Zapach kobiety - Jo Leigh - ebook

Zapach kobiety ebook

Jo Leigh

0,0
14,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Piękna i bogata Susan wciąż rozpamiętuje nieudane małżeństwo, a gdy już decyduje się na randkę, doznaje rozczarowania. Mężczyźni interesują się wyłącznie stanem jej konta. David, znany terapeuta gwiazd show-biznesu, z czasem w każdej partnerce dostrzega wady uniemożliwiające trwały związek. Seks bez zobowiązań w hotelowym pokoju wydaje się świetnym pomysłem dla obojga…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 272

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


OBLICZA NAMIĘTNOŚCI

Jo Leigh

Zapach kobiety

Tłumaczenie:

Rozdział pierwszy

Teraz już będzie mądrzejsza. Nowa para butów to tylko chwilowe ukojenie. Poprawi jej humor na ile? Na godzinę? Dwie? Potem znów ogarnie ją przygnębienie.

Susan Carrington oderwała wzrok od wystawowej szyby i zmusiła się do odejścia od butiku. Przecież nie będą nią rządzić jakieś buty! Nawet jeśli to różowe, niebotycznie wysokie szpilki od samego Jimmy'ego Choo po okazyjnej cenie. Nawet jeśli wyglądałyby zabójczo z jej satynowym żakietem od Dolce & Gabbany.

Nie. Ma przecież wystarczająco dużo butów.

Roześmiała się w duchu. Jakby kobieta kiedykolwiek mogła powiedzieć, że ma dość butów! Tyle że buty nie mogą dać nic ponad radość ich posiadania, katusze noszenia i zazdrosne spojrzenia innych kobiet. Nie zagłuszą tęsknoty, by życie zmieniło swój bieg. Nadziei, że gdzieś tam – a mówiąc „gdzieś tam”, miała na myśli Manhattan, nie cały ziemski glob – istniał idealny, stworzony dla niej mężczyzna. Bratnia dusza... Druga połówka jabłka...

Susan od dłuższego czasu nie spotykała się z żadnym mężczyzną i jej ciało zaczynało się buntować. Przez cały tydzień była niespokojna i nerwowa. Zaczynała popadać w desperację. Bardzo chciała... czegoś innego. Żądzy, emocji, ryzyka. Buty tego nie zastąpią. Susan pragnęła mężczyzny. Sympatycznego, silnego faceta z krwi i kości. Kogoś inteligentnego i z wyobraźnią. A czyż nie byłoby wspaniale, gdyby ten przyprawiający o dreszcz emocji mężczyzna okazał się także bratnią duszą? Chociaż to raczej nieprawdopodobne. Ale przecież zawsze można pomarzyć, prawda?

Teraz, gdy wędrowała Piątą Aleją, puściła wodze fantazji. Przed oczami stanął jej obraz takiego ideału.

Wyłowi ją wzrokiem z tłumu gości zebranych na przyjęciu. Będzie wysoki – co najmniej metr osiemdziesiąt pięć wzrostu wobec jej metra siedemdziesięciu pięciu. Ciemnowłosy. Nie, nie uważała, że blondyni są mniej pociągający, ale podobały jej się kontrasty. Para blondynka i blondyn nadto przypominałaby Barbie i Kena.

Jej mężczyzna powinien być przystojny, ale nie piękny. O ostrych, trochę nieregularnych rysach, za to o zniewalającym uśmiechu. Musi mieć pełne wyrazu oczy, duże dłonie i stopy. I chociaż dobrze znała tę śpiewkę, że rozmiar to nie wszystko, chciałaby, żeby gdzie indziej też był hojnie wyposażony przez naturę. Bo czemu nie? Ostatecznie to mężczyzna jej marzeń, więc może przyozdabiać go, jak zechce.

Przeszła na drugą stronę ulicy, jak zwykle zaskoczona tłumami przechodniów. Był poniedziałek, święta, dzięki Bogu, już się skończyły, a tymczasem o pierwszej po południu ludzi było tyle samo, co w godzinach szczytu.

Prawdę powiedziawszy, Susan nie miała nic przeciwko temu. Kochała rytm ulic Manhattanu, przyspieszony puls tego miasta. Żadne inne miejsce na świecie nie tętniło tak życiem. Nawet w dni takie jak ten, gdy zalegający przy krawężniku śnieg zmieniał się w szarą, ohydną breję, a taksówkarze używali klaksonów z uporem godnym lepszej sprawy, czuła się tu jak w domu.

Przed witryną księgarni gwałtownie zwolniła kroku. Przyglądała się okładkom najnowszych bestsellerów, marszcząc przy tym brwi, gdyż na pierwszy rzut oka nie dostrzegła nic pociągającego. Oznaczało to, że będzie musiała wejść do środka. Próbowała przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz przechodziła obok księgarni i oparła się pokusie, by wstąpić. Na darmo. Zawsze ulegała impulsowi.

W drzwiach zatrzymała się, słysząc płynącą z wnętrza muzykę. Przecież znała ten utwór. Zamknęła oczy i wsłuchiwała się w dźwięki orkiestry symfonicznej, próbując wydobyć z pamięci tytuł suity.

– „Szeherezada” – wypowiedziała na głos, niezwykle z siebie zadowolona.

Tak jest. Żałowała, że w tym momencie nie ma przy niej nikogo z ich paczki. Chociaż szczerze wątpiła, by ktokolwiek poza Peterem znał ten utwór, a już na pewno nie kompozytora.

Po chwili otworzyła oczy i pochwyciła wlepiony w nią wzrok młodego mężczyzny. Zaczerwienił się i umknął spojrzeniem. Susan niemal natychmiast wyrzuciła ten incydent z pamięci. To zdarzało się tak często: wybałuszone oczy, rozwarte usta. Dawno temu czuła się z tym wspaniale, ale po jakimś czasie zrozumiała, że pożądliwe spojrzenia nie mają nic wspólnego z nią jako osobą, a jedynie z jej ciałem: włosami, biustem, smukłą sylwetką, rysami twarzy. Nic z tego nie było jej zasługą. Po prostu wygrała los szczęścia na wielkiej genetycznej loterii, ale, do cholery, jej wygląd zewnętrzny to nie wszystko. Przynajmniej taką miała nadzieję.

Ruszyła wzdłuż regałów wypełnionych książkami, zastanawiając się jednocześnie, czy zdoła ominąć szerokim łukiem dział poradników. Teraz potrzebowała fikcji, a nie grzebania w uczuciach czy duszy.

Muzyka wypełniała powietrze i Susan pomyślała o Szeherezadzie – kobiecie, która ocaliła życie, snując opowieści tysiąca i jednej nocy: Ali Baba i czterdziestu rozbójników, Sindbad, Aladyn i jego cudowna lampa...

Wiedziała dokładnie, o co poprosiłaby potężnego dżina. Pragnęła miłości. Prawdziwej, szczerej, takiej na zawsze.

Niestety, jedynie cudowna lampa mogłaby zapewnić spełnienie tego marzenia. Susan zdecydowanie nie miała szczęścia w miłości. Jej jedyny poważny związek okazał się tragiczną pomyłką, gdy odkryła, że mężczyzna, któremu oddała serce i duszę, wcale nie był nią zainteresowany. Lubił jedynie niektóre części jej ciała i jej pieniądze. W zasadzie... głównie jej pieniądze.

Wzdychając głęboko, zaczęła przeglądać książki, ale szybko je odłożyła, gdy spostrzegła, że nie jest w stanie się skoncentrować. Fatalnie.

Nigdy się aż tak nie rozklejała, ale, do diabła, poranne spotkanie z Katy i Lee dało jej wiele do myślenia. Obie lamentowały nad swoim samopoczuciem i wyglądem, chciały, żeby wreszcie nadeszło rozwiązanie, opowiadały o udrękach zaawansowanej ciąży. Susan śmiała się i wydawała współczujące pomruki, ale w rzeczywistości zżerała ją zazdrość, jedzenie nabierało smaku cementu, a do tego odezwało się w niej poczucie winy.

Kochała Katy i Lee, uwielbiała ich mężów, Bena i Trevora. Razem z Peterem byli jej najbliższymi przyjaciółmi. W zasadzie drugą rodziną. Spotkali się wszyscy w college'u i nigdy nie stracili kontaktu. Wciąż trzymali się razem, rozumieli w pół słowa, wspólnie przeżywali problemy w pracy, zawirowania w miłości, zawiedzione nadzieje.

Jednakże od chwili gdy obie przyjaciółki zaszły w ciążę, Susan poczuła się wyobcowana. Starała się jak mogła, by tego nie okazywać, ale one jakoś to odkryły. Miała wrażenie, że przestała do nich pasować, stała się piątym kołem u wozu, i nienawidziła tego uczucia.

Nagle zapragnęła, by w jej ciele także rozwijało się dziecko. Chciała męża, który kochałby ją za to, jaka jest naprawdę. Dlatego zamiast polować na piękne opowieści, powinna poszukać cudownej lampy. I modlić się, by mieszkał w niej wszechmocny dżin. Biorąc pod uwagę jej szczęście do mężczyzn, wyjątkową umiejętność wynajdowania zachłannych na kasę dupków, magia była jej jedyną nadzieją.

Doktor David Levinson wpatrywał się bezradnie w szale i apaszki rozłożone na półkach. Powinien przemyśleć gruntownie całą sprawę, zanim wszedł do tego niewielkiego butiku. Przecież nie miał bladego pojęcia o kobiecej garderobie. Jego sekretarka przysięgała, że David zaskarbi sobie szczególne względy siostry, gdy na urodziny podaruje jej apaszkę lub szal, a tymczasem niewykluczone, że kilka płyt CD czy DVD równie dobrze załatwiłoby sprawę.

Przeszedł w głąb sklepu, uniósł jedwabną chustkę i rozłożył, taksując wzrokiem skomplikowany wzór. Zbyt przeładowany dla Karen. Rzucił okiem na metkę z ceną, po czym szybko złożył apaszkę i odłożył na półkę. Osiemset dolarów? Za kawałek jedwabiu? Jeeezu! Nigdy nie przyszłoby mu coś podobnego do głowy.

Jego mała siostrzyczka oczywiście warta była tych pieniędzy, ale, na Boga, osiemset dolców za takie nic? Podszedł do następnej półki. Paszmina. W życiu nie słyszał podobnej nazwy. Szale były gęsto tkane i niewiarygodnie miękkie. Obok leżały tak samo wyeksponowane szale z kaszmiru. Nie bardzo widział różnicę pomiędzy jednymi a drugimi, tyle że te z paszminy były o wiele droższe.

– Proszę zamknąć oczy.

David aż podskoczył na dźwięk głosu dobiegającego zza pleców. Już miał się odwrócić, ale dłoń położona na ramieniu wyraźnie go powstrzymała.

– Śmiało. Niech pan zamknie oczy.

Głos był równie miękki jak kaszmir. Równie zmysłowy jak jedwab. Ale żeby od razu miał mu się poddawać?

– Wszystko w porządku – usłyszał szept, tym razem tak bliski, że aż poczuł ciepły oddech na szyi.

Posłusznie wypełnił polecenie, a świadomość, że poddaje się życzeniom kobiety, której nie znał i której intencji nie rozumiał, stała się nagle równie podniecająca, jak dobiegający go jej zapach. Poczuł, że kobieta wychodzi zza jego pleców i jedynie wysiłkiem woli zmusił się do zaciśnięcia powiek. Była wysoka, co do tego nie miał wątpliwości, bowiem jej oddech...

Coś zaczęło muskać jego policzek. Aż podskoczył, ale i tym razem dłoń na ramieniu powstrzymała go od jakiejkolwiek gwałtowniejszej reakcji.

– Proszę wyłączyć umysł. Nie analizować. Po prostu zdać się na zmysły – wyszeptała nieznajoma.

Tkanina pieściła jego lewy policzek – delikatna, miękka, aksamitna niczym skóra na wewnętrznej stronie kobiecych ud. Chwilę później pieszczota została przerwana i gdy już miał zaprotestować, coś innego dotknęło jego prawego policzka. Coś chłodniejszego. Odrobinę grubszego.

Gdy tkanina przesuwała się po jego twarzy, David uświadomił sobie, że to niezwykłe doświadczenie wywiera silny wpływ na zupełnie inną część jego ciała. Do diabła, podniecił się! Nie była to może erekcja grożąca kalectwem lub śmiercią, ale z sekundy na sekundę czuł się coraz bardziej nieswojo, uwodzony tajemniczością stojącej przed nim kobiety i dotykiem miękkiej wełny.

W końcu tkanina została odsunięta od jego policzka. Zawahał się, niepewny, czy nie czekają go dalsze zmysłowe doznania.

– Teraz może pan już otworzyć oczy.

Znowu posłusznie podporządkował się poleceniu. Stała tuż przed nim, uśmiechając się nieśmiało idealnie wykrojonymi ustami. Miał rację, była wysoka, ale wyobraźnia nie przygotowała go na ten widok: jasna blondynka, z burzą włosów przytrzymywanych szylkretową spinką, wielkie błękitne oczy pod elegancko wygiętymi łukami brwi, oszałamiająca piękność.

– Co było przyjemniejsze?

Zbity z tropu, zamrugał gwałtowanie.

– Dotyk na lewym czy na prawym policzku?

– Ach!

Uśmiechnęła się szerzej, pokazując rząd śnieżnobiałych, równych zębów.

– Na lewym – odparł.

– Paszmina – oznajmiła kobieta. – Wełna pochodząca z Nepalu, z sierści himalajskich kóz. Delikatniejsza od kaszmiru. A to – uniosła czarny szal – mieszanka: 80% paszminy i 20% kaszmiru.

– Ach tak.

Spojrzenie kobiety powędrowało ku jego lewej dłoni, po czym znów ku jego twarzy.

– Niespodzianka dla żony?

– Dla siostry.

– Wyjątkowo piękny prezent.

– To dobry dzieciak.

Kobieta pokiwała leniwie głową, ani przez chwilę nie przestając spoglądać mu w oczy. To było wyzywająco erotyczne. Jej intencje nie pozostawiały cienia wątpliwości. Doskonale wiedziała, jak działa na niego jej spojrzenie.

– No więc?

– Słucham?

Uniosła lewą dłoń z jednym szalem, po czym prawą z drugim:

– Paszmina czy kaszmir?

– Robi to pani po mistrzowsku.

– Co?

– Wykonuje swoją pracę. Zapewne jest pani na procencie od sprzedaży.

– Ja tu nie pracuję.

Ponownie go zaskoczyła, choć doprawdy niewiele już było w stanie go zaskoczyć. Gdy ktoś jest psychiatrą w Nowym Jorku, przestaje dziwić się światu.

– A to o himalajskich kozach?

Znowu wybuchnęła śmiechem, podgrzewając atmosferę. Z rozmysłem? Niewątpliwie.

– Jestem istną skarbnicą nic nieznaczących szczegółów – odparła. – Niemniej do prawdziwej wiedzy ma się to mniej więcej tak jak cebula do martini.

David wyciągnął dłoń i wyjął z jej ręki szal z paszminy. Przy okazji musnął palcami jej palce. To był błąd. Poczuł, że ucisk w spodniach zaczyna katastrofalnie przybierać na sile. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz zdarzyło mu się coś podobnego. W college'u? Najprawdopodobniej. Nie oznacza to, że później nie podniecały go różne kobiety. Ale nigdy tak niepohamowanie, tak gwałtownie.

Udrapował na ręku szal, by ukryć rozmiary erekcji. Nieznajoma zapewne miała świadomość, że go podnieca. Ale przecież nie musiała wiedzieć, jak bardzo.

– Odnoszę wrażenie, że ta wiedza jest bardzo rozległa, pani...

Otworzyła usta, by odpowiedzieć, jednak coś ją powstrzymało. Wyzywająco przyglądała mu się przez długą, wywołującą zmieszanie chwilę. A potem znów się uśmiechnęła. Tyle że tym razem w jej uśmiechu było coś jawnie szelmowskiego.

– Szeherezado.

– Pani żartuje.

– Ależ skąd.

– Mam uwierzyć, że naprawdę ma pani na imię Szeherezada?

Nieznacznie wzruszyła ramionami i wówczas jego uwagę przykuł jej szal. Zauważył go dopiero w tej chwili. Był elegancki, ciemnoszary i teraz nawet bez dotykania wiedział, że to paszmina. Ta kobieta wymagała dla siebie wszystkiego, co najlepsze.

– W takim razie kim ja miałbym być? Sindbadem? Aladynem?

Postąpiła krok w jego stronę, co całkiem mu odpowiadało, tyle że nagle zaczął cierpieć na zaburzenia w oddychaniu.

– A kim chciałby pan być?

– W tej chwili nie zamieniłbym się z żadnym człowiekiem na świecie.

– Świetna odpowiedź.

– A więc jak zwracają się do pani znajomi? Sher?

– Nie. Ale pan może mnie tak nazywać.

Już zamierzał to skomentować, gdy nagle poczuł dotyk palca na ustach. Był to niewypowiedzianie intymny gest. Gest kochanki, a nie nieznajomej przedstawiającej się fałszywym imieniem, kobiety tak urzekająco pięknej, że aż czuło się ostre kłucie w sercu.

Pochyliła się ku niemu – teraz jej wargi niemal dotykały jego ucha – i znów wyraźnie poczuł ciepło jej oddechu.

– Może omówimy to dokładniej w środę, w barze hotelu Versailles o ósmej wieczorem – wyszeptała, po czym zrobiła coś nieprawdopodobnego. Skubnęła zębami płatek jego ucha. Trwało to zaledwie sekundę, ale nic równie erotycznego nigdy wcześniej go nie spotkało. Zanim pozbierał się na tyle, by złapać oddech, kobieta odeszła. Gdy się odwrócił, zdołał tylko ujrzeć jej plecy w drzwiach butiku.

Co do diabła? Czy to zdarzyło się naprawdę?

W środy zawsze jadał kolację ze swoimi najbliższymi przyjaciółmi, Charleyem i Jane. Kolacja w tym gronie była najjaśniejszym punktem każdego tygodnia. Jeszcze nigdy z niej nie zrezygnował.

Pogładził palcami miękki szal.

Cóż, Charley i Jane na pewno jakoś przeżyją jego nieobecność.

Kilka przecznic od butiku Susan wśliznęła się do kawiarni i usiadła w pustej loży. Jej puls galopował w zawrotnym tempie, a stężenie adrenaliny doszło do poziomu zdolnego pobudzić do życia od lat wyczerpaną baterię. Co, do cholery, najlepszego zrobiła?

To prawda, był przystojny. Ale na Manhattanie przystojnych mężczyzn można znaleźć na pęczki. Nie usprawiedliwia to jej karygodnego zachowania. No dobrze, jego dolna warga – cudownie pełna, idealna w rysunku, stworzona do całowania. I te oczy – orzechowe, z zielonymi cętkami, zmysłowe, mądre. A na dodatek piękne, smukłe dłonie...

Czy to przypadkiem nie ona wściekała się, że mężczyźni zwracali uwagę jedynie na jej wygląd? Że dla nich była jedynie ciałem? A teraz zaczepiała obcego mężczyznę tylko dlatego że był fizycznie atrakcyjny?!

Nie. Nieprawda. Fakt, że jego wygląd zapierał dech w piersiach, był jedynie dodatkowym walorem, ale nie motywem jej zachowania. Nie umiała określić, co dokładnie nią powodowało, nie potrafiła wyrazić tego słowami. Bo to było szczególne uczucie. Wewnętrzny przymus. Gdy tylko go ujrzała, poczuła... coś niesamowitego.

Do stolika, skrzypiąc obcasami, podeszła kelnerka i przyjęła zamówienie na kawę i precla. Susan wyjęła z torebki komórkę i odnalazła przycisk szybkiego wybierania.

– Halo?

– Lee? To ja.

– Witaj!

Susan już otworzyła usta, by opowiedzieć przyjaciółce o tym, co zrobiła, ale nagle poczuła, że nie może wydusić słowa.

– Susan?

Czemu się wahała? Do tej pory zwierzała się przyjaciołom ze wszystkiego. Nigdy nie pomijała najdrobniejszych szczegółów. O co więc chodziło? Cała ta historia robiła się coraz bardziej idiotyczna.

– Susan? Wszystko w porządku?

Niepokój w głosie Lee wyrwał ją z chwilowego otępienia.

– Tak, tak. W porządku. Po prostu coś mnie rozproszyło. Jak się czujesz?

– Jak wieloryb.

– To stan przejściowy. Wkrótce minie.

Lee westchnęła teatralnie:

– Doprawdy? Kiedy?

– Za niecałe dwa miesiące.

– Susan, co się dzieje? Wydajesz się nieswoja.

– Zrezygnowałam z pary sandałów Jimmy'ego Choo. Nawet ich nie przymierzyłam.

– Aaa, teraz pojmuję. To bardzo dzielnie z twojej strony. Musiałaś poczuć się silna jak lwica.

– Jak lwica? Nonsens. Były dokładnie w takim kolorze, jak mój satynowy żakiet z baskinką.

– Jeżeli aż tak to przeżywasz, wróć po nie.

– Nie, nie. Będę nieugięta.

– Brawo!

W tym momencie nadeszła kelnerka i napełniła filiżankę kawą.

– Właśnie pojawiło się moje zamówienie. Zadzwonię później.

– Pa, pa.

Susan rozłączyła się, po czym przez chwilę ze zdumieniem wpatrywała w telefon. Niesłychane. Do tej pory nigdy nie stosowała wykrętów, by przerwać rozmowę z Lee czy kimkolwiek z przyjaciół. A to wszystko przez mężczyznę w płaszczu z wielbłądziej wełny – po prostu nie mogła przestać o nim myśleć.

Wysoki, smukły, szeroki w ramionach. Gęste, brązowe włosy, w które pragnęła wsunąć palce. Susan uniosła filiżankę, by po chwili nieomal opluć obrus kawą.

Boże! Skubnęła zębami jego ucho!

Ucho nieznajomego! Nie kochanka. Nawet nie przyjaciela. Naprawdę chwyciła zębami płatek jego ucha! Musiał pomyśleć, że jest wariatką. Albo dziwką. Na dodatek zaprosiła go na randkę. W gruncie rzeczy podała mu się na talerzu. To idiotyczne. W żadnym razie nie pójdzie w środę do Versailles. Zbyt często myliła seks z miłością – w rezultacie zaczynała ufać jakiemuś sukinsynowi, by na końcu wylądować ze złamanym sercem. Jej dotychczasowe beznadziejne doświadczenia stanowiły wystarczający powód, by nie dać się wciągnąć w podobną zabawę.

Może rabował banki. Może był szpiegiem albo – co gorsza – dilerem samochodowym.

Uśmiechnęła się, gdy przypomniała sobie, jakie podała mu imię. Szeherezada. To z powodu tych egzotycznych szali i muzyki z księgarni. Drobny wybryk. Niewinny kaprys. Czy tylko?

Czy Larry goniłby za nią równie uparcie, gdyby nie wiedział, że ma do czynienia z Susan Carrington, dziedziczka fortuny Carringtonów? Chyba nie. Z całą pewnością nie.

Jej dziedzictwo było gwoździem do trumny każdego związku, w jaki się angażowała od czasu ukończenia college'u. Nawet gdy spotykała się z bardzo bogatymi mężczyznami, wcześniej czy później pieniądze stawały się problemem.

Susan unikała tak zwanych wyższych sfer jak ognia. Wszyscy jej bliscy przyjaciele byli normalnymi ludźmi. Nikt z nich nie należał do milionerów. Dla niej to nie miało znaczenia. Co jednak nie zmieniało faktu, że gdy tylko jakiś mężczyzna spoza ich paczki poznawał jej nazwisko, natychmiast zaczynała się gra. Każdy z nich usiłował za wszelką cenę ją olśnić. Ostentacyjnie zachowywał się tak, jakby jej fortuna nie miała żadnego znaczenia, co jedynie oznaczało, że było wręcz przeciwnie. I wcześniej czy później w ich umysłach wirowały jedynie symbole dolarów, przesłaniając im wszystko i wszystkich wokół, łącznie z nią.

A najgorsze, że tak naprawdę nie powinna narzekać. Miała przecież wszystko – stanowiła ucieleśnienie amerykańskiego marzenia, należała do wpływowych kręgów. Tyle że właśnie z tego powodu czuła się inna, wyobcowana. Jedynie w towarzystwie najbliższych przyjaciół miała poczucie bezpieczeństwa. Dzięki Bogu, że ich spotkała i że przy niej trwali.

Problem jednak w tym, że Ben był żonaty z Katy, Trevor z Lee, zaś Peter był gejem. W tym gronie nie miała szans na zbudowanie szczęśliwego związku. Oczywiście, przyjaciele próbowali ją umawiać na randki. Nie ustawali w wysiłkach. W szczególności Katy i Ben uwielbiali zabawiać się w swaty. Jednak jak dotą, żaden z kandydatów nie przypadł jej do serca.

Miała dwadzieścia siedem lat i właściwie żadnych widoków na szczęście. Mogła do upadłego biegać po sklepach i skupować sandały Jimmy'ego Choo, jej świat i tak kręcił się wokół pieniędzy – ich wydawania, posiadania, przeklinania.

Lee spytała kiedyś, czemu – jeżeli pieniądze są dla niej źródłem takich katuszy – nie rozda całej fortuny potrzebującym. W odpowiedzi Susan rzuciła jakąś błyskotliwą uwagę, po czym szybko zmieniła temat. Bo tak naprawdę pieniądze były jej przekleństwem, ale i błogosławieństwem. Nie wiedziała, kim by się stała, gdyby zniknęły. Brak pieniędzy szczerze ją przerażał.

Gwałtownie uniosła głowę. Najwyższy czas wyjść z dołka i skończyć z użalaniem się nad sobą. Była piękna i bajecznie bogata. No właśnie. A przecież bogaci ludzie także zakładali rodziny. Żenili się, mieli dzieci... jak wszyscy inni śmiertelnicy.

Próbowała przywołać z pamięci udane małżeństwa bogatych znajomych... Na pewno musi być wśród nich przynajmniej jedna szczęśliwa para. Kelnerka przyniosła zamówionego precla. Susan zdążyła go zjeść i wysączyć kolejną filiżankę kawy, jednak wciąż nie przychodziło jej do głowy żadne bogate małżeństwo pławiące się w błogim szczęściu. Te związki przypominały raczej korporacyjne fuzje. Do tego niemal bez wyjątku zakrawały na kazirodztwo, bowiem wszyscy pochodzili z jednego, ograniczonego liczebnie kręgu.

Tymczasem mężczyzna z butiku należał do innego świata i to ją zachwycało. Nie miał pojęcia, kim była, i to zachwycało ją jeszcze bardziej.

Susan uśmiechnęła się szeroko. Kto powiedział, że kiedykolwiek się dowie, kim ona jest? Czemu nie miałaby pozostać Szeherezadą, przynajmniej na tę jedną noc? Może, podobnie jak kobieta z arabskich nocy, zdoła oczarować go magiczną opowieścią.

Tylko że on może się nie zjawić. Najprawdopodobniej uznał ją za pomyloną.

Rozdział drugi

– Phyllis, kogo mamy na dzisiaj? – zapytał David radośnie we wtorkowy poranek.

Odstawił teczkę pod biurko, po czym zwrócił się ku sekretarce. Pracowała dla niego od czterech lat, prowadziła gabinet z niezwykłą dozą zdrowego rozsądku, wykazując przy tym wspaniałe poczucie humoru. Była też wzorem dyskrecji, co miało kluczowe znaczenie w przypadku jego pacjentów.

– Pan Travolta odłożył spotkanie na dwa tygodnie. Musi lecieć do Kalifornii. O jedenastej przychodzi pan Broderick, o pierwszej je pan lunch z siostrą, a na trzecią umówiony jest pan Warren.

– Świetnie. Daj mi pół godziny czasu, a potem podyktuję ci kilka listów.

– Oczywiście. Czy mam podać kawę?

– Tak, poproszę.

Phyllis uśmiechnęła się i wyszła, a gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, David wystukał numer Charleya. Charley miał wyłączoną komórkę, więc David zostawił mu wiadomość. Następnie próbował skontaktować się z Jane, ale natknął się jedynie na automatyczną sekretarkę. Szczerze mówiąc, odetchnął z ulgą. Dzięki temu nie musiał wymyślać żadnych wykrętów na jutrzejszy wieczór. Oczami duszy i tak widział wyraz twarzy Charleya na wieść, że odwołuje ich uświęcone tradycją środowe spotkanie, bo idzie donna spotkanie hotelu z kobietą, o której nic nie wiedział, nie znał nawet jej imienia.

Phyllis podała mu kawę, po czym cicho wyszła z gabinetu. Była dobrze po pięćdziesiątce, ale wyglądała o niebo młodziej. Może z powodu rudych włosów luźno opadających na ramiona? A może z powodu wyjątkowego stylu bycia? Zawsze była opanowana, ciepła i pogodna pomimo chaosu, nieuniknionego w przypadku takiego rodzaju pacjentów.

David wciąż się dziwił, że przychodziło do niego tak wiele sław. Wszystko zaczęło się od pewnej drugorzędnej aktorki grającej w tasiemcowej operze mydlanej. Poleciła Davida swojemu przyjacielowi, słynnemu gwiazdorowi, i tak to się potoczyło.

Oczywiście David ani przez chwilę nie narzekał. Fascynowało go zgłębianie problemów, jakie niosły ze sobą sława i wielkie pieniądze. Jedynym minusem pracy byli paparazzi. Bez przerwy czatowali na niego przed budynkiem i usiłowali wydusić jakieś informacje. Zaczepiali również Phyllis, ona jednak była mistrzynią w ich zbywaniu.

Popijając kawę, obrócił się na fotelu w stronę okna. Z jego usytuowanego na jednym z górnych pięter gabinetu rozciągał się oszałamiający widok. David zdał sobie nagle sprawę, że nie pamięta, kiedy ostatni raz podziwiał tę panoramę, tak bardzo od pewnego czasu był zajęty.

A tymczasem pokryty śniegiem park przypominał bajkową bożonarodzeniową pocztówkę. Styczeń to łaskawy miesiąc dla Nowego Jorku. W zimie miasto wyglądało czysto i niewinnie – prawdziwa uczta dla oka. W marcu czar pryśnie, biel przejdzie w brudną szarość, ale w tej chwili, z tej wysokości, magiczny widok zapierał dech.

David powędrował wzrokiem w kierunku hotelu Versailles. Nigdy tam nie był, ale gdzieś czytał o tym miejscu: niedawno otwarty, ekskluzywny hotel obsługujący głównie gości z Europy. Czy doprawdy tam pójdzie spotkać się z tajemniczą nieznajomą? A jeżeli to reporterka usiłująca podstępem wyciągnąć od niego jakieś informacje na temat któregoś z pacjentów?

Nie. To niemożliwe. Nikt nie mógł przecież wiedzieć, że wejdzie do tego butiku, a ona była tam już przed nim.

Odruchowo jego dłoń powędrowała w stronę ucha. Zaczął pocierać palcami płatek w miejscu, gdzie nieznajoma skubnęła go zębami. To się nazywa zaznaczyć swój ślad. Chociaż na uchu nie było żadnego znaku, chwyciła go bardzo delikatnie, ten zdumiewający gest nie pozwolił mu przez pół nocy zmrużyć oka. Zamknął powieki, wywołując z pamięci obraz owej niezwykłej kobiety.

Miała niebywałą klasę. Jej makijaż był subtelny, lecz perfekcyjny. Miała idealnie zadbaną skórę. Brylanty w jej uszach wyglądały na najprawdziwsze na świecie. Ale bardziej niż strój zdradzał ją swoisty sposób bycia, szczególna pewność siebie, niezachwiana śmiałość. Te cechy sugerowały wychowanie i edukację idące zazwyczaj w parze z dorastaniem w rodzinie od pokoleń związanej z władzą i pieniędzmi. David stykał się z podobnymi ludźmi na tyle często, by bezbłędnie ich rozpoznawać.

Kilku jego pacjentów było w tym samym typie, jednak – co do tego David nie miał wątpliwości – żaden z nich nie grał w tej samej lidze co nieznajoma. On zresztą też nie, jeśli już o tym mowa.

Nie miał prawa narzekać. Jego praktyka kwitła, pakiety nabytych akcji wciąż procentowały, a do tego należał do nielicznych szczęśliwców, których stać było na całkiem luksusowe mieszkanie na Manhattanie.

Złapał się na tym, że znów pociera płatek ucha, ponownie więc skierował myśli ku „Szeherezadzie”. Idiotyczne, ale jednocześnie intrygujące imię. Oczywiście, doskonale znał tę opowieść. Córka wezyra, Szeherezada, miała zostać zgładzona z rozkazu króla Szahrijara, zabijającego każdą kobietę po pierwszej spędzonej z nią nocy. Ona jednak zdołała oczarować okrutnego władcę baśniami, które przerywała nad ranem w najciekawszym miejscu. Król, spragniony dalszego ciągu, pozwalał jej żyć przez kolejny dzień.

Czy tak samo zamierza postąpić z nim tajemnicza nieznajoma? Snuć dla niego opowieści? Trzymać go w zawieszeniu? Spodobał mu się ten pomysł. Podniecał go element zaskoczenia. Aż do wczoraj, do przygody w butiku, nie zdawał sobie sprawy, jak bezbarwne i monotonne stało się jego życie. Sher gwałtownie wyrwała go z bezpiecznego kokonu.

Mimo że – gdy w końcu udało mu się zasnąć ostatniej nocy – dręczyły go gorączkowe sny, od dawna nie czuł się tak dobrze, jak dziś. Jutro wieczorem, o ósmej. Już nie mógł się doczekać.

W żadnym razie nie zamierzała tam iść.

To byłoby zupełne szaleństwo.

Pomijając już fakt, że on i tak na pewno się nie pojawi.

Susan wbijała wzrok w lustro, chociaż nie mogła obejrzeć się zbyt dokładnie, bowiem jej twarz pokrywała gruba warstwa zielonej glinkowej maseczki. Wpatrywała się jednak w swoje oczy. To podobno zwierciadła duszy, czyż nie? Co więc usiłowała zakomunikować jej własna dusza? Iść? Nie iść?

Szlag by to trafił! Z oczu nic nie mogła wyczytać. Wyszła z łazienki i położyła się na łóżku. To jedyne miejsce na ziemi, które działało na nią kojąco.

Tak. Dobrze wiedziała, że ma za dużo poduszek. I co z tego? To ostatecznie było jej łóżko, więc mogła w nim trzymać wszystko, na co miała ochotę.

Niespodziewanie popadła w przygnębienie, gdy zdała sobie sprawę, że nikogo nie interesowało, ile poduszek miała na łóżku. Larry nienawidził jej poduszek. Wciąż się o nie kłócili, w zasadzie co wieczór. W końcu Susan dała za wygraną i się ich pozbyła. Nie ocaliło to jednak jej małżeństwa, bo już nic nie mogło go ocalić. Ani terapia małżeńska, ani kompromisy z jej strony, ani zmiana planów na przyszłość. Ten facet miał na celu tylko jedno – wyciągnąć od niej wszystkie pieniądze. Co do centa. Kropka. W tym związku nie było uczucia. Nigdy go nie było, przynajmniej z jego strony.

Susan włączyła telewizor, by uciec od niewesołych myśli. Pławienie się w smutku nie leżało w jej naturze. Nie leżało w niej również popadanie w fatalizm. Była cyniczna i sarkastyczna, to prawda, ale nigdy ponura czy płaczliwa.

Przebiegając po kanałach, trafiła na stary czarno-biały film z Bette Davis w roli głównej, „Now, Voyager”. To był jeden z jej ulubionych. Przepadała za momentem, w którym Bette Davis z brzydkiego kaczątka przeistaczała się w pięknego łabędzia. Tym razem jednak, patrząc na końcową scenę, w której Bette i Paul Henreid mówili o nieodwzajemnionej miłości, potrząsnęła sceptycznie głową. Szczególnie zdenerwowała ją słynna, zamykająca film kwestia: „Och, Jerry, po co sięgać po księżyc, gdy mamy gwiazdy”.

– Nonsens – oświadczyła Susan w stronę ekranu. – Oczywiście że zasługujesz na księżyc. – Po czym wtuliła się głębiej w poduszki i dorzuciła: – Wszystkie zasługujemy na księżyc.

A właśnie że pójdzie do baru Versailles. A nawet... Chwyciła w rękę słuchawkę i wystukała numer hotelu. Kiedy recepcjonista zapytał, czym może służyć, zawahała się tylko przez ułamek chwili, po czym odrzuciła wszelkie zahamowania i zamówiła apartament.

Jednak gdy się rozłączyła, nerwy dały o sobie znać, oznajmiając, na swój szczególny sposób, że choć rozum dawał jej przyzwolenie na niezwykłą przygodę, ciało buntowało się, marząc o zniknięciu w mysiej dziurze. Jej życie było zwyczajne i nudne, ale za to bezpieczne. Może aż nadto bezpieczne?

Pójdzie więc do hotelu jutro wieczorem, by spotkać się z pięknym nieznajomym. O mój Boże!

– Co się dzieje z Susan?

Lee Templeton z lubością zanurzyła łyżkę w kremie karmelowym, niepomna swoich wyrzekań na imponujące rozmiary własnego ciała. Delektując się smakiem, podniosła wzrok na Katy, pod koniec ósmego miesiąca ciąży jeszcze okazalszą od niej, po czym spytała:

– Co masz na myśli?

– Rozmawiałaś z nią ostatnio? Według mnie zachowuje się bardzo dziwnie.

– Naprawdę?

– Zupełnie nie jak nasza Susan – zachichotała Katy. – Ma jakieś plany na dzisiejszy wieczór, ale nie chce pisnąć na ten temat słowa.

– Hmm. – Lee odłożyła łyżkę i pociągnęła porządny haust mleka. Wstrząsnął nią przy tym nieznaczny dreszcz obrzydzenia, bowiem nigdy nie należała do wielbicielek tego napoju, jednak dla swojego przyszłego dziecka zrobiłaby wszystko. Odruchowo położyła dłoń na brzuchu. – Myślisz, że to może mieć coś wspólnego z Larrym?

– Nie mam pojęcia – odparła Katy, podnosząc do ust listek rukoli subtelnie spryskany octem balsamicznym.

Na ten widok Lee skrzywiła się z niesmakiem. Ciężarne kobiety powinny mieć apetyt na dziwaczne potrawy. I na słodycze. A nie na coś tak trywialnego jak rukola!

– To pewnie nic nie znaczy – rzuciła.

– Doprawdy? Pamiętasz, kiedy ostatnim razem próbowała utrzymać coś przed nami w sekrecie?

Lee nie musiała się długo namyślać.

– Kiedy spotykała się z tym palantem, niby-poetą.

W odpowiedzi Katy uniosła wymownie brwi.

– Myślisz, że się z kimś umawia?

– Cóż...

– Boże, pamiętasz, jaki ten facet był straszny? Gdyby chociaż nie pisał tych beznadziejnych wierszy.

– I gdyby się tak cholernie nie obnosił ze swoim przerażającym ubóstwem.

– I nie miał gęby przypominającej rozdeptany kalafior.

Lee wybuchnęła śmiechem:

– Jesteśmy obrzydliwe.

– O, nie. My jedynie plotkujemy. To on był obrzydliwy.

– Szczęśliwie Susan szybko przejrzała na oczy.

– Jednak nie dość szybko.

Lee ponownie skoncentrowała się na deserze.

– Myślisz, że znalazła kolejnego faceta? – zapytała po chwili.

– Niewykluczone. Ostatecznie obiecała nam, że jeszcze nie zrezygnuje z szukania prawdziwej miłości. Choć, jeśli mam być szczera, nie jestem pewna, czy jest na to gotowa.

– Myślisz, że powinnyśmy przycisnąć ją do muru?

– Chyba jeszcze nie teraz – odparła Katy po chwili zastanowienia. – Może to tylko jakaś jednorazowa historia, coś w rodzaju eksperymentu. Jeżeli tak, to nie mamy powodu do zmartwienia.

– W przypadku Susan zawsze są powody do zmartwienia.

– Pewnie tak. Szczególnie ostatnimi czasy. Jest wyraźnie przygnębiona.

Lee skinęła głową.

– Mam wrażenie, że poczuła się wyobcowana.

– Taak – ręka Katy machinalnie powędrowała w stronę brzucha.

– Nie chciałabym więc... rozumiesz?

– Jasne – odparła Katy, racząc się kolejnym listkiem. – Na razie pozostawmy sprawy własnemu biegowi. Popatrzmy, co z tego wyniknie.

– Tak. Tylko musimy mieć oczy i uszy szeroko otwarte.

– Zadzwoń do niej jutro z samego rana.

Lee skinęła głową, zaś chwilę później duszą i ciałem oddała się kremowi karmelowemu.

David przeszedł Club Row, po czym ruszył Czterdziestą Czwartą ulicą. Znał te okolice bardzo dobrze, głównie z wysokiej klasy barów, ale także z wypraw do teatrów. Powietrze było lodowate – każdy wdech oznaczał ostre kłucie w płucach, zaś wydech manifestował się gęstym obłoczkiem skondensowanej pary. Śnieg jednak nie padał i mimo nieprzyjaznej temperatury nieustraszeni nowojorczycy tłumnie wylegli na ulice.

David zatrzymał się przed wejściem do hotelu Versailles. Był to piękny budynek z oknami ocienionymi zielonymi i brązowymi markizami. David próbował sobie przypomnieć nazwę hotelu, który mieścił się tu przed laty, jednak gdy tylko wszedł do holu, kwestię tę wyparły z jego umysłu myśli nękające go od samego rana.

Co on właściwie robi w tym miejscu, abstrahując od faktu, że od niepamiętnych czasów nie uprawiał seksu. I że kobieta, z którą miał się spotkać, była uderzająco piękna, tajemnicza i zuchwała. I że to ona go tu zaprosiła.

Wolnym krokiem przemierzał hotelowy westybul o ścianach pokrytych boazerią z tekowego drewna, z marmurowymi posadzkami, pełen wyściełanych, obszernych mebli. Nie był to duży hotel, nie tak wielki, jak powiedzmy, Plaza, jednak każdy szczegół wystroju wskazywał na wysoką klasę.

To niewątpliwie mówiło wiele o kobiecie, która wybrała takie miejsce. Wyrafinowanie. Duże pieniądze. A może nie? Och, na Boga, co to ma za znaczenie! Przecież nie przyszedł tu, by dyskutować o architekturze czy materialnym statusie hotelowych gości. Przynajmniej miał taką nadzieję.

Zatrzymał się i spojrzał na zegarek. Minuta do ósmej. Teraz musiał jedynie skręcić w lewo i wejść do baru. Może jego tajemnicza nieznajoma będzie tam czekać. A może nie? W tym momencie nie umiałby zdecydować, które rozwiązanie przypadłoby mu bardziej do gustu.

Przejechał dłonią po włosach, zaczerpnął powietrza, wyprostował się, po czym wykonał powolny wydech i wyzwał się w duchu od idiotów. Co się z nim dzieje? Czy tak bardzo się zestarzał, że nie stać go, by beztrosko wkroczyć do baru w pogoni za przygodą, która mogła się okazać jedną z najwspanialszych w życiu? W czasach college'u był brawurowo odważny. Tak, oczywiście, pilnie studiował, ale nie to było wówczas najważniejsze. Poznawał świat i życie. Rzucał się w nieznane. Nie bał się potknięć i upadków. Chciał zasmakować wszystkiego, co mogło oferować życie. A czego chciał teraz? Poczucia bezpieczeństwa? Osadzenia w rzeczywistości? Jasne. Ale to był chleb powszedni. Tymczasem potrzebował również czegoś pikantniejszego. Jakiegoś wyzwania. Do diabła, w jego życiu zdecydowanie brakowało pieprzu. Tego chciał!

Skręcił w lewo i ruszył przed siebie zdecydowanym krokiem. Niech to wszyscy diabli! Ostatecznie najgorsze, co może go spotkać to... Hmm... Tak naprawdę nie miał pojęcia, co to mogłoby być. Niemniej bez trudu umiał wyobrazić sobie, co mogłoby go spotkać najlepszego.

Susan uniosła do ust kieliszek martini zadowolona, że jest w stanie niemal całkowicie opanować drżenie dłoni, pomimo wrażenia, że lada moment rozpadnie się od środka. Powiedzenie, że była przerażona, nawet w połowie nie oddawało jej faktycznego stanu ducha. Jednak na zewnątrz, wedle tradycji kultywowanej przez matkę i babkę, zdawała się opanowana i chłodna. Była to umiejętność zdobyta ciężką pracą i doskonalona przez lata praktyki.

Matka powtarzała jej do znudzenia, że przy negocjacyjnym stole nie ma miejsca na emocje. A czymże były te męsko-damskie podchody jak nie szczególnym rodzajem negocjacji?

Tym razem inicjatywa należała do niej. To ona zaprosiła tego mężczyznę, przygotowała scenę, obmyśliła atrakcje, teraz musiała jedynie postarać się, by wszystko przebiegło według planu. Dziecinnie proste, tylko że Susan nie miała pojęcia, co tak naprawdę chce zrobić z Panem Wspaniałym, gdy już zabierze go na górę.

On niewątpliwie oczekiwał, że się z nim prześpi, ale czy tego właśnie chciała? Drobnego, gorącego interludium w mroźną zimową noc?

Być może.

Coś jednak mówiło jej, że byłaby nieszczera wobec siebie i tego mężczyzny, gdyby natychmiast wskoczyła z nim do łóżka. Bo ten mężczyzna – Boże, przecież nawet nie znała jego imienia! – miał w sobie coś wyjątkowego. Nie był to wygląd jako taki, ale szczególny wyraz oczu, swoiste wygięcie ust w uśmiechu. Pamiętała ten uśmiech doskonale. Jego zęby były śnieżnobiałe, ale nie idealnie równe. Ta drobna skaza czyniła go jeszcze atrakcyjniejszym, chociaż Susan nie potrafiłaby wytłumaczyć, dlaczego odniosła takie wrażenie.

Pociągnęła kolejny łyk chłodnego drinka i rozejrzała się wokół. Jak na hotelowy bar, było to małe pomieszczenie. Ale wyjątkowo przytulne, z lożami z ciemnego dębu wyściełanymi skórą w kolorze starego burgunda. Czuła się tu swojsko, jak w domu. W tym miejscu nie mogło jej spotkać nic naprawdę złego. Chociaż... to nie było całkiem prawdziwe. Mogła zostać wystawiona do wiatru. Upokorzona.

Przygładziła dłonią suknię, usiłując uciec od podobnych myśli. Powinna włożyć czarną kreację od Prady. A może jednak nie. Ta sukienka chyba była lepsza, bo o prostszym kroju. Nerwy zaczynały dawać o sobie znać. Poczuła ściskanie w dołku. O Jezu, a jeżeli nagle zwymiotuje w jego obecności? Jeżeli jej plan okaże się idiotyczny?

– Dobry wieczór.

Susan odwróciła się gwałtownie i ujrzała Pana Wspaniałego we własnej osobie. Boże jedyny! Musiała bardzo ze sobą walczyć, by zachować kamienny wyraz twarzy. Zepsułaby wszystko, gdyby się zorientował, jak nieprawdopodobnie wali jej serce.

– Witam – odparła, dziękując losowi za te wszystkie lata, kiedy mogła ćwiczyć pozę zimnej suki.

Udało jej się odezwać idealnym tonem, niskim, seksownym, sugerującym całkowite panowanie nad sytuacją.

Mężczyzna uśmiechnął się i wyciągnął dłoń:

– David.

– Su...

– Sue?

Skinęła głową.

– Powiedzmy.

– Nie Szeherezada?

Susan podała mu dłoń, a gdy poczuła na palcach uścisk jego palców, odniosła wrażenie, że stacza się w otchłań czystego szaleństwa.

– Nie. Jednak istnieją pewne podobieństwa.

David uniósł brwi, wciąż nie puszczając z uścisku jej dłoni.

– Czyżby król Persji znowu ci się naprzykrzał? Przecież powtarzałem mu do znudzenia...

Wybuchnęła śmiechem, nie umknął jej jednak fakt, że David miał poważne kłopoty ze złapaniem oddechu. Kiedy ciężko przełknął ślinę, gdy ujrzała jak gwałtownie jabłko Adama poruszyło się na jego szyi, zrozumiała, że był równie zdenerwowany, jak ona.

– Mogę? – zapytał, zabierając w końcu dłoń z jej dłoni i wskazując na sąsiedni barowy stołek.

Podszedł barman i przyjął zamówienie – szkocka whisky, czysta, bez dodatków. David zaproponował Susan kolejne martini, ona jednak potrząsnęła przecząco głową. Nie czas na upajanie się alkoholem, tym bardziej że już samo siedzenie obok tego mężczyzny przyprawiało ją o zawrót głowy. A gdy do tego przypomniała sobie o wynajętym apartamencie na górze...

– Dobrze się czujesz?

Skinęła potakująco głową, uśmiechając się przy tym nieznacznie.

– Prawdę mówiąc, myślałam, że jednak nie przyjdziesz.

Odwzajemnił jej uśmiech, sprawiając, że natychmiast ogarnęła ją pokusa, by polizać jego dolną wargę.

– Właściwie sam nie wiem, czemu się tu zjawiłem – odparł. – Ja w zasadzie nigdy...

– Nie przychodzisz na spotkania z nieznajomymi, które skubią zębami twoje ucho?

Pomimo mocno przyciemnionego oświetlenia baru zauważyła, że się czerwieni. Mężczyzna, który potrafił się zarumienić! To dopiero rarytas. Wyjątkowo rzadki okaz. Fantastycznie!

– Przyznaję, że to dla mnie nowość.

– Dla mnie też.

– Mam więc rozumieć, że skubanie cudzego ucha nie jest twoim standardowym sposobem przełamywania pierwszych lodów?

– Zdecydowanie nie – mruknęła Susan, potrząsając stanowczo głową.

– Hmm... Jakim więc cudem akurat ja zostałem tym szczęściarzem?

Susan pociągnęła leniwie kolejny łyk martini, próbując zyskać na czasie. Jednocześnie gorączkowo zastanawiała się, jak rozegrać następne kilka minut. Nie był typem mężczyzny, którego chciałaby mieć tylko na jedną noc. Może – jeżeli wykaże się inteligencją – ten wieczór będzie jedynie preludium do czegoś poważniejszego. Czego – jeszcze nie wiedziała.

Odstawiła kieliszek, po czym odwróciła się w stronę Davida z najbardziej uwodzicielskim uśmiechem na ustach.

– Jeżeli sądzisz, że jedynie to czyni cię szczęściarzem...

Tytuł oryginału: Scent of a Woman

Pierwsze wydanie: Harlequin Blaze, 2002

Redaktor serii: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Katarzyna Leżeńska

Korekta: Władysław Ordęga

© 2002 Jolie Kramer

© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2002, 2013

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak firmowy wydawnictwa Harlequin Polska Sp. z o. o. jest zastrzeżony.

Wydawnictwo Harlequin Polska sp. z o. o.

02-516 Warszawa , ul. Starościńska 1 B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-238-9325-7

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.