Zły fotograf - Tomasz Borkowski - ebook

Zły fotograf ebook

Tomasz Borkowski

0,0

Opis

Zły fotograf to kolejna książka autora pisującego pod pseudonimem Tomasz Borkowski. Jeśli czytaliście Państwo „Irlandia Jonesa” lub „Trupę” tegoż, to mniej więcej wiecie czego się spodziewać. Jeśli nie czytaliście – to jeszcze lepiej. Tym razem jest to zbiór opowiadań, które niewiele mają wspólnego z otaczającą nas rzeczywistością. Występuje tam za to sporo niedźwiedzi, kilka żyraf oraz inni przedstawiciele flory i fauny, a także paru topielców. Zdarzają się też żywi ludzie, którzy jednak nie zawsze w tej postaci docierają do końca opowiadania. Obecna jest tam bowiem przemoc, a także seks i intryga. Pojawia się też słownictwo uznawane za wulgarne. Krótko mówiąc nie jest to lektura dla wrażliwego i delikatnego czytelnika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 145

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tomasz Borkowski

 

 

 

 

ZŁY FOTOGRAF

 

 

 

Tom opowiadań

 

© Copyright by Tomasz Borkowski

Projekt okładki: Tomasz Borkowski

 

ISBN978-83-967841-0-0

Wydawca: Tomasz Borkowski

 

 

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione.

Wydanie I 2023

 

Atlas

 

– O, idzie Odarpi – powiedział wesoło Grzegorz.

Patrzył przez kółko, które sobie wychuchał wśród ostów i gwiazd mrozowego deseniu na szybie. Nosił grube okulary, polar i wełnianą czapkę.

– Kto? – zapytała Magda.

Przed chwilą usiadła przy stole. Ale zaraz wstała. Krzesło było zimne, jakby wyrzeźbione z kości morsa.

– Syn Egigwy – wyjaśnił Grzegorz.

– A, ten młody Eskimos – mruknęła, podchodząc do okna, za którym widać było tylko biel.

Golf podciągnięty miała aż po czubek nosa.

Dopiero zeszli na dół. Wacek klęczał przy kominku, w którym suche drewno paliło się już jasnym płomieniem. Pachniało dymem. Widok i zapach zapowiadały ciepło, ale była to na razie tylko mglista obietnica.

– Rzeczywiście – powiedziała. – Musisz to zobaczyć, Wacek.

– A pingwiny? – zapytał, wrzucając do kominka wielką bukową kłodę.

– Pełno.

Wacek podszedł do okna. Jedną ręką otrzepywał trociny z kraciastej koszuli, w drugiej trzymał kubek z kawą.

– Powinniśmy dzisiaj wracać – powiedział.

Po trzech dniach śnieg przestał padać. Wyszło słońce, ale za to zrobiło się bardzo zimno. Gdzieś tam pod śniegiem ukrywały się szczyty, zbocza, doliny, lasy, drogi, strumienie, dziki, zające, jenoty i czerwony Ford Fiesta. W miejscu, gdzie go zaparkowali, wznosiło się teraz jakby igloo. Poza tym świeży śnieg pokrywał wszystko białym śpiworem strzelców górskich, a zimowe słońce, które wpadło w te strony tylko na chwilę, czyniło monochromatyczny krajobraz bardziej jaskrawym niż pocztówka z Dominikany.

– Szwajcarscy Robinsonowie, można by rzec – odezwał się Grzegorz, przecierając zaparowane okulary. – Gdybyśmy byli w Szwajcarii, rzecz jasna. Ale mnie to bynajmniej nie martwi. Każda albowiem epoka lodowcowa ma swój koniec…

– Oraz początek – przytaknęła Magda. – Najważniejsze, że mamy co czytać.

Duży pokój na parterze można było nazwać od biedy salonem. Jego wyposażenie stanowił stół, cztery krzesła, trzy fotele, kanapa, regał z książkami, kominek i nad nim martwa natura w jasnej ramie. Obok była niewielka kuchnia, a z niej przejście do szopy z drewnem i narzędziami. Na górze mieściły się dwie sypialnie i łazienka. Dom letniskowy był mały, drewniany, otulony śniegiem do połowy okien.

– Głodny jestem – powiedział Wacek – jak Bari, syn Szarej Wilczycy.

Popatrzył znacząco na Magdę. Magda popatrzyła znacząco na jego kubek.

– Zrobiłem tylko dla siebie, misiu polarny – powiedział. – Nie wiedziałem, czy chcesz. Bałem się, że zamarznie.

– A może ja lubię mrożoną? – droczyła się Magda. – Słyszałeś, Grzegorz? Nie wiedział, czy chcę!

– Niebo nie zna wściekłości takiej, jak miłość w nienawiść zmieniona – westchnął Grzegorz. – Ni piekło nie zna furii takiej, jak kobieta wzgardzona…

– Dobre – powiedziała Magda. – Szekspir?

– William Congreve.

– A zatem śniadanie i kawa? – zapytał Wacek.

Skinęła głową.

Mężczyźni poszli do kuchni, a Magda usiadła na kanapie. Dwa okna we frontowej ścianie wpuszczały teraz sporo światła. Po kilku chwilach Magda poczuła wreszcie przyjemne ciepło bijące od kominka. Za godzinę, dwie, kiedy salon się rozgrzeje, będzie można już zdjąć golf a może nawet założyć futrzane kapcie, które kupiła po drodze na stacji benzynowej. Na razie nosiła trekkingowe buciory.

Sięgnęła za siebie i na chybił trafił wybrała z półki jedną książkę. Było to „Ślinienie” Stephena Koeniga. Dobra książka, ale przeczytała ją wczoraj. Wyjęła z niej fioletową zakładkę w żyrafki i odłożyła tom z powrotem. Nie patrząc, wylosowała następny. Tym razem był to romans „Surdut i pogrzebacz” Jane Aspen, jednej z jej ulubionych autorek. Magda uśmiechnęła się, usiadła wygodniej i zaczęła czytać.

Po kilku godzinach szyby odtajały na tyle, że biel na dworze można było widzieć wyraźniej. W salonie panowała cisza. Kominek buzował, słońce przesuwało się nad górami. Magda, leżąc wygodnie, kończyła powieść Aspen. Grzegorz, przy stole, czytał jeden z tomów sześćdziesięcioksiągu fantasy „Kamienne skały” Benwenuty Ścibałło. Wacek zaś siedział na krześle obok kominka, z nogami na drugim krześle, podjadał chipsy i pochłaniał „Portfolio frajera” – sensacyjną historię pióra kolumbijskiego prozaika, Alejandro Astronave.

Wieczorem znowu zaczął padać gęsty, ciężki śnieg.

***

Piątego dnia rano Wacek, jak zwykle, rozpalił w kominku. Potem wyjrzał przez okno. Zobaczył to samo, co zawsze – biel.

– Ciągle pada – westchnął.

– Zgodnie z prognozą – powiedziała Magda. – Im bardziej pada śnieg, bim bom, tym bardziej prószy śnieg, bim bom…

Włożyła zakładkę w żyrafki do powieści obyczajowej Euthanasiosa Paralidakosa „Nie tym razem, Amando” i odłożyła książkę na stół.

– Wygląda na to, że musimy tu posiedzieć jeszcze parę dni – dodał Wacek.

– Nie mam nic przeciwko temu – odezwał się Grzegorz, podnosząc wzrok z nad „Czterdziestu buchalterów” Jurgena Schmetterlinga. – W pracy wiedzą, co się ze mną dzieje. Więc co? Tylko jeść, spać i czytać. Super wakacje. Czegóż chcieć więcej?

– Ale zapasy się kończą – powiedział Wacek.

– Co ty gadasz, misiu polarny – zaoponowała Magda. – Lodówka jest pełna, a w szopie mnóstwo drewna.

– Mówię o książkach...

– O matko! – westchnął Grzegorz i sprawdził szybko ilu mu jeszcze zostało „Buchalterów”.

Ze sześciu…

– Ale… – żachnęła się Magda.

Wstała i zaczęła nerwowo przeglądać tomy na półkach.

– Masz rację – powiedziała po chwili. – Wszystkie przeczytałam. Co teraz będzie? – zapytała płaczliwie.

– Chyba musimy zacząć racjonować lektury. Czytać wolniej. Używać ich wtórnie…

– Ale to nigdy, nigdy, przenigdy nie jest to samo! – zawołał histerycznie Grzegorz i ukrył twarz w dłoniach.

– Książka nie warta tego, by ją dwa razy przeczytać, nie jest warta, by przeczytać ją raz – powiedziała Magda.

– Tak się tylko mówi… Tak się tylko łatwo mówi…

– Wiem…

– Weź się w garść, człowieku! – huknął na okularnika Wacek. – I ty też, kobieto! – dodał po chwili, widząc, że ramiona Magdy zaczynają spazmatycznie drgać. – Obiecuję wam – dodał już trochę spokojniej – że was z tego wyciągnę. Że za tydzień, dwa, będziemy sobie siedzieć w jakiejś zacisznej czytelni i będziemy się serdecznie śmiać z naszej przygody…

Zapanowało ponure milczenie.

***

Następny ranek był jeszcze gorszy. Śnieg padał nadal. Magda, mimo że starała się czytać jak najwolniej, skończyła już dawno „Nie tym razem, Amando” i obecnie studiowała etykietkę na słoiku majonezu. Grzegorz tymczasem usiłował zadowolić się lekturą instrukcji obsługi gaśnicy.

Wacek kończył śniadanie, złożone z płatków kukurydzianych, do których czytał sobie ich opakowanie. Potem wstał od stołu i po raz kolejny spróbował otworzyć drzwi wejściowe. Zablokowane były od zewnątrz potężną zaspą.

– Słuchajcie – wysapał Wacek. – Jest szansa. Tylko musimy dostać się do samochodu.

– Ale przecież i tak nigdzie nie pojedziemy! – krzyknęła Magda. – Zrób coś. Ja już jestem u kresu!

Lektura zawartości lodówki źle na nią wpływała. Zdecydowanie wolała prozę od poezji. Poza tym raz, przez pomyłkę, wetknęła do majonezu swoją ulubioną zakładkę.

– W samochodzie są mapy – powiedział Wacek. – Dużo map…

– No to co? – rzucił ponuro Grzegorz.

– Tam są legendy.

– A legendy – zauważyła Magda – to prawdziwe historie, które wydarzyły się dawno, dawno temu…

– Tak – zgodził się Wacek. – Poza tym opakowania z żarówkami, bezpieczniki. Opisy w wielu językach – kusił. – Ale są rzeczy znane i nieznane, a między nimi są drzwi. I musimy je otworzyć.

– No, dobra – zgodził się niechętnie Grzegorz i odłożył gaśnicę.

Poszli do drewutni poszukać narzędzi. Wacek znalazł szpadel, a Grzegorz dwie strony gazety „Głos Ludu” z piętnastego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku w starym kaloszu leżącym za stertą drewna.

– Genialne! – zawołał Grzegorz przeglądając pożółkłe strony. – Jest nawet powieść kryminalna w odcinkach „Którędy do piekła?”. Porucznik Służby Bezpieczeństwa, Jan Kozoń, walczy z agentami NRF. Co to jest NRF?

Wacek zaklął cicho jak bosman Nowicki. Wiedział, że nic teraz Grzegorza nie oderwie od porucznika Kozonia.

Wszystko musiał zrobić sam. Założył kurtkę, czapkę, rękawice i grube buty. Wydostał się z domu przez okno i wpadł po pas w śnieg. Po godzinie kopania szpadlem, otworzył w końcu drzwi domku.

Zziajany i zadowolony, zajrzał do środka. Popatrzył na dwie postacie tak zaczytane, że można by je niemal nazwać literackimi. Rzucił soczystym bluzgiem godnym bohatera współczesnej prozy i zaczął przekopywać się w stronę samochodu. Towarzyszył mu Jack London, James Oliver Curwood oraz Alina i Czesław Cętkiewiczowie.

Dzięki ich patronatowi późnym popołudniem dokopał się do drzwi Forda. Otworzył je i wśliznął się do środka samochodu. Panował tam półmrok. Lampka na suficie świeciła słabo. Silnik nie chciał zapalić. „Trzeba będzie wyjąć i naładować akumulator”, pomyślał.

Ale były ważniejsze rzeczy do zrobienia. Przeszukał schowki i znalazł cztery mapy oraz opakowanie żarówek. Już miał wysiadać, kiedy coś zalśniło za siedzeniem. Sięgnął i po chwili trzymał w ręce Pierwszą Nagrodę Za Wytrwałość: wymięty i poplamiony, ale za to gruby „Atlas chorób buraka” – pracę zbiorową z rycinami, tabelami i bibliografią. Ktoś ją zostawił ze dwa lata temu w Wacka samochodzie i nie próbował nigdy odzyskać. Przez ten czas książka pojawiała się i znikała. A to była w jakimś schowku, a to w bagażniku, a to na tylnej półce. Wacek kilka razy chciał ją nawet wyrzucić, ale jakoś nigdy się na to nie zdobył.

Teraz zrozumiał, że nie należy sądzić książki po obwolucie czy tytule. Bogato ilustrowany poradnik dla rolników nabrał w jego oczach zupełnie nowej wartości. Wacek nie spodziewał się wprawdzie zbyt wartkiej akcji, ale książka na pewno zawierała wiele pożytecznych informacji. „Poza tym”, myślał, „im nudniejsza, tym dłużej będę ją czytał.”

Wrócił do domu, rzucił ostentacyjnie łup na stół i poszedł zmienić przemoczone ubranie.

Po kwadransie wkroczył do salonu w świeżych spodniach i koszuli. Miał też kubek herbaty oraz zamiar spędzenia reszty wieczoru w wygodnym fotelu, rozkoszując się lekturą „Atlasu” i zawistnymi spojrzeniami pozostałych.

Ale książki na stole nie było. Były mapy, były żarówki. Brakowało tylko „Atlasu”.

Wacek stał w bezruchu przez minutę.

– No, dobra – roześmiał się sztucznie. – Gdzie ona jest?

– Kto? – zapytała Magda.

Grzegorz udawał, że nie słyszy. Jak gdyby stojąca przed nim na stole gaśnica była warta, żeby przeczytać ją raz.

– To jest zwykłe chamstwo! – oburzył się Wacek. – Pięć godzin się do niej dokopywałem, a wyście sobie siedzieli w cieple. Oddawajcie natychmiast!

– O czym ty mówisz? – grał nieudolnie Grzegorz.

– Dobrze wiesz! Idę teraz do kuchni. Kiedy wrócę, ma leżeć na stole. Rozumiem, że jesteście na głodzie, ale są jakieś granice…

Poszedł do kuchni. Pogwizdując ostentacyjnie postukał o siebie parę razy dwoma kubkami. Gniew w nim wzbierał. Odczekał jeszcze chwilę i wrócił do salonu. Na stole nic się nie zmieniło.

Nie mógł uwierzyć, że mu to zrobili. Jego dziewczyna, z którą mieli przecież tyle wspólnego. I jego najlepszy przyjaciel, od podstawówki członek tych samych bibliotek. To nie było fair. To było po prostu podłe.

Ogarnęła go mordercza wściekłość. Najpierw jego wzrok zatrzymał się na siekierze, stojącej obok kominka. Ale po sekundzie Wacek wpadł na lepszy pomysł. Wiedział, co zaboli najbardziej: nagłym ruchem porwał ze stołu zakładkę w żyrafki.

– Gadaj gdzie to jest, bo… – zagroził.

Magda zbladła.

– Opamiętaj się – wyszeptała. – Możemy się jakoś dogadać. Czytać na zmianę czy coś…

– Nigdy! Ja ją znalazłem i jest moja. Moja! Rozumiesz?

Magda wstała, wyciągnęła do niego rękę.

– Oddaj zakładkę. Wiesz, że to moja ulubiona…

– Oddaj atlas, dostaniesz zakładkę. Liczę do trzech…

Policzył do trzech i cisnął zakładkę do kominka. Zajęła się natychmiast, błysnęła fioletowym płomieniem i zniknęła w żarze.

Magda wydała zduszony jęk, zatrzepotała powiekami, upadła i uderzyła głową o kant kominka.

– A więc to nie ona! – krzyknął Wacek, ocierając pianę z ust. – Zostałeś tylko ty! Oddawaj!

– Pieprzony Gollum! – zawołał Grzegorz, wstając. – Odbiło ci? Ona chyba nie żyje!

W odpowiedzi Wacek zerwał mu z twarzy okulary, rzucił je na podłogę i rozdeptał obcasem.

Kiedy przestał już pastwić się nad szkłem, podniósł wzrok. Tylko po to, by zobaczyć czerwień gaśnicy zbliżającą się szybko do jego głowy.

Grzegorz, trzema ciosami zadanymi na oślep, pozbawił Wacka życia.

Potem, macając w powietrzu rękami, bo jego byłe okulary były naprawdę bardzo grube, Grzegorz zrobił trzy kroki w stronę kominka, potknął się o ciało Magdy, upadł i wbił sobie w czoło ostrze siekiery. Z pod polaru wysunął mu się wówczas „Atlas chorób buraka”. Zapanowała śmiertelna cisza. Tylko ogień w kominku cicho szumiał, a na dworze śnieg bezszelestnie zasypywał z powrotem Forda Fiestę.

Wszyscy troje nie żyli jeszcze przez dobrych dziesięć minut.

Potem wstali. Przeprosili się. Otrzepali sobie nawzajem ubrania, otarli krew. W małym domku wśród zaśnieżonych gór znów zapanowała zgoda, śmiech i przyjaźń. Bo „kto czyta książki, żyje podwójnie” (Umberto Eco).

 

 

Zły fotograf

 

Był sobie w Zakopanem zły fotograf. Miał aparat ze statywem, cylinder, pejcz i białego niedźwiedzia, którego kupił kiedyś okazyjnie na bazarze w Oslo. Zły fotograf zarabiał na swe plugawe utrzymanie robieniem za opłatą zdjęć turystom odwiedzającym tłumnie tatrzański kurort. Niedźwiedź służył jako atrakcja. Wszyscy turyści myśleli, że biały stwór to przebrany pomocnik złego fotografa i chętnie pozowali. Do głowy nikomu nie przyszło, że mógłby być prawdziwy. Niedźwiedź bowiem zachowywał się bardzo porządnie – obejmował każdego łapą, a potem machał nią na pożegnanie. Lubił cukierki i piwo. Palił papierosy. Zdarzało się nawet, że podszczypywał dziewczęta.

Złemu fotografowi, mimo że był zły, zaczęło się dobrze powodzić. Odechciało mu się nawet chodzenia do pracy. Postanowił więc wytresować niedźwiedzia, żeby sam sobie robił zdjęcia z samowyzwalaczem, a zainkasowane od turystów pieniądze przynosił do baru, gdzie zły fotograf zamierzał spędzić resztę swego haniebnego życia.

Rozpoczął intensywne szkolenie zwierzęcia i nieraz przeciągnął pejczem po włochatym grzbiecie pomocnika. Dzięki temu biały niedźwiedź szybko opanował obsługę aparatu ,,Zenit'' i światłomierza ,,Swierdłowsk''. Kiedy jednak przeszli do zjawiska głębi ostrości, nie wytrzymał i urwał sobie głowę. A wówczas okazało się, że w niedźwiedzią skórę spowity jest młody człowiek w kolorowej czapeczce.

Był to, jak się później okazało, lapoński książę, który przebrał się przed laty za niedźwiedzia z trudnych do zrozumienia przyczyn natury rytualnej.

Zrzuciwszy białe futro, lapoński książę znokautował złego fotografa i wyruszył autostopem do rodzinnej Norwegii.

A zły fotograf postanowił, że już nigdy więcej nie kupi nic używanego, a zwłaszcza niedźwiedzia.

 

 

La Skała

 

Lwy są różne. Przeważnie jednak są to duże, płowe koty, od których lepiej trzymać się z daleka. Nie zawsze jest to możliwe. Na przykład kiedy się jest Masajem, pogromcą dzikich bestii z cyrku „Splendido” lub lwem.

Ryczard był tym ostatnim. Już od maleńkości nie udawało mu się unikać kontaktów z lwami. Ale maleńkość miał już dawno za sobą. Teraz był dużym, płowym kotem, od którego lepiej było trzymać się z daleka.

Wspiął się niedawno na skałę, z której miał doskonały widok na sawannę dokoła. W oddali wielkie stado antylop gnu, przetykane zebrą, pasło się spokojnie. Słońce zachodziło, a Ryczard czekał na dobre światło oraz na chór żyraf, który się chyba trochę spóźniał. A przecież kapelmistrz Ibn Batuta słynął w całej wschodniej Afryce z precyzyjnego trzymania tempa.

Co tu kryć, Ryczard miał tremę. Dziwnie sztywniał mu ogon, co chwila poprawiał nerwowo grzywę, a język zrobił mu się suchy jak wiór na dnie wyschniętego okresowego jeziora w porze suchej w południe.

Skoro akompaniatorów nie było, Ryczard postanowił jeszcze się odświeżyć.

Szybko, ale nie na tyle szybko, żeby się zziajać, pobiegł na brzeg niedalekiej rzeczki. Zanurzył w wodzie ogon, przygładził grzywę, pochlapał się po grzbiecie. Od razu poczuł się bardziej zrelaksowany. Potem przepłukał kilkakrotnie paszczę, ale wciąż odczywał suchość języka. Nie było czasu – przy skale w oddali pojawiły się jakieś żyrafy.

Ryczard nabrał wody w paszczę i szybko, ale nie za szybko, ruszył z powrotem. Po drodze gimnastykował język i gulgotał.

Żyraf było pięć. Ibn Batuta był niemłodym okazem o ciemnych plamach i niewielkich różkach, które nadawały mu nieco diaboliczny wygląd.

– Wiesz, że nie toleruję spóźnień – powiedział gniewnie do zbliżającego się Ryczarda.

Lew zamachał tylko przednią łapą i zagulgotał, bo w paszczy ciągle miał wodę z rzeczki oraz różne tropikalne zarazki.

– Straciłeś głos? Wspaniale!

Ibn Batuta uderzył gniewnie swym parzystym kopytem o skałę. Pozostałe żyrafy pokręciły głowami. Zrobiły to z wielkim wdziękiem i synchronicznie, bo były świetnie wyszkolone.

– Cały zespół się fatyguje, ćwiczy, porzuca bezpieczne i smaczne zarazem schronienia pod akacjowymi liśćmi, a nasza primadonna się spóźnia i do tego bez głosu! Hańba!

Pozostałe żyrafy z wdziękiem i synchronicznie pokiwały głowami.

Ryczard nie odpowiadał, bo nie wiedział, co zrobić z wodą w paszczy: połknąć ją, czy wypluć? Znał dobrze wybuchowy temperament Ibn Batuty. Gdyby teraz splunął mu pod nogi, kapelmistrz na pewno by się śmiertelnie obraził i poprzysiągł zemstę do siódmego pokolenia. Jeśli zaś chodzi o połykanie, to woda od tego całego gulgotania zrobiła się ciepła i zaczęła trącić hipopotamem. Ryczard nie tylko był kotem, ale też już jednak trochę gwiazdą (co zresztą na jedno wychodzi) i nie lubił pić ani jeść byle czego, a zwłaszcza z byle kim.

Ibn Batuta mruczał jakieś przekleństwa w suahili, żyrafy przytakiwały z wdziękiem, Ryczard cichutko gulgotał, nie wiedząc co zrobić, a słońce nieubłaganie zachodziło.

Kiedy wreszcie czerwonawe promienie zamieniły sawannę w bajkową krainę, swą urodą zapierającą dech w likaonach i wyciskającą łzy z krokodyli, Ryczard zrozumiał, że nie może dłużej czekać. Wskoczył na skałę, dyskretnie pozbywając się w locie zawartości paszczy i zaśpiewał z akompaniamentem zdumionych żyraf:

„Rwie serce się,

Rwie serce się lwie,

Hej, ku sawannie,

Hej, hen tam w dole, hej!”

Była to aria Aleksa z nieco już dzisiaj zapomnianej opery „Hotentoci i Zulusi” Stanisława Moniuszki.

Następnie Ryczard wykonał składankę kenijskich szlagierów i łzawą balladę „Śniegi Kilimandżaro”, zakończył zaś popisową serenadą „O Mombaso ma”.

Otrzymał owację na stojąco.

Tylko hieny, jak zwykle, coś tam ironizowały za baobabem.

 

Bolesna uroczystość

 

– Przyszedł jakiś list – powiedziała Marta kiedy wszedłem do domu.

– Cześć – rzuciłem.

Zamknąłem drzwi.

– Cześć – odrzuciła.

– Do mnie? – zapytałem, zdejmując buty i wdychając ledwo wyczuwalny zapach spalenizny.

– Jakby był do mnie, to bym ci przecież nie mówiła.

Jej ładna niegdyś twarz z wiekiem stopniowo jędzowaciała, upodobniając ją do grona licznych ciotek z jej rodziny. Było to grono gniewu.

– A gdyby był do nas?

Zdjąłem kurtkę i powiesiłem ją w szafie.

– Jakich nas?

– No, nas – odparłem. – Państwa Krukowskich.

– A, weź! Zresztą, kto teraz pisze listy?

– No właśnie. Gdzie on jest?

– Leży na półce.

– Gdzie? Nie widzę.

– Ty nigdy nie widzisz.

– Bo zawsze tak kładziesz.

– To ty masz coś z oczami.

– Dobra!

List w eleganckiej kopercie leżał na półce z książkami. Zobaczyłem go, kiedy już powiedziałem, co powiedziałem.

– Miałaś rację – rzekłem pojednawczo.

– Naprawdę masz coś z oczami – powiedziała ni to z troską, ni to złośliwie.

Wziąłem list, poszedłem do salonu i usiadłem w moim ulubionym fotelu z widokiem na telewizor. Zapach spalenizny sugerował, że nie będzie dziś obiadu, nie musiałem więc czytać przy jedzeniu.

– List, list, list – mruczałem obracając go w palcach. – Kto dziś pisze listy? – powtórzyłem słowa Marty.

Jak to kto? Nadawca, oczywiście. Był nim mój stary kumpel Jerzy i jego żona Bogusia. Nie widziałem ich już ze dwa lata. Dawniej byliśmy bliżej. Bawiłem się na ich weselu, wyjeżdżaliśmy parę razy na wakacje. Potem spotkałem Martę, w wyniku czego urodziła się Asia i tak to jakoś się stało.

– No i co z tym listem? – zapytała Marta z kuchni.

– Jeszcze nie otworzyłem.

– Na co czekasz? Aż ci się wzrok poprawi?

– Jakbym słyszał ciotkę Zosię! – mruknąłem.

– Co?

– Nic. To od Jurka i Bogusi. Pamiętasz ich? – zapytałem otwierając kopertę.

– Czekaj, czekaj! To ten taki przystojny, łysawy? Wysoki? I ona zawsze ruda? Tacy nadęci trochę?

– Nadęci? Po prostu nie mieszają się do cudzych spraw...

– No mówię. Sztywni.

– Bardzo fajni ludzie.

W kopercie znajdował się arkusz czerpanego papieru z wydrukowanym złotymi literami ozdobnym napisem.

– To zaproszenie – poinformowałem Martę.

– Tylko dla ciebie?

– Tak.

– Jasne.

– Przecież wcale ich nie znasz.

– I wcale nie żałuję. A prezent kupujesz za swoje.

– Dobra!

Tekst zaproszenia brzmiał:

 

ZAPROSZENIE DLA PANA/NI Mieczysława Krukowskiego

NA UROCZYSTOŚĆ ZAKOŃCZENIA MAŁŻEŃSTWA

PANI BOGUMIŁY LATAJ-BOLERO I PANA JERZEGO BOLERO,

KTÓRA ODBĘDZIE SIĘ W DOMU ROZWODOWYM

„LEPSZE JUTRO”, PL. WOLNOŚCI 7,

TRZYNASTEGO WRZEŚNIA

2008 ROKU O GODZINIE 18.00 W SALI 6B. PO UROCZYSTOŚCI

ZAPRASZAMY NA BANKIET, KTÓRY ODBĘDZIE SIĘ W TYM

SAMYM MIEJSCU.

 

– To zaproszenie na rozwód – powiedziałem, sam nie wierząc własnym oczom i uszom.

– Na co?

– Na rozwód. Mówię przecież wyraźnie.

– Będziesz świadkiem jakimś, czy co?

– Nie. Impreza jest. W tę sobotę. Takie jakby wesele na odwrót...

– Dziwne...

Po raz pierwszy od kilku lat byliśmy tego samego zdania.

Marta weszła do pokoju i zabrała mi list z ręki. Dopiero wtedy powiedziała:

– Pokaż no.

Przeczytała.

– Rzeczywiście... Nigdy nie słyszałam o takich rzeczach. Może to jakieś jaja? Może się pokłócili i któreś z nich zrobiło taki sztywniacki kawał? Dom Rozwodowy!

– „Lepsze Jutro”! – wtrąciłem.

– Pierwsze słyszę.

– A będzie dziś jakiś obiad? – zmieniłem temat. – Asia zaraz wróci ze szkoły... – zagrałem dzieckiem.

– Już dawno wróciła.

– I co? Siedzi u siebie i nawet się z ojcem nie przywita?

– Internet.

To wyjaśniało wszystko.

– A obiad? – drążyłem temat, bo – mimo, iż przezornie posiliłem się na mieście – byłem jednak trochę głodny.

– Jest barszcz – oświadczyła Marta zniecierpliwionym tonem.

– Ekstra – poderwałem się z fotela.

– Trochę przypalony – dodała.

Opadłem na mebel z powrotem.

– Ale nadal jest, hmm, płynem?

– Tak. Da się zjeść. Odeszłam tylko na chwilę od kuchni i od razu. Ten gaz ma chyba zmienne ciśnienie. Zresztą nie jestem twoją służącą.

Poszedłem do kuchni. Zajrzałem do garnka. Wewnątrz znajdował się czerwony płyn. Wydawało mi się nawet, że dostrzegam gdzieniegdzie buraki i ziemniaki. Dopóki nie były to węgle drzewne pływające w dziegciu, nie było źle. Życie z Martą nauczyło mnie trudnego optymizmu. A taką służącą jak ona, już dawno bym wyrzucił...

– Aśka! – zaryczała znienacka Marta.

– Idę, idę! – odryczała dziewczyna.

Jedliśmy barszcz, który był całkiem niezły. Nutka spalenizny przywodziła na myśl wakacje pod namiotem, a mlaskanie Asi plusk fal jeziornych.

– No i co tam w szkole, Asieńko? – zagadnąłem.

– Nic.

Nastoletni bunt wzbierał w tym dziecku z każdym dniem. Walki o ubrania, fryzury, biżuterię i tatuaże toczyło na szczęście z matką. Mnie po prostu ignorowało.

– Mogłabyś coś dla mnie zrobić?

– Co?

– Sprawdzić coś w internecie.

– Mogę – wzruszyła ramionami. – Ale zaraz wychodzę.

– A lekcje odrobione? – zapytałem.

Popatrzyła na mnie z pogardą.

– Jezu, pewnie – machnęła ręką, jakby oganiając się od głupiego, powolnego owada. – Zresztą, jak to sprawdzisz? – dodała bezczelnie.

– Nie mów tak do niego – wtrąciła się Marta. – W końcu to twój ojciec.

– Ma rację – próbowałem żartować. – Nie znam się na fizyce czy matmie...

– Oraz pozostałych przedmiotach – dodała Marta.

– Fakt. Więc nie będę niczego sprawdzał. Tylko nie wiem, żono, czemu jesteś dziś tak złośliwa?

– Och, nie zaczynaj znowu.

– Przestańcie się kłócić! – wybuchnęła Asia. – Ja tu jem przecież!

Kiedy silnie skarbonizowany, rodzinny obiad jednodaniowy dobiegł milczącego końca, poszedłem z Asią do jej młodzieżowego pokoju. Ściany pokryte były plakatami jakichś popaprańców, wszędzie pełno różnych maskotek – kotków, kaczuszek, w kącie nie używany nigdy rower, który jej kupiłem na urodziny, a w centrum on – komputer – pożeracz umysłów i zwiotczacz ciał.

– Wpisz tylko „dom rozwodowy” – poprosiłem. – Zobaczymy, co się stanie.

– Chcesz się rozwieść z matką? – zapytała nie odrywając wzroku od ekranu.

– Czy ja wiem?

– Może powinieneś?

– Myślisz?

– Bym się przeniosła do salonu, jakbyś się już wyprowadził... O, jest! Patrz. Mają swoją stronę.

Było tam parę zdjęć dużego, schludnego budynku. Skromne, jasne wnętrza kojarzyły się z jakimś urzędem państwowym. Na jednej z fotografii salę opuszczała para uśmiechniętych ludzi w średnim wieku. On machał jej ręką na pożegnanie, ona przesyłała mu buziaka. „Rozstańmy się jak ludzie cywilizowani”, brzmiał podpis, „Tak wiele nas łączyło, pozostańmy przyjaciółmi”. W prawym górnym rogu, wśród jakichś tarcz herbowych, wiła się wstęga z inskrypcją: „Są rzeczy gorsze od rozwodu. Jedną z nich jest źle dobrane małżeństwo”. Na dole zwykła informacja: „Dom Rozwodowy »Lepsze Jutro« organizuje uroczystości zakończenia małżeństwa, a także after parties. Profesjonalna obsługa prawna i psychologiczna. System amerykański. Pełna dyskrecja. Jedyna opłata to dwie, niepotrzebne już przecież, obrączki”.

– Wyczapiście! – powiedziała Asia. – System amerykański!

– Niezłe – przytaknąłem. – W sumie coś w tym jest. Wszyscy zainteresowani zostają poinformowani o rozwodzie. Żadnych gaf później typu: ”Co tam u Joli?” „Skąd mam wiedzieć? Już nie jest moją żoną”. Wszystko oficjalnie, kulturalnie, z klasą. „Dziękuję za wszystko, co złego to nie ja, adieu”. Co myślisz, Asia?

– Jasne. Zrób to.

– Może kiedyś...

– Ale pomyślisz o tym?

– Myślę, myślę... Ale w ogóle to muszę zadzwonić do Jurka. Bardzo kochał Bogusię. Pewnie to straszliwie przeżywa. Ceremonia ceremonią, ale co tam głęboko w duszy człowiekowi siedzi...

Znalazłem moją teczkę, a w niej telefon.

Głos Jerzego brzmiał jak zwykle nisko i męsko.

– Słuchaj, nie mogę teraz gadać za bardzo. Prowadzę. Więc krótko. Tak, rozwodzimy się z Bogusią. To cudowna kobieta, ale już nam nie po drodze...

Nastąpiła krótka przerwa.

– Halo? – powiedziałem. – Halo?

– Zmieniałem bieg – wyjaśnił chwilę później. – Cholerne korki. Ona ma tego swojego Roberta, ja też nie jestem sam. Dzieci dorosłe. Po co nam ta fikcja? Jedźże, żulu jeden! Sorry. No to będziesz?

– No, będę...

– To git. Może być fajna impreza. Tam się, wiesz, specjalnie nie spinaj. To będzie skromna uroczystość. Rodzina, przyjaciele. Parę drinków. Bądź na pewno, żeby były równe siły. Muszę kończyć. Nara!

Długo się zastanawiałem, czy kupić jakiś prezent. Marta mówiła, żebym się nie wygłupiał. Ale ja właśnie nie chciałem się wygłupić. W końcu postanowiłem przynieść bukiet kwiatów dla niej i butelkę koniaku dla niego.

Przemyślałem też dogłębnie sprawę ubrania. Założyłem brązowy garnitur w prążki i zielony krawat.

Elegancki, ale nie za bardzo, z bukietem róż w dłoni i teczką obciążoną butelką, punktualnie o szóstej w sobotę stawiłem się w Domu Rozwodowym „Lepsze Jutro”.

Portier, uprzejmy i profesjonalny jak pielgrzymka brukarzy do Ostrej Bramy, poinformował mnie, że sala 6B znajduje się na parterze, w głębi korytarza, po prawej. Następnie polecił mi przejść przez bramkę wykrywającą metal, a potem otworzyć teczkę.

– Nie może pan tego wnieść – powiedział pokazując koniak.

– Przecież nie będę tego tam... spożywał – zaprotestowałem.

– Przykro mi. Takie przepisy. Proszę butelkę zostawić u mnie w depozycie. A pan od niej, czy od niego?

– Eee, od niego bardziej.

Portier przykleił mi na górnej kieszeni marynarki białą nalepkę z czarnym napisem „ON”.

– Pan stanie po prawej. Kolega wskaże. I niech pan już leci, bo jest po szóstej.

Ojcowskim gestem pchnął mnie we wskazanym wcześniej kierunku. Myślę, że ledwo się powstrzymał, aby nie dać mi klapsa.

Nie cierpię się spóźniać. Otworzyłem możliwie najciszej drzwi sali 6B. Była prawie pełna. Przy wejściu stał dwumetrowy ochroniarz w szarym garniturze z wyraźnym identyfikatorem. Dostrzegł „ON” na mojej piersi.

– Tam, na prawo – oznajmił głośnym szeptem. – I uwaga na przewód....

Pomieszczenie podzielone było na dwie połowy. Granicę stanowił biegnący od drzwi do monumentalnego stołu w głębi, drut rozwieszony na kołkach. Na drucie wisiała kartka z napisem: „Uwaga! Wysokie napięcie”.

Dołączyłem do ludzi ze znakiem „ON”. Głównie mężczyzn w średnim wieku. Chociaż było tam i kilka kobiet. Po drugiej stronie drutu proporcje płciowe były odwrotne, a garsonki i sukienki miały nalepkę „ONA”.

Uwaga wszystkich skupiona była na parze i urzędniku. Oni stali, on siedział za wielkim stołem. Niewiele bym zobaczył z mojego miejsca, gdyby połowy przeciwległej ściany nie pokrywał telebim.

– W wyniku zaistniałych niezgodności – monotonnym głosem głosił urzędnik – doszło do trwałego rozpadu pożycia...

Bogusia, w jasnym kostiumie, wyglądała bardzo elegancko. Rzekłbym, lepiej niż na swoim ślubie. Zaokrągliła się trochę z wiekiem, ale nadal była sexy. Jerzy założył sportową marynarkę i dżinsy. Nie licząc pogłębiającej się łysiny, prezentował się bardzo dobrze. Urzędnik, jak wszyscy tutejsi pracownicy, miał szary garnitur. Na szyi nosił ciężki łańcuch.