbatę?

Pomyślałam, że to kolejna próba podrywu, ale David na widok mojej miny chyba zorientował się, jak to zabrzmiało.

– Hej, spokojnie! Nie to miałem na myśli – powiedział pospiesznie. – Mieszkam niedaleko i zdaje się, że leżą u mnie jakieś twoje książki na temat neurobiologii. Oddam ci je i w ramach przeprosin zaparzę herbatę.

Wydawał się całkowicie szczery, gdy to mówił, więc nie miałam powodów, żeby mu nie wierzyć. Prawdę powiedziawszy, byłam już nieco zmęczona sytuacją między nami i chciałam ostatecznie zamknąć tę sprawę.

– Herbata brzmi nieźle.

Ten błysk w oku. Ten cholerny błysk w oku. To od niego wszystko się zaczęło. I z nim wszystko się skończyło.

ROZDZIAŁ I

Elsa

Sześć lat później

Małe włoski na moim karku zjeżyły się ostrzegawczo, gdy poczułam na sobie czyjeś niezbyt przyjazne spojrzenie. Ludzie patrzyli tak na mnie od dawna i teoretycznie powinnam się już do tego przyzwyczaić. Za każdym razem czułam jednak lodowaty dreszcz, niesłabnący pomimo upływu lat. Dreszcz, przez który miałam wrażenie, jakbym stąpała po polu gęsto usianym minami. Bez osłony, która mogłaby mnie chronić przed konsekwencjami możliwego wybuchu.

Trzy lata. Tyle czasu minęło, odkąd zamieszkałam w tym małym miasteczku u podnóża Appalachów. Szukałam spokoju z nadzieją, że po tym, co się stało, będę mogła w miarę normalnie żyć – bez złych spojrzeń albo, co gorsza, litości. Liczyłam na to, że w małym miasteczku ludzie będą mieć wystarczająco dużo własnych problemów i nie będą interesowali się przybyszem znikąd. Bardzo szybko przekonałam się, że byłam naiwna.

Moje życie w pewnym sensie skończyło się w tamtej dźwiękoszczelnej piwnicy, a po wszystkim nie byłam chętna, by regularnie wystawiać się na widok publiczny. Ponad dwa lata walczyłam o to, żeby choć w niewielkim stopniu wyglądać tak, jak przed tym, co zrobił mi David. Wierzyłam, że uda mi się wrócić do normalności – pójść do pracy, od czasu do czasu wyjść na miasto. Szkoda tylko, że normalność nie chciała przyjąć mnie z powrotem. Wszyscy znajomi patrzyli na mnie z litością, a szpital dał mi wybór – mogłam albo schować się w laboratorium, albo odejść, bo w żadnym wypadku nie chcieli pokazywać mnie pacjentom. Był to dla mnie cios, ale z drugiej strony doskonale rozumiałam to ultimatum. Stałam na z góry przegranej pozycji, nie walczyłam, chciałam po prostu zniknąć.

I tak oto znalazłam się w tym małym miasteczku. Nieoczekiwanie w spadku po dalekiej krewnej, której nie znałam, otrzymałam działkę w Wirginii i całkiem spory zastrzyk gotówki. To było jak uśmiech losu, więc nie zastanawiałam się zbyt długo, tylko zabrałam pieniądze, przyjęłam ziemię i zaszyłam się na odludziu. Byłam tak wyczerpana walką o swoje zdrowie i próbami odnalezienia się w tej ponurej rzeczywistości na nowo, że po prostu odpuściłam. Ukryłam się tam, gdzie nikt nie musiał mnie za często oglądać, gdzie nikt nie obrzucał mnie potępiającym lub przestraszonym wzrokiem. Jednak nawet to miało swoją cenę.

Z miejsca stałam się głównym tematem rozmów okolicznych mieszkańców. Na początku jeszcze próbowałam się socjalizować, ale z czasem plotki stały się tak przytłaczające, że przestałam za nimi nadążać. Boleśnie przekonałam się o tym, że mieszkańcy małych miasteczek nie mają ani własnych problemów, ani własnego życia, za to bardzo chętnie pchają się z ubłoconymi buciorami w cudze sprawy. Może gdybym podkuliła ogon i pokornie wystawiła się na kolejne ciosy, gadanie szybciej by ucichło. Ale życie już dawno przestało mnie rozpieszczać, więc nie zamierzałam pozwolić małostkowym ludziom na wymierzanie kolejnych kopniaków. Bez żalu więc odcięłam się od miejscowej społeczności i – co mnie ani trochę nie zdziwiło – od razu zostałam okrzyknięta lokalną wariatką.

Porzuciłam też plany powrotu do aktywności zawodowej. Gdy już udało mi się wybudować moją samotnię, okazało się, że pieniędzy ze spadku zostało na tyle dużo, że nie muszę podejmować regularnej pracy zarobkowej jeszcze przez jakiś czas. A jak pokazał przykład szpitala miejskiego w Bostonie, najprawdopodobniej i tak ciężko byłoby mi znaleźć placówkę, która zechciałaby mnie zatrudnić na stanowisku wymagającym kontaktu z pacjentami.

Żyłam sobie więc cicho z dnia na dzień i opiekowałam się pupilami zmarłej krewnej. Dwa psy i kot zapewniały mi minimum kontaktu z żywymi istotami i absolutnie nie przeszkadzało im to, że miałam pokiereszowane ciało, którym reszta ludzi się brzydziła. Nie byłam więc w tej głuszy całkowicie sama, niemniej jednak doświadczałam pewnego rodzaju osamotnienia.

Samotność to dość zabawna rzecz. Człowiek z założenia jest raczej istotą społeczną i wyobcowanie nie leży w jego naturze. Chyba że pojawia się ku temu jakiś konkretny powód, który staje się zarzewiem konfliktu. Jeśli jednostka jest chora, okaleczona lub słaba, społeczeństwo może ją odtrącić. Drogą selekcji naturalnej słabszy osobnik pozostawiany jest sam sobie. Wtedy ma on w zasadzie dwa wyjścia – może egzystować na obrzeżach społeczności i karmić się ochłapami, albo odpuścić i odejść z grupy, która uważa go za mniej wartościowego.

Ja nigdy nie lubiłam zadowalać się ochłapami. Skoro więc społeczeństwo, były partner i zawód postanowiły zostawić mnie na lodzie, nie widziałam innego wyjścia, niż odejść i egzystować na własnych warunkach. Egzystować, ponieważ nijak nie mogłam nazwać tego życiem. Z daleka od ludzi, kąpałam się w gorzkim cynizmie i dawno zawiedzionych nadziejach. Przestałam odczuwać większe emocje, mogłam nawet zaryzykować stwierdzenie, że zamroziłam własne serce i nikogo do siebie nie dopuszczałam. Nawet własnych rodziców.

Metaliczny dźwięk uderzenia w bok mojego wózka zakupowego gwałtownie wyrwał mnie z zamyślenia. Właśnie o takich spojrzeniach mówiłam – tych, które wyraźnie sugerowały mi wrogość i chęć pomocy w wyniesieniu się jak najdalej od normalnych ludzi. Odprowadzana potępiającym wzrokiem, pchałam przed siebie wózek wyładowany po brzegi niczym taran, który miałby mnie obronić przed złymi spojrzeniami i ostrymi językami.

Dotoczyłam się w końcu do regału z pomidorami w pusz­­­­ce, które były ostatnim punktem na mojej liście, i przystanęłam. Zaczęłam zgarniać opakowania do wózka, gdy do moich uszu dobiegły skrzekliwe głosy dwóch kobiet po drugiej stronie sklepowych półek. Między jedną a drugą puszką zerknęłam, co też tam się dzieje.

Pierwsze, co zobaczyłam, to dwie natapirowane fryzury i twarze pokryte co najmniej kilogramem makijażu. Wyglądały jak teatralne maski – gdyby nie otwierające się usta, mogłabym przysiąc, że to instalacja artystyczna. Z trudem skupiałam się na komunikatach wypływających spomiędzy krwistoczerwonych warg. Niespecjalnie mnie zdziwiło, że tematem owej rozmowy okazałam się… ja. Najnowszych plotek na mój temat nigdy dość! Chociaż jeśli wziąć pod uwagę, że był środek zimy, zanosiło się raczej na odgrzewany kotlet niż na świeżą krew.

– Ona jest przecież jakaś nienormalna – powiedziała Głowa Numer Jeden. – Kto o zdrowych zmysłach przeprowadza się na takie zadupie.

Głowa Numer Dwa ochoczo przytaknęła.

– I zabrała młodym świetne miejsce do bzykania się w lecie. Przecież to nie jest jej jezioro. – Głowa Numer Jeden paskudnie wykrzywiła twarz. Nie wiedziałam, że po tylu zastrzykach z botoksem jest to jeszcze w ogóle możliwe. – Pamiętam, jak jeździłam tam z moim Johnnym parę lat temu. Ach, ten to dopiero miał sprzęt! – Z długiego westchnienia Głowy Numer Dwa mogłam wywnioskować, że ona też miała kiedyś do czynienia z Johnnym i jego ponadwymiarowym sprzętem. – A teraz co? Ta wariatka wyskakuje z bronią na każdego, kto zbliży się do jej domu.

– No nienormalna, nie? – Głowa Numer Dwa wtrąciła swój błyskotliwy komentarz chyba tylko po to, żeby nie wyjść na mniej inteligentną, niż naprawdę była.

– Psychopatka. Takie jak ona trzeba zamykać, żeby nie zrobiły nikomu krzywdy. Nie mówię już o tym, że nie powinny straszyć swoją twarzą porządnych obywateli.

Drgnęłam. Mogłam mieć te wszystkie plotki głęboko tam, gdzie światło nie dochodzi. Mogłam udawać, że absolutnie się nimi nie przejmuję. Jednak pomimo upływu lat i pogodzenia się ze stanem faktycznym niektóre uwagi nadal uderzały w moje serce, które tak rozpaczliwie chciałam odrzeć ze wszelkich zbędnych emocji. Właśnie przez takie zachowania nie miałam zbyt wielkiej ochoty uczestniczyć w życiu lokalnej społeczności. A lokalna społeczność nie miała chęci przyjąć mnie z otwartymi ramionami.

Tym razem nie dowiedziałam się niczego nowego. To, o czym mówiły te kobiety, faktycznie miało miejsce, ale przebiegało nieco inaczej. Gdyby ta pożal się Boże młodzież przyjechała nad jezioro tylko po to, żeby się schlać i pobzykać, to ja nie miałabym z tym problemu. Ale gdy zaczęli obrzucać drzwi kamieniami i straszyć zwierzaki, to moja cierpliwość się skończyła. Pozwolenie na broń i sama broń były jak najbardziej prawdziwe. Jako samotna kobieta mieszkająca w lesie, z dala od miasta, musiałam umieć jakoś się bronić.

Gdy gadające głowy w końcu majestatycznie odpłynęły w tylko sobie znanym kierunku, ja mogłam w spokoju dokończyć zakupy. W radiu zapowiadali dość intensywne opady śniegu, więc musiałam zrobić zapas na co najmniej kilkanaście dni. Było mi to na rękę ponieważ przez te kilkanaście dni mogłam nie narażać się na potępiające spojrzenia ludzi z miasteczka.

Po wyjściu ze sklepu poczułam na twarzy podmuch lodowatego wiatru. A przynajmniej na jej części. Ostre zimo­­­we słońce nie dawało ani odrobiny ciepła. Ostrożnie pchałam wózek po śliskim parkingu w stronę samochodu. Dopiero gdy już znalazłam się przy nim, zobaczyłam, w jakim jest stanie.

Jajka. Co najmniej tuzin jajek. Rozbitych na masce mojego samochodu. Znowu. Miejscowe nastolatki bardzo lubiły rozsmarowywać różne rzeczy na mojej własności. Sprawiało im to niewymownie dużo radości. Zza pleców dobiegł mnie stłumiony chichot i gdy rozejrzałam się wokół, dostrzegłam grupkę przedstawicieli miejscowej dumy, niemal pokładających się na ziemi ze śmiechu. Jeden z tych dzieciaków, na oko mających nie więcej niż szesnaście lat – napakowany blondyn o świńskiej twarzy – spojrzał na mnie hardo, jakby tym spojrzeniem próbował mnie przestraszyć.

– Wiedźma! – Brunetka z zielonymi końcówkami włosów złożyła dłonie w trąbkę i przemówiła w imieniu całej grupy. – Wracaj do swojej jaskini!

Jako że to nie był pierwszy raz, uniosłam tylko brew i wy­­­­ciągnęłam z samochodu rolkę ręcznika papierowego. Przy akompaniamencie śmiechu dochodzącego zza moich pleców zaczęłam metodycznie usuwać potrzaskane jajka z maski.

W gruncie rzeczy strasznie było mi żal tych dzieciaków. Tkwiły w tym zapyziałym miasteczku ze swoimi rodzicami, którzy w zatrważającej większości mieli bardzo ciasne horyzonty. To od nich dzieciaki uczyły się wzorców zachowań społecznych: braku tolerancji i braku wrażliwości na drugiego człowieka. Wmawiałam sobie, że absolutnie mnie to nie rusza. Że mam gdzieś, jakie zdanie mają o mnie miejscowi. Pomimo moich wysiłków nie była to do końca prawda. Ale starałam się nie dopuszczać do siebie myśli, że jednak trochę się przejmuję.

***

Kiedy wyjechałam z parkingu, ostrożnie włączyłam się do ruchu. Na szczęście na drodze nie było zbyt wielu samochodów. Od wydarzeń sprzed sześciu lat moje prawe oko nie działało już tak doskonale jak kiedyś, więc nie czułam się najlepiej w warunkach wysokiego natężenia ruchu i unikałam go, gdy tylko mogłam. Powoli ruszyłam w stronę Appalachów majaczących na horyzoncie. Dopiero gdy otoczyły mnie gęste drzewa, mogłam odetchnąć z ulgą. Las był granicą, która odcinała mnie od cywilizacji i za którą starałam się zostawiać wszystkie złe emocje powstałe podczas kolejnej wizyty w miasteczku. Bez odrywania wzroku od drogi sięgnęłam do gałki i trochę podkręciłam radio. Akurat zaczynali nadawać wiadomości.

– Dziś nad ranem na zachód od Three Oaks znaleziono rozbity samochód. Do kolizji najprawdopodobniej doszło w wyniku zderzenia z dzikim zwierzęciem. Na miejscu nie było jednak kierowcy ani żadnych jego śladów.

Gdy na przedniej szybie mojego auta zaczęły osiadać pierwsze grube płatki śniegu, mimowolnie pomyślałam o tym zaginionym nieszczęśniku.

– Prowadzone są poszukiwania ofiary wypadku, mogą one jednak zostać wstrzymane do odwołania ze względu na prognozowaną śnieżycę.

Wstrzymanie poszukiwań nie wróżyło zbyt dobrze. Gęste opady atmosferyczne w tej części stanu nie były niczym niezwykłym – niezmiennie wszystko paraliżowały – dlatego obawiałam się, że ten człowiek, kimkolwiek był, nie miał najmniejszych szans na przetrwanie w leśnych ostępach, zwłaszcza jeśli był ranny. Najprawdopodobniej znajdą go dopiero na wiosnę, gdy stopnieje śnieg. Wizja śmierci w zimnie i samotności przyprawiła mnie o nieprzyjemny dreszcz.

Zerknęłam w boczne lusterko, włączyłam kierunkowskaz i skręciłam w zjazd, ledwo widoczny między drzewami. Już w pierwszym roku swojego pobytu w tej okolicy przekonałam się, że jeśli jedyna droga prowadząca do twojego domu nie jest w żaden sposób utwardzona, terenowy samochód jest na wagę złota. Kupiłam więc porządny wóz z napędem na cztery koła, który miał sprawdzić się w absolutnie każdych warunkach. Jak do tej pory nie miałam prawa narzekać. Mieszkałam kilkanaście kilometrów za miastem, dość głęboko w lesie, nad jeziorem. Było za małe, żeby przyciągnąć turystów, ale małolatom to nie przeszkadzało. Nie miałam z tym problemów, póki nie wchodziły mi w drogę.

Wzięłam ostatni zakręt i zobaczyłam między drzewami boczną ścianę mojego domu. Zaparkowałam blisko głównych drzwi, żeby nie musieć przedzierać się z torbami przez zbyt duże zaspy. Ledwo wysiadłam z samochodu, usłyszałam szczekanie i drapanie pazurów w drzwi wejściowe od wewnętrznej strony.

Gdy tylko je otworzyłam, pierwszy wypadł Nero, a zaraz za nim przytruchtała Ava – dwa charty hiszpańskie, które odziedziczyłam wraz z pieniędzmi i działką. Cezar, jak to kot, nie zdecydował się nawet wyściubić nosa poza próg domu. Psy zaś obskoczyły mnie wesoło, by przywitać się ze mną na swój uroczy sposób, jakby nie widziały mnie co najmniej rok. Nero plątał się wokół moich nóg, gdy kursowałam z zakupami między samochodem a kuchnią. W końcu się z tym uporałam i zaparkowałam auto w małym garażu przylegającym do domu. Ze względu na zapowiadany śnieg nie spodziewałam się, że w najbliższym czasie gdziekolwiek pojadę.

Nero wciąż biegał pod moimi nogami, gdy zamykałam drzwi wejściowe na klucz. Ava spokojnie czekała na swoją porcję pieszczot, a Cezar wskoczył na blat i zaczął opowiadać mi w swoim kocim języku, co się działo, gdy byłam w mieście. Maine coony są z natury dość gadatliwe, ale Cezar prawie nie zamykał pyszczka.

W towarzystwie zwierzaków rozpakowałam wszystkie zakupy i w końcu miałam chwilę, żeby po prostu poleżeć na kanapie. Musiałam dać odpocząć swojemu ciału. Po tym, co przytrafiło mi się przed laty, pozostały głównie ślady zewnętrzne – kwas siarkowy przeżarł skórę na twarzy, ramieniu, żebrach, biodrze i jeszcze w kilku miejscach. Blizny na prawej stronie mojego ciała miały pozostać już do końca życia. Złamana ręka zrosła się prawidłowo, a oko jakimś cudem ocalało – chociaż początkowo szanse na to były zatrważająco niskie. Narządy wewnętrzne obite kopniakami szybko wróciły do normy, usunięto mi tylko pękniętą śledzionę, której lekarze nie byli w stanie odratować.

Pozwoliłam ciału zmęczonemu wysiłkiem na odprężenie. Rozluźniłam mięśnie w nadziei, że trochę uśmierzę w ten sposób ból w prawym udzie i biodrze. To akurat nie był skutek tortur sprzed sześciu lat – dzień wcześniej przeholowałam z ćwiczeniami na bieżni i naciągnęłam kilka mięśni. Poczułam, jak coś miękkiego przesuwa się po mojej dłoni, a chwilę później Cezar ułożył się przy moim biodrze i ogrzewał swoim ciałem bolące miejsce. W jego ślady bardzo szybko poszły charty, które ułożyły się wygodnie w moich nogach.

Właśnie tak wyglądało moje życie. Leżałam na kanapie z moimi zwierzakami, podczas gdy za oknem śnieg sypał coraz gęściej i uziemiał mnie tutaj na co najmniej dwa, trzy tygodnie. Nie przeszkadzało mi to. Przyzwyczaiłam się do samotności. Tak było po prostu lepiej. Z daleka od ludzi, którzy tylko mnie ranili. Bez zawiedzionych nadziei. Bez litościwych spojrzeń. Jedynymi gośćmi, którzy od czasu do czasu odwiedzali mnie w tej głuszy, byli moi rodzice.

Miałam spokój, miałam zwierzaki, znośny Internet po­­­­zwalający na oglądanie Netflixa. Może byłam odcięta od świa­­­­ta, ale w końcu miałam czas na czytanie – mój jedyny prawdziwy nałóg. Czy potrzebowałam czegoś więcej? Nie w tym momencie. Sięgnęłam do stolika i znowu zatopiłam się w lekturze.

Kilka godzin później ogień w kominku powoli dogasał, a ja w końcu dotarłam do ostatniej strony czytanej książki. Może nie było to jakieś wybitne dzieło, ale dostarczyło mi rozrywki i sprawiło odrobinę radości. Poczułam odrętwienie w zastygłych mięśniach, dlatego wstałam z kanapy – ostrożnie, żeby nie zrzucić żadnego zwierzaka na podłogę – i przeciągnęłam się. Uszkodzona skóra na prawym biodrze naciągnęła się, co powodowało lekki dyskomfort.

Otuliłam się długim, wełnianym swetrem i stanęłam z kubkiem herbaty w ręku przy panoramicznym oknie wychodzącym na jezioro. Zmierzch zapadł już dawno, a śnieg sypał nieustannie od kilku godzin. Zewnętrzny świat zdawał się bezdusznym i nieprzyjaznym miejscem. I takim właśnie był – przynajmniej dla mnie. Dzisiaj jednak ta bezduszność niepokoiła mnie bardziej niż na co dzień. Podskórnie czułam, że ten wieczór przyniesie mi coś, czego w życiu bym się nie spodziewała.

Stop.

Odepchnęłam do siebie głupie myśli i zamknęłam na chwilę oczy. W tym życiu już nic dobrego mnie nie czekało, wolałam więc oszczędzić sobie kolejnego rozczarowania. Szybko zaciągnęłam zasłony i pogasiłam światła na parterze. Ava i Nero spały spokojnie w swoim kącie obok ciepłego jeszcze kominka. Cezar uważnie obserwował moje ruchy i nie odstępował mnie na krok, jakby uważał się za mojego anioła stróża. To kot o najbardziej psim charakterze, jakiego miałam okazję w życiu poznać. Podreptał za mną do sypialni na piętrze i od razu wskoczył na łóżko.

Przed położeniem się spać przysiadłam jeszcze na jego brzegu. Na nocnej szafce stały szklanka wody i buteleczka środków nasennych – tabletek, które pozwalały mi spać bez większych problemów i przynajmniej przez większość nocy unikać nawracających koszmarów.

Niestety, nie tym razem.

Na mojej dłoni leżała jedna z kilku ostatnich pigułek. A to oznaczało, że podczas zakupów zapomniałam o czymś bardzo, bardzo ważnym: o spokojnym i głębokim śnie. Zła na samą siebie, wrzuciłam prawie puste opakowanie do szuflady, w której wylądowało zaraz obok mojego małego, kobiecego pistoletu. Parę godzin później fakt, że nie wzięłam pełnej dawki leków nasennych, okazał się dla kogoś zbawienny w skutkach.

ROZDZIAŁ II

Elsa

Wyrwana ze snu, gwałtownie otworzyłam oczy i wzięłam głęboki wdech, aby uspokoić rozpędzone serce. Odruchowo otarłam lodowaty pot z czoła. Tarcza zegarka pokazywała niemal drugą w nocy – spałam niewiele ponad godzinę. Kolejna noc, kolejny raz ten sam koszmar, od którego od lat nie potrafiłam się uwolnić. W moim ciele szalał wzburzony ocean strachu. Strachu, którego mimo dziesiątek wizyt u terapeuty nie udało mi się okiełznać, którego być może nigdy nie uda się poskromić.

Trwałam w bezruchu kilka minut. Lub kilkanaście. Ewentualnie kilka godzin. Nie mam pojęcia, ile czasu spędziłam na siedzeniu w ten sposób. Jakimś cudem tym razem udało mi się odepchnąć czarne myśli. Miałam jednak świadomość, że one zawsze kryją się w mroku, ciągle gotowe wyjść z cienia i uderzyć jeszcze mocniej. Zrezygnowana, zamierzałam się znowu położyć – nie miałam większego wyboru – coś jednak przykuło moją uwagę.

Cezar niespokojnie kręcił się przy zamkniętych drzwiach sypialni, jakby był żywo zainteresowany tym, co znajduje się za nimi. Tyle że on raczej nigdy się tak nie zachowywał. Wstałam z łóżka, po drodze chwyciłam pistolet i wyszłam z pokoju. Wtedy usłyszałam postukiwanie pazurów o drewnianą podłogę na parterze i przeciągłe dźwięki, jakie Nero wydawał, gdy był czymś zaniepokojony. Zeszłam na dół i zobaczyłam, że charty warują przy drzwiach wejściowych: próbowały dać mi sygnał, że coś jest bardzo nie w porządku.

– Ava, Nero, do mnie! – wydałam komendę, ale psy ostentacyjnie mnie zignorowały.

Właśnie wtedy usłyszałam jeszcze jeden, słaby dźwięk. Coś jakby ludzki jęk? Wedle mojej wiedzy w tę pogodę w pobliżu mojego domu nie powinna jednak przebywać żadna ludzka istota. Wydawało mi się, że się przesłyszałam, ale na wszelki wypadek baczniej nadstawiłam ucha. Gdy jęk się powtórzył, zrozumiałam wreszcie, skąd dochodził. Ta świadomość uderzyła mnie tak mocno, że niemal zabrakło mi tchu.

Przez chwilę trwałam w bezruchu, jakby jeszcze nie do koń­­­­ca docierało do mnie to, co się wokół dzieje. Dopiero krótkie poszczekiwanie Avy wyrwało mnie z letargu i zmusiło do ruszenia się z miejsca. Nawet nie pomyślałam o włożeniu czegoś cieplejszego. Szarpnęłam tylko zasuwę i otworzyłam drzwi na oścież. Lodowaty podmuch wiatru uderzył w moje ciało z takim impetem, że niemal ścięło mnie z nóg. To, co zastałam na progu, zszokowało mnie jednak jeszcze bardziej.

Mężczyzna – bo bez wątpienia był to mężczyzna – wyglądał jak zjawa z najgłębszych czeluści piekieł. Jego ubranie było poszarpane, jakby stoczył walkę z dzikim zwierzęciem. To, co kiedyś było kurtką, dosłownie wisiało na nim w strzępach. Jasna kiedyś koszula była poplamiona niezidentyfikowanymi substancjami, ale na ich tle najwyraźniej odznaczały się ślady świeżej krwi. Dopiero wtedy zauważyłam, że twarz mężczyzny jest nią zalana. Czerwona posoka obficie skapywała z paskudnego rozcięcia na czole.

Gdy tak staliśmy naprzeciwko siebie, gdzieś w głębi domu skrzypnęła drewniana deska – najpewniej nadepnął na nią któryś z moich futrzastych przyjaciół. Dźwięk, który za dnia mógłby się wydawać zwyczajny, w nocnej ciszy zabrzmiał nieprzyjemnie – jak trzask bicza – i sprawił, że zadrżałam. Ten nieoczekiwany hałas spowodował, że mężczyzna gwałtownie poderwał głowę, i dopiero wtedy dostrzegłam jego oczy – zmętniałe ze strachu i zimna, choć wcześniej prawdopodobnie zielone jak wiosenna trawa. Niespodziewany gość poruszył się niespokojnie, gdy zorientował się, że celuję do niego z pistoletu.

– Kim jesteś? – zdołałam wyksztusić. Szkoda, że jak zwykle nie to, co było trzeba. Brawo, Elsa! Facet zaraz wykrwawi się na twoim progu, a ty go pytasz, kim jest?

Wtedy nie myślałam o tym, że w jakiś sposób naruszam swoją strefę komfortu. Szybko odłożyłam broń na kuchenny blat, chwyciłam jakiś polar, rękawiczki i wróciłam do otwartych drzwi, przez które do środka wpadało lodowate powietrze. Obawiałam się tego, że ktoś obcy znajdzie się w moim domu, ale w tamtym momencie górę wzięły moje wykształcenie lekarskie i przysięga Hipokratesa, którą złożyłam jeszcze w poprzednim życiu.

Chwyciłam mężczyznę w pasie i przełożyłam jego prawe ramię przez swoje barki. Przez moje cienkie ubranie przeniknął chłód jego lodowatego ciała. Mężczyzna syknął z bólu, zachwiał się i oparł o mnie całym ciężarem, a w moim prawym kolanie coś niezbyt przyjemnie chrupnęło. To zmartwienie musiałam jednak zostawić na później. Zataczałam się nieco, ale zdołałam doprowadzić mężczyznę do rozłożonej kanapy przy kominku i ostrożnie go na niej ułożyć.

W bardzo niesprzyjających warunkach organizm drży, a tym samym wytwarza ciepło niezbędne do przetrwania. Mężczyzna na mojej kanapie nie miał już dreszczy – a to bardzo źle wróżyło. Ten człowiek był zdezorientowany, patrzył na mnie nieprzytomnie swoimi zielonymi oczami. Ze względu na pogodę przewidywałam, że wpadł w hipotermię. Zaczęłam się obawiać tego, w którym jej stadium obecnie się znajdował. Żeby to stwierdzić, musiałam mieć termometr. Z szafki w kuchni wyciągnęłam pudełko z lekami i wysypałam całą jego zawartość na blat. Potrzebne urządzenie znalazłam na samym wierzchu. Mięśnie mężczyzny były dosłownie zesztywniałe z zimna, więc umieszczenie termometru we właściwym miejscu było sporym wyzwaniem. W oczekiwaniu na sygnał pomiaru pobiegłam na górę, do gościnnej sypialni. Z szafy wyciągnęłam wszystkie koce, jakie tylko znalazłam.

– Szybciej, Elsa, twój gość zaraz może umrzeć – poganiałam sama siebie. Kiedy taszczyłam ogromną liczbę ciepłych rzeczy, próbowałam przy okazji nie zabić się na schodach. Akurat pokonałam ostatni stopień, gdy pisk termometru oznajmił, że mogę w końcu sprawdzić temperaturę ciała mężczyzny i zobaczyć, na czym stoimy.

Dwadzieścia dziewięć i cztery – według większości podręczników drugie stadium hipotermii. W tej sytuacji tracisz poczucie czasu i energię, pojawia się ból spowodowany zimnem, jesteś zdezorientowany, twoje mięśnie i stawy sztywnieją. Masz zaburzenia świadomości. To już nie jest moment, w którym możesz sam na siebie liczyć. Jesteś zdany na innych i jeśli nikt ci nie pomoże, najpewniej czeka cię śmierć.

Mężczyzna był o wiele cięższy ode mnie, więc chwilę trwało, nim zdołałam go owinąć przyniesionymi kocami. Gdy leżał już na boku, ugięłam mu nogi w kolanach i dodatkowo przykryłam go puchową kołdrą. Ślizgałam się na drewnianej podłodzie, gdy szłam w stronę kominka, by na nowo rozpalić ogień. Nieszczęśnik leżący na mojej kanapie jęknął i zaczął się niespokojnie poruszać. Niedobrze. Musiałam za wszelką cenę utrzymać go w miejscu, a ze względu na to, że nasze postury nieco się różniły, nie było to takie łatwe. Nie mogłam jednak dopuścić do tego, żeby przez gwałtowne ruchy lodowata krew z kończyn dotarła do serca. To byłby dla niego koniec.

– Uspokój się, nie możesz się szarpać. – Starałam się mówić cicho, ale stanowczo. Mężczyzna na dźwięk mojego głosu przestał się poruszać i zwrócił swój zamglony wzrok w moją stronę. Otworzył usta i najwyraźniej próbował coś powiedzieć, ale słowa z trudem wydostawały się z jego zziębniętego gardła. W tym stanie mogłam liczyć co najwyżej na niewyraźny bełkot.

– Cz-czy j-ja u-u-umieram…? – Tylko tyle zdołał wyszeptać. Jego głos był chrapliwy i przepełniony bólem. Jakby brakowało mu tchu.

Dobry Boże, miałam nadzieję, że jednak nie umrze.

– Zrobię wszystko, żeby tak się nie stało, ale musisz leżeć bez ruchu. Możesz to dla mnie zrobić?

Mężczyzna zaszczękał zębami i niewyraźnie kiwnął głową. Myślę, że w tym stanie mógłby się zgodzić na absolutnie wszystko.

– J-j-jesteś a-anio-o-łem? – Jego głos znowu przedarł się przez ciszę panującą wokół.

– Jestem lekarzem i postaram się pomóc. – Z kuchni przyniosłam ze sobą przybory do opatrywania ran i usiadłam na podłodze przy jego głowie, żeby w końcu zająć się tym paskudnym rozcięciem na czole.

– I-iskra. – Mężczyzna zaczął mówić coś nieskładnie, więc chwilowo przestałam zwracać uwagę na jego słowa. Skupiłam się na podłużnej ranie, która pod wpływem ciepła zaczęła krwawić jeszcze obficiej.

W normalnych okolicznościach pewnie ostrzegłabym go, że to może trochę zaboleć, ale nie byłam pewna, czy robiło mu to jakąkolwiek różnicę. Ostrożnie odkaziłam ranę sporą ilością środka do dezynfekcji i najdelikatniej, jak potrafiłam, oczyściłam ją ze skrzepów krwi, włosów oraz pozostałości śniegu. Dopiero wtedy zobaczyłam, że cięcie jest dość głębokie, z nieregularnymi brzegami. W tym wypadku nie mogło się obejść bez szycia. Po założeniu szwów starłam mężczyźnie resztki krwi z twarzy i założyłam jałowy opatrunek, żeby ochronić ranę na pierwszym etapie gojenia. Przez skórę głowy z organizmu ucieka bardzo dużo ciepła, więc dodatkowo nasunęłam mu na czoło grubą czapkę mojego taty.

Nieznajomy w końcu zasnął. Ogień wysyłał w naszą stronę kolejne fale ciepła, więc miałam nadzieję, że temperatura ciała mężczyzny wkrótce zacznie powoli wracać do normy. Miałabym duży problem, jeśli tak by się nie stało. Ustawiłam alarm w swojej komórce na dwie godziny później i zaczęłam robić porządek wokół siebie. Ava i Nero, zaciekawione, obwąchały człowieka leżącego na kanapie i wróciły na swoje posłanie obok kominka. Cezar warował na oparciu i uważnie obserwował naszego gościa. W końcu zamiauczał przeciągle, jakby go zaakceptował, ułożył się przy jego głowie i wtulił pyszczek w zagłębienie ramienia, by oddać mężczyźnie trochę swojego ciepła.

Z podłogi zgarnęłam też pozostałości czegoś, co kiedyś pewnie było kurtką. Teraz wyglądało to bardziej jak szmata rozszarpana przez zwierzęta. Jeszcze tliła się we mnie nadzieja, że znajdę w niej coś, co dostarczy mi jakichkolwiek informacji o tożsamości nieznajomego człowieka. Nic z tego. Poza kilkoma listkami gumy do żucia i dwoma dolarami nie znalazłam zupełnie nic. Żadnych dokumentów, portfela, rachunków. Nic.

Trochę zawiedziona, zaparzyłam sobie zieloną herbatę i z kubkiem gorącego naparu usiadłam w głębokim fotelu. Uważnie przypatrywałam się człowiekowi, który z takim impetem wdarł się do mojego poukładanego życia. Zdążyłam się zorientować, że był wyższy ode mnie co najmniej o głowę i nieźle umięśniony – ale nieprzesadnie. Miał dość szczupłą, przystojną twarz. Mróz znacznie spowolnił proces podskórnego krwawienia, ale wkrótce miał się na niej pojawić siniak po uderzeniu.

Z zamyślenia wyrwał mnie cichy dźwięk alarmu w telefonie. To była pora na kolejny pomiar temperatury. Urządzenie pokazało dwadzieścia dziewięć i sześć kresek. Nieco lepiej, ale nadal na granicy błędu. Miałam świadomość, że potrzeba wielu, wielu godzin, by ciepłota jego ciała wróciła do normy. A jeśli nie zaczęłaby wzrastać, moglibyśmy mieć spory problem.

Kilka godzin później stwierdziłam, że istotnie nie jesteśmy w najlepszej sytuacji – a właściwie to ja nie jestem. Nie z powodu temperatury, która wzrosła do dwudziestu dziewięciu i dziewięciu dziesiątych stopnia, ale z powodu tego, co się działo za oknem. Śnieg sypał gęsto całą noc, co oznaczało, że zostaliśmy uwięzieni na tym białym pustkowiu. Gdyby stan mężczyzny gwałtownie się pogorszył i nieznajomy wymagałby hospitalizacji, nie byłabym w stanie mu w żaden sposób pomóc. Drugi powód mojego niezadowolenia wynikał z czystego samolubstwa – przestałam być tutaj sama. Gdybym tkwiła tu samotnie, tylko z chartami i kotem, pogoda nie powodowałaby u mnie żadnego dyskomfortu. Problem polegał na tym, że na mojej kanapie zalegał bardzo nieproszony gość – wyziębiony i wyczerpany. Gdy w końcu znalazłam chwilę, żeby pomyśleć, co jego pojawienie się w moim życiu może oznaczać, wnioski nie były zbyt zachwycające.

Nie po to budowałam dom na odludziu, żeby go dzielić z kimś obcym. Nie po to wyprowadziłam się na koniec świata, żeby przyjmować tutaj niechcianych gości. Już dawno odzwyczaiłam się od długiego przebywania w towarzystwie drugiego człowieka. Nie miałam jednak wpływu na to, co się działo za oknem, byłam więc zła na siebie, że tracę kontrolę nad sytuacją. Wyglądało na to, że – chcąc nie chcąc – będę musiała przez jakiś czas tolerować obcą osobę na swoim terytorium. Bez odpowiedzi pozostawało pytanie, jak długo.

***

Mężczyzna zaczął odzyskiwać świadomość dopiero niemal dobę później. Temperatura jego ciała wzrosła do trzydziestu jeden stopni, ale to nadal oznaczało, że jest w drugim stadium hipotermii. Ludzie z wyziębionym organizmem nie powinni się stresować, a okaz na mojej kanapie był niemal chory z przerażenia. Na szczęście wróciły dreszcze, co świadczyło o tym, że jego organizm powoli zaczyna odzyskiwać swoje funkcje.

– G-gdzie j-ja j-jestem? – Nadal szczękał zębami, ale już nie tak mocno jak na początku.

– Jesteś w moim domu, próbuję ci pomóc. – Mój spokojny głos najwyraźniej podziałał na niego kojąco, ponieważ mężczyzna zaczął wolniej oddychać i szukać mnie wzrokiem. Niestety, stanowiło to dla niego dość duży problem, ponieważ nadal miał zaburzenia świadomości i nie potrafił skupić się dłużej na konkretnym punkcie.

– J-jak się t-tu…

– W środku nocy stanąłeś na moim progu.

Przymknął na chwilę oczy, jakby tak krótka wymiana informacji wyczerpała jego nadwątlone zasoby energii. Delikatnie przekręciłam jego głowię i ściągnęłam z niej czapkę. Musiałam sprawdzić, czy w rozcięcie, które mu wcześniej zszyłam, nie wdała się żadna infekcja. Gdyby tak się stało, mężczyzna mógłby nie mieć szans na jej pokonanie bez antybiotyków. Odetchnęłam z ulgą, gdy rana okazała się czysta.

– Z-zimno m-mi…

– Wiem, masz wychłodzony organizm. Leż spokojnie, a ja postaram się pomóc.

Z kuchni przyniosłam kubek ciepłej herbaty i słomkę. Na razie niewskazana była zmiana pozycji ciała, więc jakoś musiałam sobie radzić z podawaniem mu płynów. Podetknęłam mu pod nos słomkę i spokojnym głosem poprosiłam, żeby trochę wypił. Mężczyzna z trudem wziął kilka łyków. Przez chwilę bałam się, że w ogóle nie będzie chciał pić, a to byłaby prosta droga do odwodnienia i niepotrzebnych komplikacji.

Następne dni wyglądały bardzo podobnie. Nieznajomy przez większość czasu spał. Temperatura jego ciała powoli rosła, co oznaczało, że jego stan wkrótce poprawi się tak, że będzie mógł zająć się sam sobą, a ja wrócę do bezpiecznego dystansu. Siódmego dnia po tej feralnej nocy mój gość oprzytomniał na tyle, żeby ze mną dłużej porozmawiać.

ROZDZIAŁ III

Alex

Śnieg sypał gęsto w ciemnościach i zmniejszał widoczność na drodze. Pochylony nisko nad kierownicą, uważnie patrzyłem przed siebie. Poniewczasie zdałem sobie sprawę z tego, że wyruszanie gdziekolwiek ze świadomością, jakie są prognozy pogody, nie było najlepszym pomysłem. Niewiele pamiętam z tego, co się działo później. Przed maską śmignęło jakieś zwierzę – najpewniej jeleń. Poczułem mocne uderzenie i straciłem przytomność. Obudziłem się jakiś czas później, kompletnie zdezorientowany. Wisiałem głową w dół, nadal przypięty pasem. Lodowaty wiatr wpadał do środka auta przez powybijane szyby.

Byłem skołowany. Czułem przeraźliwe zimno i krew spływającą po twarzy. Nie myślałem trzeźwo, a mój telefon został bezpowrotnie uszkodzony. Znajdowałem się na zupełnym pustkowiu i byłem zdany tylko na siebie. Pomimo oszołomienia instynktownie wiedziałem, że muszę się ruszać, aby nie wychłodzić organizmu. Naiwnie pomyślałem, że jeśli pójdę wzdłuż drogi, spotkam kogoś, kto mi pomoże, i zmusiłem się do ruchu. Nie mam pojęcia, niestety, w którym momencie zboczyłem z trasy i zgubiłem się w lesie. Jedyne, co pamiętam z wędrówki, to coraz większa dezorientacja, problemy z koncentracją, wyczerpanie i – co najgorsze – ból. Dalsze wydarzenia to jedna wielka czarna plama. Moja głowa się wyłączyła, działałem instynktownie.

Czułem, jak balansuję na pograniczu jawy i snu. Moja głowa pełna była dziwacznych myśli, dźwięku giętego metalu i uderzenia. Miałem wrażenie, że unoszę się w próżni i nie mogę zapanować nad swoim ciałem. Było mi zimno i gorąco jednocześnie.

Miałem niejasne wrażenie, że otacza mnie kokon ciepła, a mój umysł wymknął się spod kontroli i dryfuje gdzieś w przestrzeni. Jakby nie stanowił już jedności z moim ciałem. A może tak właśnie było? Może ja umarłem? Moje powieki były ciężkie jak kamienie. Nie miałem siły ich podnieść, ale musiałem to zrobić, żeby przekonać się, czy jeszcze jestem wśród żywych.

Próbowałem też się poruszyć, ale nagle przyjazny kokon ciepła zamienił się w kokon, który mnie więził i ograniczał moje ruchy. Próbowałem się szarpnąć, żeby zrzucić z siebie te więzy, ale nie miałem siły. Moje nogi i ręce były jak z ołowiu, mogłem nimi tylko nieznacznie podrygiwać. W moim umyśle zaczęło rodzić się coś na kształt frustracji i paniki. Moje serce przyspieszyło.

Wtedy poczułem, jak czyjaś ciepła dłoń dotyka mojego czoła. Cichy głos przy moim uchu uprzejmie prosił mnie, żebym leżał spokojnie, bo to pomoże mi wyzdrowieć. Sprawiał wrażenie ciepłego i przyjaznego. Takiego, którego chce się słuchać. Mimo że nadal byłem niespokojny, to ten głos zadziałał na mnie kojąco – jak balsam. Łapczywie chwytałem każde słowo, każde brzmienie było jak łącznik z realnym światem.

W mojej skołatanej głowie mignęły jakieś przypadkowe obrazy. Śnieg, dom w lesie, drobna kobieta, która pochylała się nade mną, a za jej plecami – łuna światła. Anioł, który mnie uratował. Iskierka, która mogła rozpalić ogień w moim zimnym ciele. Czy to możliwe, że głos należał do niej?

Ostatkiem sił uniosłem ciężkie powieki. Obraz wirował i był mocno rozmazany, jakby moje oczy miały problem ze znalezieniem ostrości. Mój rozbiegany wzrok padł na kogoś, kto siedział niedaleko mnie. Zdołałem zobaczyć tylko czarną plamę, która mogła być włosami, i jasny owal twarzy, po czym moje powieki znowu opadły. W ten sposób wyczerpałem niewielki zasób posiadanej energii i ponownie zapadłem się w ciemność.

***

Obudziłem się dużo później. Mogły minąć godziny, ale równie dobrze – dni. Nadal czułem, że moje ciało jeszcze nie jest w pełni gotowe do wykonywania moich poleceń, ale przynajmniej mój umysł zaczął się wyostrzać. Poruszyłem lekko głową. Coś miękkiego otarło się o mój policzek i usłyszałem przeciągłe miauknięcie. Dryfowałem nieustannie między jawą a snem, nie byłem jeszcze w stanie uchwycić strzępów wspomnień. Jedyną stałą w tym całym bałaganie był ssący głód, coraz bardziej dokuczliwy, który nie pozwalał mi znowu wpaść w otchłań.

W tle rozbrzmiało rytmiczne, ale stłumione dudnienie, jak­­­­­­by ktoś szedł w moją stronę. Chwilę potem poczułem, jak po­­­­­­­rusza się moje ramię i coś zostaje pod nim umieszczo­­­ne. Cha­­­rakterystyczne pikanie przypominało dźwięk termometru.

– Trzydzieści cztery i sześć. Zmierzamy w bardzo dobrym kierunku – usłyszałem cichy głos nad swoją głową. – Mogę powoli ściągać z ciebie te wszystkie warstwy. Myślę, że moglibyśmy też spróbować cię posadzić. Musisz zacząć jeść.

Poczułem, że mój kokon stał się odrobinę luźniejszy. Moje ramiona i nogi jeszcze były słabe i zimne, ale przynajmniej byłem w stanie trochę nimi poruszać. Powieki też już tak bardzo nie ciążyły, więc podjąłem kolejną próbę otwarcia oczu. Tym razem w końcu złapałem jako taką ostrość. Odległe przedmioty były lekko rozmazane, co oznaczało, że w czasie wypadku lub podczas szukania pomocy zgubiłem swoje okulary. Ponieważ zdałem sobie sprawę, że kompletnie nie wiem, gdzie się znajduję, na tyle, na ile byłem w stanie, rozejrzałem się dookoła. Pierwsze, co zobaczyłem, to drewniany sufit z belkami podtrzymującymi. Potem w końcu zwróciłem głowę w kierunku osoby, której najprawdopodobniej zawdzięczałem to, że w ogóle jeszcze żyję.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

ROZDZIAŁ IV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ V

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ IX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ X

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XIV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XVI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XVII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XVIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XIX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXIV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXVI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXVII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXVIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXIX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXI

Dostępne w wersji pełnej

EPILOG

Dostępne w wersji pełnej

W książce wykorzystano cytaty z powieści Karola Dickensa Opowieść o dwóch miastach (tłum. anonim, Warszawa 1936, online: https://pl.wikisource.org/wiki/Opowieść_o_dwóch_miastach/Księga_pierwsza/Rozdział_I, dostęp: 23.02.2023) oraz z opowiadania Howarda Phillipsa Lovecrafta Biały statek (ze zbioru Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne, tłum. Maciej Płaza, Poznań 2016, str. 29).

Zanim zgaśnie iskra

ISBN: 978-83-8313-572-4

© Dagmara Zielant-Woś i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Kinga Kosiba

KOREKTA: Anna Grabarczyk

OKŁADKA: Magdalena Muszyńska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk