Zawsze tu będę - Hannah Bonam-Young - ebook + książka
BESTSELLER

Zawsze tu będę ebook

Bonam-Young Hannah

4,5

47 osób interesuje się tą książką

Opis

Miłość nie zawsze zaczyna się od romansu.

 

Kiedy wszyscy dookoła łączą się w pary, Ty przestajesz wierzyć w prawdziwą miłość i ... kupujesz szkolny autobus.

 

Lane przeżywa życiowy kryzys. Wszyscy jej znajomi są w związkach, a ona ma poczucie, że stoi w miejscu. Podczas mocno zakrapianych urodzin dokonuje impulsywnego zakupu. Staje się właścicielką żółtego czterdziestoośmioosobowego autobusu szkolnego i planuje w nim zamieszkać.

 

Nie mając doświadczenia w remontach, prosi swojego przyjaciela o pomoc. Matt to zawodowy mechanik, który nie tylko uwielbia grzebać w maszynach, ale uwielbia też Lane. Problem w tym, że ustalili jedną niepisaną zasadę i oboje zamierzają się jej trzymać – mogą sobie pozwolić tylko na przyjaźń.

 

Matt pragnie rodziny, a Lane na samą myśl o zobowiązaniach i odpowiedzialności dostaje uczulenia (nie dziwcie się, właśnie kupiła żółty autobus).

 

Zabawa w renowację zamienia się w podróż do przeszłości, podczas której dziewczyna odkrywa, że jeśli chce zbudować coś nowego, musi pogodzić się z tym, co już się wydarzyło.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (136 ocen)
84
37
12
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Stream_of_consciousness

Dobrze spędzony czas

Mam mieszane odczucia co do tej książki. Kompletnie nie potrafiłam zrozumieć Lane - z jednej strony stany lękowe, które występują w średnio zrozumiałych momentach. Z drugiej strony cała jej postać opiera się fabularnie na niechęci do zobowiązań, którą jakoś trudno sobie uzasadnić. Matt jest po prostu chodzącym ideałem, brakuje mu chociaż jednej poważnej wady - i oczywiście "he falls first". Dlatego trudno uwierzyć w całokształt relacji pomiędzy nim a Lane, bo znowu mamy bohatera bezrefleksyjnie zakochanego, który zniesie wszystko.
Oktawia_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Na początku miałam wrażenie, że ta historia nie jest dla mnie, jednak im dalej... Ja nie wiem, czy jesteście gotowi na to wszystko co tutaj się wydarzyło. Główna bohaterka jest szaloną osóbką, która mierzy się agorabią, czyli lękiem przed dużą przestrzenią. Zakup szkolnego autobusu ma być impulsem, by zmienić swoje życie. Dziewczyna straciła w wypadku samochodowym ojca, przez to ciągle się obwinia. Jej przyjaciel pomaga nie tylko w odrestaurowaniu autobusu, ale również w pokonywaniu tych złych emocji. Obydwoje ustalili zasadę- będą się tylko przyjaźnić. Jednak nie wszystko idzie zgodnie z ich oczekiwaniami. Bo "miłość nie zawsze zaczyna się od romansu" prawda? W książce znajdziecie motywy wypadku samochodowego, śmierci, lęków, relacji rodzinnych, różnych orientacji seksualnych. Dowiecie się jak ważna jest w życiu terapia, jeśli mierzycie się z jakimkolwiek problemem. Jak cudownie mieć wsparcie bliskich. Jak fajnie jest poznawać samego siebie i iść dalej swoją ścieżką życia. Momenta...
20
Asiowa2561

Dobrze spędzony czas

4,5/5 bardzo urocza, podczas czytania nieustannie się uśmiechałam
00
KasixK

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, polecam.
00
Ewweb

Całkiem niezła

całkiem ok, chociaż momentami mi się dłużyła.
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Next to You

Redaktorka inicjująca: Agnieszka Mazurkiewicz

Tłumaczenie: Sylwia Chojnacka (prolog, rozdz. 1-25), Marta Komorowska (rozdz. 26-40, epilog, podziękowania)

Redakcja: Justyna Techmańska

Korekta: Aleksandra Marczuk-Radoszek, Marzena Kłos

Konsultacja językowa: Izabela Wiechnik

Projekt okładki: Małgorzata Drabina

Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki

Redaktor prowadzący: Marcin Kicki

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

www.wydawnictwoagora.pl

Copyright © by Hannah Bonam-Young, 2022

Copyright for the Polish translation © by Sylwia Chojnacka, 2024

Copyright for the Polish translation © by Marta Komorowska, 2024

Copyright for this edition © by Agora Książka i Muzyka Sp. z o.o., 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-8380-009-7

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

OD AUTORKI

„Jedynie ten, kto poznał najstraszniejsze niepowodzenia, może docenić, czym jest największa radość”[1].

Aleksander Dumas, „Hrabia Monte Christo”

„Zawsze tu będę” opowiada przede wszystkim o odnajdywaniu szczęścia po stracie. Pamiętaj zatem, że motyw żałoby przewija się przez całą książkę. Wiem, że czytanie o utracie bliskich może być trudne dla osób, które jej doświadczyły, ale mam nadzieję, że jeśli zdecydujesz się na lekturę, pomoże ci ona w dojściu do siebie.

Ostrzeżenia:

• nagła śmierć rodzica

• wypadek samochodowy ze skutkiem śmiertelnym

• zespół stresu pourazowego, objawy i leczenie lęków, opisy agorafobii

• liczne, szczegółowo opisane sceny seksu

Tę książkę dedykuję wszystkim, którzy – jak ja – nie potrafią powstrzymać się od płaczu. Tym, którzy nie czują nic – albo wszystko naraz. Tym, którzy starają się zbudować życie bez konieczności nieustannego odwracania uwagi.

I mojej babci, Lorraine, która nauczyła mnie, że najlepsze opowieści nie wymagają słuchaczy.

PROLOG

Jeszcze tylko godzina i w końcu będę mogła się stąd ulotnić. No, może godzina i trzy minuty, żeby nie wyjść na niegrzeczną. Ostatecznie na imprezie sylwestrowej wypada dotrwać do północy. Ale potem noc będzie należeć tylko do mnie.

Mieszkanie Chloe pulsuje od basu dudniącego z zestawu stereo, który powinien nazywać się „koszmarem sąsiada”. Tak właśnie bym to reklamowała. Gdybym zamknęła oczy, zobaczyłabym projekt reklamy.

Nie kojarzę tej piosenki, ale playlista, którą przygotowałam dziś rano, została wyłączona około dziesiątej. Od tego czasu w telewizorze i głośnikach lecą piosenki na żywo z Nowego Jorku – a teraz DJ zachęca tłum, mówiąc, że to będzie najlepszy rok w historii.

Taa, jasne.

Kradnę dwie spinki z szafki w łazience Chloe i Warrena i upinam grzywkę z dala od twarzy. Fioletowy odcień moich włosów zaczyna blaknąć u nasady i wyłania się jasny brąz. Po raz trzeci z rzędu odwołałam wizytę u fryzjera. Zawsze wydawało mi się to zbyt dużym obowiązkiem. Zbyt daleko od domu. Jedynego miejsca, w którym chcę teraz być.

Najchętniej zaszyłabym się w łazience na zawsze, ale w mieszkaniu jest tylko jedna, i na pewno pod drzwiami robi się już kolejka. Goście pewnie zastanawiają się, czy nie dostałam sraczki. Nie. Ten zapach, drodzy przyjaciele, to zapach strachu.

Wszystkie poradniki sugerowałyby, że powinnam dokonać oceny sytuacji. Dotrzyj do źródła problemu, mówiliby autorzy. Ale nie mogę się tym przejmować. Ja twierdzę: Pozwól strachowi żyć! To właśnie utrzymuje gatunek ludzki przy życiu. Przetrwają najsilniejsi, kochani! Być może jestem trochę pijana.

Wychodzę z łazienki, a korytarz, o dziwo, okazuje się pusty. Tylko pozazdrościć pojemnych pęcherzy przyjaciołom Chloe i Warrena. A skoro już o tym mowa, kiedy w ogóle zdobyli tylu przyjaciół? W mieszkaniu, które na studiach dzieliłam razem z Chloe i naszą drugą przyjaciółką Emily, musiało się tłoczyć ze dwadzieścia osób. Życie było wtedy prostsze. Wystarczyło, że odrobiłam pracę domową i zadania w moim bezpiecznym pokoju, a oprócz tego od czasu do czasu wyszłam na świeże powietrze i coś zjeść. Od studentów oczekuje się, że będą zamknięci w sobie. Jak pustelnicy. Odludki. Domatorzy. Wszystkie te słowa są wypowiadane z czułością, dopóki nie osiągniesz pewnego wieku. Albo odwiedzisz pewnego lekarza. Wtedy jest to „agorafobia”.

Agorafobia... Zawsze myślałam, że brzmi to jak nieistniejący kraj z filmu Disneya, jak Genovia.

– Księżniczka Genovii – rzucam w pustą przestrzeń, sięgając do lodówki po kolejny drink z procentami. Mój piąty, jeśli miałabym liczyć. Ale nie liczę.

– Słucham? – pyta miękki, głęboki głos, gdy zamykam drzwi.

Odwracam się w stronę spiralnych schodów prowadzących na poddasze, mając nadzieję na znalezienie ustronnego miejsca z dala od innych gości. Jak wścibska sowa.

– Chyba jednak nie – odzywa się ten sam niski głos zza moich pleców, rozbrzmiewając aż w moich trzewiach. Odwracam się, by znaleźć jego źródło.

Znajomy koleś. Przystojny. Na pewno już się spotkaliśmy. Myślę, że jest przyjacielem lub współpracownikiem Warrena. Ma jakieś pospolite imię... Steve. Nie. John. Nie. Kevin?

– Matt. – Wskazuje na swoją klatkę piersiową z pytającym wyrazem twarzy i uniesioną brwią. Ma ciepły, przyjazny uśmiech, jakby ciągle śmiał się z jakiegoś żartu, ale nie twoim kosztem. Jego jasnobrązowe oczy skrywają w sobie pewną życzliwość, która natychmiast mnie uspokaja. Ciemna broda nie jest szczególnie zadbana, ale gęsta i puszysta, a nos nierówny, jakby został wyrzeźbiony w skale, natomiast włosy dłuższe niż moje i niesfornie upięte w kok na czubku głowy.

I, o rany, te usta. Mogłabym się na nich rozsiąść z dobrą książką.

– Jestem Lane. – Unoszę butelkę w jego stronę, odwracam się i pokonuję trzy stopnie na górę. Niespodziewanie tracę równowagę i podpieram się dłonią o schody tuż przed tym, jak ląduje na nich mój pośladek. Chłodny metal dotyka gołej skóry nieco poniżej mojej bielizny i ogarnia mnie panika, że pokazałam tyłek wszystkim pod schodami. Wkładam rękę pod pośladki, by obciągnąć czarną spódniczkę aż do ud, i mocno zaciskam kolana. Mój czarny golf jest nowy i drapie mnie w szyję. Walczę sama ze sobą, żeby nie poprawiać go co kilka sekund. To ładny strój, ale nie sprzyja kojeniu nerwów.

– Wiem, Lane. Już się poznaliśmy... – Uśmiecha się przy butelce, biorąc łyk. Przez to jego usta wyglądają jeszcze lepiej. – Jesteś tu sama? – pyta jak dorosły, który znalazł zagubione dziecko. „Twoja mama jest w pobliżu, kochanie? Chodźmy jej poszukać”.

– Sama – potwierdzam. – A ty, Matthew?

Taki facet z jedwabistymi czarnymi włosami, pełnymi ustami i silnym ciałem na pewno jest tu z kimś. Tacy jak on są w typie każdej.

Zaśmiał się krótko.

– Tak, ja też.

W takim razie coś musi być z nim nie tak. Jest w twoim typie, nuci mój wewnętrzny sabotażysta. Zamknij się, ucinam. Więc dlaczego rozmawia ze mną, a nie z kimś innym?

– Czy mi się wydaje, czy wszyscy na tej imprezie się znają? – Wzdycham, patrząc w dół na grupę ludzi kręcących się po mieszkaniu.

– Myślałem, że znasz tu większość gości, skoro jesteś najlepszą przyjaciółką Chloe. – Matt bierze kolejny łyk piwa.

– Hm, ale widzisz, Matthew, nie wychodzę zbyt często.

A właściwie nigdy.

– Introwertyczka? – pyta. Staje na najniższym stopniu i mocno chwyta za metalową poręcz.

Gryzę skórę wokół kciuka tylko raz, bo przypominam sobie, że nie jestem już sama, a ten nawyk nie jest ani odrobinę atrakcyjny. Wyrywa mi się nerwowy śmiech i zaciskam butelkę w obu dłoniach.

– Właściwie to nie. Jestem neurotyczną ekstrawertyczką. To rzadka, ale nie wymarła rasa.

Matt kiwa głową i mruży oczy, a w wewnętrznych kącikach jego oczu pojawiają się radosne zmarszczki.

– Nie wiedziałem, że są inni. Chyba żyłem w jaskini.

– Cóż, lubimy się ukrywać. – Dopijam drinka i wstaję, by przynieść sobie kolejnego.

– Wiesz, co dobrze smakuje? Woda z lodem – dodaje Matt, a ja omijam go i idę w stronę lodówki. – Piłaś ją dzisiaj? – Jego głos jest ostrożny, jakby podchodził do zbłąkanego kota. – Przynieść ci trochę?

Kiwam głową, uśmiechając się od ucha do ucha, i patrzę na opadający na jego mocno opalone czoło lok, który wygląda jak odwrócony znak zapytania.

– Pracujesz na zewnątrz, Matt?

– Pracuję z Warrenem. – Bierze moją butelkę i stawia ją na blacie, odwracając się do mnie plecami.

– Nie rozumiem mechanizmu mechaniki.

Matt spogląda na mnie przez ramię, nie śmieje się, ale jest wyraźnie rozbawiony – kącik jego ust lekko się unosi, a w oku widać radość.

– Głównie pracuję w środku warsztatu. – Za pomocą szczypiec umieszcza kilka kostek lodu w szklance, po czym nalewa wody z kranu. Wodę z kranu? Moja matka dostałaby białej gorączki.

– Ale jesteś taki opalony...

– To mój naturalny odcień skóry. – Podaje mi szklankę wypełnioną po brzegi, a ja biorę ją dwiema rękami, bo nie ufam żadnej z nich z osobna, gdy jestem w stanie upojenia alkoholowego. – Moja mama jest Samoanką – dodaje.

Ty kretynko. Dlaczego pytasz o tak głupie rzeczy?

– Masz tam jakieś słomki, barmanie? – rzucam, mając nadzieję, że szybko zapomni o moim nietakcie.

Z uśmiechem, żartobliwie przewracając oczami, bierze słomkę z blatu i wrzuca ją do mojej szklanki.

– Dziękuję, Matthew. – Kłaniam się lekko, próbując uchwycić słomkę językiem, ale ta mi ucieka i obraca się wokół krawędzi.

– Mattheus. – Chichocze pod nosem, drapiąc się po policzku, tuż nad linią zarostu.

– Co? – Odwracam się i ruszam w stronę schodów.

– Ciągle nazywasz mnie Matthew... ale Matt to skrót od Mattheusa – wyjaśnia, podążając za mną.

– Przepraszam. – Siadam na schodach, uważając, by nie rozlać wody.

– Nie trzeba. – Wskazuje na stopień niżej, a w jego miodowych oczach pojawia się pytanie.

– Nie krępuj się. – Zamaszystym gestem zapraszam go do siebie.

– Czy Lane to twoje pełne imię? – pyta, siadając przede mną. Matt jest tak szeroki w barach, że ledwo mieści się na stopniu, musi podeprzeć się o balustradę.

– Elaine – odpowiadam. – Ale to imię nigdy do mnie nie pasowało. Może powinnam się do niego przekonać. Nowy rok, nowa ja. – Poprawiam na nosie niewidzialne okulary. – Witaj – mówię z nadętym akcentem. – Jestem Elaine... trzecia. To zaszczyt pana poznać. – Wyciągam luźno rękę, którą Matt lekko potrząsa. Przygryza wargę zębami.

Śmiech Matta wydaje się z niego wręcz buchać. Jest głęboki, niepohamowany i szokujący. Skupiam się na tym, jak drga mu gardło i jak rozchyla usta. Uroczy.

– Wow, eee... dzięki – odpowiada, wodząc między nami wzrokiem z subtelnym, zadowolonym uśmiechem.

Najwyraźniej powiedziałam „uroczy” na głos. Przygląda mi się, a potem przenosi wzrok na tłum i rozgląda się na boki. Chyba wciąż próbuje znaleźć mojego opiekuna.

Jest w nim spokój, całkowicie kontrastujący z energią, która zdaje się płynąć w jego żyłach. Odnoszę wrażenie, że żadna część jego ciała nie pozostaje nieruchoma przez dłuższy czas – kolano podryguje, stopa stuka. Ale uśmiech, który jeszcze w pełni nie zniknął, działa na mnie kojąco. Chciałabym móc umieścić go w butelce jak perfumy. Przydałoby mi się kilka psiknięć w ciągu dnia, gdy mój mózg nie chce współpracować.

Wciąż się w niego wpatruję, nie wypowiadając żadnych słów. Wydaje mi się, że nawet się nie uśmiecham, po prostu patrzę na niego jak na dzieło sztuki w galerii. On jednak nie wygląda na skrępowanego. Po prostu rozgląda się po pokoju, a jego wzrok nigdzie się nie zatrzymuje.

Próba oderwania od niego oczu jest jak płynięcie pod prąd. Zaczynam rozmowę od nowa, więc nie muszę tego robić.

– Jakieś postanowienia noworoczne?

Powoli odwraca się do mnie, jego ramiona unoszą się i napinają, oczy przesuwają się z boku na bok, po czym wzrusza ramionami.

– Nie bardzo. Chciałbym, żeby warsztat dobrze prosperował.

Zgadza się! To przyjaciel Warrena, który będzie z nim prowadził warsztat, gdy ich krzepki szef przejdzie na emeryturę. A myślę, że to już niedługo.

– Kiedy ty i Warren przejmiecie stery?

– Mój wujek Ram odchodzi pod koniec stycznia, wtedy wszystko będzie nasze. – Jego szczęka drży, gdy odstawia piwo. Pospiesznie mruga. Albo jest zdenerwowany tym przejęciem, albo jestem o wiele bardziej pijana, niż myślałam, i źle go zrozumiałam.

– Martwisz się? – pytam.

– Trochę – odpowiada z niewyraźnym uśmiechem. – A ty?

– Nieustannie. – Wypuszczam oddech, wydymając wargi.

– Chodziło mi o postanowienia noworoczne – wyjaśnia uprzejmie.

– To... hm. – Od czego zacząć? – Ten rok nie był dla mnie łaskawy. Jest... wiele do naprawienia.

Wydyma usta, ale nie rusza się, czekając na ciąg dalszy.

– Chciałabym zacząć od bycia lepszą córką – mówię wprost, ale nie jestem pewna, czy nawet gdybym była teraz trzeźwa, potrafiłabym powstrzymać emocje, które zapewne malują się na mojej twarzy. – Mama przestała prosić mnie o różne rzeczy. Chciałabym, żeby znów o nie prosiła.

– O co konkretnie? – pyta.

– Jest w zarządzie organizacji charytatywnej, która co roku organizuje galę. Kiedyś robiłam dla nich projekty: zaproszenia, plakaty, tego typu rzeczy. A teraz? Zatrudniła kogoś z zewnątrz. Już mnie nie prosi.

Ta zmiana nastąpiła około ośmiu miesięcy temu, bezpośrednio po rozmowie telefonicznej z moją siostrą. Mimochodem wspomniałam, że idę do apteki po leki przeciwlękowe. Od tamtej pory moja mama zamilkła. Mniej telefonów, esemesów, próśb i pytań. Zamiast tego dostaję pocztą paczki z zestawami do relaksu. Kule do kąpieli z lawendą, dyfuzor do olejków, poradniki psychologiczne, koc obciążeniowy, herbata na sen... i tego typu rzeczy. Kojarzy mi się to z piramidą finansową oferującą różne przedmioty, ale do leczenia zaburzeń psychicznych.

Matt kiwa głową w zamyśleniu. To mnie pobudza.

– Chciałabym też częściej dzwonić do siostry. Nie przepada za esemesami, pisze je, bo nienawidzę rozmawiać przez telefon, ale to niesprawiedliwe. – Pocieram kark. – Tęsknię za nią – mówię niemal szeptem.

– O, dobry pomysł. Kradnę to – mówi Matt.

– Masz siostrę? – pytam.

– Mam pięć sióstr. – Opuszcza opróżnioną butelkę i przygląda mi się ze znaczącym uśmiechem.

– Pięć? – Moje usta układają się w szerokie O. – Masz pięć sióstr?

– I trzech braci – dodaje.

Odstawiam szklankę na bok i podnoszę obie ręce przed twarz, prostując pięć palców na jednej ręce i trzy na drugiej, a następnie dodając jednego za Matta.

– Jest was dziewięcioro? – Mój głos nieomal przybiera tonację słyszalną tylko dla psów.

– Dziewięcioro.

– Twoja biedna matka! – Wybucham śmiechem, na szczęście on też. Dzięki Bogu, miałam nadzieję, że nie wyszłam na niemiłą. – To dużo telefonów – dodaję.

– W takim razie chyba będę częściej dzwonił do rodziców – odpowiada Matt. – Co jeszcze jest na twojej liście?

– Chciałabym traktować swoją pracę poważniej. Nie jestem najlepszą pracownicą. Spóźniam się, biorę chorobowe, kiedy nie jestem... dysponowana. Robię absolutne minimum.

– Jestem pewien, że to nieprawda.

– To słodkie, że tak uważasz, ale tak jest. Zaczęłam ponad rok temu, a osoba, którą szkoliłam zeszłej wiosny, właśnie dostała awans na mojego przełożonego. To firma technologiczna, mamy dużą rotację pracowników. Jest mnóstwo okazji do rozwoju, jeśli się postarasz. – Udaję, że wspinam się po drabinie i spadam w otchłań, a Matt obserwuje mnie z subtelnym uśmiechem. Powinnam być zażenowana, ale nie jestem. Tak działa alkohol.

Moją uwagę przyciąga telewizor w salonie, gdy prezenter zaczyna przekrzykiwać wiwatujące tłumy: „Do północy zostało zaledwie dziesięć minut i cóż to była za noc...”.

Skupiam się na mojej szklance i przestaję słuchać. Obserwuję, jak kostki lodu tańczą wokół siebie, aż mój mózg cichnie.

– Wszystko w porządku? – pyta Matt, pochylając się, by podchwycić mój wzrok.

– Hm? Tak. – Uśmiecham się blado.

Odchyla się i rozgląda po pokoju. Chloe i Warren stoją obok Emily i jej chłopaka Amosa. Wszyscy się śmieją, z wyjątkiem Warrena, który kręci głową i uśmiecha się do szklanki.

– Wyglądają na szczęśliwych – mówi Matt, gładząc się po brodzie.

– Tak – odpowiadam, w moim głosie pobrzmiewa zazdrość, od której boli mnie gardło.

Nie chodzi o to, że nie cieszę się szczęściem Chloe, bo jest wręcz przeciwnie – ona zasługuje na wszystko, co najlepsze. Dla moich przyjaciółek pragnęłabym właśnie takiego faceta jak Warren. Ten chłopak czci ziemię, po której ona stąpa, i pozwala jej błyszczeć, nie bojąc się stać w cieniu. Emily też na to zasługuje. Ona i Amos są razem dopiero od kilku miesięcy, ale tworzą wspaniałą parę. Oboje stylowi, wysocy i równie piękni; gdy idą ulicą, wszyscy się za nimi oglądają. Wiem o tym, ponieważ zwykle drepczę za ich plecami, umacniając swój status piątego koła u wozu.

– Trzy rzeczy... – mówi Matt, odciągając moją uwagę od naszych przyjaciół. – Warsztat, telefon do rodziców i znalezienie kogoś, kto patrzy na mnie w ten sposób. – Wskazuje szyjką butelki na szczęśliwe pary.

– Jesteś singlem? – pytam.

– Nieustannym. – Wypuszcza długi oddech.

– To osiemnaście punktów – stwierdzam i rozgryzam kostkę lodu między zębami. Zły nawyk, powiedziałaby moja matka.

– Osiemnaście?

– Słowo „nieustanny” jest warte co najmniej osiemnaście punktów na planszy scrabble – wyjaśniam.

– Często grasz w scrabble, Lane?

– Kiedyś grałam. Z moim tatą. – Wyrywa mi się ciężkie westchnienie. Rzadko rozmawiam o ojcu, a kiedy już to robię, to nie z ludźmi, z którymi próbuję flirtować. To nie tylko trudny temat; to temat, który wciąż doprowadza mnie do płaczu.

– Przepraszam – odzywa się Matt, pocierając brew. Myślę, że moja twarz powiedziała to, czego nie udało mi się wyrazić słowami.

– W porządku. To było dawno temu. – Dokładnie trzy tysiące czterdzieści dwa dni temu.

– Wciąż mi przykro – mówi Matt, patrząc mi głęboko w oczy.

Szybko odwracam wzrok, nagle onieśmielona.

– Idę po jeszcze jedną. Chcesz coś? – Rozgniatam samotną kostkę lodu w szklance.

– Ja pójdę. – Matt sięga po moją szklankę i idzie do kuchni, a ja obserwuję go z podwyższenia. Odwraca się, by ominąć grupę zgromadzoną w pobliżu wyspy kuchennej, i nawiązuje z nimi rozmowę, gdy napełnia nasze naczynia. Nie wiem, co mówi, ale słyszę jego śmiech, gdy omija ich w drodze powrotnej.

Sprawdzam godzinę na telefonie – cztery minuty do północy.

– Dzięki. – Biorę od niego szklankę wody.

– Coś jeszcze jest na twojej liście? – pyta, a jego oczy łagodnieją, gdy napotykają moje. – A może już się z kimś spotykasz?

Parskam śmiechem.

– Nie, dziewczyna, z którą ostatnio się spotykałam, olała mnie, gdy znalazła sobie bogatego tatuśka. – Nie dziwię jej się. – Ale tak, to kolejna rzecz na liście. I chciałabym być lepszą przyjaciółką.

– Jak to?

– Powinnam pomagać w przygotowaniach do ślubu, wiesz? Mam wrażenie, że Chloe nie pyta, bo... cóż... – Wzdycham. – Wie, że Emily mnie wyręczy. – Nabieram powietrza do płuc, moja klatka piersiowa się rozszerza.

– Racja, ślub. Ciągle zapominam. Szybko się zbliża. – Matt patrzy przelotnie na naszych przyjaciół. – Ja pewnie też powinienem coś zrobić, prawda? Czym zwykle zajmują się drużbowie?

Wzruszam ramionami.

– Myślę, że ty masz na razie wolne. Będziesz potrzebny na tydzień przed ślubem.

– Racja, ale mimo to... dodam to do mojej listy. – Odchrząkuje i pospiesznie sprawdza zegarek. Następnie unosi butelkę w moją stronę i wznosimy toast. – Za nowy rok, nowe szanse, nowe lekcje i... nowych przyjaciół.

– Za dzwonienie do rodziny i nieumieranie w samotności. – Podnoszę szklankę, uśmiechając się.

– Za sukces w pracy i wzięcie odpowiedzialności – odpowiada głośniej, gdy znów stukamy się szkłem.

– Za ciebie, Mattheusie. – Pochylam się do przodu i puszczam do niego oko.

– Za ciebie, Elaine – odpowiada mi tym samym, a przypływ podniecenia sprawia, że przygryzam dolną wargę i uśmiecham się zawadiacko.

Gdy między nami brzęczy szkło, nasze oczy się spotykają.

– Wiesz, ty też jesteś urocza – mówi Matt, obrzucając moją twarz spojrzeniem. – Szkoda. – Opiera się plecami o zakrzywioną poręcz z tyłu.

– Szkoda? – pytam z wahaniem w głosie. Co to znaczy? Urocza, ale nie do zniesienia? Urocza, ale nie w moim typie? Urocza, ale do bani?

Zastyga w bezruchu, jakby powiedział coś niewłaściwego. Marszczy brwi w zakłopotaniu i dopiero wtedy dociera do mnie, że wspomniałam o kobiecie, która niedawno mnie rzuciła.

– Jestem bi... – Przerywają mi uczestnicy imprezy, gdy zaczynają głośno odliczać od dziesięciu. Wokół nas panuje wrzawa, ale wszystko się rozmywa. Wszystko poza Mattem. Jest taki spokojny. Nieruchomy. Wpatruje się we mnie nieodgadnionym wzrokiem.

– Dziewięć, osiem, siedem... – wołają.

– Podoba mi się każdy – mówię trochę zbyt głośno i wzdrygam się na myśl o tym, jak zaciekle chcę go zapewnić, że może być dla mnie potencjalnym partnerem. Mimo że nikt inny nie może nas usłyszeć z naszego małego gniazdka, oglądam się przez ramię, płonąc ze wstydu.

– Och – mówi, a ja ponownie przenoszę na niego wzrok. Matt pociera dłonią brodę i usta, ale widzę uśmiech, który ukrywa. Kładzie rękę na karku i pochyla się, rozcierając go jak obolały mięsień. Cały czas się uśmiecha.

Sama również nie mogę powstrzymać się od uśmiechu, tego zawstydzającego i niepohamowanego, gdy odbija się w tobie czyjaś radość.

– Trzy – mówimy jednocześnie z tłumem. Mój nos drga, a on przełyka ślinę.

– Dwa. – Jego klatka piersiowa unosi się, gdy bierze głęboki wdech, ale ja w ogóle nie mogę oddychać.

– Jeden. – Ręka, którą trzyma na swoim udzie, drga, a ja walczę z pragnieniem, by położyć na niej swoją dłoń.

– Szczęśliwego Nowego Roku! – krzyczą goście, ale nie my.

Pomieszczenie wypełniają dźwięki trąbek i strzelającego konfetti, a ja odwracam się w kierunku nagłego hałasu. Pary rzucają się na siebie jak wilki na ofiarę. Spoglądam w stronę sufitu, skąd powoli opada konfetti.

Kiedy wracam spojrzeniem do Matta, ten wpatruje się we mnie z zaciekawieniem, a między nami dryfuje zabłąkany srebrny listek.

– Szczęśliwego Nowego Roku, Lane – mówi, a jego uśmiech słabnie.

Wygląda na rozczarowanego. Z jakiegoś powodu mnie to uwiera. Podejmuję decyzję w ułamku sekundy i postanawiam zaryzykować. Odstawiam szklankę na schodek obok mnie i przykładam obie dłonie do jego policzków, ściskając jego twarz tak, jak robiłam to wiele razy słodkiej córeczce Chloe.

– Szczęśliwego Nowego Roku – mówię, przyciągając go do siebie. Jego usta rozciągają się w śmiechu na chwilę przed tym, jak lądują na moich.

Mocna dłoń łapie mnie za żuchwę, a ja wtulam się w jego dotyk. Jego skóra jest chłodna od butelki, a szorstkie opuszki palców muskają moją twarz tuż przy linii włosów. Poluźniłam uścisk na jego policzkach, jego wargi łagodnieją. Miałam rację. Te usta są tak przytulne!

Mija kilka uderzeń serca, a ja trwam w najsłodszym pocałunku, jaki kiedykolwiek przeżyłam. Czas zwalnia – jakby konfetti unosiło się wokół nas, zamiast spadać, głosy stają się niższe i przeciągają się, „Auld Lang Syne” zwalnia jak płyta winylowa obracająca się z połową prędkości.

Gdy odrywam się od ust Matta, nagle dociera do mnie, że świat nie jest taki nieruchomy. Impreza trwa, a ja znajduję się w miejscu, w którym nie chcę być, otoczona ludźmi i hałasami.

Mimo to, gdy siadamy z powrotem na schodach, mój puls przyspiesza, a motyle w brzuchu szaleją jak nigdy dotąd. W zamyśleniu przesuwam kciukiem po dolnej wardze. Jest ciepła i mrowi. Kiedy zauważam, że Matt mi się przygląda, udaję, że tego nie robię, i tą samą ręką przeczesuję włosy za uchem. Odchrząkuje, ale ja szukam szybkiej drogi ucieczki, a nie kolejnego tematu do rozmowy.

Byłam z wieloma ludźmi, całowałam wielu, ale nigdy nie czułam się po tym onieśmielona. Jakby część mnie została odsłonięta w chwili, gdy nasze usta się rozdzieliły. I nie podoba mi się to. Ani trochę.

Do domu, domaga się mój lęk. Zgoda, odpowiadam.

Wstaję i zadzieram podbródek, próbując ominąć go tak, by się nie przewrócić.

– Już wychodzisz? – Matt spogląda na mnie smutnymi oczami jak u pieska, podnosząc się powoli, gdy go mijam. Pojawia się poczucie winy, ale je odrzucam.

Jeszcze go zobaczysz. Prawdopodobnie i tak nie powinnaś wracać do domu z kolegą przyjaciółki. Trudno jest kogoś ignorować, jeśli będziesz widywać go na przyjęciach urodzinowych przez wiele lat.

– Czeka mnie nowy rozdział w życiu, Mattheus. – Wzruszam żartobliwie ramionami. Swobodnie, bez emocji, bez zmartwień. – Nie ma lepszego momentu niż teraz.

Kiwa głową, a jego uprzejmy uśmiech maskuje zakłopotanie.

– Powodzenia.

Spoglądam przez ramię, zerkając na niego po raz ostatni, i kiwam głową.

– Tobie również.

Żegnajcie, usta. Za wami będę tęsknić najbardziej.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

15 miesięcy później

Tego popołudnia, po zaledwie sześciu godzinach korzystania z aplikacji lovebite, otrzymałam propozycję trójkąta cztery razy. To musi być jakiś rekord. Ludzie widzą „zainteresowana kimkolwiek” i uznają, że dotyczy to każdego, i to jednocześnie.

Na studiach pewnie z radością bym się podporządkowała. Różnica polega na tym, że teraz wyłącznie pary proszą mnie o dołączenie do nich. To mniej więcej podsumowuje moje obecne życie.

Emily i Amos są świeżo zaręczeni, a Chloe i Warren pobrali się zeszłego lata. Kiedy cała nasza piątka się spotykała, pilnowali mnie jak dziecka, mówili głosem jak do słodkiego, niewinnego noworodka. Któregoś dnia, wzdychali wesoło do swoich drinków, przyjdzie twoja kolej, oznajmiali protekcjonalnie, karmiąc siebie nawzajem winogronami. Ta ostatnia część jest przesadą, ale tylko nieznaczną.

Ale dzisiaj – kiedy to zarejestrowałam się w mojej pierwszej w życiu aplikacji randkowej, bo niestety mam teraz posuchę i kryzys związany ze wspomnianą posuchą – są moje dwudzieste siódme urodziny. To początek nowej ery – pełnej dorosłości.

Tak więc, mówiąc słowami Taylor Alison Swift, to ja próbuję... zaliczyć (wersja Taylor).

Mój komputer rozbrzmiewa dźwiękiem kolejnej wiadomości od szefa, ale ignoruję ją, bo mam przerwę.

Tak naprawdę nie palę, ale w trosce o równość co kilka godzin robię sobie dziesięciominutową przerwę, tak jak moi współpracownicy.

Ta przerwa spotkała się z atakiem przychodzących powiadomień, a ja jeszcze nie odłożyłam telefonu. Poza prośbami o trójkącik mam kilka komentarzy na Instagramie, wiadomość od Emily o tym, jak bardzo jest podekscytowana moją urodzinową kolacją nie-niespodzianką, i mail od Matta.

Tak, mail. Wmawiam sobie, że doszło do pomyłki z prawem jazdy Matta, które kazałam mu pokazać, i nieprawidłowo wydrukowano jego rok urodzenia – tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty piąty zamiast tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty dziewiąty. Wysyła niemal wyłącznie maile. Facet pisze esemesy jednym palcem wskazującym i w każdej wiadomości podpisuje się swoim imieniem, więc szczerze mówiąc, te maile aż tak nie rażą. Bardziej chodzi o to, że pisze do mnie na komputerze stacjonarnym w pracy.

Zamiast otworzyć mail, klikam powiadomienie „masz dopasowanie”. Ach, tak, ładna brunetka, Valerie. Dwadzieścia dziewięć lat, samotna, zainteresowana kobietami, znak zodiaku: Bliźnięta. W jej opisie widzę, że: „jest tu, by bawić się dobrze, a nie długo”, więc zastanawiam się, czy to sytuacja rodem ze „Szkoły uczuć”, czy też ona jest aż tak banalna.

Wysyłam wiadomość: „Przestań ze mną pogrywać. Może do mnie wpadniesz, Valerie?”, i biorę łyk kawy – na niby, bo jeszcze jest parząca – za moją ukochaną Amy Winehouse, której piosenkę cytuję. Robię zrzut ekranu i wysyłam go na czat grupowy z Em i Chloe.

Chloe: Zapytaj, czy ma dobrego prawnika.

Emily: Powiedz, że tęsknisz za jej rudymi włosami!

Uwielbiam je.

Lane: Co dzisiaj włożyć? Jak bardzo mam się wystroić?

Chloe: A co jest dzisiaj???

Emily: Ona wie.

Chloe: Co?! Cholera! Uch... Prawdopodobnie włożę moją żółtą sukienkę.

Emily wysyła zdjęcie w dwuczęściowym kombinezonie w kolorze fuksji.

Lane: Dobra. Musisz się postarać.

Chloe: To twoje urodziny, Lane. Jeśli chcesz mieć imprezę w dresie, możemy to zrobić.

Lane: Hm... Jakieś pomysły, Em?

Emily przesyła GIF z wymuszonym uśmiechem i drgającym okiem.

Lane: Zalecam starania. Ja będę mieć ten vintage kombinezon, który chciałam włożyć.

Chloe: Ooch! Jest piękny!

Lane: Muszę wracać do pracy. Do wieczora, laski.

Kilka godzin później kończę projekt opakowania i wysyłam go do mojego przełożonego. Pudełko, które pomieści najnowszą, najbardziej wytrzymałą, najbardziej hardkorową, najbardziej ekstremalną, najbardziej zarąbistą, podwodną, 360-stopniową kamerę o wysokiej rozdzielczości z żywotnością baterii dłuższą niż moja wola życia. Wylogowuję się i rozpoczynam wyczerpujący powrót do domu: zamykam laptopa i robię dwanaście kroków od stołu do kanapy.

– Co za dzień, prawda, Simone?

Simone to królik, którego kupiłam, by zastąpić Emily, gdy wyprowadziła się od nas i zamieszkała z Amosem. Właśnie przeżywałam trudny moment, kiedy otworzyłam stronę z ogłoszeniami, i wtedy na nią trafiłam. Na nią i jej trójkę rodzeństwa. Czuję, że warto wspomnieć o tym rodzeństwie, by zaznaczyć, że jednak miałam jakieś resztki samokontroli. Wzięłam tylko jednego królika!

– Nie chcę być niegrzeczna... ale jeszcze nie złożyłaś mi życzeń urodzinowych. – Prostuję się, spoglądając na królicze mieszkanie, które kosztowało mnie więcej niż miesięczny czynsz. – Simone?

Szlag by to. Drzwi klatki są otwarte.

– Simone! – Rozglądam się gorączkowo. Na ogół zachowuje się jak mały Houdini, ale nie mogła uciec daleko; zazwyczaj po prostu zakopuje się pod kocem lub stertą prania.

Dzwoni mój telefon, więc odbieram bez zastanowienia.

– Halo? – mówię histerycznym głosem.

– Halo? – odpowiada moja siostra, wyraźnie zdezorientowana moim tonem. – Wszystko w porządku?

– Przepraszam, tak... Wzięłam cię za kogoś innego.

– Kogo?

– Simone.

– Twojego królika?

– Nie, Simone Biles! Tak, królika! Zgubiłam ją.

Słyszę ciche westchnienie i szuranie, które brzmi, jakby Liz przekładała telefon do drugiego ucha. Cholera. Jest zirytowana. Zapomniałam do niej wczoraj oddzwonić. Albo dzisiaj.

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Lane – mówi wyniośle.

– Och, pamiętałaś! – droczę się, próbując rozładować napięcie. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Kotleciku.

– Prosiłam cię, żebyś przestała mnie tak nazywać. Jesteśmy na to za stare.

Zwłaszcza teraz.

Kotlecik to przezwisko, które nadał jej mój ojciec, ponieważ nie potrafiła wymówić pulpecik. Głupota, ale do niej przylgnęła.

– Nawet nie przypominaj, ile mamy lat. – Wstaję i podnoszę z podłogi koc. Simone pod nim nie ma.

– Mama już do ciebie dzwoniła? – pyta.

– Tak, dziś rano przed pracą.

– Dobrze.

Nie podoba mi się, że moja siostra bliźniaczka upewnia się, czy nasza mama zadzwoniła do mnie w dniu naszych urodzin, by sprawdzić, czy nie powinna czuć się winna, bo jest ich ulubienicą i dzisiaj rano niewątpliwie wpłynęła jej na konto pokaźna kwota. Patrzę na drzwi do każdej sypialni i łazienki, wszystkie są zamknięte. Simone musi gdzieś tu być. Chyba że przecisnęła się przez otwory wentylacyjne? Cholera. Dałaby radę?

– Czy króliki są takie jak koty i mieszczą się w małych otworach? – pytam.

– Nie mam kota – odpowiada rzeczowo Liz.

– Zastanawiam się, czy Simone mogła uciec przez otwory wentylacyjne – wyjaśniam.

– Mam nadzieję, że nie. Wyrzucą cię z budynku, jeśli z wentylacji zacznie śmierdzieć rozkładającym się królikiem.

– Elizabeth! – wykrzykuję.

– Co? Przepraszam... – prycha.

– Mój królik uciekł w moje urodziny. – Osuwam się na krzesło. – Tak źle jeszcze nie było.

– Naprawdę? Jesteś tego pewna? – pyta ponuro.

– Och – szepczę.

Liz nic na to nie poradzi. Zawsze była... oschła. Nasza mama często powtarzała, że jesteśmy uosobieniem lewej i prawej półkuli mózgu. Liz jest pragmatyczna, logiczna, oziębła. Ja jestem niepraktyczna, kreatywna, emocjonalna. Razem stworzyłybyśmy kompletnego człowieka.

Nigdy nie pogodziłam się z myślą, że jestem połową czegokolwiek. Mój mózg wydawał się cały – po prostu inny niż Liz. Jest podobna do matki, a ja jestem bardziej jak ojciec. Rodzice tworzyli zgrany zespół, ponieważ lewa i prawa strona współgrały ze sobą, więc nasza matka miała takie samo podejście do nas, bliźniaczek. Kiedy jednak tata zmarł, równowaga w rodzinie została zaburzona. Po prawej stronie zrobiło się bardziej samotnie.

Nagle cechy, za które mnie ceniono – spontaniczność, wyobraźnia, empatia – zaczęły sprawiać, że czułam się obco we własnej rodzinie. To, a także usilne pragnienie ucieczki z mojej osobistej nawiedzonej rezydencji, skłoniło mnie do złożenia podania na studia artystyczne z dala od domu. Kiedy tu przyjechałam, odnalazłam kreatywność. Odnalazłam akceptację. I swoich ludzi.

Ale teraz moje przyjaciółki trafiły na swoje drugie połówki, więc ja nagle nie czuję się kompletna.

Jest jeszcze Matt. Słodki, przystojny, miły Matt, który w ciągu jednego krótkiego sylwestrowego pocałunku z obiektu zauroczenia zmienił się w zbyt ryzykowny wybór.

Okazało się, że nasze pierwsze prawdziwe spotkanie, kiedy byłam pijana, narzekałam na swoje życie i wyliczałam liczne porażki, nie pomogło mi zrobić na nim dobrego wrażenia, po którym mogłabym spodziewać się randki lub bzykanka, niezależnie od moich własnych intencji.

Wkrótce po naszym pocałunku zaczął nazywać mnie „młoda” i nawet raz poczochrał mi włosy. Uniwersalny przyjacielski gest. Chloe i Warren, którzy mają nadzieję, że będziemy razem, są pewnie rozczarowani, ale ja się z tego cieszę.

Matt nie jest typem faceta, który nadawałby się do przelotnej relacji. On „zobowiązanie” ma niemal wypisane na czole permanentnym markerem. Dzięki doświadczeniu zdobytemu podczas pomocy w wychowywaniu licznego rodzeństwa i przez nieco tatusiowatą budowę ciała uczynienie kogoś żoną i matką jest w jego przypadku nieodzowne. A to przeciwieństwo tego, dokąd zmierza moje życie. Więc przyjaźń jest najlepszym wyjściem – i to dobra przyjaźń.

Kilka tygodni po pamiętnym sylwestrze dowiedziałam się, że Matt dorastał na wyspie Vancouver prawie całkowicie bez dostępu do internetu. Postawiłam sobie za punkt honoru, że zaprezentuję mu wszystkie muzyczne, telewizyjne, filmowe i popkulturowe odniesienia, które przegapił.

Kiedy przeglądam coś w telefonie i widzę nawiązanie do jakiegoś fantastycznego kinowego arcydzieła – wcześniej trafiło na takie filmy, jak „Klub winowajców” i „Lizzie McGuire” – natychmiast wysyłam mu esemesa. Zgodził się, że trzeba go doedukować, a w zależności od poziomu mojej ekscytacji decydujemy, kiedy przyjdzie z pizzą. Najczęściej następnego dnia.

Oglądamy film obstawieni miskami przekąsek, pudełkami po pizzy, a nawet odgradzającą nas poduszką – bo nie potrzebujemy powtórki z zeszłego roku, gdy przypadkowo otarliśmy się o siebie rękami. A potem Matt wychodzi o przyzwoitej godzinie.

– Lane? Jesteś tam jeszcze? – pyta przez telefon Liz.

Cholera.

– Hej! Przepraszam. Szukam Simone. Jakie masz plany urodzinowe? – pytam, nadal niczym Elmer Fudd polując na królika.

– Phillip zabiera mnie na kolację.

Elizabeth i Phillip – nigdy nie przestanie mnie to bawić. Duszę w sobie śmiech, ale i tak z głębi gardła wyrywa mi się ciche parsknięcie.

– Przestań – ostrzega Elizabeth.

– Przecież nic nie powiedziałam! – protestuję.

– Twoja fascynacja brytyjską rodziną królewską jest dziwaczna.

– Przepraszam... Wasza Wysokość. – Uśmiecham się do telefonu, podnosząc krzesło, by sprawdzić pod stołem. Co jest, Simone? Masz eleganckie królicze mieszkanko! Piętrowe! Po co miałabyś z niego wychodzić?

– Cóż, dam ci już spokój. Zadzwonię do ciebie jutro.

– Możemy... popisać esemesy? – Waham się z tym pytaniem, ale jestem zmęczona tym codziennym wydzwanianiem. To, co zaczęło się jako postanowienie noworoczne, zamieniło się w ogromne utrapienie. Nie rozmawiamy o niczym konkretnym, na zmianę ciągniemy pogawędki o bzdurach lub wymieniamy się pasywno-agresywnymi uwagami na temat stylu życia tej drugiej. Tęsknię za nią, ale ta relacja już nie sprawia mi przyjemności. I są o wiele lepsze sposoby na wykorzystanie czasu niż zmuszanie się do rozmowy, prawda?

– Chyba tak, ale pomyślałam, że powiedzenie ci przez telefon o moich zaręczynach będzie odpowiedniejsze.

Upuszczam poduszkę, pod którą szukałam Simone.

– Słucham? – Zawieszam się. – Ale że co, kto i z kim?

– Dzisiaj Phillip zabiera mnie do mojej ulubionej restauracji. W zeszłym miesiącu zapytał mnie o rozmiar pierścionka, a mama poprosiła, żebym poszła z nią zrobić sobie paznokcie.

– Cholera... – Mrugam szybko. – No to z góry gratulacje?

– Prawdopodobnie pobierzemy się w ciągu najbliższych kilku miesięcy. Nie ma sensu czekać. Ceremonia odbędzie się w posiadłości jego rodziców, więc jeśli chodzi o pogodę, późna wiosna jest idealna. – Jest niewzruszona, jej głos jest całkowicie spokojny, a ja nie mogę pozbierać szczęki z podłogi.

– Kilka... kilka miesięcy? Liz, jesteś pewna? Poznałaś go niecały rok temu.

– Dziewięć miesięcy. To wystarczająco dużo czasu, by wyhodować nowego człowieka, więc też wystarczy, by zdecydować się go poślubić.

Tu mnie miała.

– Dobra... okej. Ale nie hodujesz w brzuchu człowieka, prawda?

– Jeszcze nie.

Boże, moja matka zwariuje. Wnuk. I to do tego z rodziny Hargreavesów. Jedynej, którą moja matka uważa za bogatszą, lepszą i bardziej wpływową niż jej rodzice, którym ona wciąż stara się zaimponować, chociaż już nie żyją. A teraz moja siostra wychodzi za ich najstarszego syna. Oni naprawdę są jak rodzina królewska.

– W porządku, w takim razie zadzwoń do mnie jutro – wyduszam.

– Jasne. Wszystkiego najlepszego, Lane.

– Wszystkiego najlepszego, Liz. – Ma rację. Jest już za stara, żeby nazywać ją Kotlecikiem. My jesteśmy za stare.

Kiedy się rozłącza, wpatruję się w telefon, aż kątem oka dostrzegam jakiś ruch.

– Simone, ty mała szujo, wracaj do klatki! – Rzucam się za nią i łapię ją za tylną łapę w połowie skoku.

Chwilę się szamotamy, ale udaje mi się ją złapać, nie raniąc żadnej z nas.

– Powinnam była wziąć twoją siostrę. Założę się, że nie posunęłaby się do takich manewrów. – Z przerażeniem zatrzymuję się w miejscu. – Nie... to było okrutne. Jesteś wspaniała. Twoja siostra jest inna, ale to nie znaczy, że lepsza. Przepraszam.

Cholera. Kobiety naprawdę w końcu zmieniają się w swoje matki.

Wkładam Simone do klatki i sprawdzam czas. Mam niecałą godzinę, żeby się przygotować, zanim przyjedzie po mnie Emily. Właściwie powiedziała, że odbierze mnie po odebraniu pozostałych, ale nie jestem pewna, o kogo jej chodziło. Na pewno Chloe, Warren, Amos i Emily, ale...

Lane: Z kim się dzisiaj spotykamy?

Emily: Ze wszystkimi.

Lane: Zastanawiam się tylko, czy wszyscy zmieścimy się do twojego samochodu.

Emily: Zmiana planu, Warren zawiezie naszą szóstkę swoim vanem.

Lane: Super!

Emily: Więc tak, Matt też będzie ;)

Lane: Nie o to pytałam, ale to świetnie!

Od razu pędzę pod prysznic.

Godzinę później kończę makijaż, ćwicząc afirmację, i biorę siedemdziesiąt pięć miligramów sertraliny przepisanej przez pierwszego lepszego, ale miłego lekarza w lokalnej przychodni. Tabletki trzymam w kosmetyczce, a afirmacje na karteczce samoprzylepnej na lustrze.

„Zawsze mogę wrócić do domu, ale wychodzenie jest fajne”.

„Jestem bezpieczna, gdziekolwiek się znajdę”.

„Środowisko, którego nie mogę kontrolować, jest wspomnieniem w trakcie tworzenia”.

Dodałam nową, potrzebną tylko na dzisiejszy wieczór, i nie na papierze.

„Nie będę flirtować z Mattem, bez względu na to, jak bardzo się upiję. Nawet jeśli założy szarą koszulę. Nawet jeśli kilka razy potrząśnie nadgarstkiem, by zegarek wrócił na swoje miejsce, bo ten ruch zawsze mnie pociągał”.

Te przypomnienia są konieczne. Doskonale zdaję sobie sprawę z wielu powodów, dla których Matt i ja nie moglibyśmy stworzyć dobrej pary, ale jednocześnie wciąż jestem szaloną flirciarą. Poflirtuję nawet z latarnią, jeśli mrugnie do mnie we właściwy sposób. Ale z Mattem, kiedy coś mi się wymsknie, jest potem niezręcznie. Jakbym rozebrała się do naga i wbiegła do publicznej fontanny. Nikt mnie do tego nie nakłonił, ale przeze mnie robi się dziwnie. Więc staram się nie flirtować z nim w ogóle... ale kurde, czasami to trudne.

Wskakuję w obcisły, aksamitny czarny kombinezon i wypuszczam intensywnie różowe włosy z gumki recepturki, której tego ranka użyłam zamiast zwykłej. Po delikatnym napuszeniu włosy układają się całkiem ładnie, a ich najdłuższe kosmyki łaskoczą mnie w obojczyk. Dobrze, że mam dzisiaj good hair day, bo już mi brakuje czasu na przygotowania.

Moje ciało jest drobne pod względem postury i wzrostu, ale już je zaakceptowałam i jest dla mnie neutralne. Cieszę się, że nie muszę nosić stanika, jeśli nie chcę, a mały rozmiar znacznie ułatwia zakupy w sklepach z używanymi rzeczami, ale gdy przyglądam się moim wąskim biodrom, płaskiej klatce piersiowej i pośladkom, niekiedy wciąż przypominają mi się okrutne słowa moich kolegów z liceum.

Chłopak, tyczka, deska, szkielet – przezwiska nie były zbyt oryginalne, ale etykietki przylgnęły.

Pewnie dlatego zawsze wolałam nosić workowate, ciemniejsze ubrania, które dobrze ukrywają sylwetkę, i mam sporo tatuaży w patchworkowym stylu, które są widoczne tylko dla mnie. Ale dzisiaj żadnych workowatych ubrań. Dzisiaj ten kombinezon zdziała cuda z moją samooceną. Wyglądam seksownie.

Mój telefon oznajmia nadejście wiadomości od Chloe. Czekają przed domem. Pozwalam sobie na ostatnie spojrzenie w lustro i pokazuję kciuki swojemu odbiciu.

Dasz radę, mówię do dziewczyny w lustrze. To będzie zarąbista noc.

Surowo celuję w nią palcem. Tylko nie flirtuj z Mattem. 

[...]

PRZYPISY
[1] Wszystkie cytaty z „Hrabiego Monte Christo” w przekładzie Klemensa Łukaszewicza (przyp. tłum.).