Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
50 osób interesuje się tą książką
Luksusowy hotel. Sześcioro nieznajomych. Zło, które czai się w mroku.
Tutaj nikt nie może czuć się bezpiecznie.
Gdy Luca Murphy otrzymuje propozycję udziału w rekrutacji na stanowisko menedżerki ds. social mediów w luksusowym ośrodku narciarskim, nie waha się ani chwili. W odizolowanym od świata hotelu młoda studentka spotyka swoich konkurentów, a wśród nich – Devana Sandovala.
Luca i Devan od początku czują, że łączy ich wyjątkowo silna chemia. Pożądanie nie ma jednak okazji zapłonąć – zgromadzeni goście zaczynają podejrzewać, że w przysypanym śniegiem luksusowym ośrodku czai się ktoś, kto zagraża ich życiu. Z każdą godziną atmosfera staje się coraz bardziej napięta, a Luca nie wie, komu powinna ufać.
Kim jest człowiek, który bawi się ich strachem? I dlaczego to właśnie oni znaleźli się w niebezpieczeństwie?
„Zdrada” to pierwszy tom dylogii One Of Six idealnej dla fanów „Pretty Little Liars”, „Riverdale” czy książek Coleen Hoover.
Ta historia jest naprawdę SWEET. Sugerowany wiek: 16+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 457
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Droga osobo, która to czyta,
pragniemy zwrócić Twoją uwagę na fakt, że w tej powieści pojawiają się następujące motywy: morderstwo, a także opisy klaustrofobii i lęku wysokości.
Życzymy ci wspaniałej lektury.
Autorka, tłumaczka, wydawca
Sabrinie
Za Twoje zaufanie i miłość do każdego, najdrobniejszego szczegółu
Mój palec drży ledwie zauważalnie, gdy klikam „Wyślij”. Na ekranie pojawia się niewielki pasek ładowania, a obok coś na kształt odliczania obwieszczającego: wysłano 1 z 5, wysłano 2 z 5… oszaleć można. Życie przyzwyczaiło mnie do szybszego internetu, a fortele z różnymi VPN-ami to wyzwanie dla mojej cierpliwości. Wciąż trwa wysyłanie, kiedy otwieram skrzynkę i czytam na nowo treść wiadomości. Wyszedł mi pieprzony majstersztyk. Nic dziwnego, skoro od siedmiu tygodni poświęcam jej moje nieszczęsne życie. Każde słowo z osobna to czysta poezja, każda sylaba brzmi jak zwrotka wiersza, a każda litera wygląda jak dzieło sztuki, takie, którego miliard pociągnięć pędzla odkrywa przed widzem sekrety duszy artysty. Ta wiadomość to melodia: harmonia dźwięków, tempa, pasji. Efekt nie będzie idealny bez jednego z tych elementów. A ja mam pewność, że każde z osobna starannie dobrane słowo mejla stanowi o perfekcji moich planów – i że popchnie moje życie w tym lub innym kierunku.
Rozbrzmiewa cichy sygnał, ledwie słyszalny zza bariery słuchawek. Zdejmuję je z głowy i zaraz rozlega się potężny głos wokalisty Iron Maiden, którym jak co dzień próbuję zagłuszać myśli nieustannie wirujące mi w głowie. Zazwyczaj bezskutecznie. Teraz słyszę hałas ruchu drogowego dobiegający do mnie zza okna. Miesza się z szumem klimatyzacji i brzękiem poluzowanej blaszki w wentylatorze. Rzeczywistość spada na mnie jak koc, gasząc płomienie, odbierając im niezbędny tlen.
Mój wzrok wędruje do powiadomienia, które wyskoczyło w prawym dolnym rogu ekranu. Przed laty udało mi się tak spersonalizować wygląd komunikatów, że mają kształt trójwymiarowych dymków w neonowozielonym kolorze. Dziś to już nie w moim stylu. Ale w ostatnich tygodniach przyszło mi zaangażować wszystkie siły w dopracowanie szczegółów strategii, więc zabrakło czasu na zajęcie się pierdołami. Klikam więc w jadowicie zielony dymek i otwieram powiadomienie. Obiekty 1 i 2 otrzymały, otworzyły, przeczytały wiadomość – przynajmniej o ile algorytm poprawnie zinterpretował dane dotyczące czasu trwania otwarcia wiadomości oraz wyszukań w Google w obu komputerach docelowych. Odbiorcy 3 i 4 otrzymali wiadomość, ale jeszcze jej nie otworzyli, natomiast mejl do odbiorcy 5 jest w trakcie wysyłania. Obawiam się, że potrzebuję bardziej precyzyjnego określenia dla odbiorców. „Obiekt” oznacza królika laboratoryjnego, przedmiot testów. Na swój pokręcony, abstrakcyjny sposób ta definicja pasuje do odbiorców, ale nie do końca opisuje los, jaki został im zaplanowany. Za to „cel” brzmi niedorzecznie i żałośnie, a „ofiary” nie zamierzam używać. Słowo „ofiara” implikuje także istnienie oprawcy – geniusza z cygarem w ustach, kotem na kolanach, zmarszczką przecinającą czoło pomiędzy brwiami. Z tym nijak się nie utożsamiam. Bardziej pasuje do mnie określenie „artystyczna dusza”, a pięcioro pozbawionych twarzy odbiorców to moje szkice, których dokończenie na zawsze pozostanie sprawą niepewną.
Sygnał rozbrzmiewa ponownie i ponownie wyskakuje zielony dymek: 5 z 5 wiadomości dostarczono. Zaczęło się.
Przenoszę wzrok na cyfrę. Najlepiej nazwać ich „członkami”. Członkami mojego klubu sześciorga. Mojej Listy Sześciorga.
Odchylam się i krzywię, słysząc, jak skrzypi wymownie oparcie krzesła. Od jakiegoś czasu zaniedbuję mój sprzęt, ale to się wkrótce zmieni. Może mi się poszczęści i moje figurki podążą wyznaczonymi ścieżkami. Wtedy wrócę tutaj, na to krzesło, przed ekran tego komputera. A może wyrwą się spod kontroli i zaczną tworzyć własne zasady. Jakaś część mnie właśnie na to liczy. Że będą dla mnie wyzwaniem. Że mnie zaskoczą.
I że nie pozostawią mi innego wyboru, jak dać im mata.
LUCA
Niedziela, 1 października 2023 roku
Szybkie spojrzenie na zegarek potwierdza, w jak tragicznym jestem położeniu. Od jakichś dwudziestu minut siedzę po turecku na łóżku i wpatruję się w pogrubioną nazwę nadawcy jedynej nieodczytanej wiadomości w mojej skrzynce mejlowej. To nie tak, że nic nie robię. Co trzy minuty muszę poruszać myszką, żeby ekran laptopa nie zgasł. Wiadomość przyszła już wczoraj, ale dotąd nie zdobyłam się na odwagę, by ją otworzyć. Zupełnie jakby znajdowała się w niej bomba, która eksploduje tuż po włączeniu. Czekałam na tego mejla od tygodni i chociaż obiecywałam, że nie będę sobie robić wielkich nadziei, ani trochę nie dotrzymałam słowa. Jeśli wiadomość zawiera odmowę, świat mi się zawali.
Spontanicznie przebiegam palcem po myszy i odnajduję kursor na ekranie, a potem klikam nazwę nadawcy. Otwierając mejla, opieram się pragnieniu zmrużenia oczu, żeby nie zaspoilerować sobie treści. Wiem doskonale, że zachowuję się idiotycznie. Nawet jeśli dostałam akceptację, to jeszcze nic nie znaczy. Zaledwie tyle, że przeszłam do następnego etapu rekrutacji – a nie że na pewno dostanę tę pracę. Pracę, za którą oddałabym cholernie dużo. Pracę zgodną z moim wykształceniem, wręcz nieprzyzwoicie dobrze płatną i jeszcze odpowiadającą moim zainteresowaniom. Gdybym została social media managerką znanego luksusowego ośrodka narciarskiego, po studiach otworem stanęłoby przede mną o wiele więcej drzwi niż w tym momencie. To, że od lat redaguję uniwersytecką gazetkę i że prowadzę własnego, całkiem rozpoznawalnego bloga, nie zrobi wrażenia na nikim w Nowym Jorku czy w Chicago. Ani w Europie, gdzie chętnie popracowałabym jakiś czas, kiedy już skończę studia.
Biorę jeszcze jeden głęboki wdech, a potem stanowczo otwieram oczy i pospiesznie cofam palec, jakbym się bała, że laptop mnie oparzy.
– „Szanowna panno Murphy” – czytam szeptem, marszcząc czoło i łapiąc z trudem oddech. Wzrok już się spieszy do kolejnych słów – „cieszymy się niezmiernie, że będzie nam dane poznać osobiście panią oraz innych kandydatów podczas sesji assessment center”. – Ostatnią część zdania dosłownie wykrzykuję, cała podniecona. Szybko jednak milknę, słysząc, jak drzwi zamykają się gdzieś na piętrze. Może i mojej współlokatorki chwilowo nie ma, ale ściany pokojów w tym akademiku są cieńsze niż papier.
Zalana emocjami przewijam dalej i czytam resztę wiadomości. Dostałam zaproszenie! Dostałam zaproszenie do ośrodka!
Kiedy kilka tygodni temu otrzymałam propozycję aplikowania do tej pracy, byłam absolutnie zachwycona. Praca dla studentów, a już zwłaszcza dobrze płatna i interesująca, to wybitna rzadkość. To ogłoszenie stanowi część programu motywacyjnego oferowanego przez mój uniwersytet, który co roku znajduje kilka prac dorywczych dla studentów i pośredniczy w rekrutacji. W zeszłym roku nie ubiegałam się o żadną posadę z listy, ponieważ oferty wcale mnie nie interesowały. Wolałam się ograniczyć do pracy w małych lokalnych firmach. Ale to ogłoszenie zmiata z nóg: jako pracująca zdalnie social media managerka Oritz Grand Resort miałabym dość pieniędzy, by móc sobie opłacić czesne i akademik, a do tego zdobyłabym niezbędne doświadczenie, żeby po studiach ubiegać się o sensowną stałą robotę. Poza tym z okazji następnego etapu rekrutacji zostaliśmy wszyscy zaproszeni do tego wielkiego kompleksu w Kolorado.
W tym samym momencie, gdy klikam „odpowiedz”, drzwi naszego pokoju otwierają się i do środka wpada moja współlokatorka obładowana książkami.
– Pomóż – stęka Riley, nie marnując czasu na powitanie. Zaraz potem stosik w jej rękach przekrzywia się niebezpiecznie i pierwsza książka spada. Nie ruszam się ani o milimetr. Choćbym się zerwała na równe nogi, nie zdołam jej pomóc. Kilkukrotnie rozbrzmiewa huk i już Riley ma wolne ręce, a jej pełen wyrzutu wzrok wypala mi dziurę w czole.
– No wielkie dzięki, Luca – rzuca chłodno.
Wstaję ze śmiechem i pomagam jej pozbierać książki. To cholernie ciężkie tomiszcza, zbiór naukowych pozycji z biblioteki poświęconych… wojnie chińsko-japońskiej?
– Po co ci to? – pytam, marszcząc czoło, i sięgam po wyglądający na ciężkostrawny wolumin w czerwonej okładce z czarnym tłoczonym tytułem i czarnymi brzegami.
Riley prycha.
– Historia – odpowiada krótko i rozsiada się, aż skrzypi oparcie. – Musimy napisać niby dysertację na dziesięć stron o drugiej wojnie chińsko-japońskiej. Odwołując się do, cytat, „faktycznie istniejących książek”.
Krzywię się.
– Brzmi jak doskonała zabawa.
– Aha. A książek z zalecanej bibliografii nie da się nawet wypożyczyć. Teraz, gdy szuka ich naraz siedemdziesięcioro studentów, żadna już nie jest dostępna, więc musiałam się wpisać na jakąś pieprzoną listę oczekujących.
Omal nie zaczynam się znowu śmiać, ale powstrzymuje mnie zdenerwowana mina Riley. Zamiast tego biorę połowę książek, wstaję i odstawiam stosik na jej łóżko, po czym spoglądam na nią ostrożnie.
– Nie chcę, żeby wyszło, że ignoruję twoje problemy czy coś, ale czy mogłabym na moment zmienić temat? – Gdy macha ręką w geście przyzwolenia, uśmiech sam zjawia mi się na twarzy. – Dostałam zaproszenie na assessment center.
Riley patrzy na mnie niepewnie.
– Co to jest assessment center?
– Ostatni etap rekrutacji! Zaprosili wszystkich pozostałych, wypuszczą nas na arenę i będziemy się tam wybijać, a kto przeżyje, dostanie pracę i tak dalej – wyjaśniam zniecierpliwiona.
– W tym ośrodku narciarskim?
Z przejęciem kiwam głową.
– To ostatni etap! Rozmawiałam z Pascalem z zajęć z literatury, tym, który dostał taką robotę w zeszłym roku. Mówił, że na ostatnim etapie było łącznie tylko sześć czy siedem osób.
– Wątpię, by Pascal z zajęć z literatury zdołał wybić wszystkich rywali na arenie. Poza tym w zeszłym roku ogłoszenie było skierowane tylko do uniwerków z okolicy, prawda? Słońce, ten hotel szuka ludzi w całym kraju.
Wracam na moje łóżko i ponownie przebiegam wzrokiem treść mejla.
– Nie napisali, ile osób zaprosili do ostatniego etapu.
– Może jest ich mniej niż w zeszłym roku, skoro zaprosili was do ośrodka? – sugeruje Riley. – Może po jednym uczestniku z każdej uczelni. Kiedy się zaczyna?
– W środę. Czyli muszę wyjechać we wtorek. – Czuję, jak zaczyna mnie ściskać w żołądku. Nie umiem uczciwie stwierdzić, czy to przyjemne uczucie, czy wręcz przeciwnie. Jasne, cieszę się z tej okazji, by przetestować moje umiejętności. Ale perspektywa lotu przez pół kraju i konieczności rywalizacji budzi też niepokój. – Nie mam pojęcia, co powinnam spakować. Co się wkłada na taką okoliczność?
– Dobre pytanie. – Przechyla głowę w zamyśleniu. – Na rozmowę kwalifikacyjną, zwłaszcza u przedsiębiorcy tej klasy cenowej, wybrałabym coś eleganckiego albo przynajmniej klasycznego. Z drugiej strony ubiegasz się o posadę social media menedżerki, więc może coś bardziej… trendy?
Wzdycham.
– Mam wrażenie, że „trendy” to dokładnie to słowo, którego nie powinno się używać, kiedy jest się social media menedżerką.
Riley przewraca oczami, ale nie wygląda na to, by mój komentarz dotknął ją w najmniejszym choćby stopniu. Czasem potwornie jej zazdroszczę wysokiej samooceny. Teraz Riley podchodzi do mojej komódki i wyciąga trzy górne szuflady. Przygląda się krytycznie ich zawartości, po czym wyciąga jakąś bluzkę, którą kupiłam parę lat temu na czyjś ślub cywilny. Początkowo była biała, ale po wypraniu razem z nową czerwoną sukienką stała się wyblakłoróżowa, nieco batikowa.
– Nie – odzywam się, nim Riley zdoła coś powiedzieć. – Lata siedemdziesiąte już minęły.
– Od dawna znowu są w modzie – protestuje energicznie. – I może to właśnie jest idealne połączenie klasyki i… szaleństwa.
Z uśmiechem kręcę głową, po czym wzdycham.
– Po prostu zapytam w odpowiedzi, czy jest jakiś dress code.
Widać wyraźnie, że Riley absolutnie nie zgadza się z moją dezaprobatą dla ohydnej bluzki, ale w końcu odpuszcza i zamiast tego przetrząsa połowę moich ubrań, z których z kolei połowę odkładamy na bok, żeby spakować je do mojej walizki. Moja garderoba pozostawia wiele do życzenia. Wprawdzie mam parę formalnych ubrań, głównie ze ślubów, na które mnie zapraszano, albo z zakończenia szkoły, ale większość z nich znajduje się w mojej szafie w domu rodziców w Belville, jedenaście godzin autem stąd. Albo muszę się udać na kolejne zakupy przed wyjazdem, albo będę się trzymać wiary, że dżinsy i adidasy ujdą w tłoku dzięki moim kompetencjom.
W którymś momencie Riley razem z książkami wraca do swojego biurka, a ja biorę się do odpowiedzi dla EducationCare, czyli agencji pośredniczącej w tej ofercie i pomagającej studentom w znalezieniu pracy. W mejlu proszono o szybką odpowiedź, a ja nie zamierzam ryzykować, że stracę miejsce na rzecz jakiegoś następcy, i to tylko dlatego, że nie zgłosiłam się w mgnieniu oka. Poza tym muszę porozmawiać z panią Greenswill z dziekanatu i poprosić o urlop na czas pobytu w Kolorado. To nie będzie żaden problem, skoro mój uniwerek zgodził się na ten projekt.
Szukam odpowiednich słów, gdy nagle znowu zaczynam czuć ucisk w brzuchu. To wszystko niesamowicie mnie ekscytuje. Od wczesnych nastoletnich lat marzę o byciu dziennikarką. Moje wyobrażenie o tym zawodzie zmieniało się na przestrzeni lat, ale cel pozostał bez zmian: chcę zbierać wiadomości, pisać, informować. Przy tym wszystko mi jedno, czy moje artykuły będą się ukazywać online, czy w druku, a w mediach społecznościowych można dziś zabłysnąć. Dodajmy do tego nazwę Ortiz Resort i fakt, że pokonałam setki kandydatów z całego kraju… Ta praca byłaby spełnieniem moich marzeń.
Napisałam już „szanowni państwo” i podziękowania za szansę, bym mogła się im przedstawić, a teraz patrzę nieco rozmazanym wzrokiem na mrugający kursor na ekranie. Z jednej strony chcę okazać wdzięczność i podkreślić, że znam wartość tej okazji. Z drugiej nie chcę się zbytnio płaszczyć ani brzmieć na zaskoczoną, że w ogóle mnie wybrano. Jestem zaskoczona, ale ludzie z Ortiz nie muszą o tym wiedzieć. Klikam małą ikonkę WhatsAppa i otwieram czat z mamą. Piszę jej krótką wiadomość, żeby zadzwoniła do mnie, jak tylko znajdzie chwilę. Najchętniej sama od razu wybrałabym jej numer, ale moja mama jest architektką i potrafi przejechać cały kraj na spotkanie z klientem. Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, gdzie jest w tej chwili – nawet nie wiem, w jakiej strefie czasowej.
Zaledwie wysyłam wiadomość, komórka zaczyna mi wibrować, a na wyświetlaczu pojawia się fotografia matki. Kiedy opowiadam jej o propozycji, wydaje się tak cieszyć, że zaczyna mówić z podnieceniem, zbyt donośnie, aż muszę na chwilę odsunąć komórkę od ucha. Kocham ją, ale czasem przytłacza mnie jej żywiołowość, a zwłaszcza fakt, że zazwyczaj odgrywa przejęcie. Moja matka to osoba głośna, impulsywna i cholernie pewna siebie. I chociaż trochę jej tego zazdroszczę, tak jak tego, że nie obchodzi jej, co inni o niej myślą, to zazwyczaj cieszę się, że nie odziedziczyłam po niej charakteru. Głównie dlatego, że jej optymizm balansuje na granicy toksycznej pozytywności i zazwyczaj kończy się tym, że ja się denerwuję, a ona nie ma pojęcia, co zrobiła nie tak. To zresztą powód, dla którego po ukończeniu szkoły średniej postanowiłam studiować nie w pobliżu Belville, chociaż Santa Cruz czy Salinas to naprawdę porządne uczelnie. University of Portland Park nigdy nie znajdowało się na liście moich marzeń, ale oferowało dobre kierunki i było dość odległe od domu rodzinnego, żeby mnie tym skusić. Im rzadziej widuję się z rodzicami, tym mniej się kłócimy.
Po rozmowie z matką szybko piszę odpowiedź, próbując przy tym nie rozważać każdego słowa z osobna. Ci ludzie – ktokolwiek wybrał kandydatów do ostatniego etapu – wybrali mnie z racji moich kompetencji i ewidentnie uważają mnie za kogoś, kto się nadaje do tej pracy. Nie zmienią zdania tylko dlatego, że odpisałam nie dość kreatywnie. Odsuwam więc laptopa, sięgam po kosmetyczkę i idę do wspólnych pryszniców, które – ku mojej uldze – są akurat puste. Jasne, kabiny są oddzielne i dość duże, ale kiedy jestem sama, mogę sobie puścić muzykę. Rozbieram się, odkręcam wodę, żeby się nagrzała, i biorę telefon, żeby wybrać playlistę. Kilka sekund później wpada mi w oko symbol na górze wyświetlacza. Obok ikonek WhatsAppa, Instagrama i przypomnienia, że nie wyrobiłam dziennej normy kroków, pojawiło się coś nowego. Marszczę czoło i kciukiem przeciągam powiadomienia w dół. Nigdy wcześniej nie widziałam tego symbolu. Przypomina rożek z lodami. Nie, raczej mikrofon.
– What the… – mamroczę cicho. Ułamek sekundy później ikonka znika. Z irytacją przeglądam powiadomienia w poszukiwaniu tej aplikacji, ale nie znajduję w nich nic osobliwego. Stoję tak przez kilka uderzeń serca, wreszcie otwieram ustawienia i listę ostatnio pobranych aplikacji. Znowu nic. Może to jakieś automatyczne powiadomienie albo przypomnienie o zaktualizowaniu zaniedbanych funkcji. A może to ta śmieszna apka, którą Riley pokazała mi parę tygodni temu i za pomocą której można robić minipodcasty z dnia powszedniego. W sumie nigdy jej właściwie nie używałyśmy i spoczywa gdzieś na stosie martwych aplikacji w trzewiach mojego telefonu.
Wzdycham nieco zrezygnowana, odnajduję pasującą playlistę i zamykam oczy, wciskając twarz pod strumień gorącej wody. Jeszcze dwa dni. Za dwa dni będę siedzieć w samolocie do Kolorado i łapać cholerną okazję mojego życia.
DEVAN
Wtorek, 3 października 2023 roku
Od dawna się zastanawiam, czemu niektórym ludziom tak przeszkadza, że po lądowaniu samolotu pasażerowie klaszczą pilotowi i załodze. Dla mnie to w pełni zrozumiała reakcja – mówimy przecież o sytuacji, w której człowiek jest na kilka godzin uwięziony w stosunkowo niewielkiej przestrzeni, z której nie ma wyjścia, o awaryjnym nie wspominając, i w dodatku leci jakieś dziewięć do dwunastu kilometrów nad ziemią. Nad oceanami, górami czy miastami! Gdyby coś poszło nie tak, pilot nacisnął nie ten przycisk, co trzeba, albo co tam jeszcze może się spieprzyć w takim kokpicie, to byłoby bez znaczenia, kim jesteśmy na co dzień. Co osiągnęliśmy, ile mamy na koncie, czy jesteśmy dobrymi ludźmi. Gdyby coś się stało na tej wysokości, wszyscy byśmy zginęli. Koniec końców uważam, że to całkiem logiczne podziękować skromnymi oklaskami ludziom, którzy przez ostatnie godziny byli odpowiedzialni za nasze życie, zaledwie poczujemy stały ląd pod nogami – czy tam kołami.
Gdy jednak zaczynam klaskać tuż po lekkim szarpnięciu lądowania, czuję na sobie kilka spodziewanych poirytowanych spojrzeń. Niektórych wszystko obraża. Mam to gdzieś. Nie boję się latania, chociaż ten sposób podróży zdecydowanie nie należy do moich ulubionych i niezmiernie się cieszę, że mam już za sobą niemal siedem godzin podróży z Bostonu w tej przyciętej puszce. Zbieram rzeczy, spoglądając przy tym przez iluminator na drogę kołowania. Ilość śniegu w tym miejscu robi wrażenie, chociaż nie powinna zaskakiwać, biorąc pod uwagę, że zmierzam w stronę kurortu narciarskiego. Z lotniska Eagle County jest niespełna sześćdziesiąt pięć kilometrów do Eagle Creek, gdzie według mojej wiedzy powinien się znajdować Ortiz Grand Resort. Tam pewnie śniegu będzie jeszcze więcej, przynajmniej jeśli wierzyć zdjęciom z Google i Instagrama.
Kiedy tylko na panelu u góry gaśnie symbol zapiętych pasów, wstaję, sięgam po bagaż podręczny i ustawiam się w kolejce gotowych do wyjścia. W internecie wyczytałem, że zazwyczaj do Ortiz co godzinę jeździ bus z lotniska, ale teraz kursuje tylko sporadycznie, ponieważ ośrodka jeszcze oficjalnie nie otwarto z powodu jakichś remontów na terenie obiektu i w głównym budynku. To oznacza, że mam przed sobą coś na kształt podróży dookoła świata jakimiś trzema autobusami. Jestem na siebie wkurzony, że nie przyszło mi do głowy poprosić ośrodka o kontakt do pozostałych kandydatów. Eagle County to jedyne lotnisko w okolicy, a gdybyśmy przylecieli mniej więcej w podobnym czasie, moglibyśmy wspólnie wziąć taksówkę albo wynająć busik.
Opuszczam samolot i przebiegam przez halę przylotów, sprawdzając po raz kolejny moje notatki w telefonie. Jestem zdecydowanie za wcześnie, bo kolacja z właścicielami ośrodka odbędzie się dopiero dziś wieczorem, ale już zawczasu zapytałem, czy mogę przylecieć wcześniej, żeby się odpowiednio przygotować. Dotąd mejlowałem tylko z osobą z Ortiz, a pierwsze wrażenie odgrywa kluczową rolę. Nie zamierzam przegapić mojej okazji, witając się spocony i obładowany z osobami, które zadecydują, kto dostanie tę pracę. A to dlatego, że cholernie mi zależy na tej posadzie. Moja największa, a przede wszystkim najbardziej dochodowa współpraca w przyszłym roku dobiegnie końca, więc potrzebuję porządnego źródła, które przy okazji będzie dobrze wyglądać w CV i pasować do moich kompetencji.
Odbieram bagaż, po czym z pewnym niezdecydowaniem przyglądam się drogowskazom i w końcu obieram kierunek ku postojowi taksówek, a także, miejmy nadzieję, przystankowi autobusowemu. Zaledwie wychodzę na zewnątrz, owiewa mnie lodowate powietrze. Drżę mimowolnie. Tu w Kolorado faktycznie wieje potwornie zimny wiatr. Na policzki i czoło pada mi śnieg i z całego serca żałuję, że czapkę oraz szalik upchnąłem gdzieś w głębi bagażu. Przez chwilę studiuję okolicę, ale nie ma tu zbyt wiele do oglądania. Lotnisko należy do niedużych, a krajobraz na zewnątrz nie robi wielkiego wrażenia. W oddali rysują się góry zasnute gęstą warstwą chmur i mgły. Nie pada, ale ta wisząca w powietrzu mgła osiada na wszystkim, co zdoła dorwać.
Znowu spoglądam na telefon i otwieram sekcję screenshotów przedstawiających dostępne połączenia autobusowe. Następnie szukam właściwych tabliczek. Jakieś dziesięć minut biegam bezładnie od jednego rozkładu jazdy do drugiego, aż wreszcie zagaduję starszego mężczyznę, który stoi na innym przystanku razem z paroma osobami i wygląda, jakby wiedział, co robi. Cierpliwie wysłuchuje moich wyjaśnień, po czym wskazuje miejsce po drugiej stronie postoju taksówek, tłumacząc, że tam staje bus i jeśli mi się poszczęści, złapię jeden z tych trzech, które tu codziennie kursują.
Fantastycznie.
Zaledwie się odwracam, by kontynuować misję, na mojej drodze staje jakaś młoda kobieta. Sięga mi zaledwie do ramienia, ale ma na sobie niesamowicie grubą puchową kurtkę, przez co ma niemal kwadratowy kształt.
– Jedziesz do Ortiz? – pyta, wskazując głową kierunek, który pokazał mi tamten staruszek.
– Taki mam plan – odpowiadam i unoszę ramiona, gdy uderza mnie kolejny podmuch zimnego wiatru. – Google twierdzi, że gdzieś stąd odjeżdża autobus.
Dziewczyna przygląda się przez chwilę mojej twarzy, a potem przenosi wzrok na bagaż, jakby próbowała ustalić, czy kłamię, czy jednak nie.
– Mogę cię zabrać, jeśli dorzucisz się do benzyny.
Marszczę czoło, spoglądając na nią uważnie. Jest mniej więcej w moim wieku.
– Super, dla mnie idealnie. Też przyjechałaś na assessment center?
Śmieje się i kręci głową.
– Ja już pracuję w Ortiz. Chodź.
Z zaintrygowaniem przyglądam się dziewczynie kątem oka, idąc za nią w stronę parkingu. Ma na głowie ciasny kok, a na twarzy prawie żadnego makijażu. Spod zdecydowanie zbyt dużej kurtki wystają czarne, eleganckie spodnie.
– Na jakim stanowisku tam pracujesz?
– Głównie na recepcji i jako obsługa – odpowiada, po czym przystaje na chwilę i grzebie w torebce. Dopiero teraz spostrzegam, że nie ma żadnego bagażu poza niewielką sportową torbą. – Miałam wolne na czas renowacji, ale od przyszłego tygodnia pewnie znów będziemy przyjmować rezerwacje.
– A przy okazji poszukacie sobie nowego social media managera?
Dziewczyna wzrusza ramionami, a potem triumfalnie wyciąga z torebki spory pęk kluczy i rusza dalej.
– Ja tam nie wiem. O was dowiedziałam się od koleżanki z pracy.
Zatrzymujemy się przed małym, czerwonym pick-upem, a ona gestem zaprasza mnie do środka. Przez chwilę rozważam wskoczenie na pakę, ale deszcz stale przybiera na sile, więc zanim byśmy dojechali, mój bagaż przemókłby na wylot. Wsiadam więc, odkładam torbę na siedzenie między nami, a plecak biorę na kolana. Ona w tym czasie siada za kierownicą.
– Dzięki za podwózkę – odzywam się. – Jak ci na imię?
– Anastasia. – Wyciąga do mnie rękę, ale zaraz zauważa, że zasadniczo przygniótł mnie plecak, więc cofa dłoń. – Ale mów mi Ana, jak wszyscy.
– Devan – odpowiadam z uśmiechem, a ona kiwa lekko głową. Potem odpala ogrzewanie na pełną moc i przekręca kluczyk w stacyjce.
Rozlega się głośne pukanie, a ja podskakuję, aż trafiam kolanem w schowek. Wykrzywiam z bólu twarz, po czym odwracam wzrok. Obok mnie pośród mżawki stoi młoda kobieta, jednocześnie spanikowana i zakłopotana, zerkając na nas siedzących w aucie. Wciąż ma uniesioną rękę, którą chwilę wcześniej pukała w szybę. Oszołomiony spoglądam na Anastasię, ale ona tylko wzrusza ramionami i opuszcza szybę.
– Bardzo przepraszam! – odzywa się tamta i lustruje mnie pospiesznym spojrzeniem, po czym wbija wzrok w Anę. – Nie chciałam was wystraszyć.
– W porządku – odpowiada Ana, marszcząc czoło. – Jak możemy ci pomóc?
– Jestem Luca – przedstawia się dziewczyna tak energicznie, jakby jej imię wyjaśniało wszystko. Następnie krzywi się i pokazuje w tył, na lotnisko. – Jakaś kobieta powiedziała mi, że wybieracie się do Ortiz. Najbliższy autobus odjeżdża dopiero za trzy godziny, a taksówkarz podjedzie do wioski, ale już nie w góry, do ośrodka. Jestem zdesperowana, serio.
Tak też wygląda. Woda cieknie jej z włosów i rzęs, policzki ma zaczerwienione – chociaż nie umiem stwierdzić, czy z przejęcia, czy z powodu chłodu – a jej oczy są tak wielkie, że mimowolnie kojarzy mi się z lalką… w tym najlepszym sensie. Ta dziewczyna, Luca, jest cholerną ślicznotką. Przynajmniej w tej części, którą teraz widzę. Mrużę odrobinę oczy, przyglądając się jej twarzy. Gdzieś już ją widziałem. Imię nic mi nie mówi, ale ona sama wydaje się znajoma.
– Tak, jedziemy do ośrodka – odpowiada Ana, brutalnie wyrywając mnie z otępienia – ale nie mamy już miejsca. Masz bagaż?
Luca unosi demonstracyjnie rękę i prezentuje srebrną walizkę z plastikową obudową. Jest całkowicie jasne, że ona i jej bagaż nijak nie zmieszczą się na wąskie siedzenie pośrodku.
– Przykro mi – odzywa się ze skruchą Ana i wzrusza ramionami. – Nie damy rady.
Luca klnie i się rozgląda, a z włosów cieknie jej coraz więcej wody. Spoglądam przelotnie na Anę, ale nie wydaje mi się, żeby tylko udawała rozczarowanie obrotem sprawy.
– Twoja walizka jest wodoodporna? – pytam Lucę.
Niepewnie kiwa głową.
– A nawet gdyby nie, wszystko jest lepsze niż wciąganie jej pod górę przez pół godziny pieszej wędrówki.
Anastasia się śmieje, po czym wzdycha i odpina pas.
– Dobra, to wrzucimy ją na pakę. Ale to nie będzie zbyt wygodna wyprawa, a ja chcę zrzutę na paliwo.
– Jasne! – Luca niemal krzyczy, a w jej głosie wyraźnie słychać ulgę. – Cokolwiek zechcesz. Dzięki, ogromne dzięki.
Ana już chce wysiadać, ale powstrzymuję ją pospiesznie.
– Siedź. Ja to zrobię.
Uśmiecha się, ale nie protestuje. Wysiadam i zaraz czuję wilgoć na twarzy. Przejmuje mnie dreszcz. Wreszcie sięgam po walizkę, ale Luca już mija mnie z walizką w objęciach, jakby zamierzała nią rzucać jak młotem czy kulą. Idę za nią na pakę i ku własnej uldze odkrywam tam długi pas z klamrą. Nie ma za to plandeki ani niczego, czym moglibyśmy przykryć bagaż. Może i sama konstrukcja paki na jakiś czas powstrzymałaby deszcz, ale przy tym wietrze nie trzeba dużo czasu, żeby wilgoć przeszła przez boki walizki i fragment z zamkiem błyskawicznym.
– Też jesteś kandydatką, nie? – pytam Lucę, a ona w tym czasie ładuje na pakę ewidentnie ciężką walizę.
– Ehe. – Spogląda na mnie przelotnie. – Tak jak ty.
– Tak jak ja. – Rozwijam pas i podaję jej jeden koniec, żeby przypięła go ze swojej strony. – Anastasia pracuje w Ortiz.
Luca unosi rękę i wyciera deszcz z czoła, mocując się z pasem.
– To uspokajające, że wyglądasz na równie nieprzygotowanego, co ja. Wyszłam z założenia, że jak już dolecę, to znajdę drogę z lotniska do ośrodka. Jak goście sobie dają radę?
Chętnie bym zaprotestował, bo twierdzenie, jakobym nie był przygotowany, to niemal oskarżenie.
– Normalnie autobus jeździ co godzinę. Ale obecnie ośrodek jest zamknięty dla gości.
Luca śmieje się cicho i mamrocze coś, czego nie jestem w stanie zrozumieć. Bez słowa zabezpieczamy jej walizkę, która zdaje się nieco zagubiona na pace. Zauważam jej zaniepokojony wzrok. Równie dobrze jak ja zdaje sobie sprawę, że ubrania, które tam ma, nie dotrą do ośrodka suche. Potem otwieram przed nią drzwi do kabiny i wsiadam za nią do środka. Wewnątrz natychmiast robi się wyjątkowo ciasno. Luca bierze na kolana mój plecak, ja biorę na kolana moją torbę. Kiedy zamykam drzwi od strony pasażera, mam wrażenie, że ktoś zamknął nas w worku próżniowym.
– Lepiej szybko odjeżdżaj – mówię do Any po tym, jak bezskutecznie próbuję zapiąć pas – zanim będziemy musieli robić bagażnik na dachu.
– Przepraszam – mamrocze Luca, choć śmieje się przy tym nerwowo. – Przysięgam, zazwyczaj nie pakuję się do auta obcym ludziom.
W końcu Ana odpala samochód, który budzi się do życia z niepokojąco donośnym rzężeniem. Wyjeżdżamy z parkingu. Próbuję ułożyć rękę w takiej pozycji, żeby dopływała do niej jakaś krew, ale absolutnie nie będzie lepiej. Może i w samochodzie znajdują się trzy miejsca, ale wyglądają na przeznaczone dla dzieci. Ja akurat nie należę do chudzielców, ale Luca jest raczej filigranowa i powinniśmy jakoś razem się zmieścić na dwóch siedzeniach.
Opuszczamy lotnisko. Luca obok mnie pisze coś w telefonie, a ja przez okno przyglądam się okolicy. Wprawdzie jest już przedpołudnie, ale wokół panuje intensywna szarość, jakby dopiero świtało. Słońce nie jest w stanie się przebić przez gęstą warstwę chmur zasnuwającą niebo. Sprawdzałem wcześniej prognozy dla tej okolicy Kolorado. Chociaż opady śniegu – a zatem i sezon narciarski – zaczynają się tu w połowie października, a niekiedy i na początku listopada, jesień w tych stronach ewidentnie ma się ku końcowi. W najbliższych tygodniach temperatura może spaść i poniżej dziesięciu stopni na minusie. Szczerze mówiąc, czuję nieco ulgi, że jesteśmy tu teraz, a nie w grudniu czy styczniu, kiedy będzie znacznie zimniej. Pochodzę z Kalifornii i stanowczo przywykłem do słońca. Gdybym dostał tę pracę, musiałbym tu przyjeżdżać co parę tygodni, ale do tego czasu załatwię sobie porządną zimową garderobę.
Dyskretnie spoglądam na Lucę, która wciąż wpatruje się w wyświetlacz telefonu i pisze tak szybko, że jej palce niemal rozmazują mi się przed oczami. Wydaje się taka niewzruszona, właściwie zamknięta w sobie. Nie wiem w sumie, czego się spodziewałem po mojej konkurencji. Jakaś część mnie obawiała się grupy stereotypowych aspirujących influencerów, ale Luca nie pasuje do tej wizji. Ja sam siebie opisałbym jako przeciętnego, ale z pewnością właśnie ze względu na moją wiedzę i doświadczenie zaproszono mnie do tego etapu rekrutacji. Od lat jestem na scenie gamingowej, w przeszłości miałem już sporo dużych współprac i wykreowałem siebie jako markę w mediach społecznościowych. Nie cierpię na syndrom oszusta i rozumiem, dlaczego Ortiz wybrało mnie spośród wielu kandydatów. Luca nie sprawia wrażenia kogoś, kto najlepiej czuje się w centrum uwagi kamer, nie sądzę też, żeby była znaną influencerką czy kimś w tym stylu. To straszna klisza i stereotypowe myślenie, ale Luca wydaje mi się zbyt normalna na kogoś z tej branży. Śliczna jak z obrazka, lecz w taki subtelny, nienarzucający się sposób.
– Dlaczego tu jesteś? – pytam ją w końcu, nie doszedłszy donikąd w moich rozważaniach. Chciałbym się dowiedzieć, skąd mogę ją znać. Kiedy podnosi na mnie pytające spojrzenie, dodaję: – W sensie dlaczego ubiegasz się o tę posadę?
Śmieje się powściągliwie.
– Przypuszczam, że z tego samego powodu, co ty. Genialna płaca, da się tę pracę pogodzić ze studiami i doskonale wygląda w CV.
Z niedowierzaniem marszczę brwi.
– I tyle?
– To znaczy?
– Spodziewałem się większej… sam nie wiem, większej pasji – próbuję wyjaśnić. – Musisz mieć jakieś podstawy. Słyszałem, że o tę posadę ubiegało się niemal pięćset osób. Musi istnieć jakiś powód, dla którego wybrali właśnie ciebie.
Luca odkłada na bok komórkę i przygląda mi się przez kilka sekund. W oczach ma coś badawczego, niemal nieprzyjaznego.
– Studiuję dziennikarstwo ze specjalizacją media cyfrowe. Social media to zasadniczo moja specjalność.
Nie umiem rozgryźć nuty w jej głosie.
– Brzmi nieźle – odpowiadam niezrażony, uśmiechając się przy tym. Jeśli to jakiś popis umiejętności, to proszę bardzo. – Jestem content creatorem na freelansie w branży gamingu, technologii i adventure. Prowadzę sieć twórców kontentu, gdzie odpowiadam za pośrednictwo w sprawie współprac i partnerstw.
Luca unosi jedną brew.
– Czyli jesteś influencerem.
– Nie – odpowiadam odruchowo. Gdybym za każde takie stwierdzenie dostawał dolara, nie potrzebowałbym już tej przeklętej roboty. – Nie tak, jak ludzie to sobie wyobrażają. Współpracuję z konkretnymi twórcami gier, testuję nowe produkcje, przedstawiam je i tak dalej. I za to dostaję pieniądze.
– Jak influencer.
Odchylam się i wzdycham.
– Jestem freelancerem, ale mam stałe współprace. To nie tak, że każdy może mi coś wysłać, a ja to zareklamuję. Myślę, że w tym tkwi różnica.
Widzę, że ona postrzega to inaczej albo przynajmniej musi jeszcze przemyśleć temat. W porządku. Chociaż żyjemy w świecie mediów i technologii, cały czas czuję, że granice między tymi wszystkimi social media ninjami i content creatorami coraz bardziej się zacierają.
Luca macha ręką.
– Wiem, co robisz. Byłam po prostu ciekawa, jak to przedstawisz.
Przez chwilę czuję się oszołomiony, a potem przygryzam wargę, by stłumić uśmiech. Musiała mnie wyguglować. Jestem na siebie trochę zły, że nie wpadłem na to, by wypytać rekruterów o nazwiska mojej konkurencji. To byłoby dobre przygotowanie. A może ona zna moją działalność, ale nie chce tego zdradzić.
– Jak się tu znalazłeś? – pyta z autentycznym zaciekawieniem, gdy nic nie mówię. – Skoro twoja domena to gaming?
– Sama powiedziałaś: to cholernie dobra oferta. – Luca się śmieje, a ja mimowolnie odpowiadam tym samym. – Przez parę lat oprócz zajmowania się grami współpracowałem z organizatorem przygodowych eventów. Głównie outdoor, sporty ekstremalne, te rzeczy. Przyszło mi do głowy, że te dwie grupy docelowe do siebie pasują. Sądzę, że to dlatego mnie zaprosili.
Luca przechyla głowę.
– W jakim sensie „zaprosili”?
– Nie zgłosiłem się sam. – Wzruszam ramionami, starając się brzmieć nonszalancko, ale sam się orientuję, że nie za bardzo to brzmi. Wiem, jak dużym zainteresowaniem cieszyła się ta oferta, więc nie umiem do końca pozbyć się z głosu poczucia dumy. – Prawdę mówiąc, w ogóle nie słyszałem o tym ogłoszeniu, bo większość studiów robię zdalnie. Kilka dni po zakończeniu przyjmowania zgłoszeń odezwał się do mnie ktoś z Ortiz i zapytał, czy nie byłbym zainteresowany.
– Wow – mamrocze Luca. – Normalnie jak kujon.
– Doczekałem się, tak to ujmę.
W jej westchnieniu słyszę mieszankę rozbawienia i kiepsko skrywanego zmieszania.
– Może jestem tym przypadkiem, który wzięli w ramach promowania różnorodności.
Uśmiecham się, ale dziewczyna tego nie rozwija. Zamiast tego pochyla głowę i przygląda się swoim ściśniętym dłoniom. Przez chwilę rozważam, czy aby jej czymś nie uraziłem, a potem pochylam się nieco do przodu, by lepiej się jej przyjrzeć. Jest bledsza niż jeszcze kilka minut wcześniej, jakby krew całkiem odpłynęła jej z twarzy.
– Wszystko w porządku? – pytam niepewnie. Luca kiwa głową, ale nadal wygląda tak jak wcześniej. Zauważam, że i Ana oderwała wzrok od drogi i ze zmarszczonym czołem przypatruje się Luce.
– Nie przepadam za ciasnymi przestrzeniami.
Zanim zdołam cokolwiek powiedzieć, Ana wybucha śmiechem, choć próbuje to zamaskować kaszlem.
– Daj znać, jak będzie bardzo źle. Nie chcę zabrzmieć niegrzecznie, ale doceniłabym, gdybyś nie zarzygała mi auta.
– Nie ma sprawy, do tego nie dojdzie. – Luca prostuje się ostrożnie i zatacza koła ramionami. A przynajmniej próbuje, bo nie jest to łatwe, gdy jedziemy ściśnięci jak sardynki w puszce. Odsuwam się od niej lekko i przyciskam do drzwi pasażera, żeby dać jej choć trochę przestrzeni. Nie mam jednak wrażenia, by to cokolwiek dało.
– Jeszcze jakieś plus minus dwadzieścia minut – mamrocze Ana.
Czuję, jak samochód przyspiesza, jakby nasza kierowczyni wcisnęła gaz do dechy. Luca znowu sięga po telefon, a ja wyglądam przez okno. Zostaje mi wierzyć, że Anastasia poprawnie oszacowała pozostałą drogę i że w równaniu nie pojawi się pogoda, zmrożone ulice czy zbłąkane zaspy. Ostatnim, czego potrzebuję na start przygody z assessment center, jest współkandydatka, która po drodze narzyga mi na spodnie.
LUCA
Pół godziny później docieramy na parking przed ośrodkiem. Coś we mnie chce krzyczeć z ulgi… albo całować ziemię. Te moje energiczne zapewnienia nie były do końca prawdziwe: kiedy klaustrofobia robi się za mocna, całkowicie przejmuje nade mną kontrolę. Wątpię, by mój pobyt w Ortiz potrwał długo, gdybym przy pierwszej okazji zwymiotowała na mojego współkandydata albo na pracownicę ośrodka. Z reguły środki lokomocji nie sprawiają mi problemu, nawet zatłoczone autobusy. Ale stres ostatnich dwóch dni i ekscytacja sprawiły, że wszystko się we mnie ścisnęło.
Devan otwiera drzwi, ale na chwilę zostaje jeszcze w środku i sięga po swoją torbę. Najchętniej wypchnęłabym go z tego przeklętego auta, bo blokuje mi drogę do wolności i świeżego powietrza. Biorę się jednak w garść, przygryzam wargę i wstrzymuję dech, aż wreszcie robi mi miejsce. Staram się utrzymać normalne tempo, ale jestem niemal pewna, że z zewnątrz wyglądam jak źrebak, który pierwszy raz próbuje stanąć na nogach. Kolana mam miękkie, a prawa stopa zdrętwiała od siedzenia przez ostatnie pół godziny w niewygodnej pozycji. Nadal przewala mi się w brzuchu, a kiedy biorę pierwszy łyk chłodnego powietrza, robi mi się odrobinę niedobrze. Ale dałam radę. Przyjechałam i mam nawet trochę czasu, żeby się ogarnąć, a liczę, że i na to, żeby w spokoju przygotować się na wieczór i wspólny posiłek.
Devan rzuca mi przelotne, choć zaintrygowane spojrzenie, potem jednak mija mnie, podchodzi do paki i zaczyna rozpinać pas. Chętnie bym mu pomogła, ale nie muszę patrzeć na dłonie, żeby wiedzieć, że drżą mi palce. To wbrew mojej naturze opowiadać jemu i Anie o lęku przed ciasnymi miejscami, a już na pewno nie chciałabym, żeby miał okazję się o tym przekonywać – choćby miało to oznaczać, że pozwolę mu wypakować moją walizkę. Devan może i sprawia wrażenie przyjaznego, ale wiem, że o to mu właśnie chodzi. Znam go. Nie że dobrze, ale wpadliśmy na siebie parę razy na kampusie. Jakoś rok temu na jednej imprezie zarywał do mnie, a kiedy odmówiłam wspólnego drinka, zaraz poszedł szukać sobie nowej panny. Kiedy potem opowiadałam o tym Riley już w samochodzie i pytałam o niego, wyjaśniła, że Devan przychodzi na zajęcia na kampusie bardzo rzadko, bo często wyjeżdża i uczy się zdalnie. Mimo to cieszył się reputacją czarującego kobieciarza niezdolnego do głębszego zaangażowania w relację. Wydaje się, że mnie nie pamięta – jak miło! – ale jestem przekonana, że rola, jaką tu odgrywa, różni się od tej jego wersji, którą poznałam na imprezie. To całkiem możliwe, że zechce wykorzystać moje słabości przeciwko mnie. Nie zamierzam mu tego ułatwiać i pokazywać, jak mi źle. Na tym świecie jest dość ludzi, którzy zębami i pazurami walczyliby o tę posadę i posunęli się do wszystkiego.
Po kilku głębszych oddechach podnoszę wzrok i próbuję się zorientować w okolicy. W ostatnich tygodniach studiowałam plan ośrodka jakiś tuzin razy, a mimo to potrzebuję chwili, by ustalić, gdzie jesteśmy. Parking znajduje się nieco poniżej poziomu głównego budynku, który stoi na wzniesieniu za gęstwiną świerków. Z tego miejsca nie widzę nic poza odległym szklanym dachem, w którym jak w lustrze odbijają się przepływające nad nami szare chmury. Od tyłu parking odgradza niski murek, a do góry wiodą wąskie kamienne stopnie kończące się zapewne na wysokości wejścia do ośrodka.
– Zazwyczaj mamy tu obsługę parkingu, żeby goście nie musieli targać pod górę bagażu – wyjaśnia Ana zza moich pleców, jakby czytała mi w myślach.
– Rozumiem, że nas ta oferta nie obejmuje – odpowiadam z uśmiechem.
– Musiałabyś znaleźć kogoś z obsługi – komentuje sucho i wskazuje górę za nami. – Do wejścia dla personelu jest sto dwadzieścia stopni. Sto dwadzieścia. Może nie brzmi na wiele, ale wierz mi, że ta liczba co dzień przybliża do myśli o rzuceniu tej roboty.
Devan pojawia się obok mnie i stawia walizkę.
– Ale to dobre ćwiczenie – mówi do Any, po czym spogląda na mnie. – Obawiam się, że twoje rzeczy przemokły do suchej nitki.
– Dzięki. – Robię nerwowy wydech i znowu spoglądam w niebo. Teraz oczywiście, jak już przyjechaliśmy, przestało padać i tylko ciemne chmury przypominają o mżawce, która przez ostatnią godzinę dręczyła mój bagaż.
Znowu spoglądam na Anę.
– Dlaczego parkujemy tu, a nie na parkingu dla obsługi?
– Sto dwadzieścia stopni – przypomina dziewczyna. – Ten parking chwilowo jest zamknięty dla gości, a ja was podwiozłam. Chyba ujdzie mi to płazem.
Czuję nerwowy ucisk w piersi, a potem w brzuchu, gdy Ana wchodzi na wąskie stopnie. Wprawdzie pracuje w Ortiz, ale o ile zrozumiałam, nie ma wpływu ani na wybór kandydatów do assessment center, ani na to, komu ostatecznie przypadnie ta praca, dlatego nie denerwowałam się w jej obecności. Teraz jednak na pewno poznamy kogoś, kto ma tu coś do powiedzenia. A nie czuję się nawet w przybliżeniu tak dobra i pewna siebie, jak bym chciała. Burczy mi w brzuchu, twarz błyszczy mi się mimo chłodnego powietrza, przez kurtkę czuję zimny śnieg, a włosy na pewno sterczą mi na wszystkie strony świata. To stanowczo nie jest wymarzony początek i idealne pierwsze wrażenie.
Znowu oddycham głęboko, po czym zarzucam torebkę na ramię. Ściągnęłam na telefon plan okolicy i chętnie bym go teraz obejrzała, żeby zorientować się w terenie, ale nie chcę zatrzymywać reszty. Biorę więc walizkę i ruszam za Aną po schodach.
Ośrodek faktycznie znajduje się w pięknym miejscu, niczego nie ujmuje mu nawet roślinność w raczej monotonnych o tej porze roku odcieniach zieleni i brązu. Klomby i cały teren zielony zostały skrupulatnie zaplanowane, lecz jednocześnie całość ma naturalny urok. Po obu stronach schodów rosną mrozoodporne kwiaty i inne rośliny otoczone kamieniami pomalowanymi na jaskrawe kolory. Górną krawędź niewielkiego wzniesienia zdobi rząd rozmaitych świerków i jodeł, które wydają się formować swoistą granicę ośrodka. Dzięki zdjęciom ze strony internetowej wiem, że okolica tylko zyskuje na urodzie, gdy kamienie i drzewa pokrywa śnieg – to nastąpi najdalej za kilka tygodni. Śnieg, który z pewnością leżał na tej wysokości, zamienił się przez ostatnie opady deszczu w szaro-białą breję.
Na górze widzimy niewielką uliczkę, która w sezonie jest pewnie główną trasą do ośrodka. Kilka metrów w prawo kończy się ona rondem, pośrodku którego rząd kwiatów otacza srebrzystą kolumnę wspierającą markizę głównego budynku. Opada mi szczęka. Szklany dach, który widziałam już z parkingu, kojarzy mi się z niewielkim pawilonem albo jakimś usługowym bungalowem. Na zdjęciach budynki wydawały mi się mniejsze i nieco staromodne. W rzeczywistości pośród tej przyrodniczej idylli wznosi się przede mną pieprzony pałac. To jakieś szalenie imponujące połączenie drewna – odważnie stawiam, że to świerk albo sosna – oraz kamienia w rozmaitych naturalnych odcieniach. A nad tym wszystkim niczym korona na królewskiej głowie wznosi się szklana kopuła, odbijając zachmurzone niebo. Zwrócony w stronę ulicy front głównego budynku składa się z szarego kamienia, srebrzystych kolumn oraz sięgających gruntu wielkich okien z mlecznego szkła obramowanych czarną framugą. Po lewej stronie spostrzegam balkon, ale znika z pola mojego widzenia, nim ustalę, jakiej wielkości naprawdę jest. Kiedy zmierzamy do wejścia wąską ścieżką, zza świerków wyłania się kolejny budynek. Jest równie duży, co główny, i nieco prostszy, a jednocześnie sprawia przytulne wrażenie. Jak wielka alpejska chata. Spa, jak przypuszczam, chociaż na zdjęciach też wyglądało mniej nowocześnie. Pewnie wszystko to wyremontowano latem, jak resztę ośrodka. W głównym budynku nie ma zasadniczo pokoi gościnnych, tylko recepcja, restauracja oraz sala bankietowa.
– Jak tu pięknie – mówię do Any, wspinając się na palce, by lepiej obejrzeć kopułę.
– To prawda. Trochę się to wszystko zestarzało, ale po remoncie na pewno podniosą ceny. A i wcześniej nie były niskie.
Uśmiecham się pod nosem. Sprawdziłam wcześniej cennik i nie dowierzałam, ile życzą tu sobie za jedną noc.
Devan staje obok mnie i rzuca mi przelotne spojrzenie, po czym przenosi wzrok na telefon.
– Mamy się zameldować w recepcji – informuje Anę, po czym wskazuje główne wejście. – Zgaduję, że to w tę stronę.
Ana unosi kciuki.
– Trafiony zatopiony. Ja akurat idę gdzie indziej, więc do zobaczenia.
Dziękuję jej po raz kolejny, po czym ruszam za Devanem. Patrzę na jego plecy, chociaż dzięki naszej przejażdżce na tych naprawdę wąskich siedzeniach doskonale wiem, jakie szerokie ma barki. Dopiero teraz, kiedy idzie przede mną, dociera do mnie jednak, jaki z niego olbrzym. Gdybym nie wiedziała, czym się zajmuje, postawiłabym, że to sportowiec albo że uprawia inny zawód, w którym potrzeba fizycznej krzepy. Obiektywnie rzecz biorąc, jest cholernie przystojny, ale sama nie wiem, co o nim sądzić.
Wejście do Ortiz Grand Resort składa się z ogromnych dwuskrzydłowych szklanych drzwi ze srebrną framugą. Na obu skrzydłach wygrawerowano logo ośrodka, a po obu ich stronach stoją ciężkie łupkowe wazy z kwiatami. Devan sięga do klamki i przytrzymuje przede mną drzwi. Wchodzę, zastanawiając się przy tym, czy zazwyczaj stoją tu odźwierni i otwierają drzwi gościom ze świecznika. Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby tego typu klientela przywykła do aż takiej samodzielności.
– Mam zapytać, gdzie powinniśmy czekać? – rzuca przez ramię Devan, a ja tylko kiwam głową.
Szczerze mówiąc, trochę przytłacza mnie rozciągający się przede mną widok. Nie pierwszy raz jestem w takim eleganckim hotelu czy innym luksusowym miejscu. Moi rodzice należą do country clubu i chętnie wybierają się na ekskluzywne eventy, na które nie da się wejść bez specjalnego zaproszenia, choćby człowiek chciał tylko stanąć na parkingu. Widziałam też zdjęcia całego tego miejsca. Ale fotografie nijak nie oddają majestatu tego lobby. Tutaj alpejski szyk idzie na zderzenie czołowe z luksusem, łącząc się w zaskakująco stylową mieszankę. Po prawej stronie znajduje się biurko recepcyjne. Ma dobrych siedem metrów i wygląda, jakby wykuto je z pojedynczej skały wydobytej z tych gór. Przed nim rozciąga się szeroka, otwarta przestrzeń, a to wrażenie potęguje ogromna szklana kopuła nad nami i okna, z których rozciąga się widok na górzysty pejzaż. Chociaż teraz na zewnątrz jest szaro i jakoś pusto, rozstawione gęsto lampy utrzymują wewnątrz ciepłe, przyjemne wrażenie. W dalszej części lobby znajduje się kilka miejsc siedzących i kominek, w którym jednak nic się teraz nie pali. Za szybą spostrzegam taras i kilka stolików osłoniętych plandeką. Polerowana posadzka pod moimi stopami to beżowy marmur. Przed recepcją i pod fotelikiem oraz sofami w kącie spoczywają niewielkie dywany. I one są beżowe, lecz w znacznie jaśniejszym odcieniu niż podłoga. Mimowolnie zastanawiam się, jak często trzeba je prać, żeby zachować ten kolor. Z wysokiego stropu zwieszają się lśniące kryształowe żyrandole, a na przyozdobionych sztukaterią ścianach wiszą w strategicznych miejscach rozmaite malowidła olejne przedstawiające górskie krajobrazy. Nad wszystkim unosi się irytująco sztuczny aromat jodłowych igieł i liści. Wszędzie stoją bibeloty, gdzieniegdzie ściany obito aksamitem. Oto ucieleśnienie wyobrażenia luksusowego schroniska górskiego w formacie XXL.
Odrywam oczy od tego widoku, próbując zdusić kiełkującą w piersi niepewność. Ta okolica totalnie mnie przytłacza, ale nie zamierzam dać tego po sobie poznać. Znam się na mediach społecznościowych, jestem kreatywna i wiem, co robię. Właśnie dlatego tu jestem i na tym zamierzam się skupić. Podchodzę więc do Devana, który rozmawia w recepcji z jakąś kobietą w średnim wieku. Ta wygląda jak uosobienie mojej wizji pracowników tego ośrodka: starannie uczesane włosy spięte w ciasny kok, dyskretny makijaż i strój w butelkowozielonym kolorze, który idealnie pasuje do całości wnętrza. Uśmiecha się do mnie, gdy podchodzę bliżej.
– Panna Murphy, jak mniemam – odzywa się i sięga po kartę magnetyczną, po czym kładzie ją na wypolerowanym na wysoki połysk blacie. – W domkach mamy elektroniczne wejścia. Proszę nosić kartę zawsze ze sobą, dzięki temu unikną państwo trudności z dostaniem się do pokoju. Wyjaśniłam już panu Sandovalowi, jak dojść na miejsce. Czy pani też to wytłumaczyć?
– Ja to zrobię – wtrąca się Devan, po czym spogląda na mnie pytająco. – Spotykamy się tutaj o siódmej, tak?
Kobieta kiwa głową, wciąż z tym samym olśniewającym uśmiechem.
– Tak właśnie. Pan Gullingham, siostrzeniec właściciela, spotka się z państwem na kolacji. Gdyby się państwo spóźniali, proszę dać znać zawczasu, przekażę panu Gullinghamowi. W domku znajdą państwo telefon stacjonarny, to najlepsza droga kontaktu, ponieważ zasięg satelitarny tutaj potrafi zanikać, zwłaszcza wysoko w górach.
Spoglądam na Devana z lekką irytacją. W przeciwieństwie do mnie wydaje się świetnie rozumieć, o co chodzi tej kobiecie. Ja założyłam, że będziemy mieszkać w hotelu ze spa.
– Przyjdziemy punktualnie – obiecuje Devan, po czym wskazuje nasz bagaż. – I naprawdę możemy tak tu to zostawić?
Kobieta kiwa twierdząco głową, a mojej uwagi nie uchodzi fakt, że jej policzki nieco się zaróżowiły, zaledwie Devan się do niej uśmiechnął. Czy on flirtuje z obsługą? Mrużę oczy i lustruję go znacząco, ale on nie zauważa mojego spojrzenia.
– Tak – potwierdza recepcjonistka. – W ciągu paru minut ktoś go państwu przyniesie.
Oboje dziękujemy, ale jej wzrok wciąż spoczywa tylko na Devanie. Sięgam po kartę, stawiam walizkę obok torby Devana i ruszam za nim do wyjścia.
– Wow – mamroczę tak cicho, żeby recepcjonistka mnie nie usłyszała. – Od razu przystępujesz do akcji, co?
Devan wzrusza ramionami, co tylko upewnia mnie w przekonaniu, że doskonale wie, o czym mówię.
– Zasada numer jeden podczas rozmowy o pracę: bądź miła dla każdego. Nigdy nie wiesz, kto może mieć decydujący głos.
Chciałabym być na niego zła, ale gdy jego usta rozciągają się w uśmiechu, mimowolnie odpowiadam tym samym. Jest ambitny, ale ja też. Dlatego nie mogę mu robić wyrzutów.
Gdy znowu stajemy przed budynkiem, pospiesznie zapinam kurtkę na zamek i rozglądam się wyczekująco. Przed nami biegnie nieduża wybetonowana ścieżka wiodąca do hotelu ze spa, wielkiego budynku w tym samym stylu, co główny. Wspinam się na palce, ale nie widzę niczego, co przypominałoby górskie domki.
– To dokąd teraz? – pytam, wciskając dłonie w kieszenie kurtki.
Devan się rozgląda, po czym wskazuje niewielki drogowskaz.
– Zakwaterowano nas w domkach – wyjaśnia i rusza w lewo. Niestety nic mi to nie mówi, bo nie widzę tu nic poza wzniesieniami, mnogością drzew i górami w oddali. Wprawdzie w tę stronę wiedzie jakaś ścieżka, ale wygląda raczej na przeznaczoną dla górskich wędrówek. – Są nieduże, tam wyżej. Jane mówiła, że to dziesięć, maksymalnie piętnaście minut.
Mrugam kilkukrotnie, po czym wskazuję nierówną drogę.
– Tam wyżej?
Devan zatrzymuje na mnie wzrok i spogląda niemal wyzywająco.
– Dziesięć minut quadem. – Jakby na podkreślenie tych słów unosi dłoń i macha mi przed twarzą pojedynczym kluczem na smyczy. – Na piechotę pewnie co najmniej dwa razy dłużej.
– Chyba sobie jaja robisz – rzucam, chociaż wiem, że mówi cholernie serio. Pani z recepcji… o przepraszam, Jane… wspominała, że ktoś podwiezie nasz bagaż, a nie nas. Biorę torebkę i wyjmuję telefon, żeby otworzyć pobrany plan ośrodka. Nie widnieją na nim domki, ale jestem niemal pewna, że o nich czytałam. Szukam niewielkiego parkingu wskazanego przez drogowskaz, a potem drogi, którą Devan ewidentnie zamierza przejechać na quadzie. Chociaż określenie „droga” to, kurde, bardzo duże słowo. Jak pokazuje plan, biegnie tu jakaś ścieżynka, która kompletnie ginie w lesie. Powiększam obraz, po czym wręczam Devanowi telefon.
– Ta uliczka – mówię, wskazując plan – chyba też prowadzi na górę, co nie?
Uśmiecha się. Ten gnojek uśmiecha się w taki sposób, jakby desperacka nuta w moim głosie go bawiła.
– Jest uliczka. Ale przez las będzie szybciej, a przede wszystkim zabawniej.
Spoglądam na niego z irytacją.
– Czemu masz tylko jeden klucz?
– Bo przyjechaliśmy za szybko i zmieścimy się na jednym quadzie – odpowiada z pełną powagą. – Poza tym nie chcemy sprawiać kłopotu, prawda?
Jakaś część mnie jest całkowicie pewna, że to jego wyłączna wina. Że to on się upierał, że damy radę jednym quadem i… sama nie wiem, czemu miałby to robić. Poza tym to nie tak, że nie ma racji z tym ostatnim stwierdzeniem. Recepcjonistka może i nie ma wpływu na wybór nowego pracownika, ale stanowczo nie chcę od samego początku robić nieprzyjemnego wrażenia.
– Nigdy czymś takim nie jeździłam – wyznaję nieco przytłoczona.
– A ja tak – odpowiada z uśmiechem Devan. – No weź, będzie zabawnie.
Jakoś mi się nie wydaje. Nie jestem sztywniarą, nie mam też problemu z tym, żeby wsiąść na taki pojazd z Devanem. Ale i tak pierwsze chwile na assessment center wyobrażałam sobie nieco bardziej… profesjonalnie.
Mimo wszystko bez protestów ruszam za nim za budynek, na niewielki żwirowy parking. Stoją tam trzy białe quady i kilka skuterów śnieżnych. Wszystkie wyglądają tak, jakby nikt nigdy z nich nie korzystał. Albo są nowo kupione, albo jakiś biedny pracownik musi je pucować na wysoki połysk po każdym użyciu. Podchodzę do pojazdu z lekkim drżeniem. Nie pierwszy raz widzę quada, ale w moich wspomnieniach nie wydawały się takie masywne. Nie skłamałam, mówiąc Devanowi, że nigdy czymś takim nie jeździłam. Nie jeździłam też skuterem śnieżnym ani wodnym. Wprawdzie byłam parę razy z rodzicami i bratem na nartach, ale jesteśmy raczej ludźmi, którzy podjadą autem do wyciągu, a wyciągiem na stok.
– A do tego nie trzeba mieć prawa jazdy? – pytam i słyszę we własnym głosie cień nadziei.
– Normalne wystarczy. Poza tym już czymś takim jechałem, więc nie bój nic.
Znowu spoglądam w górę, na las na wzniesieniu, za którym muszą się znajdować domki. Teren wygląda na cholernie trudny i chociaż nie mam powodu, żeby nie ufać Devanowi, zdecydowanie nie czuję się dobrze z myślą, że mamy tam wjeżdżać. Ze sceptyczną miną krzyżuję ręce na piersi i przyglądam się, jak chłopak wsiada na quada stojącego na samym początku szeregu pojazdów. Quad jest biały, na boku ma logo ośrodka oraz numer. Devan przerzuca nogę nad siodełkiem, przesuwa się nieco i na próbę wsadza kluczyk do stacyjki, po czym spogląda na mnie kuszącym wzrokiem.
Kiedy nie reaguję, Devan unosi brew.
– Możesz też pobiec, jak wolisz – rzuca bez przekonania. – Ale Jane wyraźnie powiedziała, że to raczej trasa wspinaczkowa niż spacerowa.
Sama nie wiem, czemu jeszcze się waham. Może nie podoba mi się wizja, że miałabym przyciskać ciało do gościa, który nie budzi we mnie najcieplejszych uczuć. A może mam wrażenie, że Devan właśnie przejmuje kontrolę, a mnie to wcale nie pasuje. Mimo to daję sobie w myślach kopa w zadek i ruszam do niego. Przez dłuższą chwilę próbuję oszacować wzrokiem pozostałą przestrzeń siedzenia, wreszcie kładę dłoń na jego ramieniu i siadam za plecami Devana. Wolałabym zachować dystans, ale zaraz zjeżdżam w jego stronę, ponieważ siodełko jest tak wyprofilowane, że unosi się z tyłu – być może po to, żeby osoba siedząca z tej strony nie spadła podczas ruszania. Bardzo chciałabym się od niego odsunąć, ale wiem, że wszelkie próby są bezcelowe.
Po chwili czuję jego dłoń na moim kolanie. Devan odwraca się do mnie.
– Gotowa?
– Jasne – mamroczę w odpowiedzi. – Jedźmy. Tylko nie ciśnij gazu do dechy!
Nie odpowiada, a to zły znak. Potem przekręca kluczyk i quad z donośnym pomrukiem budzi się do życia.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
DEVAN
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
DEVAN
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
DEVAN
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
DEVAN
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
DEVAN
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
DEVAN
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
DEVAN
Dostępne w wersji pełnej
DEVAN
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
DEVAN
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
DEVAN
Dostępne w wersji pełnej
CHRISTINE PARKER-BELL
Dostępne w wersji pełnej
LEANDER COLE
Dostępne w wersji pełnej
JACOB GULLINGHAM
Dostępne w wersji pełnej
ANASTASIA KASAKOW
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
LUCA
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
One of Six – Verrat
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska
Wydawczyni: Maria Mazurowska, Agata Ługowska
Redakcja: Justyna Yiğitler
Korekta: Katarzyna Kusojć
Projekt okładki: © SO YEAH DESIGN
Opracowanie graficzne okładki: Wojciech Bryda
Zdjęcie na okładce: © masalskaya; © tofutyklein;
© Lemonsoup14 / Shutterstock.com
One of Six – Verrat
Copyright © 2023 by Bastei Lübbe AG, Köln
Copyright © 2025 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Joanna Krystyna Radosz, 2025
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2025
ISBN 978-83-8371-863-7
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka