Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy 7 maja 2006 roku żegnał się z kibicami Realu Madryt, płakał jak dziecko. Wtedy chyba nawet on sam w najśmielszych snach nie wyobrażał sobie jeszcze, że po dekadzie powróci na Santiago Bernabéu, by już w roli trenera doprowadzić Królewskich do trzykrotnego triumfu w Lidze Mistrzów. Dwa miesiące po rozstaniu z Realem rozegrał ostatnie spotkanie w karierze: finał mistrzostw świata Włochy – Francja na Stadionie Olimpijskim w Berlinie. Mecz, który stał się motywem przewodnim tej książki, był pełen symboli. W trakcie tych 110 minut dużo się działo: rzut karny zamieniony na gola podcinką, reorganizacja drużyny przez kapitana, uderzenie „z byka” w klatkę piersiową Materazziego, wreszcie – brak wyjścia na dekorację. Srebrny medal nigdy go nie interesował.
Zizou pragnie wygrywać również w roli szkoleniowca. W najnowszym wydaniu książki przedstawiona została jego droga na szczyt trenerskiej hierarchii, niespodziewana rezygnacja ze stanowiska po trzecim z rzędu triumfie w Lidze Mistrzów, a także powrót na ławkę Realu w marcu 2019 roku.
To biografia w formie wspomnień, w której mieszają się epoki i zdarzenia. Oto pasjonująca opowieść, która ukazuje dotąd nieznane strony Mistrza. Przed Wami książka ważna i poruszająca, która pozwala zrozumieć najlepszego piłkarza swojej epoki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kiedy w 1996 roku obiecujący dwudziestoczteroletni talent francuskiej piłki, Zinédine Zidane, podpisał kontrakt z Juventusem – ówczesnym triumfatorem Ligi Mistrzów – mało kto się spodziewał, że w ciągu zaledwie kilku sezonów stanie się on jednym z najlepszych piłkarzy globu oraz mistrzem świata i Europy. Przeprowadzka do turyńskiego klubu okazała się punktem zwrotnym jego wspaniałej kariery. Kupiony później przez Real Madryt za rekordową kwotę siedemdziesięciu trzech i pół miliona euro, stał się najdroższym piłkarzem świata i nie oddał tego tytułu przez osiem kolejnych lat.
Mimo świadomości własnego talentu Zizou pozostał skromnym, pogodnym człowiekiem – piłkarzem, który grał przede wszystkim dla drużyny, zawsze stawiając jej dobro na pierwszym miejscu. Długo można by mówić i pisać o jego technice, nieprawdopodobnych dryblingach, których nigdy nie dało się przewidzieć, oraz oryginalnym stylu gry. Najbardziej jednak imponuje to, że nawet po wymanewrowaniu kilku rywali naraz i wypracowaniu sobie idealnej pozycji Zidane szukał częściej kolegów z drużyny niż okazji do strzału. Zupełnie tak, jak gdyby w swoim repertuarze miał uszczęśliwianie nie tylko kibiców, ale i partnerów na boisku.
Po odejściu z Juventusu Zizou pozostał w Madrycie do końca kariery piłkarskiej, po czym podjął pracę w sztabie szkoleniowym Realu. Najpierw zaczynał jako doradca drużyny, następnie został mianowany pierwszym asystentem przez swojego byłego trenera z Turynu Carlo Ancelottiego. Kolejne lata to już istna eksplozja sukcesów. Zapewne mało kto spodziewał się, że młody trener bez większego doświadczenia zostanie pierwszym w historii, któremu uda się wygrać Ligę Mistrzów aż trzy razy z rzędu.
Zidane nigdy nie zapomniał jednak o klubie, który nauczył go wygrywać. Podczas charytatywnego meczu pomiędzy legendami Realu i Juve, rozgrywanego na Santiago Bernabéu w czerwcu 2013 roku, Francuz zagrał w obu drużynach, czym pokazał, że uważa je za najważniejsze w swojej karierze piłkarskiej. Zizou cały czas związany jest z Turynem, gdzie zainwestował w kompleks rekreacyjno-sportowy, sygnowany „Z5”. Obiekt jest często odwiedzany zarówno przez aktualnych, jak i emerytowanych piłkarzy Juventusu.
Jako bezdyskusyjny geniusz futbolu Zidane zasłużył na piękne zakończenie swojej przygody z piłką. Rysą na szkle okazał się jednak finał mistrzostw świata w 2006 roku, kiedy to reprezentacja Francji mierzyła się w Berlinie z Włochami. Zamiast zejść z boiska jako bohater i triumfator, został nazwany przez wielu największym przegranym tamtego pamiętnego wieczoru. Po sławetnym incydencie z Materazzim zszedł samotnie do szatni – z pustymi rękami i spuszczoną głową.
Epizod ten nie wyrządził jednak trwałej krzywdy jego wizerunkowi. Wieloletnie starania, talent, zdrowe podejście do sławy, pogoda ducha oraz aktywność Francuza w akcjach na rzecz potrzebujących sprawiły, że Zidane do dziś postrzegany jest jako fenomen, którego nazwisko wymienia się obok legend pokroju Del Piero, Platiniego, Raúla czy Beckhama. Przede wszystkim zaś cały czas jest tym samym, skromnym i zupełnie normalnym człowiekiem.
Mateusz Polek
JuvePoland.com
Jak wytłumaczyć magię, jeśli nigdy nie widziało się gry Zidane’a? Jak wyjaśnić niemożliwe? Jak opisać piłkarską dostojność i maestrię?
Boiskowe występy Francuza można okraszać mnóstwem górnolotnych słów, ale żadne nie odda jego klasy. Tak jak są książki, które każdy człowiek powinien znać, czy filmy, które wypada choć raz obejrzeć, są też zagrania Zidane’a, które przeszły do historii futbolu i nigdy nie przestaną zachwycać kibiców.
Magia. Tym właśnie była gra numeru 5 Realu Madryt. Rulety, przyjęcia, zwody, podania, uderzenia – wszystko, co Zidane prezentował na boisku, było magiczne, wyjątkowe i niepowtarzalne. Nie były to czary z wybuchami i fajerwerkami, ale dostojne i spokojne pociągnięcia magiczną różdżką, za którymi do dziś tęskni madridismo.
Zidane był boiskowym czarodziejem, ale nie robotem, zaprogramowanym by strzelać pięćdziesiąt goli w sezonie i mecz w mecz powtarzać te same zagrania. Jego ruchy, mimo że z pozoru spokojne i powolne, były nie do podrobienia przez innych. Tylko pot, który w każdym meczu spływał hektolitrami po jego czole, dowodził, że Zidane jednak nie pochodzi z innej planety.
Cały świat zapamiętał Zizou przede wszystkim z jego ostatniego zagrania w karierze – ciosu wymierzonego Marco Materazziemu w finale mistrzostw świata. Cały świat z wyjątkiem kibiców Realu Madryt. Dla nich Zidane będzie legendą klubu, jednym z najlepszych piłkarzy w jego historii i tym, który jako piłkarz dał Królewskim dziewiąty Puchar Europy.
Gdy Francuz ze łzami w oczach żegnał się z Santiago Bernabéu, tysiące kibiców płakały razem z nim, marząc, by ich idol wrócił. I tak się stało – uczył się u boku Ancelottiego, był wzorem dla piłkarzy, wspomagał ich swoimi radami i wspierał w walce o upragnioną Décimę.
Po jakimś czasie zajął miejsce Włocha i stało się tak szybciej, niż ktokolwiek mógł sądzić. Nikt nie mógł też przypuszczać, że Zidane na ławce trenerskiej okaże się równie wielką legendą Realu Madryt. Wygrał trzy Ligi Mistrzów z rzędu i ku zaskoczeniu wszystkich uznał, że jego zadanie dobiegło końca. Relacja Zizou z tym klubem naznaczona jest rozstaniami i powrotami. W drugim podejściu nie wygrał co prawda Ligi Mistrzów, ale spełnił nadzieje madridismo, zdobywając mistrzostwo i Superpuchar Hiszpanii. Udowodnił już, że dla niego niemożliwe nie istnieje.
Mateusz WojtylakRedaktor naczelny RealMadryt.pl
Włochy
(4-2-3-1): Gianluigi Buffon; Gianluca Zambrotta, Fabio Cannavaro, Marco Materazzi, Fabio Grosso; Andrea Pirlo, Rino Gattuso; Mauro Germán Camoranesi, Francesco Totti, Simone Perrotta; Luca Toni.
Rezerwowi: Angelo Peruzzi, Marco Amelia, Cristian Zaccardo, Andrea Barzagli, Massimo Oddo, Simone Barone, Daniele De Rossi, Alessandro Del Piero, Alberto Gilardino, Filippo Inzaghi, Vincenzo Iaquinta.
Trener: Marcello Lippi.
Francja
(4-2-3-1): Fabien Barthez; Willy Sagnol, Lilian Thuram, William Gallas, Éric Abidal; Patrick Vieira, Claude Makélélé; Franck Ribéry, Zinédine Zidane, Florent Malouda; Thierry Henry.
Rezerwowi: Grégory Coupet, Mickaël Landreau, Jean-Alain Boumsong, Mikaël Silvestre, Pascal Chimbonda, Gaël Givet, Vikash Dhorasoo, Mahamadou Diarra, Sylvain Wiltord, Sidney Govou, David Trezeguet.
Trener: Raymond Domenech.
Sędzia: Horacio Marcelo Elizondo (Argentyna).
Czas staje w miejscu. Pozłacana piłka zastygła pod korkami ze złotymi akcentami i niebieskimi getrami. Najpierw jednak była rozgrzewka. Po niej Zidane schodzi z boiska, rzuca okiem na puchar cały ze złota i pozdrawia publiczność. Później ceremonia zamknięcia. Jedenaście minut, niewiele więcej. Muzyka i feeria barw. Śpiewają tenorzy z Il Divo, dudnią bębny, wirują zielone parasole. Shakira, cała na pomarańczowo, porusza biodrami i tułowiem w rytm Hips Don’t Lie; Wyclef Jean, czarnoskóry gigant z The Fugees, towarzyszy jej w tych boskich ruchach.
W tunelu prowadzącym na murawę czekają już obie drużyny. Willy Sagnol opiera się o plecy Fabiena Bartheza, obaj żartują. Kapitan, jak ma w zwyczaju, przychodzi jako ostatni. Ustawia się z przodu. Pod pachą piłka, w ręku proporczyk francuskiej federacji. Fabio Cannavaro, drugi kapitan, obserwuje go kątem oka. Zidane wpatruje się w jakiś stały punkt przed sobą. Półotwarte usta, ręka kilka razy przejeżdża po twarzy. Tylko na chwilę się rozprasza: chłopiec za nim, ten, który trzyma za rękę francuskiego bramkarza, ma atak kaszlu.
Na zewnątrz wszystko przygotowane do odsłuchania hymnów narodowych. W loży honorowej Jacques Chirac, prezydent Francji, stoi obok swojej żony Bernadette.
Giorgio Napolitano, prezydent Włoch, jest poważny. Za nimi znajdują się byli prezydenci i sekretarze generalni. Jest Angela Merkel, kanclerz Niemiec, Bill Clinton, Kofi Annan, sekretarz generalny ONZ, prezydent Republiki Południowej Afryki Thabo Mbeki (to jego kraj będzie gospodarzem mistrzostw świata w 2010 roku), a dalej najlepsi w świecie futbolu.
Po Pieśni Włochów rozbrzmiewa Marsylianka, wszyscy blisko siebie, objęci. Zidane ściska w talii Bartheza, usta zamknięte. Kończy się hymn, kapitan się odwraca, krzyczy do kolegów.
Szybki uścisk dłoni z sędziami i z Cannavaro. Rzut monetą i strony wybrane. Ribéry i Vieira wymieniają proporczyki, ręce dotykają jedne drugich, by nawzajem dodać sobie otuchy. Kilka sekund oczekiwania i zajęcie swoich miejsc: siedemdziesiąt dwa tysiące widzów i dwudziestu dwóch ludzi na placu gry. Wszystko gotowe. Horacio Elizondo, argentyński arbiter zawodów, mówi do podpiętego mikrofonu, patrzy w stronę białego koła. Gwiżdże. Francesco Totti ma obok Lucę Toniego, podaje do tyłu w kierunku Andrei Pirlo.
I już, zaczęło się. Francja – Włochy, finał mistrzostw świata 2006 roku, ostatni walc piłkarza z numerem 10.
Zizou odbiera ostatni bilet z wykupionego na trzynaście sezonów abonamentu. Ogłosił to 25 kwietnia 2006 roku.
Od jakiegoś czasu Francuz bardzo mało rozmawia z prasą. Omijał konferencje, które Real Madryt przewiduje mniej więcej raz w miesiącu dla swoich piłkarzy. Po raz ostatni zgodził się przyjść na spotkanie z mediami 17 października 2005 roku. Później już nie. Albo przez negatywne wyniki drużyny, albo przez niekończące się zmiany w klubie, albo dlatego że – jak często powtarza – nie lubi mówić. A poza tym, jeśli nie ma nic szczególnego do powiedzenia, nie ma ochoty stawiać się przed dziennikarzami. Jednak w środę, 26 kwietnia, pojawia się na konferencji. Ma coś ważnego do przekazania. Ze swego miejsca, wobec tylu pytań, odpowiada, że to zupełnie normalne, że „to część programu komunikacji klubu”. Jednak większość domyśla się powodu tego apelu urbi et orbi. Rzuca futbol. Cadena SER, hiszpańska stacja radiowa, zwykle bardzo dobrze poinformowana, sześć dni wcześniej ogłosiła: „To niemal pewne, że Zidane zawiesi buty na kołku”. Krążyło mnóstwo pogłosek na ten temat, wzmocnionych dodatkowo w styczniu 2006 roku, kiedy okazało się, że już podczas amerykańskiego tournée w poprzednim roku Francuz spotkał się z Florentino Pérezem, prezydentem Realu Madryt, komunikując mu o swoim zamiarze. Powiedział o tym także trenerowi i kolegom z drużyny. Prezydent poradził mu, żeby jeszcze się wstrzymał. Zizou się zgodził, żeby później powiedzieć suche „nie”, kiedy Pérez zapytał go, czy zostanie, wypełniając swoje zobowiązania do czerwca 2007 roku.
Pytanie jak najbardziej zasadne, ponieważ Zidane ma jeszcze ważny przez rok kontrakt i wiele razy powtarzał, że o tym, czy będzie jeszcze grał, czy nie, zdecyduje po mistrzostwach świata, ponieważ pewne jest jedynie to, że – cokolwiek się zdarzy – po turnieju w Niemczech odejdzie z reprezentacji.
Zidane stop ou encore?, zastanawiają się we Francji, wymieniając powody ewentualnego pożegnania. Brak sukcesów w ciągu trzech minionych sezonów; dymisja Florentino Péreza; chaos panujący w klubie w ostatnich miesiącach, żeby nie powiedzieć latach; poprzedni rok pełen blasków i cieni; chęć bycia kowalem własnego losu, innymi słowy: uniknięcie ryzyka stania się niepożądanym gościem (przytrafiło się to w ubiegłym roku Luísowi Figo, pierwszemu z Galaktycznych, sprzedanemu w wielkim pośpiechu do Interu); potrzeba skoncentrowania się wyłącznie na ostatnim wielkim celu w karierze: na mundialu. A poza tym jest jeszcze ciało, które domaga się swego: „W moim wieku – oświadczył Zidane – rozegranie sześćdziesięciu meczów w sezonie jest trudne. Teraz potrzebuję o wiele więcej czasu, żeby się zregenerować, niż jeszcze jakiś czas temu, i coraz częściej odczuwam ból”.
Napięcie udziela się wszystkim. To delikatny moment i hiszpańska prasa zaczyna stosować pressing na całym boisku. Pierwsze strony gazet poświęcone są francuskiemu fenomenowi. „Nie odchodź jeszcze, nie odchodź, prosimy” – pisze dziennik „Marca”. Następnie całe strony poświęcone geniuszowi piłki i niezliczone zapewnienia o szacunku kolegów, kibiców i wielkich ludzi futbolu. Na przykład Roberto Carlosa „Mam nadzieję, że zostanie. On tak dużo znaczy dla Realu Madryt, to wspaniały człowiek i wielki profesjonalista. Byłaby wielka szkoda, gdyby postanowił zakończyć karierę, byłaby to strata dla wszystkich, ponieważ on jest mistrzem”.
Alfredo di Stéfano, Argentyńczyk, „Blond Strzała”, największy idol w historii Realu Madryt, honorowy prezydent klubu, zawsze uważał Zidane’a za geniusza, najlepszego piłkarza, jakiego w ostatnich latach widział na boisku. To oczywiste, że chciałby nadal go oglądać. „Przynajmniej do czterdziestki” – mówi i nie żartuje.
Apele o to, by został, i honory oddawane aż do godziny X, która nadchodzi zdecydowanie zbyt wcześnie. O siódmej wieczorem 25 kwietnia, w wywiadzie dla francuskiego Canal+ (sponsorzy zawsze są szanowani) Zizou, wzruszony, lecz pewny siebie, patrzy w stronę kamery, trzyma mikrofon i mówi: „Odchodzę. Po mundialu kończę z grą w piłkę, zostawiam reprezentację i Real Madryt. Moja zawodowa kariera dobiegła końca. Jest to decyzja, którą bardzo dobrze przemyślałem. Podjąłem ją w dobrym momencie. Jest ostateczna i nieodwołalna. Mówię »dość« futbolowi na wysokim poziomie. Zasugerowały mi to moja głowa i moje ciało. A w tych sprawach nie da się oszukać. Nie jestem w stanie zacząć jeszcze raz. Nie chcę rozpoczynać kolejnego sezonu tak trudnego jak ten albo ten sprzed dwóch lat. Dziwnie jest mówić to dzisiaj, dwa tygodnie przed zakończeniem rozgrywek ligowych i pięćdziesiąt trzy dni przed rozpoczęciem mundialu”. Dlaczego więc ogłasza to akurat w tym momencie? Proste, kapitan Les Bleus chce się skupić tylko na mistrzostwach świata. To jego ostatni cel. Nie chce, żeby dziennikarze zamęczali go tym samym pytaniem: „Co pan zrobi? Zakończy karierę?”. Woli, żeby w czasie dni spędzonych w Niemczech mówiło się tylko o futbolu i reprezentacji. A poza tym chce uszanować Madryt, kibiców oraz klub, w którym spędził ostatnie pięć lat kariery, podziękować jak należy tym, którzy oklaskiwali go przez tysiąc siedemset sześćdziesiąt jeden dni.
Następnego dnia wiadomość znajduje się na pierwszych stronach gazet we Francji, we Włoszech, w Hiszpanii i w innych częściach świata. Są najpiękniejsze momenty z jego długiej piłkarskiej kariery, są zdobyte trofea, sukcesy i porażki, są porównania z największymi ze świata futbolu, są wywiady z tymi, których spotkał na swojej drodze, jest jego magia, a także dokładna rozpiska kolejnych meczów, by móc cieszyć się ostatnimi chwilami jego wspaniałej kariery. Maksymalnie trzynaście spotkań. Trzy z Realem Madryt, z których zaledwie jeden na Santiago Bernabéu, trzy towarzyskie z reprezentacją, a następnie siedem meczów podczas mistrzostw świata. Oczywiście zakładając, że Francja dotrze do finału...
Dzień później, w nowym ośrodku treningowym Realu Madryt, w Valdebebas, zebrał się tłum, typowy dla tak ważnych wydarzeń. Sala prasowa, z widokiem na boiska treningowe, pęka w szwach. Przyjechali dziennikarze ze wszystkich stron, aby usłyszeć wyjaśnienie tej decyzji, żeby zadać pytanie piłkarzowi z numerem 5 Realu Madryt, z numerem 10 reprezentacji Francji i z numerem 21 z czasów Juventusu. Mnóstwo kabli, kamer telewizyjnych, aparatów fotograficznych i urządzeń nagrywających. Nawet na tarasie jest sporo osób, krzyczących, żeby nie odchodził, żeby nie zostawiał ich osieroconych, pozbawionych jego magii. On – mistrz – trenuje indywidualnie, musi wyleczyć entą kontuzję.
Konferencja przewidziana jest na trzynastą. Jednak czekanie się dłuży. Później trzydziestopięciominutowa seria pytań i odpowiedzi zakończy się owacją na stojąco.
O trzynastej dwadzieścia, kiedy wchodzi, od razu zasłania go mur fotoreporterów. Ogolona głowa, bluza od białego dresu z różowymi elementami jego sponsora, biała koszulka i jeansy.
Cisza. Zaczyna mówić: „Jestem tutaj z ważnego dla mnie powodu. Krótko mówiąc, po tym sezonie rozstaję się z futbolem. Nie jest to pochopna decyzja, dojrzałem do niej. Mówię o tym teraz, ponieważ chcę dać czas Realowi Madryt na zaplanowanie następnego sezonu, będą mogli poszukać dla mnie jakiejś alternatywy, jeśli zechcą”.
Skończył, zaczynają się pytania.
Kiedy podjął pan decyzję?
Nie można powiedzieć, że był jakiś konkretny moment, stopniowo do niej dojrzewałem. Dojrzewałem, widząc, że co roku naszym celem było zdobycie mistrzostwa i wygranie Ligi Mistrzów, a nie udawało nam się to. To trzy sezony bez tytułu, a ja nie mam już dwudziestu pięciu lat. Gra każdego dnia robi się dla mnie coraz trudniejsza, coraz bardziej skomplikowana ze względu na serię problemów zdrowotnych, których wcześniej nie miałem. Nie chcę tutaj zostawać tylko po to, żeby zajmować miejsce. Zawsze byłem piłkarzem, który rywalizował, który robił wszystko, żeby wygrać, ale ostatnio już tego nie robię. Dlatego też nie widzę siebie grającego przez cały przyszły sezon i robiącego to, co robiłem jeszcze pięć lat temu. Mając trzydzieści cztery lata trudno jest grać co trzy dni.
Ale gdyby Real coś wygrał, wtedy przemyślałby to pan?
Kiedy się wygrywa, zawsze jest chęć, by kontynuować. Kiedy osiąga się cele, wszystko zmierza w lepszym kierunku. Kiedy się przegrywa, a zwłaszcza w Realu Madryt, gdzie wygrywać trzeba zawsze, to już zupełnie inna sprawa. Dobrze to przemyślałem, od dwóch lat nie gram tak, jak bym chciał.
A więc żałuje pan, że w poprzednim sezonie przedłużył kontrakt?
Doskonale to pamiętam. Powiedziałem wtedy prezydentowi, że chcę przedłużyć tylko o jeden rok, ale oni nalegali na dwa. Mój zamiar był inny.
Wcześniej odszedł pan z reprezentacji Francji, ale postanowił wrócić. Czy teraz absolutnie niemożliwe jest ponowne przemyślenie tej decyzji?
Nie, ponieważ to była zupełnie inna sprawa. Wtedy grałem w Realu Madryt, powrót do reprezentacji był czymś, co mogłem zrobić. Teraz podjąłem decyzję o zakończeniu kariery. Co najwyżej mogę poprosić o licencję, żeby grać jako amator.
Nie rozważał pan możliwości, by odejść do innego klubu, jak czyni wielu wybitnych piłkarzy na zakończenie kariery?
Chciałem zakończyć swoją karierę tutaj. I tak się stanie.
Co powiedzieli panu koledzy z drużyny?
Powiedzieli mi, żebym nie odchodził. Żebym został jeszcze przynajmniej na kolejny sezon. Źle się poczułem: wszyscy są tego samego zdania. Nikt nie powiedział nic przeciwnego.
A pańskie dzieci?
One zawsze mi powtarzają: tato, rób, co chcesz.
Jest pan smutny, że kończy zawodową karierę, czy szczęśliwy, że rozpoczyna nowe życie?
Trochę smutny, to oczywiste. Być może nie dzisiaj, ale z pewnością w przyszłym sezonie, kiedy w domu będę oglądał Real Madryt i kolegów z drużyny na boisku.
Co będzie pan teraz robił?
Chciałbym pozostać w Realu Madryt. Nie, nie blisko pierwszej drużyny, ponieważ na razie nie jest to moim celem. Chciałbym zająć się – już rozmawiałem o tym z prezydentem – projektem dla dzieci. Chciałbym im przekazać wszystko to, co mnie dał futbol. Jest tyle rzeczy do zrobienia i myślę, że mogę je mnóstwo nauczyć.
Co dał panu futbol?
Wszystko. W życiu są dla mnie ważne dwie rzeczy: futbol i rodzina. Nic innego. W futbolu starałem się dawać z siebie maksimum, żeby ludzie mogli cieszyć się moją grą. Dostałem dużo, naprawdę dużo nauki i mnóstwo serdeczności.
Real Madryt czy Juventus, co pan wybierze, by wrzucić do skrzyni ze wspomnieniami?
Wszystko to, czego dokonałem w swojej karierze. Gra w Juve była dla mnie bardzo ważna. Spędziłem pięć lat w Turynie i pięć lat tutaj. Występowałem w dwóch największych klubach na świecie. I nie mówię tak dlatego, że w nich grałem, ale dlatego, że naprawdę tak uważam. Jest wiele innych ważnych klubów, lecz jeśli spojrzymy na to, co wygrał Real Madryt i Juve, to trudno, by inni pochwalili się podobnymi osiągnięciami.
Które momenty były najszczęśliwszymi w pańskiej karierze?
Wygranie mundialu jest bardzo trudne, ale udało nam się to i kiedy wznosi się Puchar Świata, a niewielu mogło to zrobić, zdajesz sobie sprawę, ile to znaczy. Obok Ligi Mistrzów to moje największe osiągnięcie.
Dlaczego wszyscy w świecie futbolu pana szanują?
Zawsze to zauważałem. Jeśli ludzie patrzyliby tylko na to, jak ostatnio grałem, mogliby traktować mnie nieładnie. Jednak w trakcie całej mojej kariery zawsze mnie wspierali. Nie wiem dlaczego, być może ze względu na to jak się zachowywałem, ponieważ jestem osobą normalną, dostępną dla innych.
Od numeru jeden do zwykłego obywatela. Jak odnajdzie się Zidane?
Będę znów tym, kim byłem, zanim zacząłem grać w piłkę – zwykłą osobą, która prowadzi zwykłe życie. Dlatego nie będę cierpiał. Wszystko wcześniej czy później się kończy, takie jest życie. Futbol dał mi wiele satysfakcji. Pamiętam, kiedy we Francji poproszono mnie o pierwszy autograf, byłem wtedy szczęśliwy. I do dziś się cieszę, kiedy ktoś prosi mnie o autograf albo o zdjęcie.
Najpierw jednak czeka pana mundial. Jest pan w formie, by zagrać na 100 procent?
Mam ogromną, niesamowitą motywację. Ponieważ zakończyć karierę na mundialu jest czymś wyjątkowym. Dam z siebie maksimum. Mam tylko nadzieję, że ominą mnie problemy zdrowotne. Mimo wszystko, żeby odpowiedzieć na to pytanie... być może w ciągu całego sezonu nie czułem się najlepiej, ale mogę być w formie przez siedem meczów. Faworyci? Jak co cztery lata może się pojawić niespodzianka, jakakolwiek drużyna, która zajdzie daleko, ale ostatecznie mundial może wygrać taka reprezentacja jak Brazylia, ostatni mistrz. Dalej są inni, jak Włochy, Hiszpania, Francja... My mamy dobrą drużynę, możemy pokazać się z niezłej strony. Wygrać będzie bardzo trudno, ale to normalne, że się o tym myśli.
Nikt, nawet on, nie mógł sobie wyobrazić, że 9 lipca znajdzie się na Stadionie Olimpijskim w Berlinie. Że ta historia zakończy się finałem mistrzostw świata.
Codziennie, przez pięć lat, był pan blisko Zidane’a. Jaki to był czas?
Musiały minąć dwa lata, zanim nawiązaliśmy relacje, a później nastały kolejne trzy lata pełne zaufania i szacunku. To zaszczyt móc przeżyć pewną epokę w historii futbolu.
Zacznijmy jednak od końca: Zizou ogłasza, że odchodzi...
Chodziło mu to po głowie od pewnego czasu. Już od lipca 2005 roku wiedział, że to będzie jego ostatni sezon. Powrót do reprezentacji i mistrzostwa świata dały mu motywację, by grać dobrze. Chciał zdobyć jakiś tytuł z Realem Madryt, bo sukcesów brakowało już od dłuższego czasu. A później sprawy ułożyły się tak, a nie inaczej. Mimo że w styczniu był we wspaniałej formie, gra drużyny nie uległa poprawie. Do dymisji podał się Florentino Pérez – człowiek, któremu Zizou zawsze był wdzięczny, ponieważ aby sprowadzić go do Realu, dokonał olbrzymiego wysiłku finansowego. Atmosfera w klubie znacznie się pogorszyła. To były dwa miesiące pełne niepokoju i stąd ogłoszenie zakończenia kariery. Postanowił, że z szacunku dla kibiców zrobi to w ośrodku treningowym. Chciał w dobrym stylu odejść z klubu, w którym spędził ostatni etap kariery.
Wrażenia korespondenta?
Byłem na wszystkich konferencjach prasowych Zidane’a od momentu jego przybycia do Madrytu. Ta pożegnalna była najlepsza. Nigdy wcześniej tak dobrze nie mówił. Nigdy tak sprawnie nie posługiwał się językiem hiszpańskim.
A jak pan tłumaczy tę decyzję?
Zrzucił sobie ciężar z serca, publicznie podzielił się decyzją, która go dręczyła i którą rozważał od dłuższego czasu. Uwolnił się spod presji mediów, prześladujących go w związku z tym tematem. To nie przypadek, że gdy wszystko się skończyło, już za bramą Valdebebas zatrzymał się jak zawsze, żeby rozdawać autografy. Uśmiechnięty. Zrelaksowany.
Długie brawa na zakończenie konferencji prasowej. To nie jest typowe, prawda?
Tak. To oznaka szacunku, jakim dziennikarze zawsze darzyli Zizou. Podziękowanie za to, co robił na boisku, ale także za to, jak zachowywał się wobec mediów. Nigdy nie był rozkapryszoną gwiazdą. To uznanie dla wielkiego piłkarza, który odchodzi. Przyznaję, że podczas jego pożegnalnego meczu na Santiago Bernabéu, kiedy komentowałem spotkanie dla francuskiego radia, załamał mi się głos. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło. Przez chwilę nie byłem obiektywnym dziennikarzem, lecz jednym z wielu kibiców, którzy żegnali mistrza. Słuchacze to zrozumieli, słyszeli, że emocje były ogromne. I nie tylko u tych, którzy byli na trybunach. Dwa dni wcześniej Zidane wyznał mi: „Bardziej boję się tego pożegnalnego meczu niż finału mistrzostw świata”.
A kim był Zidane dla Realu Madryt?
Zaskarbił sobie sympatię kibiców za sprawą swojej gry i sposobu bycia. Stał się jedną z piłkarskich legend klubu. Razem z Di Stéfano i Butragueño. Od momentu, gdy strzelił gola w finale Ligi Mistrzów w 2002 roku, był nietykalny. Nie był już obcokrajowcem, Francuzem, który przybył tutaj, żeby zakończyć karierę, lecz mistrzem, który szanował białą koszulkę.
A jednak Zidane przeżywał w tej drużynie również trudne chwile.
Tak, na początku, kiedy przyszedł z Juve. Bardzo dużo kosztowało go przystosowanie się, zrozumienie hiszpańskiej mentalności, radzenie sobie z presją ze strony prasy, odnalezienie się w drużynie, która nie grała dla niego. Jednak później nadeszły dwa wspaniałe lata.
A później znowu kryzys…
Po wyeliminowaniu z Ligi Mistrzów przez Monaco, w kwietniu 2004 roku, Real Madryt załamał się i nie był w stanie zdobyć już żadnego tytułu. To nie Zidane grał słabo, to cała drużyna nie funkcjonowała jak należy. A on jest piłkarzem, który gra cudownie, kiedy funkcjonuje kolektyw.
Trenerzy i koledzy: kogo lubił najbardziej?
Vicente del Bosque, z którym łączyły go znakomite relacje; razem wygrali Ligę Mistrzów, czego im brakowało. Spośród kolegów najlepiej czuł się w towarzystwie Ronaldo i Figo. Z Portugalczykiem, chociaż on ostatecznie przeszedł do Interu, utrzymywał stały kontakt. Ten wzajemny szacunek można było zobaczyć w dniu półfinału mistrzostw świata.
Zidane był liderem także w szatni?
Nie, on nigdy nie dowodził. Liderem najpierw był Fernando Hierro, a później Raúl. On nigdy nie starał się narzucić swojej władzy. Jednak wcale tego nie potrzebował: był liderem na boisku.
Jego najlepsza cecha?
Największą jest bez wątpienia to, że nigdy nie zapomniał, skąd pochodzi. Ze skromnej, prostej, biednej rodziny. Sława i pieniądze nigdy nie uderzyły mu do głowy. Kolejna to jego dyspozycyjność dla dzieci. Uwielbia je, nigdy nie odmówił żadnego autografu, zdjęcia, zawsze ma dla nich czas. Jest dobrym ojcem.
A najgorsza?
Jest introwertyczny. Nieśmiały. Pod tym względem nie jest jak Michel Platini: gadułą o ekstrawertycznym charakterze.
Przez lata opowiadał pan francuskim czytelnikom o wyczynach Zidane’a na hiszpańskiej ziemi. Ale co reprezentuje Zizou w oczach swoich rodaków?
Jest legendą zjednoczonej Francji, Francji, która wygrywa. Uosabia jedną z podstawowych wartości Republiki Francuskiej, l’egalitè (równość). Jest przykładem syna emigrantów, który dzięki naszemu społeczeństwu, naszym normom, naszemu prawu, naszemu systemowi edukacji zdołał zajść tak daleko. Jednocześnie pozostał prostą osobą. To on poprowadził Les Bleus do zdobycia Pucharu Świata i pozwolił otrzeć się o następny. W krytycznym momencie przywrócił blask całemu krajowi.
Na środku boiska trwa przepychanka. Przybiega Vieira, żeby kontrolować sytuację. Czarnoskóry kolos podaje do Henry’ego, który się odwraca i zagrywa do tyłu do Zidane’a. Titi zderza się z Cannavaro, który na skutek kontaktu zbyt wysoko podnosi łokieć. Francuz leży na murawie oszołomiony (mijają dobre dwie minuty – lód przykładany do głowy – zanim wróci do siebie). Po chwili akcja zostaje wznowiona. Kapitan ma piłkę przy nodze, jedno spojrzenie przed siebie i oto pierwsze podanie. Podnosi piłkę, która leci w stronę Maloudy. Jednak nie dociera do adresata. Włoski obrońca jest szybszy. Publiczność jednak bije brawo. Tak jak dwa miesiące wcześniej.
Nigdy przedtem nie płakał na boisku. Ani ze szczęścia, ani ze smutku. Ponieważ dla niego futbol jest radością, bez względu na to, czy się wygrywa, czy przegrywa. Jednak 7 maja 2006 roku, o dziewiątej wieczorem, na stadionie Santiago Bernabéu, Zidane nie potrafi powstrzymać łez. Stoi sam na środku boiska, w podkoszulku, pod pachą żółta koszulka Juana Romána Riquelme – Argentyńczyka, kapitana Villarrealu. Zizou nie chciał, ale Raúl i pozostali koledzy z drużyny wypchnęli go tam, na środek. Osiemdziesiąt dwa tysiące widzów krzyczą na stojąco: „Zizouuuuu! Zizouuuu! Zizouuuu!”. On podnosi rękę, otwiera dłoń w geście nieśmiałego pozdrowienia, a na twarzy maluje mu się grymas. Opuszcza głowę, grzbietem dłoni wyciera łzy. Casillas obejmuje go i całuje. Baptista, Beckham, Meja, trener od przygotowania fizycznego, i Raúl, wszyscy chcą go dotknąć.
Na trybunie, za ławką rezerwowych, siedzi cała jego rodzina: ojciec, matka, żona, dzieci i rodzeństwo. To pierwszy raz, gdy zebrał ich razem. Nawet na finale mistrzostw świata w 1998 roku nie było ich wszystkich. Wtedy na Stade de France obecna była tylko jego żona Veronique i syn Enzo. Dzisiaj, oprócz rodziny, jest też prawie stu znajomych. Veronique i Malika, matka, wyciągają z torebki chusteczki. Canal+ i telewizja Realu Madryt w strefie mieszanej starają się o wypowiedź, choćby dwa słowa boga, który odchodzi, ale on nie daje rady. Płacze...
Do tej pory jakoś się trzymał. Wzruszony, speszony, onieśmielony, być może także zaskoczony takim przyjęciem. Tak, ponieważ Real Madryt przygotował dla niego pożegnalną fiestę, ponieważ na koszulce, pod herbem klubu, umieszczono napis Zidane 2001–2006, ponieważ wszyscy przyszli tutaj dla niego. Żeby powiedzieć mu adiós, żeby oddać cześć należną mistrzowi. Oni, którzy doceniają tych potrafiących grać w piłkę tych, mających talent, tworzących spektakl, nie mogli przegapić ostatniego meczu człowieka, który swoimi zagraniami, swoimi pomysłami i swoimi golami pozwolił im się cieszyć przez pięć długich lat. Piłkarza, którego cenią także dlatego, że – w przeciwieństwie do innych Galaktycznych – nie przesiąkł glamourem. Pozostał prostym człowiekiem.
I tak, kiedy Zidane wyłania się z tunelu na przedmeczową rozgrzewkę, słychać pierwsze oklaski. Gdy obie drużyny wychodzą na boisko, na południowej trybunie pojawia się ogromny portret francuskiego mistrza, a po przeciwległej stronie biała mozaika zajmuje całą trybunę. „Dziękuję, Zinédine, kiedy tylko zechcesz, możesz przyjść do mojego domu na paellę”; „Panie sędzio, nie odgwizduj końca, bo Zidane odejdzie”; „Zidane, dziękujemy za pokazanie nam, czym jest futbol”; „Zidane, dziękujemy za wszystko, kochamy cię”; „Di Stéfano, Pelé, Maradona i Zidane to numery jeden, ale nie ma drugiego takiego jak ty”; „Życie jest snem, dziękujemy, że zamieniłeś go w rzeczywistość”; „Zizou, na zawsze pozostaniesz w naszych sercach”. Rozprzestrzeniają się wykonane w domu transparenty. Podobnie jak brawa publiczności, kolegów i przeciwników, kiedy – przed pierwszym gwizdkiem – na gigantycznym telebimie pokazywane są sekwencje wielkich akcji Zizou w białej koszulce. W trakcie meczu każde jego dotknięcie piłki spotyka się z owacją. To ostatni raz, gdy można go podziwiać. Ludzie przyszli, aby oddać mu hołd, ale oczekują także, że zobaczą błysk geniuszu piłkarza, którego tak kochają. I są ukontentowani.
W 66. minucie znakomita akcja Realu Madryt: Raúl podaje do Beckhama, który zagrywa krzyżowo (dotąd miał już kilka takich podań, ale nie przyniosły one żadnego rezultatu). Piłka leci w kierunku dalszego słupka, Javi Venta, obrońca drużyny przeciwnej, źle oblicza tor jej lotu i nie zdąża. Zidane i owszem. Uderza z elegancją, sprytem, jak wiele, wiele razy wcześniej. Piłka, wolną parabolą, leci w kierunku przeciwległego słupka i bramkarz nie jest w stanie jej złapać. To gol na 2:2. Publiczność zrywa się z miejsc. Reakcja zbyt przesadna, lecz w tym przypadku uzasadniona. Francuz chciał zdobyć bramkę, żeby jego despedida, jego pożegnanie, było idealne. Udało mu się, raz jeszcze podarował kibicom chwilę szczęścia. To jego ósmy gol od początku rozgrywek. W ciągu pięciu sezonów w Realu Madryt strzelił ich czterdzieści cztery (trzydzieści trzy w lidze, dwa w Pucharze Króla, dziewięć w Champions League).
Minuta 90., do zakończenia meczu brakuje sześćdziesięciu sekund (końcowy wynik to 3:3), kiedy trener Juan Ramón López Caro dokonuje zmiany. Zidane schodzi z boiska pośród braw tłumu i z gestem wdzięczności. Jak zawsze. Przy tunelu czeka na zakończenie meczu, by raz jeszcze wejść na murawę: obejmuje Riquelme, zamienia się na koszulkę, pokazuje, że czasem nawet profesjonalista może ulec emocjom.
16 maja, w Sewilli, Zidane rozgrywa ostatni mecz, tym razem to już naprawdę ostatnie spotkanie w białej koszulce. W 71. minucie strzela swojego czterdziestego piątego gola, jednak nie pomaga to uniknąć porażki z Sevillą, 3:4. W drodze powrotnej odkryje w samolocie, że wszystkie oparcia foteli mają napis Zidane 2001–2006, usłyszy śpiewy kolegów i dostanie ogromny tort z numerem 5 na środku.
I tak kończy się historia rozpoczęta od serwetki przekazywanej od jednego stolika do drugiego. Było na niej napisane po francusku: „Chcesz przyjść do Realu Madryt?”. Odpowiedź brzmiała „Tak”. Pytanie zadał Florentino Pérez. Odpowiedział Zizou. Miało to miejsce podczas gali UEFA w wigilię meczu o Superpuchar Europy między Realem Madryt i Galatasaray Stambuł, który rozgrywany był w Monako 26 sierpnia 2000 roku. Legenda, zresztą potwierdzona przez samego Zidane’a, głosi, że obie strony natychmiast doszły do porozumienia, chociaż w rzeczywistości, z Juventusem pośrodku, sprawa była o wiele bardziej skomplikowana, niż się opowiada.
Odkąd Florentino Pérez, inżynier z wykształcenia (stoi na czele ACS, największej hiszpańskiej firmy w sektorze budowlanym), został wybrany na prezydenta Realu Madryt w czerwcu 2000 roku, wszyscy wiedzieli, że jego celem jest sprowadzenie Zinédine’a Zidane’a. Do tego wręcz stopnia, że na początku lipca hiszpański dziennik sportowy „AS” pisze: „Florentino chce Zidane’a za wszelką cenę”. Byłby w stanie zapłacić za niego dziewięć miliardów peset (sto miliardów lirów, pięćdziesiąt milionów euro) i oddać brazylijskiego pomocnika Flávio Conceição, dopiero co kupionego z Deportivo. Luciano Moggi daje do zrozumienia, że Francuz nie jest na sprzedaż, ale „mecz” już się rozpoczął. Florentino chce ściągnąć nową gwiazdę po Luísie Figo (Portugalczyk, symbol Blaugrany, został wyszarpnięty Barcelonie przez odwiecznego wroga). Chce piłkarza, który wyniesie na poziom światowy wizerunek klubu tuż przed obchodami stulecia jego istnienia. Nie liczy się to, że Zidane ma dwadzieścia dziewięć lat i najlepszy okres kariery być może już za nim. To jest piłkarz odpowiedni – taki, na którego czekają socios klubu. Spodoba się tym, którzy mają dobry gust, tak jak kibice Realu Madryt. A poza tym Florentino obiecał kupować jedną gwiazdę na sezon. Zatem skoro pierwsza wyborcza obietnica (Figo) została spełniona, nie może nie kontynuować swojej polityki sprowadzania najlepszych.
Z Turynu docierają pocieszające wieści: Zidane, chociaż dopiero co przedłużył kontrakt o kolejne cztery sezony, chciałby odejść z Juventusu i przyjść do Realu Madryt. Jednak ze strony klubu pojawia się całkowita blokada, a pozycja bianconerich będzie jeszcze bardziej nieprzejednana po tym, jak w tamtejszej prasie pojawią się pierwsze głosy o możliwym francusko-hiszpańskim flircie.
Kilka dni przed zakończeniem sezonu ligowego (Real Madryt zdobywa mistrzostwo, pierwsze w erze Florentino), w Lyonie dochodzi do spotkania między Pérezem i Jorge Valdano z jednej strony oraz Zidane’em i Alainem Migliaccio, agentem piłkarza, z drugiej. Opowiada się nawet, że madryccy szefowie przybyli z dwiema stronami maszynopisu, zapisanymi powodami, dla których kapitan Les Bleus powinien wybrać Real Madryt: prestiż klubu, jakość piłkarzy drużyny, widowiskowość hiszpańskiego futbolu w porównaniu z włoskim, piękno Półwyspu Iberyjskiego, wreszcie program z okazji stulecia klubu. Valdano i prezydent w żartach zasugerowali agentowi Zidane’a, żeby każdego dnia znalazł wolną chwilę, aby przeczytać piłkarzowi treść tych kartek. Po powrocie do Turynu Francuz, który zapowiedział już i powtarzał wiele razy szefom Starej Damy, że chce odejść, znów obstaje przy swoim. Tym razem podaje argumenty rodzinne.
Niedługo po powrocie z Lyonu dochodzi do zerwania relacji między klubem a piłkarzem. Jednak do porozumienia w sprawie transferu jeszcze daleko. Będzie blef z Ruim Costą (Real Madryt interesuje się Portugalczykiem, a Juve obawia się, że straci wielką okazję, a na domiar złego będzie mieć w klubie rozgniewanego piłkarza), będzie spotkanie w Lugano z przedstawicielami Juventusu, na którym szef Realu Madryt zostaje „zastrzelony” kwotą dwadzieścia miliardów peset. Nic się nie da zrobić. Trzeba będzie zaczekać na szczyt w La Mandrii – willi należącej do Umberto Agnellego za Turynem. To tutaj Luciano Moggi, Antonio Giraudo i Roberto Bettega osiągają porozumienie ze stroną hiszpańską. Zizou podczas wakacji w Papeete, w dniu swoich urodzin, 23 czerwca, mówi w wywiadzie dla dziennika „La Repubblica”: „Gdyby to zależało ode mnie, byłbym już piłkarzem Realu”. „Zatelefonowałem do domu, co robię regularnie, i powiedziano mi, żebym zadzwonił do Alaina, bo on nie może się ze mną skontaktować. Dwie minuty później – jak opowiada na łamach »France Football« – dowiedziałem się, że klub doszedł do porozumienia z Realem. W Juve to przemyśleli, chcieli zmienić politykę sportową i za pieniądze z mojego transferu mogli kupić dwóch albo trzech piłkarzy... Juventus woli działać cyklicznie. Mieli Platiniego przez pięć lat, Deschampsa przez kolejne pięć, ze mną było tak samo”. I dodaje: „Dla Juventusu była to ostatnia szansa, żeby sprzedać mnie za podobną sumę i rozpocząć rekonstrukcję drużyny”.
7 lipca 2001 roku transfer został przeprowadzony, a następnego dnia informację o nim podano do wiadomości publicznej. Jednak aż do ostatniej chwili, na kilka godzin przed przylotem Zidane’a do Madrytu, nie przysłano jeszcze oficjalnego faksu.
Trzynaście miliardów peset, siedemdziesiąt pięć milionów euro. To najdroższy transfer w historii futbolu. Nigdy wcześniej nie zapłacono tyle za piłkarza. To rekord, który został pobity dopiero w czerwcu 2009 roku, kiedy Cristiano Ronaldo za dziewięćdziesiąt cztery miliony euro przeszedł z Manchesteru United do Realu Madryt1.
W poniedziałek, 9 lipca 2001 roku, Zinédine Zidane zostaje oficjalnie zaprezentowany w hali imienia Raimundo Saporty w dawnym ośrodku treningowym. Florentino Pérez oświadcza z zadowoleniem: „Zidane jest jednym z tych piłkarzy, którzy urodzili się, żeby grać w Realu Madryt, jest jednym z najlepszych na świecie. A ja obiecałem, że sprowadzę najlepszych”. Alfredo Di Stéfano jest wyznaczony do wręczenia mu nowej koszulki. Zidane chciałby nadal grać z numerem 21, jednak ten należy już do Santiago Solariego, wybiera więc „piątkę”, która w historii Realu Madryt symbolizuje Manolo Sanchísa. Mając za plecami ogromny panel, dziesięć metrów na trzy, na którym widnieje jego portret, Zidane mówi po francusku: „Nadszedł moment, by grać w Hiszpanii, a występowanie w Realu Madryt to wielki zaszczyt”.
Rozpoczyna się era Zidane’a. Chociaż prawdę powiedziawszy Zizou będzie potrzebował trochę czasu, aby się zaadaptować. Przede wszystkim przeszkadza mu presja ze strony mediów, której się nie spodziewał. Kiedy przybywa do Nyonu, do Szwajcarii, gdzie drużyna ma zgrupowanie, rozpętuje się istne szaleństwo. To zidanemania. Każdego dnia pojawia się na pierwszych stronach sportowych gazet, każdego dnia mówi się o nim w telewizji i w radiu. Mikrofony, kamery i aparaty fotograficzne podążają za nim wszędzie. Francuz bardzo źle to znosi. Jest zalękniony. Uważa, że popełnił duży błąd, opuszczając spokojny Turyn. Myśli, że zwariuje z tymi wszystkimi ludźmi, którzy go otaczają, którzy chcą się z nim przywitać, którzy napadają na niego z najdziwniejszymi pytaniami i prośbami. Nie daje sobie z tym rady, nie może spokojnie oddychać, myśli wręcz – opowiadają niektórzy – by odejść. Media nie dają za wygraną. Najdroższy piłkarz świata sprzedaje się najlepiej, nie można zrezygnować z takiej okazji. I chociaż mają świadomość, że przesadzają („Marca” zapełnia pierwszą stronę, powtarzając trzydzieści razy: „Obiecujemy, że w trakcie sezonu nie będziemy mówić tylko o Zidanie”), to i tak nadal o nim mówią...
26 sierpnia 2001 roku, początek rozgrywek. Real Madryt przegrywa w Walencji 0:1. Zidane jest niewidoczny. Dwa dni później w meczu przeciwko Saragossie Los Blancos zdobywają Superpuchar Hiszpanii – to pierwsze trofeum, które podnosi francuski mistrz. Nie jest jednak zadowolony z tego, jak mu się wiedzie. Nie gra tak, jakby chciał, nie potrafi znaleźć swojego miejsca w drużynie. Krótko mówiąc, nie robi tego, co zawsze robił, nie udowadnia, że wart jest pieniędzy, które za niego zapłacono, nie pokazuje tego, czego wszyscy od niego oczekują. Jak zazwyczaj dzieje się w piłce nożnej, pojawiają się pierwsze głosy krytyki, wątpliwości co do jego zdolności, jego klasy, niektórzy mówią wręcz, że Real gra lepiej bez niego.
Zryw następuje 6 stycznia 2002 roku. To święto Trzech Króli, którzy w Hiszpanii przynoszą dzieciom prezenty. Jeden dają także Zizou. Fantastyczny mecz z Deportivo, pełen wspaniałych zagrań i akcji: dyrygent orkiestry wreszcie wyszedł na scenę. I, jako wisienka na torcie, jest nawet gol, „dla którego warto było zapłacić za bilet” – piszą dziennikarze. Dziesiąta minuta. Zidane dostaje podanie od Figo na skraju pola karnego przeciwnika, piłka tańczy od jednej nogi do drugiej, od prawej do lewej, kończy swój taniec na trawie, żeby później polecieć w przeciwnym kierunku. Hector i pozostali dwaj obrońcy z Galicji stoją jak wryci, nie wiedzą, w którą stronę biec, a on tymczasem strzałem lewą nogą pokonuje Molinę. Przed swoją publicznością Real Madryt wygrywa 3:1, wkłada sobie do kieszeni tytuł mistrza jesieni, ale przede wszystkim odkrywa prawdziwego Zidane’a. Dostaje nawet błogosławieństwo od Magica Johnsona, króla koszykówki, który siedzi na trybunach. Amerykanin zapewnia, że nigdy nie widział sportowca o takiej elegancji i umiejętnościach.
W tym momencie rozpoczyna się przygoda, dwuletni szczęśliwy okres Zidane’a i Realu Madryt. Vicente del Bosque, trener z wąsami, sprawił, że czuje się swobodnie, znalazł dla niego pozycję, o czym tyle dyskutowano, której tyle szukał: na lewej stronie, z dowolnością do kreowania i z dobrze zabezpieczonymi plecami. Pojawiły się wyniki. Zaczyna się mówić o Galaktycznej Erze.
15 marca 2002 roku następuje kulminacja. W Glasgow rozgrywany jest finał Ligi Mistrzów: Real Madryt – Bayer Leverkusen. To trofeum, które Zidane’owi już dwukrotnie uciekło sprzed nosa i które chce zdobyć za wszelką cenę. Powiedział o tym w pierwszym wywiadzie po przybyciu do Hiszpanii: „Chciałbym dołączyć do swoich tytułów Puchar Ligi Mistrzów. Ten klub wygrał ich już tyle, byłoby wspaniale go podnieść”. Tym razem będzie należał do niego, zostanie wybrany najlepszym piłkarzem meczu i zapisze się w historii klubu z Madrytu. Już teraz będzie legendą. Nikt więcej nie będzie w niego wątpił. Ale po kolei...
Bayer Leverkusen występuje w finale po raz pierwszy, natomiast Real Madryt ma szansę, by zabrać do domu dziewiąty Puchar Mistrzów. Spotkanie tych drużyn jest pierwszym na takim poziomie. Na boisku wszyscy czekają na pojedynek Michaela Ballacka z Zinédine’em Zidane’em. Już w ósmej minucie Los Blancos obejmują prowadzenie. Raúl dostaje piłkę i oddaje strzał. Wydaje się niegroźny, lecz bramkarz nie łapie piłki i ta wpada prosto do siatki. Radość trwa jednak krótko. Zamieszanie w polu karnym Hiszpanów i Lúcio, brazylijski obrońca, uderza głową na 1:1. Minęło zaledwie pięć minut od akcji napastnika Realu Madryt. Zidane stara się jak może, ale nic z tego. Okazje pojawiają się zarówno z jednej, jak i z drugiej strony, w końcu nadchodzi 44. minuta. Zizou, na oczach Ballacka, w polu karnym przyjmuje krzyżowe podanie od Roberto Carlosa (jeden z tych „melonów” Brazylijczyka, które Francuz jest w stanie zamienić w golazos, jak obaj zawsze żartowali) i w niebywały sposób uderza z woleja. Lewą nogą genialnie kieruje piłkę w górny róg bramki bronionej przez Butta. Trudno opisać coś tak cudownego, chociaż wielu wylało morze słów. Trudno też wyjaśnić, jak to się stało, że w drugiej połowie Real Madryt został osaczony przez debiutantów. W ostatnich minutach przypomina to atak na Fort Apache. Zidane pomaga, broni, sam stwarza zagrożenie w polu karnym przeciwników. Widać, ile biega, jak gra, jak bardzo chce unieść „uszaty” puchar. Wykonuje bardzo ważną pracę, dzięki której jego drużyna utrzymuje zwycięstwo do 90. minuty.
Glasgow: mecz i gol, które na zawsze pozostaną w pamięci kibiców Realu Madryt. Przykład? Cztery lata później koszulki z tamtym golem i napisem „Zidane” sprzedały się na pniu. Glasgow, szczyt góry, z której zaczyna się schodzić. To jest powolny spadek. Lato 2002 roku przynosi klęskę reprezentacji Francji, która na mistrzostwach świata w Korei Południowej i Japonii nawet nie wychodzi z grupy. Zidane wraca do Realu, aby przeżyć ostatnie chwile zadowolenia. W sierpniu pojawia się jeszcze jedno trofeum: Superpuchar Europy zdobyty w meczu z Feyenoordem Rotterdam. We wrześniu przybywa Ronaldo – po długim przeciąganiu liny z Interem Mediolan Massimo Morattiego – z którym Zizou od razu dobrze będzie się rozumiał. W grudniu zdobywa Puchar Interkontynentalny w meczu z paragwajską Olimpią, a 22 maja 2003 roku wygra pierwszy i jedyny tytuł mistrza Hiszpanii, wyrwany w ostatniej kolejce Realowi Sociedad. Później Superpuchar Hiszpanii, a następnie ciemność...
Z Vicente del Bosque, który zdobył właśnie dla klubu dwudziesty dziewiąty tytuł mistrzowski, nie przedłużono kontraktu. Drużynę obejmuje Portugalczyk Carlos Queiroz, a kilka dni później przybywa David Beckham, piłkarski celebryta. Real Madryt bardziej przypomina Disneyland albo raczej bezwzględną maszynę do robienia pieniędzy. Marka klubu znana jest na całym świecie, marketing działa pełną parą, wpływy podwajają się w zawrotnym tempie, jednak na poziomie czysto piłkarskim formuła „Zidanes y Pavónes”, czyli wielkie gwiazdy, które przynoszą pieniądze, i młodzież do łatania dziur, nie będzie funkcjonować. Kibice zapłaczą za klasą średnią, to znaczy tymi piłkarzami (jak choćby Claude Makélélé, który odszedł z Realu do Chelsea) znajdującymi się między robotnikami (Pavón) a szlachtą (Galaktycznymi), tymi, którzy pomagają przynosić do domu dobre wyniki. Odczuwa się ich brak, wychowankowie muszą radzić sobie ze znacznie większym od siebie ciężarem. I nie udaje im się to. Krótko mówiąc, w tym zespole trzeszczy nie tylko gra, trener czy któraś z gwiazd. Problem tkwi w modelu. Kryzys jest tuż za rogiem, a Zidane, podobnie jak pozostali, znajdzie się w jego środku.
Wybuch następuje w finale Pucharu Króla, 17 marca 2004 roku. Real Madryt zajmuje pierwsze miejsce w lidze, awansował do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, jesienią Zizou dał nawet pokaz swojej gry w meczu z Olympique Marsylia – drużyną z jego rodzinnego miasta, w której jednak nigdy nie występował. To był pierwszy raz, gdy wracał do domu, na Vélodrome, w koszulce Realu Madryt. Dziwne uczucie, wielkie emocje i pokazanie, że mieszkańcy Marsylii czczą go nawet grającego w innych barwach. Mimo że to on jest zwycięzcą: 4:2 w Madrycie i 1:0 na francuskiej ziemi.
W marcu wydaje się, że wszystkie cele postawione przez prezydenta są na wyciągnięcie ręki. Okazuje się jednak, że Saragossa na Santiago Bernabéu zabiera Los Blancos pierwsze trofeum.
8 kwietnia wymyka się najważniejsze: Liga Mistrzów. Real przyjeżdża do Monako pewny siebie po osiągnięciu sukcesu w pierwszym meczu (4:2 na Bernabéu). Jednak Zidane jest zmartwiony, ostrzega wszystkich: „Nie podoba mi się atmosfera, jest zbyt luźna. Tego rodzaju mecze, jeśli nie są traktowane z należną im powagą, bywają niebezpieczne, istnieje ryzyko, że zostanie się wyeliminowanym”. To celna uwaga, ale nikt jej nie słucha. Jego profesjonalizm, jego ciągłe zaangażowanie nie są chlebem powszednim dla wielu innych piłkarzy z drużyny. I w ten sposób Monaco, z byłym piłkarzem Realu Fernando Morientesem, wygrywa 3:1, sprawiając, że galaktyczna planeta eksploduje. To jest katastrofa.
W rozgrywkach ligowych porażka goni porażkę. Agonia, letarg, cierpienie, samobójstwo, nieszczęście, dezintegracja, dramat, tragedia... Brakuje słów, by opisać to, co dzieje się z Los Blancos. O ile wcześniej wszystko było galaktyczne, mówiło się o superbohaterach i najmocniejszej drużynie świata, tak teraz padają takie określenia jak „upadek bogów”, „czarne anioły”, „całkowite zaćmienie” albo po prostu „pośmiewisko”. Publiczność na Santiago Bernabéu, po czterech latach idylli, nie oszczędza nikogo, nawet Zidane’a.
„Jesteśmy wypaleni” – oświadcza Francuz. Tymczasem cała przewaga w lidze poszła w diabły: Real Madryt kończy sezon na czwartym miejscu, za Valencią, Deportivo i Barceloną. Carlos Queiroz zostaje wyrzucony, ponieważ nie potrafił radzić sobie z szatnią, w której – według prezydenta – panuje niezdyscyplinowanie, bałagan i brakuje władzy absolutnej. Rozwiązaniem jest José Antonio Camacho, sierżant z żelaza. Facet z jajami, który Zidane’owi – ale powie o tym tylko za kulisami – niezbyt przypadł do gustu. Zbyt dużo krzyczy, zawsze jest w złym humorze, a przede wszystkim chce uczyć ich zawodu. Nie zagrzewa długo miejsca: w połowie września następuje zmiana trenera. Przychodzi Mariano García Remón, a później Arrigo Sacchi jako dyrektor sportowy, który postanawia zwolnić Remóna, żeby zrobić miejsce na ławce trenerskiej dla Brazylijczyka Vanderleia Luxemburgo.
Późnym wieczorem, 21 listopada 2004 roku, Real Madryt przegrywa z Barceloną na Camp Nou 0:3. Następnego dnia wszystkie gazety obwieszczają koniec Galaktycznej Ery. Piszą o byłych wspaniałych piłkarzach Realu, którzy są już starzy i ich czas minął, z Zidane’em włącznie. On się nie zgadza: powtarza raz i drugi, że chociaż jest najstarszy w drużynie, staro się nie czuje. „Gdybym tak myślał, sam strzeliłbym sobie w kolano” – dodaje. Odrzuca od siebie myśl, że cykl Realu Madryt dobiegł końca. Jest przekonany, albo przynajmniej ma nadzieję, że może pojawi się jeszcze jakiś tytuł. Są to jednak płonne nadzieje. Pomimo pracy Luxemburgo, pomimo długiego biegu po mistrzostwo, pomimo zwycięstwa nad Barceloną na Santiago Bernabéu, Zidane i Real Madryt kończą kampanię z pustymi rękami.
I tak docieramy do sezonu 2005/06. Ostatniego. Tego oznaczającego koniec królestwa Florentino Péreza… Prezydent, który sprowadził go do Madrytu, człowiek, który darzył go szacunkiem, bliska mu osoba, z którą utrzymywał przyjacielskie relacje, szef, który aż do ostatniej chwili starał się przekonać go, by pozostał jeszcze przez jeden rok. Na poziomie instytucjonalnym jest to katastrofalny sezon. Nawet Zidane źle go rozpoczyna. Brakuje mu motywacji, jest zmęczony; są tacy, którzy twierdzą, że stracił szacunek do samego siebie. Podczas zgrupowania reprezentacji często widać, że jest w złym humorze. Nie zaczyna najlepiej. 7 września, w koszulce Les Bleus w meczu przeciwko Irlandii, doznaje kontuzji mięśniowej prawego uda. Trzy tygodnie przerwy. Wraca, ale nie prezentuje już swojego najwyższego poziomu.
19 listopada 2005 roku spada kolejny cios. Ronaldinho i jego Barça upokarzają Los Blancos na Santiago Bernabéu, a publiczność wstaje z miejsc, bijąc brawo „dziesiątce” Blaugrany. Hołd dla cudownych wyczynów Brazylijczyka, a zarazem oskarżenie wobec całej drużyny Realu. Kwestia mistrzowskiego tytułu została praktycznie rozstrzygnięta. W grudniu Florentino Pérez, jeszcze panujący, dokonuje kolejnej zmiany trenera: zwalnia Luxemburgo i zatrudnia Lópeza Caro. Zidane pod koniec roku dostaje miesiąc wolnego, żeby odzyskać siły. I na początku 2006 roku, pięć miesięcy przed mistrzostwami świata, jest jak nowo narodzony. Na powrót jest panem środka pola Realu Madryt. „Jest szczęśliwy – pisze »L’Équipe«. – W ostatnich tygodniach na nowo stał się tym wspaniałym piłkarzem, jakiego znamy”. „Odmłodniał” – podkreśla hiszpański dziennik „El Mundo”. „Ośmieszył nas, pesymistów, przekonanych, że jego najlepsze mecze należą już do przeszłości” – przyznaje „AS”, inny sportowy dziennik ze stolicy Hiszpanii.
To wszystko prawda. Oprócz swojego klasycznego repertuaru zagrań, Zidane strzela nawet gole. 15 stycznia na Santiago Bernabéu w meczu z Sevillą (4:2) zdobywa hat tricka: „To pierwszy raz. W całej mojej karierze. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się strzelić trzech goli w meczu. Zrobić to w wieku prawie trzydziestu czterech lat to nie lada wyczyn. Nigdy o tym nie myślałem, dzisiaj też nie, moim celem było zwycięstwo drużyny” – opowiada zdziwiony tym, czego dokonał. W 56. minucie wykorzystuje rzut karny, w 60. zdobywa wspaniałą bramkę, dzięki czemu znów dostaje brawa od swojej publiczności, a w 90. ustala wynik. 4 lutego strzela dwa gole w spotkaniu z Espanyolem. Słowem, Zidane jest w formie, fizycznie czuje się dobrze, pod względem psychicznym odnalazł radość z gry, robi wrażenie na wszystkich, z kolegami z drużyny włącznie. David Beckham komentuje: „Cieszymy się, że znów gra tak, jak tylko on potrafi”. Sam zainteresowany, jak zawsze, myśli tylko o drużynie, mówi, że zespół jest na dobrej drodze, że trzeba się skupiać na wygrywaniu jednego meczu po drugim, żeby Real Madryt na powrót był wielkim klubem. Ale zbliża się katastrofa...
27 lutego Florentino Pérez podaje się do dymisji po porażce z Mallorcą. Ma dość oglądania chłopców, których tak rozpieszczał, a którzy na boisku nie robią nic i nie mają szacunku dla herbu, który noszą na koszulkach. Twórcę galaktycznego modelu zastępuje Fernando Martín. Obiecuje zabrać się za rozpieszczonych dzieciaków i po zakończeniu sezonu dokonać wietrzenia szatni (wyrzucenie starej gwardii albo tych, którzy sprawiają problemy; kwestionowani są wszyscy: od Raúla po Ronaldo, od Roberto Carlosa po Michela Salgado). Przetrwa pięćdziesiąt siedem dni. Po nim przyjdzie kolej na Luisa Gómeza-Montejano. Osiemdziesięciotrzyletni tymczasowy prezydent będzie pełnić tę funkcję do lipcowych wyborów, w których zwycięży Ramón Calderón. I chociaż pewien sportowy dziennik oddaje głos na kandydata, który przekona Francuza, żeby został jeszcze na jeden sezon, to ta historia nie dotyczy Zidane’a. On powiedział już: „Odchodzę”.
1 Nowym rekordem jest transfer Neymara z Barcelony do PSG z sierpnia 2017 roku; francuski klub zapłacił za Brazylijczyka 222 mln euro (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Cofnijmy się w czasie. Jest lipiec 2001 roku, Zidane zostaje piłkarzem Realu Madryt...
Kiedy przyjechał, poznałem skromnego, zwykłego człowieka i wielkiego piłkarza, dojrzałego, ze wspaniałą karierą. Przyszedł do nas być może bardziej kierując się chęcią wzbogacenia swojego piłkarskiego curriculum vitae niż pieniędzmi. Chociaż o tych kwotach mówiło się bez końca. Wiedziałem, jak gra, dobrze go znałem, jednak byłem zaskoczony jego profesjonalnym podejściem, jego zaangażowaniem na każdym treningu, jego chęcią dążenia do perfekcji. Lubił, kiedy coś było dobrze zrobione. Był niesamowicie wymagający, w pierwszej kolejności wobec samego siebie.
A jednak w pierwszych miesiącach nie prezentował się dobrze.
To prawda. Ten pierwszy okres był trudny, skomplikowany, widziałem, że nie czuł się swobodnie. W szatni albo po meczu często widziałem, że miał ponurą twarz, był w złym humorze. Problem polegał na tym, że przyszedł do drużyny już uformowanej, trzeba było umieścić go w niej na siłę, za pomocą łyżki do butów. Mówiono nam, że woli grać, mając dwóch zawodników przed sobą i dwóch z tyłu, aby go zabezpieczali. Spróbowaliśmy rozwiązania pośredniego, bo przecież Zidane nie był cofniętym napastnikiem. Później Roberto Carlos zasugerował odpowiednie rozwiązanie: Raúl i Morientes z przodu, Solari i Makélélé z tyłu oraz dwóch na lewej stronie, gdzie później był tylko Roberto Carlos. Zidane znalazł się na pozycji, na której nigdy wcześniej nie grał, trochę po lewej stronie, ale mając całkowitą swobodę, której potrzebował. Zaadaptował się i spisywał się bardzo dobrze.
Na przykład w Glasgow...
Tak, w tamtym finale Ligi Mistrzów Zidane pokazał wszystko co najlepsze. To był mecz i gol, których nikt nie zapomni. Zdobył mnóstwo ważnych bramek, jednak tamta ma dla kibiców Realu Madryt naprawdę szczególne znaczenie. Był to być może najwyższy punkt jego kariery.
A najgorszy?
Myślę, że wyeliminowanie z Pucharu Króla przez Mallorcę.
Porozmawiajmy o umiejętnościach technicznych piłkarza, którego dobrze pan poznał.
Był kompletnym zawodnikiem, bez jakiegokolwiek słabego punktu. Doskonale opanował wszystkie aspekty techniczne. Miał drybling pomocnika i napastnika. Strzał i podanie, magię zagrań i absolutną prostotę, wielką wizję gry i umiejętność zagrania w odpowiednim momencie. Bronił i konstruował. Pomimo wysokiego wzrostu – a zawsze powtarza się, że w futbolu pomaga niski środek ciężkości – miał nadzwyczajną koordynację ruchową i wrodzoną elegancję. Najbardziej zaskakująca rzecz? Kontrola nad piłką. Czasem dostawał piłki jak kamienie, a on jednym tylko dotknięciem futbolówki sprawiał, że już należała do niego. Inni potrzebowaliby więcej czasu, żeby kontynuować akcję. Nie widziałem chyba nikogo takiego jak on, nawet wśród tych największych piłkarzy. Oni zawsze mieli jakiś słaby punkt. Natomiast Zidane wypadał dobrze zarówno z prawej, jak z lewej strony, i nawet w grze w powietrzu radził sobie znakomicie. Nigdy nie zapomnę tego razu, gdy wziąłem go na bok i powiedziałem, że potrzebujemy go w defensywie przy rzutach rożnych, ponieważ mógłby nam pomóc, uderzając głową – ma przecież ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Odpowiedział, że w grze głową radzi sobie „comme ci, comme ça”2. Zobaczcie, ile goli, pięknych i ważnych, strzelił głową, a przekonacie się, jak skromny jest to człowiek.
Skromny i nieśmiały.
Wydaje się nieśmiały, ale taki nie jest, a przynajmniej nie był taki przy mnie. Jest serdeczny. I zawsze, a przynajmniej w ciągu tych dwóch lat, w trakcie których z nim pracowałem, łączyły go dobre relacje z kolegami.
Ale jest także powściągliwy, dyskretny...
W tej kwestii mam własną teorię: uważam, że ci najwięksi są najbardziej dyskretni i dzięki temu cieszą się tak ogromnym szacunkiem publiczności. Ci, którzy zadzierają nosa i nie stąpają twardo po ziemi, są przeciętniakami.
Co pan pomyślał, kiedy zapowiedział zakończenie kariery?
Zasmuciła mnie ta wiadomość, ponieważ bardzo go cenię. Jest jednym z największych w historii futbolu. To piłkarz, który na Santiago Bernabéu zawsze zapewniał widowisko. Być może zostałby, gdyby drużyna dalej wygrywała. On jednak nie znosił przegrywać. Rywalizuje do końca. Chce zawsze zwyciężać.
Mundial w Niemczech: spodziewał się pan zobaczyć Zidane’a grającego na takim poziomie?
Muszę powiedzieć, że tak. Szczerze. Uważam, że mentalnie przygotował się na ten turniej, na tych siedem meczów, które musiał rozegrać. Cały długi sezon to nie to samo, co mistrzostwa świata. Owszem, to jest ogromny wysiłek, fizyczny i psychiczny, ale tylko w ciągu miesiąca. A poza tym on miał swój ostatni wielki cel, któremu podporządkował wszystko, aby grać na odpowiednim poziomie.
W reprezentacji Francji prezentował się znakomicie, podczas gdy w Realu Madryt w tym ostatnim okresie już nie tak dobrze. Dlaczego?
W reprezentacji miał Claude’a Makélélé, kluczowego zawodnika z czasów mojego Realu. To bardzo ważny piłkarz, niezwykle pożyteczny, chociaż my pozwoliliśmy mu odejść. Ale to nie wszystko. Francja miała także takiego dżentelmena jak Patrick Vieira. Krótko mówiąc, Zidane, mając zabezpieczone plecy, mógł grać wedle swojego upodobania. A tak nie było w jego ostatnim okresie występów w Realu Madryt.
I dochodzimy do momentu, gdy schodzi ze sceny...
Nikt się po nim nie spodziewał takiego zachowania, nikt nie przypuszczał, że może skończyć w taki sposób. Są to rzeczy, które w piłce nożnej można zrozumieć, ale które nie powinny się zdarzać. A tym bardziej tam, w takim momencie, nie powinien robić tego taki mistrz jak on. To brzydki przykład dla dzieci, na których jemu zawsze tak bardzo zależało.
2 (fr.) Tak sobie.
Wybicie Bartheza. Henry strzałem głową zaskakuje włoską obronę. Cannavaro nie zdąża na czas, Malouda ma miejsce, żeby wejść w pole karne. Materazzi stara się go powstrzymać. Francuska „siódemka” upada na murawę. Cannavaro, Gattuso i Materazzi jak na komendę podnoszą ręce, żeby się usprawiedliwić, powiedzieć, że nic się nie stało. Zidane wyciąga rękę, wzrokiem szukając sędziego. Horacio Elizondo biegnie w stronę pola karnego, wskazując na jedenastkę. Materazzi protestuje. Arbiter pokazuje, że nie chce go słuchać. Zinédine Zidane staje naprzeciwko Gianluigiego Buffona. Zizou przejeżdża językiem po wargach. Schyla głowę, patrzy przed siebie, ostatni rzut okiem, a następnie dwa kroki i uderzenie piłki zewnętrzną częścią stopy. Buffon jest już na ziemi, z prawej strony, kiedy futbolówka wpada z drugiej, pod poprzeczkę, i spada za linią bramkową. „Jedynka” Azzurrich wstaje i bierze piłkę. Zidane odwraca się, żeby spojrzeć na sędziego liniowego. Podnosi rękę. Gol uznany. Krzyczy. Francja jest na prowadzeniu.
Za sprawą chirurgicznie wykonanego rzutu karnego Zizou cztery dni wcześniej wyeliminował Portugalię. Była 33. minuta pierwszej połowy. Portugalczycy zaczęli od ataku, Francuzi starali się wytrzymać ich napór. Opanowanie, tropikalny skwar i obawa Trójkolorowych przed utratą jakiegoś ważnego zawodnika: aż sześciu piłkarzy, łącznie z Zizou, jest zagrożonych. Jeśli dostaną żółtą kartkę, nie wystąpią w finale. W pewnym momencie Thierry Henry wbiega w pole karne, a Ricardo Carvalho, przewracając się, wyciąga nogę i fauluje Francuza. Urugwajczyk Jorge Larrionda odgwizduje rzut karny. Zizou idzie do przodu. Nie chce nikogo innego obarczać odpowiedzialnością za tak delikatną operację. Bierze piłkę pod pachę. Z brody kapie mu pot. Spluwa i precyzyjnie ustawia futbolówkę. Nie patrzy na Ricardo. Portugalski bramkarz jest specjalistą od bronienia rzutów karnych. W ćwierćfinale zatrzymał trzy strzały Anglików. Dobry jest, zna się na swoim fachu. Co myśli Zidane? Opowie o tym później: „Presja jest olbrzymia, ale chęć, by wykorzystać karnego, również. To pozytywna presja. Wykonanie go było wielką odpowiedzialnością, jednak byłem przekonany, że pokonam Ricardo. Powiedziałem sobie, że jeśli strzelę, to wygramy. Obrona wykonywała wspaniałą pracę. Pomyślałem, że jeśli utrzymamy 1:0 i nie stracimy gola, będziemy w finale. Myślałem tylko o tym. Myślałem tylko o tym, by strzelić tego karnego”.
Ricardo wszystko przeanalizował, widać, że jest przygotowany, że oglądał wideo, żeby wiedzieć, w jaki sposób uderza Francuz z numerem 10. Wie, że zazwyczaj strzela w prawą stronę. Rzuca się, wyciąga jak tylko może we właściwym kierunku, palce muskają piłkę. Nic z tego. Nie udaje mu się jej złapać. Zidane wziął na cel dolny róg, uderzył tak, że naprawdę trudno było to obronić.
Michel Platini wyskakuje z krzesełka na trybunie honorowej. Barthez celebruje gola. Zizou, który nie lubi robić dużego zamieszania po strzeleniu karnego, podnosi rękę. Nie tylko zdobył bramkę, ale sprawdziły się też jego przewidywania. Karny wystarcza do awansu. Kontrataki Les Bleus nie przynoszą rezultatu, Ribéry i Henry są bliscy ostatecznego nokautu, ale futbolówka o włos nie wpada do siatki. Portugalczycy częściej mają piłkę, zagrywają i odgrywają, podają z jednej strony boiska na drugą, ale zatrzymują się przed polem karnym. Szukają miejsca, żeby się przedostać, lecz francuska obrona, z Thuramem na czele, nie daje im nawet metra przestrzeni. Jest im trudno. Portugalczycy odbijają się jak gumowe piłeczki od „linii Maginota”, na której operują Makélélé i Vieira.
„Po golu – opowie później Patrick Vieira – pogratulowałem Zizou. Powiedzieliśmy, że nie możemy zostawiać Portugalczykom zbyt wiele miejsca, trzeba było zabezpieczać tyły, zebrać się i bronić”. Ostatecznie, pomimo zagrożenia spowodowanego przez samego Bartheza (zamiast złapać piłkę po strzale Cristiano Ronaldo, odbija ją i główka Figo omal nie przynosi remisu), do Berlina jadą Francuzi.
Dziewiętnaście kolejnych zwycięstw Portugalii to liczby, które na nic się zdają, podobnie jak na nic zdaje się dobra passa na mistrzostwach świata Felipão Scolariego, który prowadząc reprezentację Brazylii i Portugalii, ma na koncie dwanaście wygranych meczów. I na nic zdają się także krzyki, że karnego nie było, że sędzia ich skrzywdził. Mecz jest zakończony, a zatem to już historia. Zostaje tylko ta 33. minuta, jedyny strzał Zidane’a na bramkę rywali. Przez pozostałą część spotkania nie był za bardzo widoczny. Żadnej magii, żadnych dryblingów, żadnych akcji... Pracował z boku, bronił, przetrzymywał piłkę przed ostatnimi desperackimi atakami Portugalczyków, przytrafił mu się nawet błąd, który mógł drużynę drogo kosztować. Jednak on i jego koledzy zrealizowali to, czego przez długie lata uczyli się Włosi. Jeśli chcecie, możecie nazwać to catenaccio, ale Titi Henry stwierdził: „Strzeliliśmy gola, a potem się cofnęliśmy. Byliśmy cierpliwi i inteligentni”.
Zidane chwilami sprawiał wrażenie zmęczonego. „Tak, byłem wyczerpany” – przyzna później; i był daleki od swojej gry. Jednak to piłkarz z numerem 10 w białej koszulce po końcowym gwizdku idzie pocieszyć Luísa Figo – przyjaciela, byłego kolegę z drużyny, kapitana rywali. Ich historie są paralelne: obaj urodzili się w 1972 roku, obaj, aby stać się wielkimi piłkarzami, musieli wyemigrować, jeden do Włoch, drugi do sąsiedniej Hiszpanii, żeby później spotkać się w Realu Madryt. Obaj zrezygnowali z gry w reprezentacji po tym, jak zostali pokonani przez tą samą drużynę, Grecję, na mistrzostwach Europy w roku 2004. i obaj wrócili na swój ostatni wielki turniej. Tyle razy stawali naprzeciw siebie w koszulkach reprezentacji i fortuna prawie zawsze uśmiechała się do Francuza. To był ich ostatni wielki pojedynek, łabędzi śpiew dwóch wielkich piłkarzy, symboli światowego futbolu drugiej połowy lat 90. i początku XXI wieku, obaj to laureaci Złotej Piłki. I raz jeszcze Zidane okazał się lepszy. Tak naprawdę Francja zawsze była czarną bestią Portugalczyków. Interista jest wściekły, biegnie za sędzią, żeby powiedzieć mu, co myśli. Zizou czeka, aż się uspokoi, obejmuje go, daje swoją koszulkę, bierze tę należącą do rywala i wkłada ją. Omija z daleka świętujących piłkarzy, trenerów, lekarzy i masażystów, szalejących przy trybunie, na której są francuscy kibice. Sam, zamyślony, kieruje się w stronę szatni. Raz jeszcze zostawia za sobą pokonanych Portugalczyków.
Był 28 czerwca 2000 roku, Bruksela, półfinał mistrzostw Europy. Wtedy też chodziło o rzut karny. Portugalia objęła prowadzenie dzięki bramce Nuno Gomesa. Thierry Henry, po dośrodkowaniu Nicolasa Anelki, doprowadził do wyrównania. Później, przez pozostałą część regulaminowego czasu gry i przez kolejne dwadzieścia siedem minut dogrywki, żadna z drużyn nie była w stanie zdobyć gola. Wydawało się wręcz, że remis nie chciał zniknąć z tablicy wyników, wydawało się, że dopiero rzuty karne zdecydują o tym, kto wyjdzie zwycięsko z tego starcia. I to pomimo Zidane’a, który robił wszystko, a nawet więcej niż zazwyczaj: imponujący slalom od własnej bramki do pola karnego Portugalczyków, zachwycające przyjmowanie piłki na klatkę piersiową, swoje typowe rulety i fantastyczne zagrania do kolegów. Chociaż i Portugalczycy, dzięki uderzeniu głową Abela Xaviera, mogli się znacznie przybliżyć do zdobycia nagrody. Wszystko na nic. Trzeba było zaczekać do 117. minuty i zagrania ręką Abela Xaviera. Jest rzut karny, jest złoty gol. Jest również dyskusja, niekończące się protesty i mnóstwo negatywnych emocji. Atmosfera ciężka, niebywale ciężka... Chociaż nie można by tego powiedzieć, patrząc na twarz Zizou. Pod nieobecność Youriego Djorkaeffa to on jest wyznaczony do strzelania. „Kiedy sędzia odgwizdał rzut karny, dla mnie nie był to żaden problem, ustawiłem piłkę i powiedziałem sobie, że muszę uderzyć możliwie najmocniej”. Naprzeciwko stoi Vítor Baía. Zizou jest spokojny, wygląda na zawodnika, który ma zamiar oddać piłkę chłopcu przy linii bocznej podczas rozgrzewki. Bierze krótki rozbieg i staje się to, co ma się stać. Nie mógł się pomylić i się nie myli: piłka kończy swój lot w górnym rogu po prawej stronie bramkarza. Mocny, precyzyjny strzał.
Żadna podcinka, żaden strzał à la Panenka, którym pokonuje Buffona i Włochy. Oglądając go ponownie, przychodzi na myśl początkowa sekwencja z filmu Wszystko gra3