Zielony promień - Jules Verne - ebook

Zielony promień ebook

Jules Verne

0,0

Opis

[color=rgb(0, 0, 0)][font=arial, sans, sans-serif]Wspaniała powieść przygodowa klasyka fantastyki.

Tagi: powieść, fantastyka, klasyka.

[/font][/color]

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 132

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zielony promień

Jules Verne

(1898)

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-63625-91-7Tekst i tłumaczenie polskie jest własnością publiczną. Tekst udostępniany na licencji Creative Commons: uznanie autorstwa, na tych samych warunkach.Edycja oryginalna: Nakład i druk drukarni i litografii L. Szyller i Syn, Warszawa, 1898 r.Tłumaczenie: Leopold Szyller.Rok powstania:1898. Tekst może zawierać archaiczną pisownię.Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2013Zdjęcie na okładce: iker/sxc.huMASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected] www.masterlab.plBiałobrzegiPoland

ROZDZIAŁ I. Bracia Sam i Seb.

— Bet!

— Bess!

— Betti!

— Betsi!

Taki szereg nawoływań rozlegał się w pięknym salonie dworu Hellenburg; to znaczyło, że bracia Sam i Seb przywoływali swoją gospodynię. Lecz na ten raz wszystkie te zdrobnienia tak samo nie sprowadziły skutku zjawienia się tej pani, jak gdyby ją wzywali całkowitem imieniem Elżbiety. Nareszcie zamiast niej ukazał się burgrabia Patrydż. Trzymając w rękach swoją szkocką czapeczkę, Patrydż zwrócił się z uszanowaniem ku dwom sympatycznie wyglądającym panom, siedzącym w obszernej niszy okna, wychodzącego na park i rzekł:

— Panowie raczyli wołać Bessy? Niema jej w domu.

— Gdzie ona, Patrydżu?

— Bessy wyszła razem z miss (panną) Campbell, która w tej chwili przechadza się po parku.

To powiedziawszy, na znak dany przez panów, Patrydż poważnie wyszedł z pokoju.

Dwaj mężczyźni, o których tylko co mówiliśmy, byli to bracia Sam i Seb Melwilowie. Imiona nadane im przy chrzcie brzmiały w rzeczywistości Samuel i Sebastyan. Co się tyczy miss Campbell, to była ona siostrzenicą Melwilów. Bracia Melwilowie należeli do jednej ze starszych rodzin szkockich; razem liczyli sobie stodziewiętnaście lat, tylko z tą różnicą, że Sam był starszym od Seba o piętnaście miesięcy. Ażeby kilkoma rysami określić świat wewnętrzny obydwu braci, dosyć będzie powiedzieć, że całe swoje życie ześrodkowali w swojej siostrzenicy — jedynem dziecku siostry, która zmarła wkrótce po śmierci męża. Gorąca miłość do sieroty związała ściśle braci Melwilów; żyli oni tylko dla niej jednej i o niej jednej tylko myśleli. Gwoli siostrzenicy wyrzekli się myśli wstąpienia w stan małżeński — czego bynajmniej nie żałowali: ze swego usposobienia należeli oni do tych miłych i dobrych ludzi, którym jakby sama przyroda naznacza ro]ę bezżeństwa i opiekuństwa. W tym opisie jednak nie wyczerpaliśmy charakterystyki obu braci, należy dodać, że nietylko przyjęli na siebie obowiązek opiekunów nad dziewczyną, lecz że starszy brat, Sam stał się ojcem, — a młodszy, Seb — matką dziecięcia. Dlatego nikogo nie mogło to zadziwić, jeżeli, jak nieraz zdarzało się, miss Campbell swobodnie witała swoich wujów słowami:

— Witaj tatko Samie!

— Jak się masz mamo Sebie!

Z kim możnaby stowniej porównywać tych dwu ludzi, jeżeli nie z tymi dwoma wspaniałomyślnymi, kochającymi, zacnymi braćmi Sherybl, przemysłowcami londyńskimi; — z temi istotami od których doskonalszych fantazya Dickensa stworzyć nie mogła. Większego podobieństwa pomiędzy nimi trudno byłoby znaleść, za wyjątkiem jednego: do handlowych przedsiębiorstw, bracia Melwilowie nie okazywali żadnych zdolności. Sam i Seb chowali się razem i nie rozstawali się z sobą nigdy na najkrótszy nawet czas. Wy chowanie otrzymali oni zupełnie jednakowe i nietylko że uczęszczali do jednego i tego samego zakładu naukowego, lecz nawet zawsze razem przechodzili z klasy do klasy. To wszystko uczyniło ich pod względem moralnym tak dalece podobnymi do siebie, że w największej liczbie wypadków bywali zupełnie jednakowego zdania, tak że dosyć było jednemu zacząć jaki frazes, żeby go drugi z braci dokończył, nietylko dosłownie ale tym samym głosem i z tymi samymi ruchami. Krótko mówiąc, dwaj ci ludzie stanowili rzeczywiście jedną istotę, chociaż powierzchownie różnili się trochę pomiędzy sobą: Sam był cokolwiek wyższego wzrostu od Seba, Seb zaś cokolwiek tęższy niż Sam; lecz zato otwarte i poczciwe ich twarze odznaczały się niezwyczajnem podobieństwem. Czyż trzeba jeszcze dodawać do tego wszystkiego, że suknie ich dawnego kroju były z jednakowego materyału i świadczyły o jednakowem upodobaniu braci w każdym względzie?

Zachodziła jednak w tem mała różnica Sam upodobał sobie barwę ciemno-niebieską, Seb ciemno-bronzową. Zaprawdę, któżby nie życzył sobie żyć na świecie w takim spokoju i takiej przyjaźni jak żyli ci dwaj ze wszech miar dobrzy ludzie? Bracia tak przywykli iść ręka w rękę przez życie, że możnaby pójść o zakład, że jeden drugiego prędzej nie opuści póki nie wybije godzina ziemskiej wędrówki. Lecz, sądząc z ich wyglądu, można było napewno spodziewać się, że ta chwila jeszcze nie prędko nastąpi i mieć nadzieję, że te dwa filary domu Melwilów długo jeszcze podpierać będą gmach starożytny. Ród Melwilów wywodził swój początek z XIV stulecia, z czasów Roberta Brusa i Wallsa, z okresu bohaterskiego, w którym Szkocya broniła swoich praw i wolności przed anglikami. Jakkolwiek bracia Melwilowoe nie mieli sposobności stawać w rzędzie wojowników i bić się za ojczyznę, a życie ich, dzięki nagromadzonemu przez przodków bogactwu upływało spokojnie i cicho — nie mniej jednak oni święcie czcili podania swego rodu, szczodrą dłonią pomagając bliźniemu. Ponieważ obaj bracia cieszyli się czerstwem zdrowiem i życie prowadzili w sposób prawidłowy, przeto można było przypuszczać że długo jeszcze nie zestarzeją się ani fizycznie ani moralnie. Niezawodnie i ci dwaj dobrzy ludzie mieli swoje pewne wady, lecz któż jest całkiem bez wad? Nam znaną jest jedna wada braci Melwilów czyli raczej słabostka: mieli oni zwyczaj przeplatać swoje rozmowy cytatam wyjętemi z ulubionych powieści lub poematów Ossyana, któremi się zabawiali bezustannie. Któż jednak poczytywałby im to za winę, gdy weźmie na uwagę, że zamieszkiwałi on w kraju Fingala i Walter-Scotta? W celu ostatecznego wykończenia szkicu naszych braci Melwilów dodamy ten rys, że obaj namiętnie zażywali tabakę. Ale nie należy zapominać jeszcze o jednej uwagi godnej osobliwości: bracia Melwilowie posiadał razem, wprawdzie wielkich rozmiarów, ale jednę tylko tabakierę. Ten majątek ruchomy przechodził z kieszeni jednego w kieszeń drugiego i służył za nowy łącznik pomiędzy nimi, nie mówiąc już o tem, że bracia zawsze prawie równocześnie odczuwali potrzebę zażycia tabaki, a gdy jeden z nich dobywał z głębi kieszeni tabakiery, drugi już sięgał do niej palcami. Gdy obydwaj po zażyciu tabaki, kichali, to prawie jednocześnie wołali:

— Na zdrowie!

Co się tycze praktycznej mądrość życia, to bracia Melwilowie byli w niej prawdziwemi dziećmi: oni jednako nie znali się na handlowych i pieniężnych interesach, a nawet nie pożądali tej znajomości. W rzeczach dotyczących polityki byli także obojętni, a jeżeli, co być może, w sercu byli Jakobitami, i w miejsce domu Hanowerskiego życzyli sobie powrotu Stuartów, to było to takiem samem marzeniem jak marzą niektórzy francuzi o powrocie ostatniego z Walezyuszów. Na sprawach sercowych jeszcze mniej się znali, gdy tymczasem najgorętszem ich pragnieniem było czytać wyraźnie w sercu miss Campbell; odgadywać najskrytsze jej myśli, kierować niem podług swego rozumienia a w końcu uszczęśliwić ją przez wydanie za mąż.

Jeżeli mamy wierzyć braciom, czyli raczej jeżeli przysłuchamy się rozmowie którą oni prowadzą siedząc, w salonie zamku Hellenburg, to możnaby sądzić że już znaleźli człowieka na którego można by włożyć ten przyjemny obowiązek.

— A tak bracie Sebie, Helena spaceruje, przemówił drugi skoro burgrabia opuścił pokój.

— Tak, bracie Samie, Helena przechadza się ale teraz godzina piąta, zaraz powinna wrócić do domu.

— A gdy powróci?...

— Sądzę, bracie Samie, że będzie pora pomówić z nią poważnie.

— Za kilka tygodni, bracie Sebie córka nasza kończy osiemnaście lat.

— Ona dosięgnie lat Dyany-Vernon, czyż nie tak, bracie Samie? a mówiąc prawdę jest taka piękna jak i bohaterka z Rob-Roya.

— Tak, to prawda, lecz elegancyą swoich manier..

— Przymiotami swego umysłu...

— Ona bardziej przypomina Dyanę Yernon niż Florę Mak-Iwor wspaniałą heroinę Wewerleya. I dumni ze znajomości swoich pisarzów narodowych, bracia zaczęli przeglądać wszystkie bohaterki ze znanych romansów, lecz podług ich mniemania, żadna nie mogła się mierzyć z panną Campbell pod względem doskonałości moralnej i fizycznej.

— Bracie Sebie, ona jest jakby młodociany krzew różany który cokolwiek zaprędko wystrzelił w górę i któremu — koniecznie trzeba dać podpórkę, bracie Samie? A najlepszą podpórką — będzie niezawodnie, mąż, bracie Sebie. Róża i podpora puszczą korzenie w tymsamym gruncie.

Nadzwyczaj zadowoleni z tego porównania, wyczytanego w książce „Piękny Ogrodnik” bracia uśmiechnęli się do siebie wesoło, a brat Seb zadowolony wyjął tabakierkę z kieszeni a otworzywszy ją zanurzył w niej delikatnie dwa palce; poczem oddał ją bratu, który z kolei wziąwszy szczyptę tabaki schował tabakierkę do swojej kieszeni

— A więc, bracie Samie, zgadzamy się?

— Tak jak zawsze, bracie Sebie.

— Nawet pod względem wyboru opiekuna dla naszej córki.

— Nie inaczej. Któż może być bardziej sympatycznym, bardziej stosownym mężem dla naszej Helenki, a głównie bardziej odpowiednim dla jej gustu jeżeli nie ten młody uczony, zaszczycony stopniem kandydata aż w dwóch uniwersytetach: Oxfordskim i Edynburskim? — ten fizyk równy Tyndalowi?

— Ten chemik podobny do Faradaya, ten człowiek który przeniknął tajemnicę pochodzenia wszelkiego istnienia na tym marnym świecie...

— I który, bracie Sebie, bez długiego namysłu odpowiada na każde zadane mu zapytanie.

— Tak, kto mógłby być stosowniejszym mężem od tego potomka starożytnej rodziny i właściciela znacznego majątku?

— Nie mówię już o jego uprzejmości, jego przyjemnej powierzchowności a nawet i tych aluminiowych okularach które mu są tak do twarzy — jak sądzę...

My z naszej strony, zupełnie jesteśmy przekonani, że gdyby okulary tego bohatera były złote, niklowe a nawet stalowe bracia Melwilowie nie uważaliby tego za wadę. Bo rzeczywiście ten optyczny przyrząd jak najlepiej nadaje się do twarzy młodych uczonych, gdyż wyraźniej uwydatnia powagę rysów któremi odznaczają się ich twarze.

Lecz czy ten uczony, zaszczycony stopniem naukowym aż w dwóch uniwersytetach przypadał rzeczywiście do gustu miss Campbell. Jeżeli miss Campbell była podobną do Dyany Vernon, toż wiadomo że ta heroina w ostatnim rozdziale romansu nie wyszła za mąż za swego uczonego kuzyna Raleyga. Zresztą, cóż to znaczy? Takie okoliczności nie mogły zaniepokoić braci Melwilów, którzy, jako dwaj starzy kawalerowie nie mogli mieć doświadczenia w sprawach sercowych.

— Młodzi ludzie widzieli się już nieraz, mówił dalej brat Sam — i nasz uczony przyjaciel, widocznie, nie pozostał obojętnym wobec piękności Heleny.

— Jeszczeby też — bracie Samie. Gdyby ubóstwiany Ossyan miał opiewać jej piękność i cnotę, napewno nazwałby ją Moiną, t. j. „wszechmiłą”.

— Tak, gdyby jej tylko nie przezwał Fioną, co jak wiesz po galijsku znaczy: „piękność niezrównana”.

— Czyż nie naszą Helenkę odtworzyła jego wyobraźnia, gdy napisał: „Ona porzuca schronienie w którem wzdychała ukradkiem i występuje w całej swojej piękności jak księżyc z zachmur...”, zaczął brat Sam.

— „A blask jej piękności otacza ją jak zorzę i szelest lekkich jej kroków dzwoni w uszach jak cicha melodya — dokończył brat Seb.

Na szczęście nastrój poetyczny braci zamącony został przez inne myśli, które z mglistego nieco nieba celtyckiego pieśniarza strącały ich na ziemię z jej prozaiczną rzeczywistością.

— Nie ulega wątpliwości, przemówił jeden z nich że kiedy Helena podoba się naszemu młodemu uczonemu, to z kolei i on niezawodnie jej się spodoba.

— A jeżeli ona nie okazała dotąd naszemu uczonemu przyjacielowi tych względów, na jakie zasługuje, to, bracie Sarnie, piękne przymioty jakiemi od natury jest obdarzony... — nie omieszkają zrobić na niej swego głębokiego wrażenia; a jeżeli to do tej pory nie nastąpiło, to tylko dlatego, bracie Sebie, żeśmy jej nie powiedzieli, iż przyszedł dla niej czas pomyśleć o zamążpójściu.

— Prawda, bracie Samie, od chwili gdy damy jej myślom pożądany kierunek — przypuszczając że ona niema uprzedzenia do stanu małżeńskiego to...

— Ona nie będzie się ociągała ze swojem przyzwoleniem, jak piękny Benedykt, który po oporze...

— Dał rozwiązanie komedyi „Wiele hałasu o nic” tem, że się ożenił z Beatryczą.

Otóż jakimi byli bracia Sam i Seb Melwilowie i jak obmyślana przez nich kombinacya zdawała im się być tak samo naturalną jak rozwiązanie w komedyi Szekspira.

Przyszedłszy do tego wniosku, bracia z uczuciem zadowolenia podnieśli się z siedzenia i zacierając ręce zaczęli uśmiechać się do siebie. Kwestya wydania za mąż Heleny była rozstrzygnięta. Jakież trudności mogłyby temu stawać na przeszkodzie? Młody uczony oświadczy się, Helena się zgodzi a gdy te formalności będą załatwione zostanie się tylko jedno: naznaczyć dzień ślubu. A wesele musi być wspaniałe; ślub odbędzie się nie w mrocznej katedrze ś-go Lungo lecz w jasnym wesołym kościele ś-go Andrzeja, gdzie według wyobrażenia braci Melwilów uroczystość podobną będzie do związania się młodości z promienną miłością.

Pogrążeni w swoich myślach, bracia Sam i Seb, nie zauważyli jak drzwi salonu otworzyły się i na progu stanęła śliczna dziewczyna. Twarz jej była zarumieniona od biegu, a w ręku trzymała rozłożoną gazetę: zbliżywszy się do braci Melwilów, obdarzyła każdego z nich dwoma pocałunkami.

— Dzień dobry, wujku Samie — mówiła przytem. — Jak się masz, wujku Sebie?

— Doskonale! — odpowiedział Seb.

— Helenko, przemówił Sam, mamy o czemś do pomówienia z tobą poważnie.

— O czemś poważnem? — a cóżeście takiego wymyślili? pytała miss Campbell, patrząc filuternie to na jednego to na drugiego.

— Znasz młodego uczonego Arystobula Ursiklosa?

— Znam go.

— Czy on ci się podoba?

— Dlaczegóż nie miałby mi się podobać?

— A więc podoba ci się?

— Dlaczego mianowicie miałby mi się podobać?

— Jednem słowem po dojrzałym namyśle, brat i ja przyszliśmy do przekonania, że on byłby dla ciebie stosownym mężem.

— Mężem!... ja miałabym wyjść zamąż?! wybuchnęła miss Campbel wesołym śmiechem.

— Więc nie chcesz wychodzić zamąż? — spytał brat Sam.

— Poco mam wychodzić zamąż?

— Więc wcale nie chcesz iść zamąż, nigdy? pytał brat Seb,— seryo?

— Nigdy — odrzekła miss Campbell, starając się przy tem okazać twarz poważną, chociaż igrający w kącikach ust uśmiech zdradzał jej przekorę. — Nigdy, wujkowie... Przynajmniej dotąd nie wyjdę zamąż dopóki nie ujrzę...

— Czego? — wykrzyknęli obaj bracia razem.

— Póki nie zobaczę „Zielonego promienia.”

ROZDZIAŁ II. Helena Campbell.

Zamek w którym mieszkali bracia Melwilowie i miss Campbel, położony był w bardzo pięknej okolicy o trzy mile (angielskie) od osady Hellenbnrg na brzegach kanału Gar-Loch.