Zasadzka w Sorato. Zwiadowcy. Tom 18 - John Flanagan - ebook

Zasadzka w Sorato. Zwiadowcy. Tom 18 ebook

John Flanagan

4,3

42 osoby interesują się tą książką

Opis

W najnowszym tomie bestsellerowej serii Johna Flanagana „Zwiadowcy” bohaterowie zastawiają pułapkę na dawnego wroga!

Will i Maddie pomagają w negocjacjach między Toskańczykami a Arydią. Zwiadowca przynosi wiadomość, że Temudżeini zbliżają się do Toscano, a Will i Maddie wiedzą, że ich przybycie nie wróży niczego dobrego. Muszą jak najszybciej wkroczyć do akcji. Will potrzebuje wsparcia. W tym celu musi przekonać innego dawnego wroga, Genoweńczyków, do udziału w walce. W dolinie Sorato na Temudżeinów czeka zasadzka, ale czy Will i jego nowi sojusznicy zdołają sprawić, by wrogowie dali się w nią złapać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
3
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nika_Roza

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam!
10
lumena

Nie oderwiesz się od lektury

Nareszcie 18 tom !!! Jej, nie mogę się doczekać aż to przeczytam

Popularność




Tytuł oryginału: Ranger’s Apprentice The Royal Ranger 7: Ambush at Sorato

Text Copyright © John Flanagan, 2024

First published by Penguin Random House Australia Pty Ltd.

This edition published by arrangement with Penguin Random House Australia Pty Ltd.

Wydanie pierwsze w tej edycji, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

Copyright © for the translation by Michał Zacharzewski

Redakcja: Justyna Techmańska

Korekta: Sara Szulc, Renata Kuk

ISBN 978-83-8266-448-5

Cover illustration by Jeremy Reston

Cover design & illustration © www.blacksheep-uk.com

All rights reserved.

Copyright for the Polish edition © 2024 by Wydawnictwo Jaguar

Książka dla czytelników w wieku 11+

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

www.instagram.com/wydawnictwojaguar

www.facebook.com/wydawnictwojaguar

www.tiktok.com/@wydawnictwojaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

odwójna kolumna arydzkich kawalerzystów przemierzała niespiesznie równinę Toscano. Nikła chmura pyłu ciągnęła się za nimi, znacząc ich przejazd. Byle bryza mogłaby ją rozproszyć, a mimo to kurz wciąż unosił się w powietrzu. Odgłos kopyt jeźdźców dotarł do grupki obserwatorów zgromadzonych na przysadzistym wzgórzu jakieś pół kilometra dalej.

– Zatrzymać się! – rozkazał Selethen, stojący z drużyną sygnalistów w niewielkiej odległości od swoich towarzyszy. Jeden z jego ludzi natychmiast uniósł potężną flagę w czerwono-białą szachownicę. Zamachał nią dwa razy na boki, po czym gwałtownym ruchem opuścił poza zasięg wzroku. Cicha komenda dobiegła z równiny pod nimi, a jeźdźcy, ustawieni w dwóch rzędach, natychmiast się zatrzymali. Pył zatańczył wokół nich, na chwilę przysłaniając widok.

– Sformować szereg! – zawołał Selethen we wspólnym języku zamiast w ojczystym arydzkim. Chciał, żeby obserwatorzy dobrze rozumieli jego polecenia. Gdy wydał rozkaz, sygnaliści zabrali się do pracy. Wybrali trzy różnokolorowe flagi z otaczających ich pojemników i unieśli wysoko nad głowy. Następnie, tak jak poprzednio, zatrzepotali kwadratami materiału i opuścili je ku ziemi.

Po chwili żołnierze na dole ponownie zaczęli się przemieszczać. Jeźdźcy z tyłu rozjechali się na boki, a za nimi podążyły wcześniejsze pary. Tylko dwaj konni stojący na czele małej kolumny pozostali na swoich miejscach. Dwa rzędy szybko przekształciły się w jedną, szeroką linię jeźdźców. Ci zaś znieruchomieli.

– Łucznicy, wystąp! – wydał komendę Selethen. Pokazano kolejne flagi, po czym je opuszczono.

Piętnastu żołnierzy po obu stronach długiego szeregu popędziło swoje konie, podjeżdżając do przodu. Ci na krańcach podjechali dalej niż ich sąsiedzi, tak że formacja przypominała teraz rogi byka z dwoma wysuniętymi krańcami połączonymi linią prostą. Gdy jeźdźcy ustawili się na nowych pozycjach, trzydziestu z nich wsunęło długie, smukłe lance do wąskich, skórzanych plecionek przymocowanych po prawej stronie siodeł. Od razu sięgnęli za siebie i dobyli krótkie łuki z trzymadeł po swej lewej. Następnie, puszczając lejce na szyję konia, wyciągnęli z kołczanu na plecach strzały i nałożyli je na cięciwy łuków. Poruszali się jak jeden mąż, co objawiło się niemal identycznym ruchem na każdym końcu linii.

Selethen zerknął na toskańskiego generała, który uważnie obserwował ich ewolucje.

– Od tej chwili, generale Aquilifer, używamy rogów zamiast flag sygnalizacyjnych.

Generał, wysoki, szczupły Toskańczyk odziany w ozdobną białą skórzaną zbroję, skinął głową, nie spuszczając wzroku z jeźdźców.

– Słusznie – skomentował. Flagi jak dotąd się sprawdzały, ale zdawał sobie sprawę, że w zamieszaniu bitewnym czy podczas szarży można je przegapić.

Selethen skinął na jednego z sygnalistów, który uniósł mosiężny róg do ust.

– Naprzód – zadecydował dowódca.

BA-TAAA! BA-TAAA! BA-TAAA!

Dźwięk rozbrzmiał donośnie i długi szereg zaczął posuwać się przed siebie równym, marszowym krokiem. Brzęk uprzęży i wiezionego sprzętu niósł się po wzgórzu.

– Galop! – rzucił Selethen. Róg zawył po raz kolejny i szereg jeźdźców przyspieszył. Tętent ich kopyt na twardej, suchej ziemi równiny stał się wyraźniejszy. Jakieś pięćset metrów przed nimi linia zasieków i słomianych kukieł wyznaczała pozycję „wroga”.

Gdy odległość ta spadła do trzystu metrów, Selethen skinął na trębacza.

– Szarża – powiedział cicho. Jego spokój kłócił się ze wzmożonym pędem jeźdźców i wywoływanym przez nich tumultem.

BA-TAAAAAA! BA-TAAAAAAAA! BA-TAAAAAA!

Trzy dłuższe dźwięki sprawiły, że szereg jeszcze przyspieszył. Odgłos kopyt był teraz znacznie głośniejszy, a obserwatorzy słyszeli już okrzyki bojowe jadących pośrodku jeźdźców, którzy nastawili swoje długie, bambusowe lance, celując nimi przed siebie. Łucznicy po bokach, wciąż wyprzedzający towarzyszy o kilka metrów, naciągnęli krótkie łuki i wypuścili strzały.

Ich wizg zaginął w tumulcie szarżujących koni, ale strzały niczym ciemna chmura wzbiły się w powietrze, by po chwili opaść w kierunku szeregów „wroga”.

Zanim do niego dotarły, kolejna salwa już leciała, a trzecia wzniosła się, gdy druga uderzyła w nieruchome cele i posłała część kukieł na ziemię, rozrzucając tarcze i broń.

Tuż po trzeciej salwie dwie skrajne kolumny jeźdźców oderwały się od szarży, by przepuścić siedemdziesięciu jeźdźców tworzących środek linii natarcia, a następnie cofnęły się o jakieś trzydzieści metrów, by w razie potrzeby osłaniać odwrót.

Środek ów uderzył we „wroga”, przewracając stojące jeszcze kukły, przebijając je końcami lanc, dźgając i kłując. Konie się zatrzymały, a niektórzy jeźdźcy stracili lance, wbijając je zbyt mocno w prowizoryczne przedpiersia. Natychmiast jednak dobyli długich, zakrzywionych szabel i zaczęli siekać przeciwnika, rozrzucając wokół siebie słomę.

Gdy jeźdźcy wpadli w szał walki, Selethen rzucił kolejny stanowczy rozkaz:

– Wycofać się.

BA-TA! BA-TA! BA-TA! BA-TA! BA-TA!

Skrócone dmuchnięcia wygrały na rogu uporczywy, ostry rytm, którego nie dało się zignorować. Pochylający się i siekący kawalerzyści niemal od razu zawrócili konie i ponaglili je ostrogami. Siedemdziesięciu jeźdźców w mgnieniu oka wycofało się z walki i pogalopowało w kierunku, z którego nadjechało. Gdy opuścili pole bitwy, trzydziestu łuczników wystrzeliło kolejne dwie salwy w poobijane linie „wroga”. Potem i oni zawrócili, ponownie formując sprawdzony szyk. Gdy rozciągnięta grupa dotarła do punktu wyjścia, Selethen spojrzał na trębacza.

– Stać – powiedział, a trębacz skinął głową i ponownie podniósł instrument.

BATA! BATA! BATA! BATA! BATA!

Seria szybkich dźwięków o coraz wyższej skali poniosła się echem po równinie. W odpowiedzi jeźdźcy zwolnili, po czym zatrzymali konie i niemal w miejscu obrócili się w przeciwną stronę.

– Spocznij! – padł rozkaz, a flaga w niebiesko-białe pasy rozwinęła się i załopotała w przód i w tył, po czym szybko opadła.

Tworzący szpaler jeźdźcy się rozluźnili. Niektórzy pochylili się do przodu, by poklepać wierzchowce i szepnąć im pochwały do uszu. Podekscytowane, pobudzone szarżą konie zarzucały łbami i potrząsały grzywami. Stopniowo jednak się uspokajały, tylko czasami stuknięcie kopyta zakłócało ich równy szyk.

Generał Aquilifer spojrzał na Willa, który przyglądał się pokazowi.

– Imponujące – stwierdził.

Will skinął głową.

– Wiedziałem, że ci się spodoba – odparł i uśmiechnął się do Maddie, która siedziała na Zderzaku kilka metrów za nim.

Oboje pełnili misję dyplomatyczną zleconą im przez króla Duncana z Araluenu. Doszedł on do władzy jako dowódca, jednak wykazał się również talentem do dyplomacji i negocjacji. Gdy dostrzegł korzyści płynące z podpisania traktatu między Araluenem a Skandią – porozumienia, w którym pośredniczył Will – nieustannie szukał okazji do zawierania kolejnych sojuszy z silnymi narodami. Chciał zwiększyć wzajemne zrozumienie pomiędzy bliskimi sąsiadami i dążył do podpisania traktatów o wzajemnej pomocy wszędzie tam, gdzie widział zainteresowanie. Państwa takie jak Toscano i Arydia, związane stosownym paktem, zapewniłyby światu większą stabilność i stanowiły skuteczny bufor chroniący Zachód przed agresją z zewnątrz.

Oczywiście nie wszystkie kraje nadawały się do tego – na przykład Iberion regularnie udowadniał, iż jest zbyt interesowny, żeby być godnym zaufania – ale kiedy Duncan dostrzegał okazję do zawarcia sojuszu dwóch potężnych armii, korzystał z niej.

Obecny układ między Toscano a Arydią był tego doskonałym przykładem. Oba kraje nie miały ambicji wykraczających poza własne terytoria. Armia toskańska była potężna i stabilna, z najlepszą ciężką piechotą na świecie, jednak nie dysponowała równie skuteczną kawalerią, co w przypadku kampanii ograniczało ich możliwości zwiadowcze i narażało na zasadzki.

Z drugiej strony siły arydzkie składały się głównie ze świetnej lekkiej kawalerii. I, co właśnie udowodnił Selethen, wśród żołnierzy panowała doskonała dyscyplina będąca efektem rządów silnej ręki po stronie dowództwa.

Aquilifer ponaglił konia piętami i podjechał do Selethena stojącego wraz z sygnalistami. Will i Maddie podążyli za nim, zachowując kilkumetrowy dystans.

Gdy Aquilifer znalazł się przed Arydą, ten skłonił się lekko, wykonując zwyczajowy, pełen gracji gest powitalny – dotknął palcem wskazującym i kciukiem prawej dłoni ust, potem czoła i znów ust.

Aquilifer odwzajemnił gest tradycyjnym toskańskim salutem wojskowym – prawą rękę wyciągnął do przodu, kierując dłoń w dół.

– Nawet podczas starcia możesz kontrolować swoich ludzi – pochwalił go.

Selethen skinął głową.

– Naturalnie podczas bitwy niektóre sygnały mogą im się mylić – wyjaśnił. – Ale z reguły potrafimy nadzorować ich działania i przekazywać rozkazy.

– A także wycofać się w sposób uporządkowany – dodał Aquilifer.

Selethen się z nim zgodził.

– Wycofać się, o ile zajdzie taka potrzeba.

Toskański generał kilkukrotnie skinął głową.

– Tego właśnie potrzebujemy – powiedział głosem zdradzającym niezadowolenie. – Nasza kawaleria składa się z pochodzących z sąsiednich państw najemników, którzy nie mają pojęcia o dyscyplinie ani kontroli, jaką właśnie zademonstrowałeś.

Odwrócił się, spoglądając na formację widoczną na równinie poniżej.

– Szczerze mówiąc, w przeszłości uważałem, że kiedy jeźdźcy ruszają do bitwy i ich konie przechodzą w galop, traci się nad nimi jakąkolwiek kontrolę. Stają się niczym więcej jak żądnym krwi motłochem pragnącym za wszelką cenę ukatrupić wroga.

Selethen nie odpowiedział. Był zbyt uprzejmy, by skrytykować toskańską kawalerię, choć jego uniesiona brew mówiła sama za siebie.

– To mogłoby być niebezpieczne – stwierdził po chwili milczenia.

Aquilifer energicznie pokiwał głową.

– I jest. Widziałem oddziały roznoszone w pył, bo choć przegrywały bitwę, żołnierze odmawiali wycofania się na rozkaz. Może po prostu go nie słyszeli. Nasza kawaleria pomocnicza też jest zawodna i niezdyscyplinowana, w efekcie większość generałów niechętnie z niej korzysta.

– Co musi utrudniać życie – skomentował Selethen.

Aquilifer spojrzał mu w oczy.

– Jak najbardziej. Nasza armia jest przecież świetnie wyszkolona. W starciu na ubitej ziemi żadna siła jej się nie oprze. Ale przewagę tę niweluje nieefektywna kawaleria i brak niezawodnego zwiadu.

– Właśnie dlatego król Duncan uznał, że wasze armie powinny podjąć współpracę. Wzajemnie się uzupełniają – wtrącił Will.

Obaj dowódcy obrócili się w siodłach, by spojrzeć w jego stronę.

– Ty, Aquiliferze – kontynuował – potrzebujesz niezawodnych, mobilnych sił, które sprawdzą się w zwiadzie. A ty, Selethenie, będziesz mógł skorzystać z siły ciężkiej piechoty toskańskiej.

– Skoro o niej mowa… – powiedział ten drugi z lekkim uśmiechem.

Aquilifer wyprostował się w siodle.

– No właśnie – stwierdził zdecydowanym głosem. – Być może nadszedł czas, by pokazać naszym arydzkim przyjaciołom, jak toskański legion sprawuje się w boju.

elethen odwrócił się w stronę głównego sygnalisty.

– Możesz odesłać ludzi – powiedział.

Mężczyzna skinął głową i błyskawicznie wydał kilka rozkazów. W mgnieniu oka uniesiono kolejne flagi, po czym je opuszczono. Na równinie pod nimi kawaleria arydzka zawróciła i ruszyła kłusem w kierunku namiotów położonych jakieś czterysta metrów dalej.

Podczas gdy dowódcy gawędzili, grupa robotników weszła na pole i zaczęła naprawiać uszkodzone formacje „wroga” – ustawiała przewrócone tarcze, wymieniała słomę w kukłach i porządkowała ich szeregi.

Gdy ukończyli pracę, szybko opuścili pole bitwy. Widząc to, Aquilifer skinął na jednego ze swoich pomocników, który z kolei wydał rozkaz trębaczowi stojącemu w pobliżu z przewieszonym przez ramię długim mosiężnym instrumentem uformowanym w spiralę.

Ten uniósł instrument do ust i zagrał długą, wznoszącą się nutę, która poniosła się echem po polu.

Stojący na wzgórzu natychmiast usłyszeli miarowy stukot butów uderzających o ubitą ziemię. Spod wzgórza, na którym stali, połowa legionu toskańskiej piechoty wymaszerowała na równinę.

Początkowo szli w trzech kolumnach, ale na oczach obserwatorów zatrzymali się i błyskawicznie ustawili w trzech rozciągniętych szeregach, jeden za drugim. Każdy żołnierz miał w pochwie na prawym biodrze krótki miecz toskański, niósł też długą, kwadratową tarczę zakrywającą większość jego ciała, od ramion po kolana. Na lewym biodrze wisiał mu sztylet o szerokim ostrzu, prawie tak długi jak miecz, zaś nad prawym ramieniem dzierżył długi oszczep.

Na głośny okrzyk trzy linie ruszyły w kierunku ustawionych w szyku kukieł i tarcz. Wojacy poruszali się w stałym, miarowym tempie, nie pędząc ani nie szarżując, za to krocząc miarowo w celu utrzymania szyku. Słońce mieniło się na ich metalowych pancerzach i odbijało od hełmów.

W tym równym, przemyślanym posuwaniu się naprzód było coś złowieszczego. Dwadzieścia metrów od linii wroga żołnierze zatrzymali się jak jeden mąż. Pierwszy szereg wysunął lewe stopy do przodu i odchylił się do tyłu, szykując oszczepy do rzutu. Następnie cisnął nimi i natychmiast wznowił jednostajny marsz.

Oszczepy wbiły się w linię wroga. Drewniane tarcze i kukły się poprzewracały, a w linii obrony pojawiły się spore wyrwy. A potem, gdy pierwszy szereg zbliżył się do wroga, drugi cisnął oszczepami nad jego głowami, tworząc wyrwy w tylnych szeregach obrońców.

Pozbywszy się broni, żołnierze pospieszyli za towarzyszami z pierwszego szeregu, których krótkie miecze wysuwały się już zza podłużnych tarcz, a potem dźgały, cięły i siekały kukły ocalałe z deszczu oszczepów.

Na przeciągłe gwizdnięcie szeregi zamieniły się miejscami i drugi, wcześniej niezaangażowany, podjął wreszcie walkę, podczas gdy pierwszy się wycofał, pozwalając trzeciemu zająć pozycję. Jego długie oszczepy, jak dotąd bezczynne, wzniosły się ponad szczyt walczącego szeregu, dźgając na lewo i prawo.

Selethen skinął z uznaniem głową, podziwiając zręczny manewr.

– Sprytne – powiedział.

– Zwróć uwagę, w jaki sposób drugi szereg napiera na pierwszy – dodał Aquilifer. – Żołnierze pchają swoich towarzyszy do przodu, wywierają presję na wroga i zmuszają go do cofnięcia się. Wytrącają go w ten sposób z równowagi.

Uniósł dłoń, żeby przyciągnąć uwagę trębacza, po czym stanowczym głosem rzucił kolejny rozkaz.

– Wycofać się!

Trębacz dźwignął swój nieporęczny instrument i zagrał kilka krótkich dźwięków.

Legioniści momentalnie zakończyli bitwę, a drugi szereg chwycił pierwszy za pasy i pociągnął do tyłu. Trzeci błyskawicznie się usunął, ustępując miejsca swoim towarzyszom. Jednak gdy znalazł się piętnaście metrów od pozycji wroga, zatrzymał się i cisnął oszczepami w linię kukieł i tarcz.

Po raz kolejny ciężka broń wybiła wyrwy w formacji przeciwnika. Legioniści kontynuowali odwrót, prowadzeni przez swoich towarzyszy, aż znaleźli się jakieś dwadzieścia metrów od wroga. Wówczas niemal jednocześnie zatrzymali się z ustawionymi obok siebie tarczami i mieczami wyzierającymi z wąskich przestrzeni pomiędzy nimi.

– Na tym etapie – powiedział Aquilifer – mogę jeszcze raz rzucić ich do ataku. Siły wroga często są w tym momencie bitwy tak zdemotywowane, że widząc szarżę kilkuset ciężkozbrojnych legionistów, rzucają się do ucieczki.

– Nie dziwię się – stwierdził Selethen, gdy przyglądał się ogromnym wyrwom w linii kukieł i drewnianych tarcz, teraz obficie udekorowanych długimi, ciężkimi drzewcami oszczepów. Rozejrzał się i dostrzegł stojącego nieopodal legionistę z oszczepem przewieszonym przez prawe ramię. Przywołał go gestem dłoni. – Mogę zobaczyć? – zapytał, wskazując na broń.

Legionista spojrzał na Aquilifera w poszukiwaniu potwierdzenia, a po jego otrzymaniu wystąpił do przodu i wręczył arydzkiemu dowódcy długą, ciężką broń. Siedzący w siodle Selethen pochylił się, by po nią sięgnąć. Następnie ujął prawą dłonią oszczep, podziwiając z zainteresowaniem sprzęt.

Ten okazał się dość prymitywnie wykonany. Nie został w żaden sposób wzmocniony czy choćby ozdobiony. Trzonek z jesionowego kija, tylko z grubsza uformowany, z widocznymi śladami narzędzia, którym go ciosano, w przekroju okazał się kwadratowy. Żelazny grot osadzono w rowku na jednym z końców.

Selethen na próbę uniósł broń. O dziwo, pomimo surowego wyglądu wydawała się dobrze wyważona i łatwo było nią rzucać. Zauważył rząd czterech ołowianych ciężarków na trzonku, tuż poniżej miejsca, w którym żelazna końcówka łączyła się z drzewcem. Niewątpliwie pomagały we właściwym rozłożeniu ciężaru.

Sam żelazny grot miał trzydzieści centymetrów długości, zaś czubek był spłaszczony, uformowany w ostrze z zadziorem u podstawy. Wsunięty w drewniany trzonek na piętnaście centymetrów, osadzony w rowku, przymocowany został mosiężnym drutem oraz dwiema obręczami z tego samego metalu. Sądząc po czarnych śladach na drewnie, obręcze zostały założone po rozgrzaniu do czerwoności, a następnie pozostawione aż do ostygnięcia. Selethen zmarszczył brwi w zamyśleniu. Końcówkę ostrza wykonano z miękkiego żelaza, które łatwo się modelowało.

Aquilifer zauważył zainteresowanie arydzkiego dowódcy.

– Oszczepy nie są po to, by je podziwiać. Są za to proste i szybkie w produkcji, tak by nasi płatnerze mogli dostarczać je nam w setkach i w razie potrzeby sprawnie naprawiać.

– Ale żelazo jest miękkie – zauważył Selethen.

Generał skinął głową.

– Bo ma się łatwo giąć. Gdy oszczep trafia w tarczę lub napierśnik, końcówka się wbija, a ciężar drzewca wygina żelazo tak, że drewno opada ku ziemi, utrudniając trzymanie tarczy i manewrowanie nią. Wróg musi wyciągnąć oszczep, a kiedy się z nim mocuje, legioniści sięgają po miecze i biorą się do pracy.

– Pomysłowe – pochwalił Selethen i oddał broń stojącemu obok żołnierzowi. – Mogę zobaczyć twój miecz? – zapytał.

– Nazywamy go gladiusem – wyjaśnił Aquilifer. – A na oszczep mówimy pilum – dodał i skinął na żołnierza, który wyciągnął ostrze z pochwy i podał je Selethenowi, rękojeścią do przodu.

Arydzki dowódca natychmiast zauważył, że to zupełnie inny sprzęt. Pozornie miecz był równie prosty i pozbawiony ozdób, ze sporą mosiężną głowicą umieszczoną tuż za rękojeścią. Chroniący dłoń jelec okazał się ciężki i odpowiednio wyprofilowany, zaś ostrze wykuto z jakościowej, lekko sinawej stali. Selethen sprawdził krawędź i szpic. Broń była ostra jak brzytwa.

– Ten za łatwo się nie gnie – stwierdził.

– W rzeczy samej. Produkujemy je z naszej najlepszej stali – odpowiedział Aquilifer z chłodnym uśmiechem.

Sięgnął po własny miecz, bardziej wyszukany, z rękojeścią z kości słoniowej i srebrnymi zdobieniami wokół jelca.

– Oba wykonane są z tego samego metalu, choć jego nie ma oczywiście wymyślnych ozdób i wykończeń – przyznał. – Miecz to nasza główna broń. Nie może się wyginać, łamać czy tępić. Ani wyszczerbić pod wpływem uderzenia w ciężką zbroję czy pancerz.

Selethen przyjrzał się dokładniej. Uniósł broń nad głowę, markując serię cięć. Miecz był doskonale wyważony, zdawał się lekki jak piórko.

– Częściej korzystamy z czubka niż z krawędzi – podpowiedział mu Aquilifer.

– Zauważyłem – przyznał Selethen, obrócił miecz i podał w taki sam sposób jak otrzymał stojącemu przy jego kolanie legioniście. – Dziękuję – dodał.

Żołnierz sięgnął po broń, zasalutował, podnosząc ostrze do ust, po czym wsunął je do pochwy. Odsunął się od konia i ponownie stanął na baczność.

– Wygląda na to, że znasz się na swoim fachu – pochwalił Selethen toskańskiego generała, który pochylił głowę i uśmiechnął się ponuro.

– Wojujemy już dostatecznie długo – odparł. – Ale pewnie rozumiesz, dlaczego potrzebujemy sprawnej kawalerii.

– Wierzę, że zdołamy zaspokoić tę potrzebę – zadeklarował arydzki dowódca i spojrzał na Willa, skinąwszy głową. Zgodnie z instrukcjami króla Duncana zwiadowca przedstawił sobie obu generałów i zorganizował ten właśnie pokaz taktyki i stylów walki.

Siedząca po męsku na Zderzaku Maddie z zainteresowaniem obserwowała grę pomiędzy trzema mężczyznami. Jako księżniczka Araluenu zdawała sobie sprawę z tego, że pewnego dnia sama będzie negocjować pakty o wzajemnej pomocy z zaprzyjaźnionymi mocarstwami. Dlatego też była pod wrażeniem sposobu, w jaki Will poradził sobie z tym zadaniem. Pozwolił dwóm generałom zademonstrować umiejętności poszczególnych armii – najwyraźniej wiedział, że każda z nich spełnia oczekiwania drugiej strony.

– Pokaż. Nie mów – mruknęła do siebie. Zderzak drgnął na dźwięk jej głosu i przechylił łeb, próbując na nią spojrzeć.

Poklepała go po szyi, chcąc uspokoić konia.

– Mówię do siebie – wyjaśniła niskim głosem i poczuła, jak napięcie opuszcza jego ciało. Will zauważył jej gest i uniósł brew. Odwzajemniła spojrzenie i potrząsnęła głową, a wówczas odwrócił się i zerknął w dół wzgórza.

Podążyła za jego wzrokiem i zobaczyła toskańskiego oficera wspinającego się galopem na wzgórze, ciągnął za sobą smugę czerwonego pyłu. Aquilifer i Selethen również zauważyli przybysza. Mężczyzna zatrzymał się kilka metrów od swojego dowódcy, jego koń stąpał i rżał, wyraźnie pobudzony. Jeździec uniósł prawą rękę w toskańskim salucie.

Aquilifer odwzajemnił gest swobodnym ruchem prawej ręki.

– Spieszyłeś się, Brasos – zauważył. – Co się stało?

Przybysz wsunął dłoń do skórzanej torby przewieszonej przez lewe ramię, wyciągnął zwój i podał go generałowi.

– Pilna wiadomość z północnej granicy, sir.

Aquilifer sięgnął po pergamin i zerknął na woskową pieczęć.

– W takim razie powinienem ją przeczytać… pilnie – powiedział, łamiąc pieczęć.

oskański generał rozwinął wiadomość i skinąwszy przepraszająco, odwrócił się bokiem i zaczął czytać jej treść. Maddie dostrzegła, że zwój pergaminu, długi na jakieś trzydzieści centymetrów, niemal całkowicie pokrywało gęste pismo.

Przez chwilę podążała za wzrokiem Aquilifera, który szybko przeczytał dokument. Jego mina niczego nie zdradzała, lecz wrócił do początku i ponownie zagłębił się w treść, tym razem dokładniej ją analizując. Wreszcie zwinął pergamin i odwrócił się do pozostałych mężczyzn.

– Wygląda na to, że pojawił się niewielki problem na naszej północnej granicy – oznajmił.

Selethen w milczeniu czekał na szczegóły.

Will nie wykazał się aż taką cierpliwością.

– Jaki problem? – zapytał wprost.

Aquilifer wzruszył ramionami. Nie wydawał się zbytnio zaniepokojony wieściami przyniesionymi przez Brasosa.

– Oddział kawalerii wroga przekroczył naszą granicę z Alpiną – stwierdził obojętnym tonem. – Nie sądzę, żeby należało się tym przejmować.

Will nie zamierzał odpuścić.

– Kawaleria, powiadasz? Ilu ich jest?

Aquilifer wskazał na zwój w swojej lewej ręce.

– Według tego meldunku około siedmiuset, może ośmiuset konnych. Piszący nie miał dokładnych danych. Ale nawet ośmiuset jeźdźców to dla nas żaden ból głowy.

Granic Toscano nie naruszano od dawna, a miejscowe legiony dominowały w rejonie od tak wielu lat, że Aquilifer w tym podjeździe nie widział realnego zagrożenia. Will uświadomił sobie, że ten człowiek był generałem piechoty i najwyraźniej przywykł do tego, że jego ciężkozbrojni potrafią rozprawić się z każdym agresorem.

– O ile nie są liczniejsi – powiedział łagodnie. – Podejrzewam, że nie przybyli z Alpiny?

Toskański generał spojrzał na oficera, który przyniósł wiadomość, a ten potrząsnął głową.

– Nie, sir. O ile nam wiadomo, pochodzą z dalekiego wschodu. – Jego zachowanie sugerowało, że podobnie jak generał nie uważał siedmiuset czy ośmiuset jeźdźców za realne zagrożenie.

– Widziałeś ich? – zapytał Will, a młody oficer skinął głową.

– Owszem, sir. I powiedziałbym, że było ich najwyżej pół tysiąca – odparł, wzruszając ramionami. – To tylko jeźdźcy, sir, słabo wyszkoleni i niezorganizowani. Pół naszego legionu odeśle ich tam, skąd przybyli.

– Ale nie wiesz skąd? – naciskał zwiadowca, a Brasos zawahał się, po czym pokręcił głową.

– Nie, sir. Z pewnością jednak wrócą na wschód – stwierdził, machając ręką w kierunku granicy. Kawaleria wroga nie zrobiła na nim wrażenia.

Zapadła długa cisza. Aquilifer zapewne zastanawiał się, jak poradzić sobie z tym drobnym kłopotem. Will poczuł niepokój narastający w dole brzucha. Znał już to uczucie.

– Widziałeś ich? – powtórzył, a gdy Brasos skinął głową, dodał: – Opisz ich!

Oficer się zawahał, zbierając myśli i przypominając sobie intruzów.

– Jak już mówiłem, wydawali się niezdyscyplinowani. Nie jechali w żadnej konkretnej formacji. Poruszali się w rozproszonej grupie. – Wykonał gest ręką, malując duży, nieforemny kształt.

Will zmarszczył brwi.

– Więc nie byli podzieleni na mniejsze jednostki, tylko stanowili jedną zwartą masę?

– Tak, ale… nie do końca. Teraz sobie przypominam! – Brasos zmarszczył brwi. – Mieli sztandary, wokół których gromadziły się podgrupy liczące na oko około pięćdziesięciu jeźdźców. Ale nie tworzyli kolumny. Te mniejsze grupy rozpraszały się w sposób chaotyczny.

Im więcej szczegółów sobie przypominał, tym bardziej robił się niepewny.

– A jaki sprzęt mieli ze sobą? – naciskał na niego Will. – Czy nosili zbroje? Wieźli lance? – dodał, gestem wskazując zgromadzonych na równinie żołnierzy Selethena.

Oficer potrząsnął głową.

– Żadnych zbroi. Wyglądali bardziej jak wojownicy plemienni niż regularni żołnierze. Nosili skóry. Futra i kurty z owczych skór. Mieli też łuki, ale nie takie jak twój. – Wskazał na potężny łuk, który Will trzymał przy udach. – Na pewno jednak większe niż krótkie łuki żołnierzy arydzkich.

W Arydii łuki wykonywano z drzewa cytrynowego dającego bardzo dużą siłę naciągu. Miotały strzały z zaskakującą mocą.

Maddie włączyła się do rozmowy, gdy sięgnęła po własny łuk refleksyjny i pokazała go młodemu oficerowi.

– Może podobne do tego? – zapytała. Wydawało jej się, że wie, do czego zmierza Will.

Brasos się zawahał, patrząc na jej łuk, po czym skinął głową.

– Bardzo podobne – powiedział. – Choć być może nieco cięższe.

– A konie? – zapytał Will, rzuciwszy Maddie pełne wdzięczności spojrzenie.

Oficer wrócił do swojego lekceważącego tonu.

– Niezbyt imponujące. Małe, krótkonogie, o szorstkiej sierści. Niewarte podziwiania – wyjaśnił, spoglądając oceniająco na Wyrwija. – Całkiem podobne do twojego kucyka – stwierdził. – Raczej marne. Nie widziałem ich w galopie, ale wątpię, żeby były szybkie.

Zawahał się, gdy zdał sobie sprawę, że nieświadomie obraził konia zwiadowcy.

– Bez urazy – dodał niepewnie.

Will pozwolił sobie na drobny uśmiech. Kiedy ludzie mówili coś obraźliwego lub obelżywego, zawsze dodawali te właśnie słowa.

– Kto wie, może byś się zdziwił – stwierdził, gdyż wiedział, że Wyrwij mógłby gnać przez cały dzień i dzięki temu poradziłby sobie z długonogimi, dużymi końmi, na których jeździli Brasos i Aquilifer. Nie miał jednak pojęcia, gdzie leżały granice prędkości jego krępego konia. Jak mówili hodowcy, „konie zwiadowców biegają tak szybko, jak muszą”.

Selethen miał już pewne doświadczenie z końmi zwiadowców, dlatego przerwał ich rozmowę.

– O czym myślisz, przyjacielu?

Will obrócił się w siodle, by spojrzeć na tego wysokiego mężczyznę.

– Myślę, że ci tajemniczy, niezbyt cywilizowani jeźdźcy dziwnie przypominają Temudżeinów.

Aquilifer posłał mu bystre spojrzenie i zmarszczył brwi.

– Temudżeinów? – powtórzył. – Słyszałem o nich w przeszłości. Kim właściwie są?

– To plemię wojowników, a właściwie naród wojowników, wywodzących się ze stepów Wschodu. Po raz pierwszy zetknąłem się z nimi przed laty, kiedy trafiłem do skandyjskiej niewoli. Temudżeini najechali ich kraj i próbowali zdobyć Hallasholm.

Selethen uśmiechnął się ponuro.

– Podejrzewam, że Skandianie szybko im to wyperswadowali.

Ku jego zaskoczeniu Will potrząsnął głową.

– Tak naprawdę niewiele brakowało, żeby stracili kraj – powiedział. – Wbrew pozorom, Brasosie – dodał, przechylając się w stronę młodego toskańskiego oficera – to niezwykle skuteczna armia. Są zdyscyplinowani i dobrze zorganizowani. Doskonale strzelają z łuków, także podczas galopu. Zazwyczaj bez problemu trafiają w cel.

– Mówisz, że są groźni? – wtrącił Aquilifer. – Równie dobrze zorganizowani jak arydzcy jeźdźcy? – dodał, kiwając głową w stronę generała siedzącego na koniu tuż obok.

Will się zawahał, rozważając odpowiedź.

– Niewiele ich dzieli. Podobnie jak ludzie Selethena niezwykle sprawnie wykonują rozkazy głównego dowódcy i mają zbliżony system sygnałów. Używają flag i rogów. Radzą sobie nawet w nocy, kiedy to wykorzystują kolorowe latarnie w miejsce flag.

– Co robią w Toscano? – zapytał Aquilifer. Wyglądał na nieco bardziej zaniepokojonego pojawieniem się obcych kawalerzystów w granicach jego państwa.

Will wzruszył ramionami.

– Zapewne badają. Szukają nowych terytoriów do podbicia. – Spojrzał na Maddie. – Twoi przyjaciele z Czapli w ostatnich latach kilkukrotnie się z nimi zetknęli.

Ponownie zerknął na Aquilifera.

– Powiedziałbym, że to zwiad testujący wasze granice, oceniający waszą siłę i czas reakcji, a wreszcie waszą zdolność do obrony terytorium.

Mężczyzna prychnął.

– Dowiedzą się, że czeka ich twardy orzech do zgryzienia – stwierdził.

Will uniósł ostrzegawczo dłoń.

– Nie lekceważ ich. Niektórzy popełnili ten błąd w przeszłości i potem się przekonali, że Temudżeini są siłą, z którą należy się liczyć. Ich wygląd może uśpić czujność i wywołać fałszywe poczucie wyższości. Zaufaj mi, to twardzi wojownicy, a ich generałowie są doświadczeni.

Zauważył, jak Aquilifer nabiera powietrza w płuca, gotowy zaprotestować. Dlatego właśnie uniósł dłoń.

– Nie zrozum mnie źle. Jestem pewien, że twoje legiony z czasem zdołałyby ich pokonać. Ale to może potrwać i kosztować życie wielu ludzi. Pociągnąć za sobą wydatki. To ruchliwe, sprawne siły, które w krótkim czasie mogą pokonać sporą przestrzeń. Najlepiej spróbować ich uprzedzić. Na twoim miejscu zaatakowałbym ich jak najszybciej i odpowiednio mocno. Tak, by to odczuli. Kiedy się przekonają, że twojej ojczyzny nie da się łatwo podbić, przeniosą się gdzie indziej.

– Ale czego oni właściwie szukają? – zapytał Brasos.

– Dążą do rozszerzania swoich granic i wpływów. Opanowali liczne kraje na stepach Wschodu i od lat starają się zdobyć dostęp do morza. Kilka razy próbowali przebić się przez Skandię. Teraz najwyraźniej obrali kurs na Toscano – stwierdził Will i zerknął na Selethena. – Może chcą przedrzeć się przez Morze Spokojne do Arydii. Kto wie? To ambitna nacja, która uważa się za panów tego świata.

– Co zatem radzisz? – zapytał Aquilifer. Wiedział wystarczająco dużo o zwiadowcach, by mieć świadomość, że w takiej sytuacji nie wyolbrzymiają niebezpieczeństwa, ale też nie panikują.

– Nie pozwól im zdobyć przyczółku. Niech nie myślą, że czekają ich tu łatwe zdobycze. Temudżeini są pragmatyczni. Jeśli zobaczą, że jesteś przygotowany do walki i potrafisz uderzyć odpowiednio mocno, przeniosą się na inny obszar.

– Zakładając, że się nie mylisz, a to rzeczywiście Temudżeini – przypomniał Aquilifer.

– Dokładnie tak – potwierdził Will. – To pierwsza rzecz do ustalenia. Pojadę z Maddie na północ i przyjrzę się im. Gdy ustalimy, że to oni, będziemy mogli się zastanowić nad uderzeniem i dokładnie je zaplanować.

Dwaj generałowie wymienili spojrzenia.

– Wygląda na to, że w samą porę zawarliśmy pakt – zauważył mężczyzna. – Zakładam, generale, że pańscy ludzie będą do naszej dyspozycji już podczas tej kampanii?

Selethen skinął z powagą głową.

– Oczywiście. Ze słów Willa wynika, że lepiej będzie podjąć walkę tutaj, niż czekać, aż dotrą do Arydii.

– Po kolei – powstrzymał ich Will. – Najpierw musimy się upewnić, czy rzeczywiście mamy do czynienia z Temudżeinami. Brasosie, czy zdołasz poprowadzić nas z powrotem na północ, gdzie widziałeś owych jeźdźców?

– Oczywiście – odparł porucznik. – Kiedy ruszymy?

Will spojrzał na słońce wędrujące na niebie.

– Do zmierzchu zostało nam jeszcze kilka godzin – stwierdził. – Wyruszmy jak najszybciej, jeszcze dziś. Kiedy ma się do czynienia z Temudżeinami, nie powinno się zwlekać. Bo oni czasu nie tracą.

– Mnie to odpowiada – odparł Brasos. – Chociaż będę potrzebował nowego konia. Tego zdążyłem już zmęczyć.

Aquilifer wskazał obóz legionu na równinie.

– Tam znajdziesz świeżaka. Weź jednego z moich – zaproponował i odwrócił się w stronę Willa. – W międzyczasie mamy ruszyć waszym śladem?

– To byłoby rozsądne posunięcie – odparł Will, sięgnął po lejce i spojrzał na Maddie i Brasosa. – Ruszajmy. Nie marnujmy dnia.