44,00 zł
Przed wami drugi tom serii „Bracia Bergman” – rozczulający romans, w którym bohaterowie zakochują się w sobie nie pomimo dzielących ich różnic, ale właśnie dzięki nim.
Przeciwieństwa się przyciągają, a ta historia jest na to najlepszym dowodem.
Ren jest hokeistą o tak pogodnym usposobieniu, że w jego obecności każdy musi się uśmiechnąć. W dodatku prawdziwy z niego przystojniak. Frankie to mocno stąpająca po ziemi i zrzędliwa z natury menedżerka. Wydawałoby się, że nie ma dwojga ludzi, którzy bardziej do siebie nie pasują. Nikt nie wie, że Ren od lat podkochuje się w dziewczynie, ale ponieważ pracują razem – Frankie zajmuje się mediami społecznościowymi drużyny hokejowej – trzyma się od niej z daleka.
Kiedy nagle los pcha ich ku sobie, okazuje się, że nie tak łatwo bronić się przed uczuciem. Problem w tym, że Frankie nie raz już została zraniona i ma problemy z zaufaniem komukolwiek. Na szczęście Ren nie zamierza zaprzepaścić szansy. Nawet jeśli się nie spodziewa, jak ciężko będzie musiał się napracować, by zdobyć serce dziewczyny.
Chloe Liese uważa, że każdy zasługuje na romantyczną historię. Swoje opowieści wypełnia pikantnymi scenami, sercem i humorem. Gdy akurat nie jest zajęta wymyślaniem kolejnej powieści, spędza czas na świeżym powietrzu, grając w piłkę nożną, albo w domu, razem z rodziną i ukochanymi kotami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 386
Tytuł oryginału
Always Only You
Copyright © 2020 by Chloe Liese
All rights reserved
Projekt okładki i ilustracje
Sam Palencia
Opracowanie wersji polskiej okładki
Ewa Wójcik
Redaktor inicjujący
Jadwiga Mik
Redaktor prowadzący
Katarzyna Muszyńska
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Sylwia Kozak-Śmiech
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8391-676-7
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla niepasujących.
Jesteście wspaniali.
Zawsze znajdzie się
dla Was miejsce.
Informacja o zawartości
*ZAWIERA SPOJLERY*
Niniejsza książka jest romansem zawierającym sceny erotyczne opisujące w szczegółach akty seksualne za obopólną zgodą. Główna bohaterka jest osobą ze spektrum autyzmu i cierpi na chorobę chroniczną w postaci reumatoidalnego zapalenia stawów. Mam nadzieję, że dzięki własnym doświadczeniom oraz wsparciu specjalistów i czytelników zdołałam potraktować ten wątek z należytym szacunkiem i wrażliwością.
„Niczego nie chcesz prócz cierpliwości,
a może dajmy temu bardziej fascynujące imię:
nazwijmy to nadzieją”.
Jane Austen, Rozważna i romantyczna
Rozdział 1
Frankie
Playlista: Hey Violet, Better By Myself
Ren Bergman zawsze się szczerzy jak głupi do sera.
Znam go trzy lata i widziałam go nieuśmiechniętego dwa razy. Pierwszy był wtedy, gdy chłopak leżał nieprzytomny na lodowisku, więc w sumie się nie liczy. Drugi – kiedy jakaś obłąkana fanka przepchała się przez tłum, wrzeszcząc, że wytatuowała sobie jego twarz pod majtkami, ponieważ, tutaj cytat, „marzyć zawsze można”.
Jednak nie licząc tych dwóch nadspodziewanie ponurych momentów, Ren jest chodzącym promykiem radości, odkąd go poznałam. I chociaż ja raczej przypominam chmurę burzową, doceniam to, że jego dobroć, której nie powstydziłby się Święty Mikołaj, czyni moją robotę łatwiejszą.
Pracuję jako koordynatorka mediów społecznościowych dla drużyny Los Angeles Kings i jestem do tego stworzona. Hokeiści są znani z tego, że nie zawsze zachowują się tak, jak powinni dobrze wychowani ludzie. Kiedy dostajesz miliony dolarów za uprawianie sportu, który uwielbiasz, twoje ego rośnie i odzywa się w tobie rozwydrzony dwulatek. Bić. Walić. Popychać.
Z fortuną przychodzi też sława i rozanielone wielbicielki na wyciągnięcie ręki – te też niestety w niczym nie pomagają. Tak, wiem, że trochę zarymowałam. Lubię rymować i co mi zrobicie?
Podczas gdy dział PR ma cudowny przywilej gaszenia wizerunkowych pożarów, ja dzień w dzień podlewam medialny ogródek, którym jest obecność naszej drużyny w mediach społecznościowych. Jestem przyklejona do chłopaków i z komórką w ręce dbam o to, by fani mieli z nimi stały kontakt, oraz realizuję zadania wyznaczone przez PR-owców – nieformalne wywiady, żarty, jakieś lekkie pranki, zdjęcia, GIF-y, od czasu do czasu wiralowy mem.
Dokumentuję również nieformalne wyjścia skierowane do naszych gorzej reprezentowanych fanów. Nie jest to coś, co znalazło się w mojej umowie o pracę, ale głęboko wierzę w przeciwdziałanie wykluczaniu ludzi z powodu ich odmienności, więc starałam się to po trochu wprowadzać. Nie chcę, by nasi hokeiści byli dostępni dla fanów – chcę, by nasza drużyna inspirowała swoich wielbicieli do zwiększania dostępności.
Muszę się przez to wydawać urocza, prawda? Jednak prawda jest taka, że żaden z chłopaków by mnie tak nie określił. Właściwie moja reputacja jest zupełnie inna i zyskałam przydomek Jęczącej Frankie. I chociaż nadano mi go na podstawie półprawd i licznych nieporozumień, przyjęłam go z otwartymi ramionami. Ostatecznie w ten sposób wszyscy mamy łatwiej.
Wykonuję swoją pracę z kwaśną miną. Jestem bezpośrednia i konkretna. Lubię powtarzalność zadań, skupiam się na celach i dbam o to, by choćby skały srały, nie zbliżać się do graczy. Tak, przez większość czasu dobrze się dogadujemy. Jednak muszę stawiać granice, skoro jako kobieta niemal nieustannie znajduję się w towarzystwie ponad dwudziestu sportowców nabitych testosteronem po uszy – kolesi, którzy wiedzą, że stoję po ich stronie, ale przynoszę ze sobą burzę i lepiej się do mnie nie zbliżać, jeśli nie chce się zostać trafionym piorunem.
Podobnie jak chmury burzowe i słońce w zgodzie współdzielą niebo, tak Renowi i mnie dobrze się ze sobą współpracuje. Za każdym razem, kiedy dział PR ma jakiś zabójczy pomysł, a ja wymyślam solidne socialmediowe przyłożenie – wybaczcie mieszanie sportowych metafor – Ren mnie wspiera.
Tandetny skecz w szatni, by zebrać pieniądze na miejskie programy sportowe? Wchodzi Ren, cały uchachany, z luzem i urokiem rzucając uzgodnione kwestie. Sesja zdjęciowa dla zbiórki miejscowego schroniska dla zwierząt? Ren chichocze, gdy kotki drapią jego wielgachne bary, a szczeniaczki piszczą, łasząc się o atencję, by potem oblizać jego brodę, gdy on posyła im ten swój szeroki, promienny uśmiech.
Czasami aż mnie coś ściska w żołądku. Wciąż robi mi się trochę dziwnie, kiedy przypominam sobie, jak Ren usiadł z młodą pacjentką onkologii. Zrobił się biały jak ściana ze względu na swój strach przed igłami, ale opowiedział jej największe suchary świata, oddając krew, gdy ona miała jakieś badania – żeby mogli być odważni razem.
A w tle brakowało już tylko westchnienia kobiecej części widowni.
Nie powinnam narzekać. Naprawdę nie powinnam. No bo ten koleś to wiecznie uśmiechnięta góra mięśni, która nie tylko ciągle strzela gole, ale jeszcze znacznie ułatwia mi robotę. Jednak taka maruda jak ja zniesie tylko pewną dawkę słońca. A przez trzy lata Ren był bardzo blisko tej granicy.
Jestem w szatni i właśnie gapię się w telefon, próbując ogarnąć chamskiego trolla na profilu drużyny na Twitterze, jednocześnie przechodząc przez labirynt półnagich mężczyzn. Widziałam ich już tysiąc razy, są mi kompletnie obojętni…
Nagle moja twarz uderza w twardą gołą klatę.
– Wybacz, Frankie. – Silne dłonie łapią mnie za ramiona. To chodzący promyk szczęścia we własnej osobie, Ren Bergman. Jednak tym razem nie ma na sobie koszulki, co jest kompletnie nie w jego stylu. Normalnie jest najskromniejszy z całej bandy.
Jestem w miarę wysoka, co sprawia, że mój wzrok ląduje prosto na wyrzeźbionych jak w kamieniu mięśniach piersiowych chłopaka. Jego płaskie ciemne sutki się naprężają, gdy powietrze chłodzi wilgotną skórę. Próbuję odwrócić oczy, ale one działają bez udziału mojej woli i zjeżdżają w dół, daleko w dół, aż po jego sześcio-, nie, ośmio-, nie… Cholera jasna, po prostu wielopak.
Przełykam ślinę tak głośno, że praktycznie słychać echo.
– S-spoko.
No hejka, witaj, chropawy głosie namiętnej damy do towarzystwa.
Chrząkam i odklejam wreszcie spojrzenie od jego ciała.
– Nie przejmuj się, to moja wina – mówię i unoszę telefon, poruszając nim na boki. – Zasłużyłam sobie, łażąc z nosem w ekranie.
Ren się uśmiecha, a mój nastrój jeszcze mocniej pikuje. Mózg tego kolesia pewnie w jeden dzień produkuje tyle dopaminy, co mój przez rok.
Przeciąga dłonią po pucharowej brodzie, a następnie drapie się po karku – w ciągu tych paru lat przekonałam się już, że to jego tik nerwowy. Jego biceps się napręża, podobnie krągły bark, a ja staram się nie pożerać wzrokiem jego ogromnych mięśni grzbietu, które razem z długą i wąską talią nadają jego sylwetce kształt litery V.
Ta wizualna uczta przyprawia mnie o zwarcie, które czyści mój mózg na czas dwusłownego refrenu.
Rany. Muskuły.
To chyba dlatego, że chociaż reszta drużyny to praktycznie nudyści, Ren zawsze znika pod prysznicem i wraca w garniturze, wyprasowanej koszuli i krawacie. Nigdy wcześniej nie widziałam tyle gołej skóry Rena Bergmana. Przenigdy.
I jestem tym całkowicie pochłonięta.
– Ociupinkę się obnażyłeś – wypalam.
Rumieni się i opuszcza rękę.
– Racja. – Nachyla się, unosi brew i mówi konspiracyjnym szeptem: – Jesteśmy w szatni, wiesz?
Powstrzymuję palącą chęć, by uszczypnąć go w sutek.
– Nie dokazuj, Bergman, jeszcze nie skończyłam. – Robię krok do tyłu, bo, ja pierdzielę, ten człowiek pachnie wybornie. Świeżym mydłem i nutą ciepłego piżma. To kusząco męska woń. – Normalnie nie paradujesz tutaj nagi jak…
Mija nas Kris z gołą dupą i wrzeszcząc, trzepie Rena ręcznikiem. Wskazuję tego żartownisia i dodaję:
– Schar właśnie doskonale zilustrował, co chciałam powiedzieć.
Ren jeszcze bardziej się czerwieni, ucieka wzrokiem.
– Masz rację. Normalnie nie paraduję w ten sposób. Po prostu zapomniałem o czymś.
– O czym? Masz tam swój garnitur.
Widzę go z tego miejsca, wiszący niedaleko pryszniców. Mądry człowiek z tego Rena – para unosząca się w powietrzu wygładzi zagniecenia.
Cholera, a teraz wyobrażam sobie Rena w zaparowanej łazience.
– Cóż, no… – zaczyna. – Zapomniałem tego, co się nosi pod garniturem.
– Och.
Moje policzki robią się gorące. Oczywiście. Koleś zapomniał bokserek. Och, a może jednak slipów… Muszę przestać o tym myśleć – a ja zatrzymuję go niespodziewanie niczym hiszpańska inkwizycja.
Zupełnie jakby potrafił odczytać moje brudne myśli, Ren przeszywa mnie tym nienaturalnie intensywnym wzrokiem – jego oczy są kocie i jasne jak lodowisko.
– To ja już pójdę – rzuca.
– Świetny pomysł.
Robię krok w prawo, ale Ren również. Oboje śmiejemy się niezręcznie. Potem on próbuje mnie obejść z drugiej strony, lecz ja wpadam na ten sam pomysł.
– Chryste… – mruczę pod nosem. Żenujące. Gdyby ziemia pod moimi stopami zechciała mnie teraz pochłonąć, ta chwila znacząco by zyskała.
– Czekaj.
Ciepłe dłonie Rena jeszcze raz lądują na moich ramionach. Dotyka mnie delikatnie, nie jak kumple z drużyny, którzy najwyraźniej nie potrafią nie potrącać mnie niczym Hulki. Wzdrygam się za każdym razem, gdy mam z nimi kontakt fizyczny, lecz gest Rena jest pełen gracji i kontrolowany.
– Ja pójdę tędy – mówi. – A ty tędy.
Niczym drzwi wahadłowe, wreszcie się wymijamy. Chciałabym powiedzieć, że się nie obejrzałam, by podziwiać tyłek kolesia zasłonięty ręcznikiem, gdy odchodził, jednak nie mam w zwyczaju kłamać.
– Fraaaaankie! – wrzeszczy ktoś ohydnie.
To Matt Maddox. Zły yin czystej dobroci yang Rena.
– Chryste, daj mi siłę – mamroczę.
W naszym małym zbiorze porównań do natury, w którym ja jestem chmurą burzową, a Ren słońcem, Matt jest śmierdzącym siarką gejzerem wzbudzającym powszechny popłoch. Podczas gdy Ren jest ciepły i zawsze uprzejmy, Matt – mówiąc krótko – to gnojek, przed którym powinno się ostrzegać jak przed tornado.
Właśnie przecina szatnię i zbliża się do mnie. Nie pierwszy raz. Niestety.
Szykuję się na uderzenie. Chowam telefon i pamiętam, by oddychać ustami. Jestem przyzwyczajona do panującego tu smrodu, lecz bezpośrednio po meczu od chłopaków bije wyjątkowo dojrzała woń, a ja mam wyczulony węch. Często dopadają mnie tutaj mdłości.
Matt otacza mnie śmierdzącym ramieniem, aż mam dreszcze. Zaciskam szczęki, żeby się za mocno nie skrzywić.
– Gdzie twój telefon? – rzuca. – Myślę, że powinniśmy strzelić sobie selfiaczka, Frank.
Nurkuję pod jego wielką łapą i wycofuję się poza jego zasięg.
– A ja myślę, że bardziej przydałby ci się prysznic. Ty rób swoją robotę, Maddox, a ja będę robiła swoją.
Przeczesuje mokre od potu włosy, zgarnia je z twarzy, po czym wzdycha.
– Pewnego dnia w końcu cię złamię.
– Powodzenia, kolego. Przyda ci się. – Odwracam się, wyciągam komórkę i włączam aparat, ustawiając urządzenie tak, by w kadrze znalazły się chłopaki za mną, ale nie Matt. Nikt już nie jest przesadnie rozebrany, widać zaledwie parę nagich klat, a większość hokeistów zdążyła już włożyć garnitury. Fani kochają takie foty bardziej niż pączki. – Uśmiech, chłopaki!
Wszyscy obracają głowy w moją stronę, posłusznie rozciągając usta. Dobrze ich wyszkoliłam.
– Dzięki. – Chowam telefon i ruszam w stronę wyjścia. – Nie zapomnijcie o burgerach u Louiego. Tylko nie pijcie za dużo. A gdybyście mimo to zamierzali się nabzdryngolić, wracajcie uberem.
Po szatni niesie się echo „Tak, Frankie”, a ja otwieram drzwi zamaszystym gestem kobiety zadowolonej ze swojego poukładanego i przewidywalnego życia. Takie lubię najbardziej.
U Louiego zrzucam blezer i podciągam rękawy, szykując się do jedzenia. Garnitury i barowe jedzenie nie idą co prawda w parze, ale nigdy nie mam czasu na przebranie się po wykonaniu pomeczowych obowiązków, a przed wspólnym wyjściem, więc niestety muszę mieć na sobie to, co zwykle noszę do pracy.
Podobnie jak pozostali pracownicy i gracze, w dniu meczu ubieram się w elegancki strój, za każdym razem ten sam: czarny blezer z baskinką, spodnie do kostek oraz białą koszulę z czarnymi guzikami. Dzięki krótkim nogawkom mogę pokazać sneakersy Nike Cortez w barwach naszej drużyny – czerni i srebrze. Do tego paznokcie zazwyczaj maluję na błyszczącą czerń ze srebrzystym połyskiem na środkowym palcu, ponieważ dzięki temu pokazywanie fakolca jest niemal wytworne. Cała stylówka pasowałaby Wednesday Addams, a przyświecał mi właśnie taki cel – zniechęcanie do kontaktu. Ludzie trzymają do mnie dystans. Lubię to.
– Podwójny cheeseburger – rzuca Joe, nasz barman.
– Dzięki. – Kiwam głową i przyciągam do siebie talerz.
W tej knajpie jest o tyle fajnie, że nasze zamówienia mają priorytet – banda głodnych sportowców po meczu potrzebuje żarcia natychmiast – dlatego już dziesięć minut po przyjściu z zakasanymi rękawami wgryzam się w swoją kanapkę, czując ściekający mi po nadgarstkach tłuszcz. Przytrzymuję burgera nad talerzem i nachylam się, by wypić przez słomkę solidny łyk piwa korzennego.
Bar Louiego to jedna z tych knajp, których z roku na rok zdaje się coraz mniej w chrupiącym granolę Los Angeles. Przysięgam, że raptem cztery lata temu, kiedy się tutaj przeprowadziłam, miasto wciąż było stolicą tłustych burgerów i najlepszego żarcia ulicznego. Teraz wszędzie są tylko bary z sokami i szajsem, który według Gwyneth Paltrow ma zapewnić płaski brzuch.
Piwo korzenne przyjemnie musuje mi w żołądku. Wyjmuję z kanapki plasterek kiszonego ogórka i zaczynam go chrupać.
– Życie jest za krótkie, żeby zrezygnować z burgerów.
Siedząca obok mnie Willa mruczy z aprobatą. Dziewczyna spotyka się z bratem Rena, Ryderem. Starają się przyjeżdżać na kilka meczów w każdym sezonie, więc to nie jest nasza pierwsza rozmowa, niemniej pierwszy raz mamy okazję zacieśnić więź smutną refleksją na temat zdrowszych nawyków południowokalifornijskiej kuchni. A raczej ja od pięciu minut wygłaszam swój monolog, Willa zaś tylko mruczy przy jedzeniu, najwyraźniej się ze mną zgadzając. Zdarza mi się fiksować na różnych rzeczach i mówię wtedy dłużej niż większość ludzi. Przekonałam się już, że dla jednych bywa to irytujące, dla innych nudne, a niekiedy udaje mi się kogoś zainteresować.
Niestety zazwyczaj dopiero po czasie zdaję sobie sprawę, że to zrobiłam. Przysięgam, że nie zmyślam. Nie potrafię tego poznać, kiedy to się dzieje. Wszyscy znają to powiedzenie „Szczęśliwi czasu nie liczą” i chyba tylko tak mogę wyjaśnić, jak działa moja świadomość, kiedy jestem na fali, mówiąc o czymś z taką ekscytacją – nie umiem wtedy ocenić, jak długo to trwa.
Jednak trochę się już z Willą poznałyśmy, więc wiem, że czujemy się w swoim towarzystwie na tyle swobodnie, że kazałaby mi się zamknąć albo zmienić temat, gdyby chciała. Jako zawodowa piłkarka nie ma zbyt wiele wolnego czasu, więc spotkałyśmy się raptem kilka razy przy okazji wizyt jej i Rydera w mieście, ale od początku nadawałyśmy na tych samych falach.
– Cudowne burgery – mówi z pełną buzią, między jednym kęsem a drugim. – Nie potrafiłabym z nich zrezygnować. Trenerka pewnie mnie za to zabije, ale ja pierdzielę, nie ma nic lepszego niż podwójny cheeseburger na koniec długiego dnia. Nie obchodzi mnie mój ślad węglowy. Zabijcie tę krowę i ładujcie ją do mojego żołądka.
Ryder odrywa się na chwilę od toczącej się obok rozmowy i nachyla się, by powiedzieć:
– Zignoruję ten niepoprawny ekologicznie komentarz, ponieważ dobrze całujesz, słońce, a ja i tak w osiemdziesięciu procentach gotuję nam dania na bazie roślin.
Willa uśmiecha się do niego, zmieszana.
– Czasami żałuję, że te ustrojstwa na twoich uszach działają aż tak dobrze, Ry.
Ryder nosi aparaty słuchowe, które są niemal całkowicie zasłonięte przez jego gęste blond włosy. Podobnie jak Ren, Ryder to przystojniak: krótka broda, zielone oczy i kości policzkowe brata.
Willa i Ryder mieszkają w stanie Waszyngton, gdzie Willa gra dla Reign FC, a ich dom znajduje się w środku lasu. Jak tak na nich patrzę, totalnie jestem w stanie sobie to wyobrazić. Ryder ma w sobie coś z typa lubiącego przyrodę – w tej flaneli, spłowiałych dżinsach i ciężkich butach. Willa pasuje do niego strojem: ma na sobie ciepłą i praktyczną bluzę z logo UCLA oraz dżinsy z dziurami; jej wielkich bursztynowych oczu i pełnych ust nie podkreśla żaden makijaż, a niesamowitej burzy loków i fal niczym nie stylizuje – po prostu nieposkromiona, dzika uroda.
Willa jest naturalna i w wyglądzie, i w zachowaniu, za co ją lubię. Najlepiej dogaduję się z ludźmi, którzy niczego nie udają, a pod tym względem dziewczyna przypomina mi moje dwie przyjaciółki w LA, Annie i Lo. Nigdy nie było mi łatwo nawiązywać bliższych relacji, ale czuję, że z tą przyziemną miłośniczką burgerów, która siedzi obok, daję sobie radę całkiem nieźle.
Ryder szczerzy się do niej i uśmiech dziewczyny się powiększa. Z plaśnięciem odkładam kanapkę na talerz i maczam frytkę w keczupie.
– Rany boskie, no weźcie już się pocałujcie.
Ryder wybucha śmiechem. Cmoka swoją dziewczynę w skroń, a potem wraca do przerwanej rozmowy z Renem, naszym kapitanem Robem, bramkarzem François i Linem, obiecującym obrońcą żółtodziobem.
– Przepraszam. – Willa popija lemoniadę, czerwona jak burak. – Wciąż jesteśmy na etapie motylków w brzuchu i nie umiemy się od siebie odkleić.
Macham frytką.
– To ja powinnam przeprosić. Mój mózg nie ma filtra. Większość myśli od razu wylatuje ustami. Nie chciałam być niemiła. Jesteście zakochani i szczęśliwi. Nic w tym złego.
Willa uśmiecha się i sięga po burgera.
– Dzięki. Wiesz, kiedyś okazywanie uczuć w miejscu publicznym wydawało mi się obrzydliwe. Widząc takie osoby, zawsze się zastanawiałam, czy to naprawdę takie trudne wytrzymać z całym tym obściskiwaniem się do powrotu do domu. – Gryzie potężny kęs kanapki i kontynuuje z pełną buzią: – A potem poznałam Rydera i dotarło do mnie, że przy właściwej osobie to naprawdę nie takie proste.
Jedzenie staje mi w gardle. Co za przerażająca wizja: czuć do kogoś aż takie przyciąganie, by nie być w stanie oprzeć się miłości. Próbuję się uśmiechnąć, by pokazać, że wszystko okej, ale jakoś nie umiem. Za każdym razem, kiedy staram się zmusić do uśmiechu, wyglądam, jakbym miała zaraz zwymiotować.
Willa się śmieje.
– Wyglądasz, jakbym właśnie powiedziała, że masz w tej bułce psie gówno zamiast mięsa.
Bingo.
Wreszcie chrząkam i wbijam wzrok w talerz.
– No…
W sumie trudno wyjaśnić moje podejście do związków. I chociaż lubię Willę, nie jestem gotowa, by się jej z tego zwierzać. Czuję, jak trąca mnie łokciem.
– Hej, tylko żartowałam. – Zadziera brodę i patrzy na mnie przez chwilę. – Związki to nie twoja bajka, co?
Potrząsam głową i biorę kęs.
– Nie moja. Nie mam nic przeciwko, po prostu siebie jakoś w żadnym nie widzę.
– No. Ja też byłam przeciwna, kiedy poznałam drwala. – Wskazuje kciukiem Rydera w otoczeniu chłopaków.
Ren właśnie się z czegoś śmieje, na co jego brat też zaczyna rechotać. Z profilu wydają się niemal bliźniaczo podobni, różni ich jedynie to, że wszystko w Renie przyciąga moją uwagę: niesforne rdzawe fale, długi nos, wyraziste kości policzkowe. Ta pucharowa broda, którą jakoś udaje mu się trzymać w ryzach, więc nadal widzę zarys jego ust, nieustannie rozciągniętych w kpiarskim rozbawieniu. Oczy mu się marszczą w kącikach, gdy się śmieje, do tego ma taki nawyk, że chwyta się za pierś i pochyla do przodu, jakby czyjś żart trafiał go prosto w serce.
Taki szczęśliwy. Taki beztroski. Jak to jest żyć w ten sposób? Bez żadnych trosk?
Nie mam bladego pojęcia. W poprzednich związkach to ja byłam źródłem zmartwień – zestawem problemów i komplikacji, którym trzeba było stawić czoło. W mojej rodzinnej miejscowości ludzie traktowali mnie jak ciężar, nie jak człowieka. Wyciągnęłam z tego dwa wnioski. Po pierwsze, nadszedł czas na przeprowadzkę, a po drugie – aby ochronić się przed powtarzaniem tych upokorzeń, moje serce lepiej zostawić w spokoju, zamknięte na głucho.
Dlatego ubieram się na czarno. Nie uśmiecham się. Chowam się za ciężką kotarą ciemnych włosów i długiej na kilometr listy zadań do wykonania. Witam z szeroko otwartymi ramionami każde porównanie do wiedźmy, chodzę z wiecznie ponurą miną i przy każdej okazji burczę w odpowiedzi. Nie zacieśniam więzi z sąsiadami i nie uczestniczę w drużynowych piknikach. Zostaję bezpieczna w swojej samotności, zimna i niedotykalska.
Mam ku temu zajebiście poważne powody. Nie zamierzam nigdy więcej znosić takiego traktowania jak kiedyś.
Willa delikatnie poklepuje moją dłoń, po czym wrzuca sobie do ust frytkę.
– Chcesz wiedzieć, co sprawiło, że zmieniłam zdanie?
Patrzę na nią.
– Nie.
Znowu wybucha śmiechem.
– Ach, Frankie. Jesteś super. Rooney się w tobie zakocha.
– Rooney?
– Moja najlepsza przyjaciółka z uczelni. Teraz studiuje prawo biomedyczne na Stanfordzie.
Rzadko mi się to udaje, ale tym razem jakoś jestem w stanie ugryźć się w język i nie wspomnieć o tym, że sama mam plany, by studiować prawo. Parę miesięcy temu wysłałam podanie do UCLA. Miałam prawdziwą obsesję na punkcie stworzenia absolutnie perfekcyjnych dokumentów, więc jestem właściwie pewna, że niczego nie można im zarzucić. Jednak nie dostałam jeszcze informacji o przyjęciu na studia.
Trzymam gębę na kłódkę i popijam piwo korzenne.
– Ktoś z rodzeństwa Bergmanów na pewno niedługo będzie miał urodziny – ciągnie Willa.
O ile dobrze pamiętam, Ren wspominał coś o dużej rodzinie. Podobno większość mieszka w pobliżu. Chłopak jest jednym z tych szczęśliwców, którym udało się podpisać kontrakt z drużyną z rodzinnego miasta, i nie zamierza nigdy stąd wyjeżdżać. Dla mnie – byłej nowojorczanki, która przeprowadziła się na drugi koniec kraju – to niepojęte.
– Chyba Ziggy. – Willa patrzy w sufit, przeglądając jakiś mentalny kalendarz. – Tak, myślę, że następna jest Ziggy. Kiedy zeszliśmy się z Ryderem, a już szczególnie po naszej przeprowadzce do Tacomy, Rooney zaczęła bywać na wszystkich imprezach rodzinnych Bergmanów, żeby spędzić ze mną jak najwięcej czasu. Jest ekstrawertyczną jedynaczką, więc zakochała się w wielkiej rodzinie i teraz stała się honorową Bergmanką. Wpadnij na przyjęcie Ziggy, a poznasz Rooney.
Krztuszę się piwem.
– Eee, ale dlaczego miałabym to zrobić?
Willa poklepuje mnie po plecach.
– Bo właśnie cię zaprosiłam. Potrzebuję trochę solidarności, Frankie. Żaden z Bergmanów nie jest dość ponury albo niedostosowany społecznie, nawet Rooney. Nie tak jak ty i ja.
– Dzięki… Chyba?
– Brakuje mi równie zrzędliwej kompanki. Poważnie, przyjdź. Kumplujecie się z Renem. Jego mama ciągle wierci mu dziurę w brzuchu, żeby przyprowadził jakąś dziewczynę. Założę się, że z przyjemnością zabrałby ciebie.
W jej wypowiedzi jest tyle wprawiających w osłupienie stwierdzeń, że brakuje mi słów. Mrugam szybko, grzebiąc we frytkach.
Willa sięga po jedzenie, lecz zamiera na chwilę przed kolejnym gryzem.
– No i tak między nami: gdybyś kiedyś znalazła kogoś, przy kim będziesz chciała zmienić zdanie na temat związków, uderzaj z tym do mnie, okej? Wystarczy słowo.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI