Złamana laleczka 2 - Piątek Katarzyna - ebook

Złamana laleczka 2 ebook

Piątek Katarzyna

3,8

Opis

Wydawało się, że życie Arii powoli wraca na właściwe tory, jednak ktoś, o kim do tej pory sądziła, iż jest tylko wytworem jej wyobraźni, postanowił upomnieć się o spłatę długu.

Aria po raz kolejny trafia do tajemniczej organizacji. Jednak gdy tym razem budzi się w zimnej, betonowej celi, nie czuje tego samego obezwładniającego strachu, który paraliżował ją, kiedy trafiła tam za pierwszym razem. Nawet jeśli podskórnie czuła, iż to, co wcześniej wydarzyło się w tych murach, było tylko wstępem do koszmaru, który miał nadejść… Teraz było inaczej.

Nie była już tą niewinną dziewczynką. Cavarial i jego ludzie chcieli uczynić z niej uległą, bezmyślną laleczkę, a tymczasem zupełnie nieświadomie stworzyli równego sobie potwora.

Aria jest zdeterminowana, by przeciwstawić się swoim oprawcom i walczyć z nimi, jednak im więcej tajemnic wychodzi na jaw, tym bardziej atakują ją wątpliwości, a jej opór zaczyna słabnąć.

Kto tak naprawdę pociąga za sznurki w organizacji?

Co wspólnego ma z nią mężczyzna, który obiecał ją chronić?

Aria nie wie już, komu może ufać.

A co najważniejsze, czy może ufać Cole’owi…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (8 ocen)
4
0
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ZuziaNikola

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Beatap35

Nie oderwiesz się od lektury

💚 RECENZJA PATRONACKA 💚 "Nie chcialam przyjąć do wiadomości faktu, że po raz kolejny znalazłam się w tym przeklętym, zapomnianym przez Boga miejscu. Przecież się stąd wydostałam, do kurwy nędzy! Jakim więc cudem ten koszmar rozgrywał się na nowo?! Uniosłam z kolan głowę i omiotłam wzrokiem aż nazbyt dobrze znane mi pomieszczenie." ✨✨✨✨ Kochani dziś przychodzę do was z moim wyjątkowym patronatem, jakim jest „Złamana Laleczka 2”. Czytaliście pierwszą część? Jeśli nie to szybko, nadrabiajcie zaległości, bo warto. Już na samym wstępie autorka zaznacza, że jest to fabuła dla osób wrażliwych i przeznaczona dla czytelników wiekowo 18+, ponieważ zawiera sceny przemocy. Kto czytał, pierwszy tom to wie, czego może się spodziewać. Ja jestem, w tej powieści zakochana nie będę tego ukrywać, że już od pierwszego momentu skradła moje serce. Nie mogłam się oderwać od historii Arii w żaden sposób, dopóki nie dobrnęłam do końca. Cały czas siedziałam jak na szpilkach zaskakiwana kapitalną fabułą. Ks...
00
monikaflorian

Z braku laku…

pierwsza książka rewelacja, druga niestety nic ciekawego
00
Morri1305

Całkiem niezła

Coś poszło nie tak :( Początek równie dobry jak poprzedni tom. Później dzieje się coraz gorzej...
00
dorota112413

Z braku laku…

Jeśli mam być szczera to spodziewałam się czegoś dużo lepszego. Pomysł niby fajny, ale bardzo naciągane wszystko, czasami miałam wrażenie jakby książkę pisało dwóch lub trzech autorów. Początek był ok,ale drugą część książki przeczytałam w niecałe pół godziny bo omijałam większość fragmentów.
00

Popularność




Złamana laleczka 2

ISBN: 978-83-970422-1-6

© Katarzyna Piątek 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja i korekta: Dominika Kamyszek | @opiekunka_slowa

Projekt okładki: Kamila Polańska

Skład i łamanie: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Książka za­wiera sceny prze­mocy oraz nad­użyć, które mogą wzbu­dzać nie­po­kój. Po­wieść prze­zna­czona jest tylko dla do­ro­słych czy­tel­ni­ków i czy­tel­ni­czek.

Ci­cho, ci­cho, dzieci.

To nie de­mony, nie dia­bły…

Go­rzej.

To lu­dzie.

An­drzej Sap­kow­ski

Roz­dział 1

Aria

– To nie może być prawda! – wrza­snę­łam.

Krzyk roz­pa­czy roz­dzie­rał mi gar­dło, łzy za­ma­zy­wały wzrok. Moim cia­łem wstrzą­sał dreszcz. Sie­dzia­łam na zim­nej pod­ło­dze, ple­cami oparta o ma­sywne drew­niane drzwi od­dzie­la­jące mnie od mo­jej wol­no­ści. Jesz­cze moc­niej ob­ję­łam rę­koma nogi, przy­ci­ska­jąc je do klatki pier­sio­wej. Opar­łam czoło o ko­lana i za­ci­snę­łam po­wieki. Nie chcia­łam przy­jąć do wia­do­mo­ści faktu, że po raz ko­lejny zna­la­złam się w tym prze­klę­tym, za­po­mnia­nym przez Boga miej­scu.

Prze­cież się stąd wy­do­sta­łam, do kurwy nę­dzy!

Ja­kim więc cu­dem ten kosz­mar roz­gry­wał się na nowo?!

Unio­słam z ko­lan głowę i omio­tłam wzro­kiem aż na­zbyt do­brze znane mi po­miesz­cze­nie. Te same be­to­nowe ściany, które ota­czały mnie przez wiele ty­go­dni, w tym mo­men­cie zda­wały się przy­bli­żać co­raz bar­dziej, gro­żąc, że w końcu mnie zgniotą. Ściany, na któ­rych te­raz wid­niały ślady za­dra­pań, jakby ktoś bez­u­stan­nie prze­jeż­dżał po nich pa­znok­ciami. Ślady, które sta­no­wiły do­wód na to, że po mo­jej ucieczce była tu prze­trzy­my­wana ja­kaś inna dziew­czyna.

Nie­winna du­szyczka, która za­jęła moje miej­sce.

Co się znią stało? – py­ta­nie prze­le­ciało mi przez głowę, jed­nak szybko je od sie­bie od­pę­dzi­łam. Roz­my­śla­nie o niej w tej chwili w ni­czym mi nie po­może.

Zmru­ży­łam oczy, unio­słam wzrok na po­pę­kany su­fit. Goła ża­rówka bu­jała się w tę i we w tę, a są­czące się z niej ni­kłe świa­tło zda­wało się drwić ze mnie.

Spoj­rza­łam na znaj­du­jący się pod jedną ze ścian ma­te­rac i aż się wzdry­gnę­łam. Odór, jaki się z niego wy­do­by­wał, mó­wił mi, że nie zo­stał on wy­mie­niony czy cho­ciażby wy­czysz­czony od mo­jego ostat­niego po­bytu tu­taj. Cho­lera wie, co w so­bie krył.

Za­czerp­nę­łam głę­boki, drżący od­dech i to był cho­lerny błąd. Smród, który za­ata­ko­wał moje noz­drza, był nie do znie­sie­nia. Zro­biło mi się nie­do­brze. W porę udało mi się dźwi­gnąć na ko­lana, za­nim żółć po­de­szła mi do gar­dła. Zwy­mio­to­wa­łam na pod­łogę, a tor­sje mę­czyły mnie jesz­cze długo po tym, jak po­zby­łam się ca­łej za­war­to­ści żo­łądka. Klap­nę­łam z po­wro­tem na ty­łek, otar­łam usta wierz­chem dłoni. Wcze­śniej­szy szok, wy­wo­łany świa­do­mo­ścią tego, iż mój kosz­mar wła­śnie roz­po­czyna się na nowo, i strach przed tym, co mnie czeka, znik­nęły.

Je­dyne, co te­raz czu­łam, to zmę­cze­nie.

I uczu­cie bez­na­dziei.

Chcia­ła­bym po­ło­żyć się i za­snąć, by choć na krótką chwilę od­ciąć się od tego miej­sca i tego, co ozna­czał dla mnie po­byt tu­taj. Mój wzrok po raz ko­lejny po­wę­dro­wał do brud­nego, po­żół­kłego ma­te­raca. Nie było cho­ler­nej mowy, że­bym po­ło­żyła się na tym śmier­dzą­cym sie­dli­sku bak­te­rii.

Wi­taj zpo­wro­tem wdomu, la­leczko. To krót­kie, ale jakże tre­ściwe zda­nie wy­po­wie­dziane przez męż­czy­znę ze szpi­tala od­biło się echem w mo­jej gło­wie.

Wi­taj wdomu…

Po­czu­łam, jak doj­mu­jący chłód prze­ta­cza się przez moje trze­wia. Ścier­pła mi skóra.

Kim, u dia­bła, był ten fa­cet?!

Jego po­do­bień­stwo do Cole’a było zdu­mie­wa­jące. Im dłu­żej nad tym roz­my­śla­łam, tym bar­dziej utwier­dza­łam się w prze­ko­na­niu, że był to nie kto inny jak jego nie­sławny oj­ciec.

Ma­xime Ben­nett.

Męż­czy­zna, przez któ­rego Cole był zmu­szony opu­ścić Bal­ti­more i swoją ro­dzinę. Po­rzu­cić swoje dawne ży­cie.

I mnie.

Siłą rze­czy w mo­jej gło­wie za­częły ro­dzić się nie­pro­szone py­ta­nia.

Czy Cole wie­dział o po­wią­za­niach ojca z or­ga­ni­za­cją Ca­va­riala? I, co waż­niej­sze, czy on sam mógł mieć z nią co­kol­wiek wspól­nego?

Po­trzą­snę­łam szybko głową.

Nie, to nie­moż­liwe!

Na­wet nie chcia­łam do­pusz­czać do sie­bie ta­kiej opcji. Cole nie mógłby mnie tak okła­mać. Poza tym, po­mi­ja­jąc fakt, iż nie­na­wi­dził swo­jego ojca, to tylko dzięki po­mocy Ja­viera udało mu się do mnie do­trzeć i wy­rwać z tego miej­sca, ry­zy­ku­jąc przy tym ży­ciem nie tylko swoim, ale także swo­ich przy­ja­ciół. Za­pewne zdą­żył już wró­cić do szpi­tala i od­kryć, że znik­nę­łam. By­łam bar­dziej niż pewna, że Cole po­ru­szy niebo i zie­mię, by mnie od­na­leźć. Py­ta­nie tylko, czy i tym ra­zem bę­dzie miał dość szczę­ścia, by to zro­bić? Jak by nie było, w tej po­krę­co­nej grze po­ja­wił się nowy gracz.

I był nim jego wła­sny oj­ciec.

Opie­ra­jąc się rę­koma o drzwi, pod­nio­słam się i na drżą­cych no­gach po­czła­pa­łam do prze­ciw­le­głej ściany z dala od ma­te­raca. Nie było siły, która zmu­si­łaby mnie do spa­nia na tym obrzy­dli­stwie. Po­ło­ży­łam się na zim­nym be­to­nie. Pod­su­nę­łam zło­żone dło­nie pod po­li­czek i za­mknę­łam oczy. Spró­bo­wa­łam oczy­ścić umysł z my­śli, li­cząc na to, że zmo­rzy mnie sen i tym sa­mym ode­tnę się od tego kosz­maru. Nie chcia­łam już dłu­żej roz­my­ślać o tym, gdzie się znaj­duję ani tym bar­dziej co to dla mnie ozna­cza.

Pod­skór­nie wie­dzia­łam, że wszystko, co wy­da­rzyło się w tych mu­rach po­przed­nim ra­zem, było je­dy­nie wstę­pem do tego, co miało do­piero na­dejść.

Roz­dział 2

Cole

Mi­ja­jąc re­cep­cję, Cole prze­rzu­cił so­bie torbę przez ra­mię i ru­szył do sali Arii. Chciał jak naj­szyb­ciej za­brać ją do domu. Nie zno­sił at­mos­fery szpi­tala, ale jesz­cze bar­dziej świa­do­mo­ści, że znaj­duje się w nim jego ko­bieta. Choć mi­nęło tro­chę czasu i ży­ciu Arii nie za­gra­żało już żadne nie­bez­pie­czeń­stwo, nie po­tra­fił po­zbyć się uczu­cia stra­chu, które to­wa­rzy­szyło mu od chwili wy­strzału. Wi­dok krwi roz­le­wa­ją­cej się po jej ko­szuli i prze­ra­że­nie, które uj­rzał w jej oczach, gdy do­tarło do niej, że zo­stała po­strze­lona, prze­śla­do­wały go do dziś. Cole go­dzi­nami ana­li­zo­wał prze­bieg tam­tych wy­da­rzeń, za­sta­na­wiał się, czy gdyby za­cho­wał się wtedy ina­czej, mógłby w ja­kiś spo­sób temu wszyst­kiemu za­po­biec. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że dał ciała. Po­wi­nien był być bar­dziej spo­strze­gaw­czy, nie­ustę­pliwy.

Gdy Aria wró­ciła z Bal­ti­more, nie była sobą. Coś ewi­dent­nie ją drę­czyło. Wi­dział to, a mimo to nic z tym nie zro­bił. Za­miast po­roz­ma­wiać z nią, wy­py­tać o to, co się stało, po­zwo­lił, by wła­dzę nad nim prze­jęło po­żą­da­nie, co w koń­co­wym roz­ra­chunku nie­omal kosz­to­wało ją ży­cie.

Cole otwo­rzył drzwi i wszedł do sali pew­nym kro­kiem. Szpi­talne łóżko, w któ­rym po­zo­sta­wił Arię, było te­raz pu­ste.

Zmarsz­czył brwi. Od­sta­wił torbę na pod­łogę, ro­zej­rzał się po nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu, ale ni­g­dzie jej nie było. Prze­szedł przez salę i zaj­rzał do ła­zienki, lecz ta rów­nież oka­zała się pu­sta.

Ogar­nęło go złe prze­czu­cie.

Cole wy­le­ciał jak bu­rza z sali i wpadł na pie­lę­gniarkę. Star­sza ko­bieta o kru­czo­czar­nych, przy­pró­szo­nych si­wi­zną wło­sach i pu­co­ło­wa­tych po­licz­kach pi­snęła za­sko­czona, pró­bu­jąc utrzy­mać rów­no­wagę. Cole chwy­cił ją bły­ska­wicz­nie za ra­mię, ra­tu­jąc przed upad­kiem.

– Jezu prze­naj­święt­szy! – sap­nęła, pa­trząc na niego wiel­kimi z prze­stra­chu oczami.

– Prze­pra­szam – wy­mam­ro­tał. Pu­ścił ją, po czym cof­nął się o krok.

– Wszystko w po­rządku, pa­nie Ben­nett?

– Szu­kam Arii. Gdzie ona jest? Ma jesz­cze ja­kieś ba­da­nia? – Py­ta­nia wręcz się z niego wy­le­wały.

Ko­bieta zmarsz­czyła brwi i wy­chy­liła się, by spoj­rzeć mu przez ra­mię do sali.

– Po­winna być u sie­bie. Wła­śnie nio­słam dla niej wy­pis. – Jakby dla po­twier­dze­nia swo­ich słów unio­sła rękę, w któ­rej trzy­mała do­ku­ment.

– Nie ma jej tam – po­wie­dział. Jego nie­po­kój tylko się wzmógł.

– Może jest w ła­zience? – pod­su­nęła.

– Spraw­dza­łem. Tam też jej nie ma. – Cole zbli­żył się do pie­lę­gniarki, czym zmu­sił ją do tego, by się cof­nęła. Za­czy­nał tra­cić cier­pli­wość. – Gdzie jest Aria?!

– Przy­kro mi, pa­nie Ben­nett. Nie mam po­ję­cia, gdzie mo­gła pójść. – Spoj­rzała na niego nie­pew­nie. – Pro­szę iść ze mną do re­cep­cji, może tam ją wi­dzieli.

Ski­nął krótko głową i udał się za nią do izby przy­jęć. Nie­stety, tam rów­nież nikt nie był w sta­nie mu po­wie­dzieć, gdzie jest jego ko­bieta.

Jak to, kurwa, moż­liwe?

Kręci się tu tyle lu­dzi i nikt jej nie wi­dział?

Miał ochotę w coś przy­wa­lić.

Uniósł głowę i po­tarł sztywny kark. Jego spoj­rze­nie wy­lą­do­wało na za­mon­to­wa­nej w rogu ka­me­rze.

– Ma­cie tu mo­ni­to­ring? – Po­pa­trzył po re­cep­cjo­ni­stach, któ­rzy ob­ser­wo­wali go czuj­nym wzro­kiem.

Je­den z nich, młody chło­pak o śnia­dej ce­rze i ciem­nych, prze­ni­kli­wych oczach, po­tak­nął.

– Ostat­nimi czasy mie­li­śmy tu kilka nie­mi­łych in­cy­den­tów, dla­tego też dla bez­pie­czeń­stwa per­so­nelu i przede wszyst­kim pa­cjen­tów dy­rek­cja szpi­tala po­sta­no­wiła za­ło­żyć ka­mery i zwięk­szyć ochronę.

– Chcę przej­rzeć za­pisy z ka­mer – od­parł sta­now­czo Cole. Je­śli miał się do­wie­dzieć, co się stało z Arią, był to je­dyny spo­sób.

– Nie wiem, czy to bę­dzie…

– Za­pro­wa­dzę pana do po­koju ochrony – prze­rwał ko­le­dze star­szy męż­czy­zna. Wy­szedł zza lady re­cep­cji i ski­nął na Cole’a. – Pro­szę za mną.

Cole po­szedł za nim bez słowa i już po chwili zna­leźli się przed drzwiami biura ochrony. We­szli do środka.

– Pa­no­wie, za­gi­nęła jedna z na­szych pa­cjen­tek. – Męż­czy­zna zwró­cił się do dwóch sta­cjo­nu­ją­cych tam straż­ni­ków. Wska­zał na to­wa­rzy­sza. – Pan Ben­nett chciałby przej­rzeć za­pisy z ka­mer.

Cole wy­mi­nął star­szego męż­czy­znę i ode­zwał się bez­po­śred­nio do ochro­nia­rzy:

– Mu­szę zo­ba­czyć na­gra­nia sprzed około pół­to­rej go­dziny. Wtedy wi­dzia­łem ją po raz ostatni.

– Ja­sne, nie ma sprawy – od­parł je­den z nich. – Ży­czy pan so­bie w pierw­szej ko­lej­no­ści zo­ba­czyć na­gra­nie z wej­ścia do szpi­tala czy z re­cep­cji?

– Z wej­ścia. Mu­siała opu­ścić bu­dy­nek. Nie ma in­nej moż­li­wo­ści.

Za­częli na­tych­miast dzia­łać. Cole sta­nął za ich fo­te­lami, by móc ob­ser­wo­wać to, co dzieje się na mo­ni­to­rze. Na po­czątku nic nie zwró­ciło jego uwagi. Obcy lu­dzie wcho­dzili i wy­cho­dzili ze szpi­tala. Nie­któ­rzy ze swo­imi ro­dzi­nami, inni w po­je­dynkę. Już za­czął tra­cić na­dzieję, kiedy ją uj­rzał.

– To ona! – wy­chry­piał.

Pa­no­wie z ochrony po­więk­szyli ob­raz. Na mo­ni­to­rze wi­dać było męż­czy­znę wy­pro­wa­dza­ją­cego Arię na wózku in­wa­lidz­kim. Na­wet po­mimo kiep­skiej ja­ko­ści ob­razu nie mógł nie za­uwa­żyć, że dziew­czyna jest nie­przy­tomna. Była ubrana w swoją szpi­talną ko­szulę i miała na­rzu­cony na sie­bie je­dy­nie szla­frok. Jej głowa opa­dała na bark, a ręce le­żały bez­wład­nie po bo­kach jej ud.

Wzdłuż krę­go­słupa Cole’a prze­szedł ark­tyczny chłód.

Co, do chuja?

Kim, u dia­bła, był ten fa­cet?!

– Mo­że­cie zro­bić zbli­że­nie na tego go­ścia i wy­ostrzyć ob­raz? – za­py­tał.

– Zo­ba­czymy, co da się zro­bić. – Je­den z ochro­nia­rzy za­czął su­nąć pal­cami po kla­wia­tu­rze i już po chwili uka­zała im się twarz po­ry­wa­cza.

Pod Cole’em nie­mal ugięły się nogi. Nie mógł uwie­rzyć wła­snym oczom. Na­wet po­mimo ziar­ni­stego ob­razu i czapki z dasz­kiem, pod którą skry­wał się męż­czy­zna, Cole nie miał naj­mniej­szego pro­blemu z roz­po­zna­niem go.

To jego oj­ciec.

– Mamy za­wia­do­mić po­li­cję? – za­py­tał re­cep­cjo­ni­sta, ­pa­trząc na niego z nie­po­ko­jem.

Cole za­mru­gał kilka razy, po czym od­wró­cił się do swo­jego roz­mówcy.

– Nie ma ta­kiej po­trzeby. Naj­wy­raź­niej mój oj­ciec po­sta­no­wił ode­brać Arię ze szpi­tala. – Za­śmiał się sztucz­nie. – Szkoda tylko, że nikt mnie o tym wcze­śniej nie uprze­dził. – Wy­cią­gnął do niego rękę. – Prze­pra­szam bar­dzo, że nie­po­trzeb­nie was fa­ty­go­wa­łem.

Męż­czy­zna ujął jego dłoń i lekko nią po­trzą­snął. Jego cien­kie wargi roz­cią­gnęły się w po­błaż­li­wym uśmie­chu, przez co po­głę­biły się zmarszczki wo­kół oczu.

– Pro­szę nas za nic nie prze­pra­szać. Nie za­stał pan żony w sali, mało tego, znik­nęła ze szpi­tala. To oczy­wi­ste, że się pan zmar­twił.

Cole po­dzię­ko­wał wszyst­kim za po­moc i nie­malże wy­biegł z biura i z bu­dynku. Bie­giem po­ko­nał drogę na par­king, wła­do­wał się do auta i ru­szył z pi­skiem opon, za­mie­rza­jąc nie­zwłocz­nie udać się do domu ojca. Do­sko­nale wie­dział, gdzie mieszka, choć ni­gdy go nie od­wie­dził. Nie­na­wi­dził tego czło­wieka ca­łym sobą i nie chciał mieć z nim nic wspól­nego. ­Ile­kroć spoj­rzał w lu­stro i uj­rzał w nim swoją twarz, miał ochotę roz­wa­lić je w drobny mak. Za każ­dym pie­przo­nym ra­zem wi­dział w swoim od­bi­ciu ojca i na­wet po­mimo upływu lat nie po­tra­fił tego zdzier­żyć.

Ma­xime za­brał mu do­słow­nie wszystko.

Jego stare ży­cie.

To, kim był.

Uko­chane mia­sto.

Ro­dzinę.

A te­raz Arię.

Prze­jeż­dża­jąc na czer­wo­nym świe­tle, się­gnął do kie­szeni dżin­sów i wy­cią­gnął te­le­fon. Wy­brał nu­mer ojca, jed­nak, jak można się było tego spo­dzie­wać, był on nie­osią­galny. Cole z wście­kło­ścią rzu­cił ko­mórkę na sie­dze­nie pa­sa­żera i wdep­nął gaz. Po kilku mi­nu­tach do­tarł na obrzeża mia­sta.

Wje­chał na po­se­sję Ben­netta bez naj­mniej­szych prze­szkód. Za­par­ko­wał przed wartą mi­liony willą, wy­siadł z auta i ro­zej­rzał się wo­kół. Ni­g­dzie nie było wi­dać lu­dzi ojca. Żad­nych ochro­nia­rzy, któ­rzy zwy­kle strze­gli go dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę. Wo­kół pa­no­wała ci­sza jak ma­kiem za­siał.

Nie spodo­bało mu się to.

Coś tu śmier­działo.

Cole okrą­żył sa­mo­chód, wszedł po scho­dach i za­czął jak opę­tany ude­rzać pię­ścią w ma­sywne drzwi. Oczy­wi­ście nie był na tyle głupi, by są­dzić, że oj­ciec przy­wie­zie Arię do swo­jego domu, nie­mniej na pewno ktoś tu mu­siał być. Ktoś, z kogo mógłby wy­du­sić ja­kieś in­for­ma­cje.

Nie wie­dział, ile czasu już tak stał, na­pa­rza­jąc w te cho­lerne drzwi, ale w końcu usły­szał za nimi czy­jeś kroki. Po nie­mi­ło­sier­nie dłu­gich se­kun­dach uchy­liły się i wyj­rzała zza nich młoda dziew­czyna.

– Tak, słu­cham? – ode­zwała się ci­chut­kim gło­sem.

Cole nie mógł nic na to po­ra­dzić, ale na jej wi­dok przed oczami po­ja­wił mu się ob­raz Arii, kiedy za­bie­rał ją od Ca­va­riala. Sto­jąca przed nim dziew­czyna była rów­nie zre­zy­gno­wana, wy­chu­dzona i zmę­czona ży­ciem, jak wtedy Aria. Miała za­snute mgłą oczy, a pod nimi cie­nie, jakby już od bar­dzo dawna nie za­znała spo­koj­nego snu.

– Czego pan chce? – ode­zwała się po­now­nie, kiedy jej nie od­po­wie­dział.

Cole po­trzą­snął głową, chcąc po­zbyć się z niej nie­chcia­nych my­śli, i uśmiech­nął się do dziew­czyny.

– Na­zy­wam się Cole Ben­nett. Szu­kam mo­jego ojca. Jest w domu?

Dziew­czyna, o ile było to moż­liwe, skur­czyła się w so­bie jesz­cze bar­dziej. Cole bez pro­blemu mógł po­czuć jej strach, był tak na­ma­calny.

– Przy­kro mi, ale nie ma go tu­taj. Mu­siał pil­nie wy­je­chać.

Cole na ki­lo­metr wy­czuł jej kłam­stwo, jed­nakże po­sta­no­wił za­grać w jej grę.

– Do­prawdy? – za­py­tał za­wie­dziony, na co po­tak­nęła nie­śmiało. – A mó­wił ci może, do­kąd wy­jeż­dża?

Dziew­czyna spu­ściła głowę i po­trzą­snęła nią.

– Pan Ben­nett nie mówi, do­kąd ani na ile wy­jeż­dża. Nie mam po­ję­cia, gdzie jest. Rzadko tu bywa.

Cole wie­dział, że łże jak pies, ale nie mógł zmu­sić jej, by po­wie­działa prawdę. Nic, co by zro­bił, nie prze­ła­ma­łoby stra­chu przed kon­se­kwen­cjami, ja­kie to biedne dziew­czę po­nio­słoby z ręki jego ojca za udzie­le­nie mu ja­kich­kol­wiek in­for­ma­cji. Zre­zy­gno­wany od­wró­cił się, by odejść, ale przy­sta­nął jesz­cze na stop­niu, gdy do głowy wpadł mu pe­wien po­mysł. Spoj­rzał przez ra­mię na dziew­czynę.

– Znasz może Vin­centa Ca­va­riala?

Jej oczy roz­sze­rzyły się, a drob­nym cia­łem szarp­nął dreszcz.

– N-nie, p-pro­szę pana – wy­ją­kała.

Ko­lejne kłam­stwo.

Męż­czy­zna zmełł w ustach so­czy­ste prze­kleń­stwo i zbiegł po scho­dach. Spo­dzie­wał się usły­szeć od niej taką od­po­wiedź, ale w rze­czy­wi­sto­ści to jej re­ak­cja na na­zwi­sko Vin­centa tak na­prawdę go in­te­re­so­wała. To wła­śnie ona po­wie­działa mu to, co chciał wie­dzieć.

Dziew­czyna go znała.

Moż­liwe było na­wet, a ra­czej bar­dziej niż pewne, że jego oj­ciec wy­ku­pił ją od niego. Może Arię rów­nież.

– Chory skur­wiel! – wark­nął, za­trza­sku­jąc za sobą drzwi sa­mo­chodu.

Sfru­stro­wany i pe­łen nie­po­koju po bez­owoc­nej roz­mo­wie z nie­zna­jomą wy­ru­szył w po­dróż do domu. Mu­siał zwo­łać chło­pa­ków i wspól­nymi si­łami ob­my­ślić plan dzia­ła­nia, by od­na­leźć Arię.

Mu­siała wró­cić do domu cała i zdrowa.

A jego oj­ciec?

Po­wi­nien za­cząć mo­dlić się do Boga o szybką śmierć.

Bo gdy już go do­rwie…

Wów­czas ten su­kin­syn za­płaci im za wszystko.

Za każdą je­baną krzywdę.

Roz­dział 3

Aria

Le­ża­łam na boku na zim­nym be­to­nie i li­czy­łam za­dra­pa­nia na ścia­nie. Była ich cała masa. Jakby ktoś w de­spe­rac­kiej pró­bie pró­bo­wał wy­dra­pać so­bie w niej wrota do wol­no­ści. Wła­śnie by­łam przy dwie­ście czter­dzie­stym dru­gim wy­żło­bie­niu, kiedy drzwi do celi otwo­rzyły się ze skrzyp­nię­ciem. Prze­krę­ci­łam głowę, by zo­ba­czyć, któż to za­szczy­cił mnie swoją obec­no­ścią. Nie wie­dzia­łam czemu, ale nie było to dla mnie żad­nym za­sko­cze­niem, kiedy uj­rza­łam Bli­znę z tacą w rę­kach. Na ten wi­dok nie­mal prze­wró­ci­łam oczami. Spoj­rza­łam w jego śmie­jące się oczy i z ocią­ga­niem pod­nio­słam się do po­zy­cji sie­dzą­cej. Opar­łam się ple­cami o ścianę, ani na chwilę nie od­wra­ca­jąc wzroku od tego typa. O dziwo już mnie nie prze­ra­żał. Tak na­prawdę mia­łam na niego to­tal­nie wy­wa­lone. Po­ka­zał mi wcze­śniej, do czego jest zdolny, więc nie mógł mnie już ni­czym za­sko­czyć. Mało tego, prze­trwa­łam wszystko, co za­ser­wo­wał mi ostat­nim ra­zem, i te­raz nie miało być ina­czej. Każda jedna par­szywa rzecz, jaką mi wy­rzą­dził, za­miast mnie znisz­czyć, tylko mnie umoc­niła. Tyle że on nie miał o tym pie­przo­nego po­ję­cia.

Bli­zna wpa­try­wał się we mnie przez kilka dłu­gich se­kund. Nie by­łam pewna, na co cze­kał ani czego się spo­dzie­wał.

Że za­cznę krzy­czeć? Pła­kać?

W końcu, nie do­cze­kaw­szy się ode mnie żad­nej re­ak­cji, pod­szedł do ma­te­raca i po­sta­wił na nim tacę z je­dze­niem.

– Długo nie na­cie­szy­łaś się wol­no­ścią, co, mu­ñe­qu­ita1? – ode­zwał się zwró­cony do mnie ple­cami. Ewi­dent­nie ze mnie szy­dził.

– Jak wi­dać – wark­nę­łam.

Bli­zna od­wró­cił się, za­sko­czony moim to­nem. Uśmiech­nę­łam się do niego sze­roko.

– Wiesz, po­przed­nim ra­zem by­łaś pod osłonką, jed­nak te­raz… – Pod­szedł do mnie wol­nym kro­kiem i spoj­rzał na mnie z góry. – Te­raz wszystko się zmie­niło.

– Do­prawdy? – Ro­zej­rza­łam się po celi, po czym wró­ci­łam wzro­kiem do jego pa­skud­nej gęby. Nie mia­łam po­ję­cia, skąd bie­rze się we mnie ta od­waga. – Jak dla mnie nic się tu nie zmie­niło. No, może poza tym, że ma­te­rac cuch­nie te­raz po sto­kroć bar­dziej, niż kiedy od­wie­dzi­łam was przed pa­roma mie­sią­cami, a ściany mo­jego – roz­ło­ży­łam ręce na boki – po­koju zo­stały przy­ozdo­bione ja­ki­miś dziw­nymi fre­skami.

Bli­zna od­rzu­cił głowę do tyłu i ro­ze­śmiał się. Naj­wy­raź­niej mój sar­kazm i drwina go ba­wiły. Cóż, pie­przyć go.

– Ro­zu­miem, że masz na my­śli te wszyst­kie za­dra­pa­nia.

– Ow­szem! Masz cho­lerną ra­cję – za­drwi­łam. – Na­prawdę, je­stem pełna po­dziwu. Kto by po­my­ślał, że taki z cie­bie by­strzak. Po­waż­nie. W ży­ciu bym się tego po to­bie nie spo­dzie­wała. Kiedy po raz pierw­szy wsze­dłeś do mo­jej celi, po­my­śla­łam, że je­steś ty­po­wym tę­pym osił­kiem bez krę­go­słupa mo­ral­nego, a tu ta­kie za­sko­cze­nie! – Wie­dzia­łam, że prze­gi­nam, ale mia­łam to głę­boko w po­wa­ża­niu.

Bli­zna przy­kuc­nął, by się ze mną zrów­nać. I na­wet je­śli jego głos był spo­kojny, wi­dzia­łam, że w środku aż się go­tuje. Był wście­kły.

– Za to ja wi­dzę, że stward­nia­łaś. I choć ciężko mi to przy­znać, ja rów­nież je­stem pod wra­że­niem. – Zła­pał pa­smo mo­ich wło­sów i okrę­cił je so­bie wo­kół palca. Zwal­czy­łam w so­bie chęć, by od­trą­cić jego rękę. – Jed­nak na nic ci się to nie zda. Jak już wcze­śniej wspo­mnia­łem, nie je­steś już pod ochronką Ma­xime’a. I je­śli wy­da­wało ci się, że to, co za­ser­wo­wa­li­śmy ci ostat­nim ra­zem, było pie­kłem, to już nie­długo na wła­snej skó­rze od­czu­jesz, w jak wiel­kim by­łaś błę­dzie. Do­piero się prze­ko­nasz, czym na­prawdę jest to miej­sce. – Przy­bli­żył twarz do mo­jej, a ką­cik jego ust uniósł się w le­d­wie za­uwa­żal­nym uśmieszku. – A gdy to się już sta­nie, za­czniesz mo­dlić się o śmierć. I sta­nie się to szyb­ciej, niż my­ślisz.

Kiedy mó­wił mi te wszyst­kie rze­czy, na­wet nie mru­gnę­łam, nie by­łam pewna, czy w ogóle od­dy­cham. Co ta­kiego mo­gli mi jesz­cze zro­bić, czego nie zro­bili ostat­nim ra­zem? Nie mia­łam po­ję­cia. Pewne jed­nak było to, że nie za­mie­rzam pod­dać się stra­chowi. Nie wie­dzia­łam, jaki mam wy­raz twa­rzy, ale naj­wy­raź­niej usa­tys­fak­cjo­no­wał Bli­znę.

Szcze­rząc zęby w uśmie­chu, pod­niósł się na nogi, pod­szedł do ma­te­raca i zgar­nął z niego tacę, by po­ło­żyć ją przede mną na pod­ło­dze.

– Jedz, za­raz do cie­bie wrócę.

I tak też zro­bił. Le­d­wie zdą­ży­łam prze­łknąć ostatni kęs ja­kie­goś placka, kiedy po­ja­wił się z po­wro­tem. Po­sta­wił przede mną wia­dro z wodą, gąbkę, nie­wielki ręcz­nik oraz su­kienkę wraz ze szpil­kami i czer­wo­nymi ko­ron­ko­wymi strin­gami.

Oparł się o drzwi, krzy­żu­jąc swoje po­tężne ra­miona na piersi. Ski­nął głową na wia­dro.

– Umyj się i prze­bierz. Masz spo­tka­nie z sze­fem.

Gdy zo­ba­czy­łam jego py­szał­ko­watą minę, do­tarło do mnie z całą oczy­wi­sto­ścią, iż tylko czeka, aż mu się prze­ciw­sta­wię i okażę nie­po­słu­szeń­stwo, da­jąc mu tym sa­mym pole do po­pisu. Nie mia­łam naj­mniej­szego za­miaru spra­wiać mu tej sa­tys­fak­cji.

Po­grze­baw­szy za­wsty­dze­nie głę­boko w cze­lu­ściach swo­jego umy­słu, pod­nio­słam się z pod­łogi. Zrzu­ci­łam z sie­bie szpi­talną ko­szulę i zo­sta­łam je­dy­nie w majt­kach. Chłód owiał moją nagą skórę, przez co stward­niały mi sutki. Po­chy­li­łam się, by się­gnąć gąbkę, i za­nu­rzy­łam ją w let­niej wo­dzie. Za­czę­łam się myć, kom­plet­nie igno­ru­jąc tego fra­jera i sta­ran­nie omi­ja­jąc opa­tru­nek na brzu­chu. Przy­da­łoby się go zmie­nić, ale na to ra­czej nie mo­głam li­czyć. Kiedy skoń­czy­łam, od­rzu­ci­łam gąbkę na bok. Po chwili na­my­słu za­nu­rzy­łam we wia­drze głowę, by cho­ciaż tro­chę opłu­kać włosy. Wy­ci­snę­łam z nich nad­miar wody, od­rzu­ci­łam je na plecy i spoj­rza­łam wy­zy­wa­jąco na przy­pa­tru­ją­cego mi się zwy­rod­nialca.

– Jesz­cze cipka – ode­zwał się ochry­płym gło­sem, czym zmu­sił mnie, bym spoj­rzała mu w oczy, w któ­rych tliło się po­żą­da­nie. Ze­brało mi się na wy­mioty. – Nie każ mi po­wta­rzać, mu­ñe­qu­ita.

Za­ci­ska­jąc do bólu zęby, wsa­dzi­łam palce za gumkę maj­tek, zsu­nę­łam je z tyłka, a kiedy opa­dły mi do ko­stek, wy­szłam z nich, za­ha­czy­łam je na jed­nej sto­pie i kop­nia­kiem po­sła­łam w jego kie­runku.

Bli­zna zła­pał je w lo­cie, przy­tknął do nosa i za­cią­gnął się moim za­pa­chem.

– Je­steś od­ra­ża­jący – wy­tknę­łam, krzy­wiąc się z obrzy­dze­niem.

– Je­stem fa­ce­tem. – Wzru­szył ra­mio­nami. – A te­raz do­kończ my­cie, nie mamy czasu.

Po raz ko­lejny się­gnę­łam po gąbkę i ku ucie­sze tego so­cjo­paty czym prę­dzej umy­łam swoją ko­bie­cość. Igno­ru­jąc go, zgar­nę­łam ręcz­nik, osu­szy­łam ciało i wło­ży­łam na sie­bie czer­woną su­kienkę, a stopy wsu­nę­łam w szpilki. Kiecka miała głę­boki de­kolt się­ga­jący mi aż do pępka, wy­le­wały się z niego cycki i jakby tego było mało, le­d­wie za­kry­wała mi ty­łek.

Wy­glą­da­łam jak dziwka.

Bli­zna się­gnął do kie­szeni i po chwili wy­cią­gnął w moją stronę gumkę do wło­sów. Par­sk­nę­łam na jej wi­dok. Po­waż­nie?

– Zwiąż włosy – roz­ka­zał.

Wzię­łam ją od niego bez słowa pro­te­stu i upię­łam kok.

– Tak le­piej. – Zła­pał mnie za ra­mię, otwo­rzył drzwi i wy­pro­wa­dził z celi.

Tak jak nie­gdyś, Bli­zna pro­wa­dził mnie ciem­nymi, upior­nymi ko­ry­ta­rzami. Mia­łam wra­że­nie, jak­bym cof­nęła się w cza­sie. Z tą róż­nicą, że tym ra­zem mia­łam pew­ność, iż nie za­pro­wa­dzi mnie na arenę. Jak sam po­wie­dział, mia­łam spo­tkać się z sze­fem. Py­ta­nie tylko, kim ów szef jest… Mia­łam prze­czu­cie, że wbrew temu, co za­wsze są­dzi­łam, nie jest nim Ca­va­rial, ale Ma­xime Ben­nett. Czu­łam, że być może już za chwilę po­znam praw­dziwy po­wód, dla któ­rego się tu zna­la­złam.

Szłam po­słusz­nie za Bli­zną, kiedy w okra­to­wa­nym oknie w jed­nych z wielu drzwi doj­rza­łam ja­kąś dziew­czynę. Na­sze spoj­rze­nia spo­tkały się na za­le­d­wie uła­mek se­kundy, a pustka, jaką zo­ba­czy­łam w jej oczach, wy­ssała ze mnie całe po­wie­trze. Zwy­rol po­cią­gnął mnie za róg i po­pro­wa­dził ko­lej­nym ko­ry­ta­rzem, aż sta­nę­li­śmy przed dwu­skrzy­dło­wymi drzwiami.

Spoj­rzał na mnie jesz­cze przez ra­mię, nim otwo­rzył drzwi i wpro­wa­dził mnie do środka. Nie by­łam pewna, czego się spo­dzie­wa­łam, ale było ja­sne, że nie tego, co po prze­kro­cze­niu progu uka­zało się moim oczom! Wiel­kie, prze­stronne po­miesz­cze­nie wy­stro­jem przy­po­mi­nało klub. Czer­wone ściany, przy­ciem­nione świa­tła, liczne szklane sto­liki ze skó­rza­nymi ciem­nymi so­fami roz­siane po ca­łej sali, a na sa­mym jej prze­dzie usy­tu­owana była scena z…

O mój Boże!

Z pie­przoną rurą do tańca oraz huś­tawką pod­wie­szoną na ha­kach przy­twier­dzo­nych do su­fitu!

Przy jed­nym ze sto­li­ków tuż pod sceną za­uwa­ży­łam męż­czy­znę ze szpi­tala w to­wa­rzy­stwie Ca­va­riala oraz jego syna.

Na wi­dok Ja­viera po­czu­łam ogromną ulgę. Ucie­szy­łam się, wi­dząc go ca­łego i zdro­wego. Tylko dzięki niemu Cole’owi udało się wy­rwać mnie z tego miej­sca. Oba­wia­łam się, że mo­gli przy­ła­pać go na zdra­dzie. Na­wet nie chcia­łam my­śleć, co wów­czas by się z nim stało. Mia­łam stu­pro­cen­tową pew­ność, że fakt, iż jest sy­nem Vin­centa, w ni­czym by mu nie po­mógł. To byli lu­dzie bez za­sad, po­zba­wieni krę­go­słupa mo­ral­nego, któ­rzy dla wła­snych ce­lów go­towi byli po­świę­cić na­wet swoją ro­dzinę.

Pod­czas gdy Bli­zna pro­wa­dził mnie w stronę ich sto­lika, ja upo­rczy­wie wpa­try­wa­łam się w tył głowy Ja­viera. Bła­ga­łam go w my­ślach, by choć raz na mnie spoj­rzał, lecz on na­wet nie drgnął.

– Sze­fie. – Bli­zna ski­nął głową fa­ce­towi ze szpi­tala, po czym pu­ścił moje ra­mię i znik­nął z sali, zo­sta­wia­jąc mnie z trzema męż­czy­znami.

Moje przy­pusz­cze­nia się po­twier­dziły. To nie Ca­va­rial był wła­ści­cie­lem tej or­ga­ni­za­cji, ale star­sza ko­pia Cole’a. Ten pierw­szy był je­dy­nie jego pion­kiem.

Męż­czy­zna wstał i ge­stem wska­zał miej­sce mię­dzy nim a Vin­cen­tem.

– Usiądź, moje dziecko.

– Nie na­zy­waj mnie tak! – wark­nę­łam ze zło­ścią, za­miast wy­ko­nać po­le­ce­nie. – Nie je­stem twoim pie­przo­nym dziec­kiem!

Cze­ka­łam na wy­buch gniewu z jego strony, ale ku mo­jemu za­sko­cze­niu za­cho­wał spo­kój, zu­peł­nie nie­zra­żony moim ostrym to­nem.

– Co tak nie­grzecz­nie? – spy­tał. – Czyżby ro­dzice nie na­uczyli cię sza­cunku do in­nych? Ach, no tak! – za­śmiał się, po czym, nie od­ry­wa­jąc wzroku od mo­ich oczu, na­chy­lił się do mnie z pod­łym uśmie­chem. – Prze­cież oni nie żyją!

Po­czu­łam się, jak­bym do­stała w twarz. Ale czego mo­głam spo­dzie­wać się od osoby jego po­kroju? Skoro do­wo­dził tym miej­scem, nie mógł mieć w so­bie na­wet krztyny współ­czu­cia czy taktu.

Męż­czy­zna prze­su­nął się na bok, by zro­bić mi przej­ście. Po jego we­so­ło­ści nie po­zo­stał naj­mniej­szy ślad.

– Sia­daj na du­pie. Za­raz za­cznie się show.

Po­cią­gnął mnie za rękę i po­pchnął na sofę obok Ca­va­riala. Sam za­jął miej­sce po mo­jej dru­giej stro­nie. Chwilę póź­niej świa­tła przy­ga­sły, a re­flek­tory oświe­tliły scenę. Z gło­śni­ków po­pły­nęła zmy­słowa me­lo­dia i na scenę wkro­czyła dziew­czyna. Była taka młoda i drobna. Jej rude włosy oka­lały śniadą twa­rzyczkę i spły­wały fa­lami na plecy i ra­miona. Jej twarz, choć tak dzie­cięca, była jak po­zba­wiona ja­kie­go­kol­wiek wy­razu ma­ska, a duże zie­lone oczy były upior­nie pu­ste. Bez ży­cia. Na­wet nie chcia­łam wie­dzieć, przez co mu­siała przejść, że do­pro­wa­dziło ją to do ta­kiego stanu.

Dziew­czyna, ubrana w prze­świ­tu­jącą czer­woną ha­leczkę, po­de­szła do drążka i za­częła wić się na nim przy akom­pa­nia­men­cie lu­bież­nych obelg Ca­va­riala.

Zer­k­nę­łam na sie­dzą­cego po mo­jej le­wej stro­nie męż­czy­znę ze szpi­tala. Wpa­try­wał się w dziew­czynę z chorą żą­dzą. Nie ro­zu­mia­łam, jak ko­go­kol­wiek mógł pod­nie­cać wi­dok pół­na­giej, znie­wo­lo­nej ma­ło­laty. Mi­mo­wol­nie za­czę­łam się za­sta­na­wiać, czy zmu­sza­jąc mnie do oglą­da­nia tego „wi­do­wi­ska”, nie chcieli przy­pad­kiem po­ka­zać mi tego, co mnie czeka. Na samą myśl o tym, że mia­ła­bym urzą­dzać przed tymi zwy­rod­nial­cami strip­tiz, ro­biło mi się nie­do­brze. Za­pra­gnę­łam stam­tąd uciec.

Spoj­rza­łam z po­wro­tem na scenę, dziew­czyna zdą­żyła już po­zbyć się z sie­bie ubra­nia i wła­śnie mo­ściła się na huś­tawce. Wtedy też do­strze­głam ja­kiś ruch tuż za nią. Do­łą­czył do niej męż­czy­zna. Szybko rzu­ci­łam okiem na Ja­viera, ale ten w dal­szym ciągu upar­cie wpa­try­wał się w trzy­maną przez sie­bie szklankę z trun­kiem, zu­peł­nie jakby za­wie­rała od­po­wie­dzi na wszyst­kie pro­blemy tego świata.

W chwili gdy męż­czy­zna zbli­żył się do dziew­czyny, wy­łą­czy­łam się. Nie za­mie­rza­łam przy­glą­dać się temu, co­kol­wiek za­mie­rzał z nią ro­bić. Cały czas trzy­ma­łam głowę pro­sto, ale wzrok mia­łam utkwiony w pod­ło­dze. Nie chcia­łam, by siłą zmu­sili mnie do oglą­da­nia roz­gry­wa­ją­cej się przed nami sceny. W pew­nym mo­men­cie Ca­va­rial chwy­cił mnie za dłoń i po­ło­żył ją so­bie na wy­brzu­sze­niu w swo­ich spodniach. W pierw­szym od­ru­chu wzdry­gnę­łam się, jed­nak już po chwili roz­pa­lił się we mnie gniew. Nie mia­łam cho­ler­nego po­ję­cia, co we mnie wstą­piło, ale za­miast wy­rwać rękę z jego uści­sku, za­ci­snę­łam palce na jego fiu­cie.

Ca­va­rial jęk­nął z roz­ko­szy, ale ja nie za­mie­rza­łam na tym po­prze­stać. Za­ci­ska­łam palce na jego ku­ta­sie co­raz moc­niej i moc­niej, jak­bym chciała go zmiaż­dżyć. W pew­nym mo­men­cie, gdy ból stał się nie do znie­sie­nia, Ca­va­rial wrza­snął i ze­rwał się na równe nogi.

– Ty pier­do­lona suko! – ryk­nął.

Jedną ręką trzy­mał się za kro­cze, a drugą ude­rzył mnie w twarz. Cios był tak mocny, że na krótką chwilę po­ciem­niało mi w oczach. Kiedy pierw­szy szok wy­wo­łany tym nie­spo­dzie­wa­nym ude­rze­niem mi­nął, prze­su­nę­łam ję­zy­kiem po ką­ciku ust i na jego czubku po­czu­łam me­ta­liczny smak krwi.

Uśmiech­nę­łam się do niego.

– Wy­bacz. Są­dzi­łam, że lu­bisz na ostro i bru­tal­nie. – Za­trze­po­ta­łam rzę­sami. – Nie spo­dzie­wa­łam się, że czło­wiek two­jego po­kroju może być taką cipą.

– Ty mała pier­do­lona suko! – Ca­va­rial za­go­to­wał się z wście­kło­ści. – Już ja cię, kurwa, na­uczę…

Za­mach­nął się na mnie, ale prze­rwał mu ostry głos mo­jego po­ry­wa­cza:

– Dość tego! Wy­star­czy!

Od­wró­ci­łam się do niego do­kład­nie w chwili, gdy pod­niósł się z sofy, by sta­nąć twa­rzą w twarz z Vin­cen­tem.

– Wy­pier­da­lać stąd! – Spoj­rzał na scenę. – Wszy­scy!

Nikt się na­wet nie ode­zwał, nikt się mu nie prze­ciw­sta­wił. Całe na­sze to­wa­rzy­stwo ze­brało się w sali w try­miga i zo­sta­li­śmy sami. Ma­xime się­gnął po bu­telkę whi­skey, na­peł­nił bursz­ty­no­wym pły­nem dwie szklanki, po czym jedną z nich po­dał mnie. Wzię­łam ją od niego, bo dla­czego by nie? Ist­niało wiel­kie praw­do­po­do­bień­stwo, że już ni­gdy nie będę miała oka­zji wziąć do ust al­ko­holu. Poza tym być może wy­pity al­ko­hol tro­chę mnie znie­czuli.

Męż­czy­zna usiadł obok mnie i nie spusz­cza­jąc ze mnie wzroku, po­cią­gnął długi łyk.

– Po­wiedz mi, sło­neczko, wiesz, kim je­stem?

– Je­steś oj­cem Cole’a. – By­łam tego nie­mal w stu pro­cen­tach pewna.

– Masz ra­cję, ale nie o to py­ta­łem.

– Och – za­drwi­łam. – Masz na my­śli to, że je­steś hersz­tem tej bandy zje­bów?

Ma­xime spoj­rzał na mnie za­sko­czony spod unie­sio­nych brwi.

– Tak, zga­dza się. To miej­sce na­leży do mnie.

– Dla­czego ja? – wy­rwało mi się. Tak na­prawdę do­sko­nale zna­łam po­wód, dla­czego zna­la­złam się w jego ła­pach. Za­śmia­łam się bez hu­moru. – No tak, twój młod­szy sy­na­lek.

– Liam? – za­py­tał. – On nie miał z tym nic wspól­nego.

Na jego słowa oczy o mało nie wy­szły mi z or­bit!

– Co? Ale jak to? – pi­snę­łam za­sko­czona. Ten go­ściu bre­dził. – Prze­cież on…

– On był tylko pion­kiem, Aria. Nie tra­fi­łaś tu w ra­mach spłaty długu. A przy­naj­mniej nie jego.

Prze­łknę­łam ciężko ślinę. Prze­szył mnie dreszcz.

– A niby, kurwa, czy­jego?

Ma­xime zi­gno­ro­wał mój ton. W jego oczach po­ja­wił się dziwny błysk.

– Opo­wiedz mi o swo­ich ro­dzi­cach. Co pa­mię­tasz?

– A co oni mają z tym wszyst­kim wspól­nego? Zgi­nęli w wy­padku, kiedy by­łam ma­łym dziec­kiem!

Nie po­do­bało mi się, do­kąd zmie­rza na­sza roz­mowa.

– Hmm. Cie­kawe… – wy­mru­czał, wolną ręką dra­piąc się po bro­dzie. – Wi­dzisz, swego czasu twoi ko­chani ro­dzice za­cią­gnęli u mnie duży dług, któ­rego po­mimo upo­mnień nie spła­cili, choć mieli ku temu spo­sob­ność. Kiedy się o tym do­wie­dzia­łem, za­pro­po­no­wa­łem im pewną umowę, którą nie­stety od­rzu­cili. A jakby tego było mało, za­częli spra­wiać pro­blemy. Pro­po­nu­jąc im owo roz­wią­za­nie, mu­sia­łem zdra­dzić im, czym się pa­ram, a oni po­sta­no­wili wy­ko­rzy­stać te in­for­ma­cje prze­ciwko mnie. Oczy­wi­ście nie mo­głem po­zwo­lić, by ktoś nie­wta­jem­ni­czony do­wie­dział się o pro­wa­dzo­nym przeze mnie pro­ce­de­rze, więc… – Z roz­my­słem za­wie­sił głos.

Słu­cha­łam go uważ­nie, a z każ­dym ko­lej­nym wy­po­wie­dzia­nym przez niego zda­niem ogar­niał mnie co­raz więk­szy strach, a pod nim wzbie­rała złość. W tam­tym mo­men­cie uświa­do­mi­łam so­bie, że kosz­mary, które drę­czyły mnie od dziecka, nie były tylko wy­two­rem mo­jej wy­obraźni, ale w pew­nym sen­sie wspo­mnie­niem, które mój młody umysł wy­parł ze świa­do­mo­ści.

Huk wy­strzału.

Ciała matki i ojca.

Ka­łuża krwi.

Ja sie­dząca pod ścianą, prze­ży­wa­jąca kosz­mar.

Męż­czy­zna w kap­tu­rze.

Jego słowa.

– Mała, słodka Ari – ode­zwał się ni­skim gło­sem nie­zna­jomy. – Te­raz mu­szę znik­nąć, ale obie­cuję ci, ma­leńka, że na­dej­dzie dzień, kiedy na­sze ścieżki znowu się skrzy­żują.

– Ty chory skur­wielu! Za­bi­łeś ich! To ty upo­zo­ro­wa­łeś ten pie­przony wy­pa­dek! – wrza­snę­łam, gdy bru­talna prawda ude­rzyła we mnie z siłą roz­pę­dzo­nej cię­ża­rówki.

Rzu­ci­łam się na niego, w tam­tej chwili pra­gnę­łam je­dy­nie jego śmierci. Nie­na­wi­dzi­łam go całą sobą!

Ma­xime z ła­two­ścią mnie obez­wład­nił. Rzu­cił mnie na sofę, a sam wstał. Spoj­rzał na mnie z góry.

– Tak to się koń­czy, kiedy za­ciąga się u mnie po­życzki i ich nie spłaca. I nie­stety, ale tak to już jest, że długi ro­dzi­ców prze­cho­dzą na ich dzieci.

Wal­cząc o od­dech, ob­ser­wo­wa­łam, jak wy­ciąga z kie­szeni te­le­fon i pod­nosi go do ucha.

– Skoń­czy­li­śmy – rzu­cił do słu­chawki i do­słow­nie se­kundę póź­niej drzwi się otwo­rzyły. Wszedł Bli­zna. – Emi­lio, od­pro­wadź Arię do jej po­koju.

– Po­koju? – prych­nę­łam. – Mo­żesz śmiało na­zy­wać rze­czy po imie­niu, Ma­xime. – Wy­po­wie­dziaw­szy jego imię, splu­nę­łam na pod­łogę. Był od­ra­ża­ją­cym śmie­ciem, który pew­nego dnia zgi­nie z mo­ich rąk. Nie mia­łam jesz­cze po­ję­cia, jak tego do­ko­nam, ale prę­dzej czy póź­niej za­biję Ma­xime’a Ben­netta. Spra­wię, że bę­dzie cier­piał. Za mo­ich ro­dzi­ców.

Za każdą dziew­czynę, którą po­rwał.

Za każde ist­nie­nie, które odarł z ży­cia.

Za­płaci mi za wszystko.

– Za­bierz ją stąd! – wark­nął przez za­ci­śnięte zęby.

Wku­rzy­łam go. I bar­dzo do­brze.

Uśmiech­nę­łam się do niego słodko, kiedy Bli­zna zła­pał mnie za ra­mię i pod­niósł na nogi. Po­zwo­li­łam mu od­pro­wa­dzić się do mo­jego „po­koju”. Nie to, że­bym miała ja­kiś wy­bór.

– Nie masz za grosz in­stynktu sa­mo­za­cho­waw­czego, co nie? – ode­zwał się, gdy by­li­śmy już w celi.

Usia­dłam pod ścianą i wzru­szy­łam tylko ra­mio­nami. Nie za­mie­rza­łam wda­wać się z nim w po­ga­wędki.

Bli­zna zer­kał to na mnie, to na ma­te­rac.

– Za­mie­rzasz cały czas spać na pod­ło­dze?

– Nie żeby cię to ob­cho­dziło, ale tak. Ten ma­te­rac za bar­dzo je­bie. Nie po­łożę się na nim.

Bli­zna stał przez chwilę w drzwiach, nie spusz­cza­jąc ze mnie wzroku, po czym wy­szedł. Wró­cił po kilku mi­nu­tach z ja­kąś gi­gan­tyczną gąbką. Rzu­cił ją na pod­łogę.

– Mo­żesz spać na tym. Z za­pa­le­niem płuc do ni­czego nam się nie przy­dasz.

– Za­wsze mo­żesz przy­wią­zać mnie do ma­te­raca. Do­my­ślam się, że lu­bi­cie ta­kie za­bawy. – Mój głos wręcz ocie­kał ja­dem, ale na nim nie zro­biło to naj­mniej­szego wra­że­nia. A szkoda.

– Uwierz, że po­my­śla­łem o tym, tyle że nie bar­dzo mam jak to zro­bić. – Ru­szył do wyj­ścia, ale za­nim za­mknął za sobą drzwi, zer­k­nął jesz­cze na mnie przez ra­mię. – Je­stem ku­rew­sko cie­kaw, co też Ma­xime dla cie­bie przy­go­to­wał. – Z tymi sło­wami znik­nął, a ja zo­sta­łam sama.

Prze­su­nę­łam gąbkę pod ścianę i uło­ży­łam się na niej. Była cał­kiem wy­godna. Z wes­tchnie­niem po­ło­ży­łam się na ple­cach i wpa­trzy­łam w po­pę­kany su­fit.

– Ja też – szep­nę­łam. – Ja też.

1mu­ñe­qu­ita (hiszp.) – la­leczka