Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza misja młodej Witii Daboru odniosła pełen sukces. Odnowiony sojusz z Żeglarzami z wysp Trogen nie tylko wzmocnił pozycję Witii, ale również przyniósł nadzieję na osłabienie niepokonanej do tej pory potęgi Cesarstwa Hemaru. Droga do tronu, do odzyskania władzy w Daborze wydaje się stać otworem. Wydaje się…
Noc Dnia – zaćmienie słońca, przewidziane mądrością Zaświatów – przyniosła zupełnie nieprzewidziane konsekwencje. Obudziła siły, o których wszyscy, włączając w to zielarki i rezydujące w Zaświatach przodkinie, zapomnieli. Siły, których nikt nie brał pod uwagę. Siły ciemności i chaosu, siły przedwiecznych żywiołów: moc zdradliwej i podstępnej jak żmija Alwiny oraz moc demonów daborskiej ziemi.
Długo wyczekiwana kontynuacja „Drzewa wspomnień” to porywająca opowieść o przyjaźni, zdradzie, sile tradycji i cenie zapomnienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 627
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
dla Gorii Trio – za inspirację
Żmijami Daborczycy nazywają jadowite węże, w mowie Hemaru viperami zwane. Nazywają tak również kobiety, które kłamliwe są i w sztuce podstępu biegłe. Ale zarówno pośród pospolitego ludu, jak i w balladach śpiewanych dla uszu możnowładców słyszałem również słowo „żmij” w odniesieniu do podniebnego smoka, co zamiast ogniem piorunami zieje. Nie jest w pełni zrozumiałe, czy smok ten jest przyjazny ludziom, czy wrogi, jako że w niektórych balladach żmije na życie ludzkie nastają, a w innych zupełnie przeciwnie – bronią osad, plonów i dobytku wszelkiego. Jako że znaczenie tego słowa nie jest jasne i może obraźliwym być znalezione, wskazane jest vipery wężami nazywać, w rozmowach z niewiastami słowa „żmij” nigdy nie używać, a o smokach podniebnych tylko słuchać i z podziwem o kunszcie wajdeloty, jak w Daborze bajarzy nazywają, mówić słowami takimi jak: „dobrze”, „zacnie” lub „kunsztownie”.
Elia Meinbuch „O mowieDaboru”
(…) bogowie zlitowali się nad swoim ludem i cudem Nowego Słońca wiarę w lepszy los na nowoobudzili.
Wojan z Chłodnej, „KronikiDaboru”
Trybaldzki port pękał w szwach. Po wodach rzeki Bryt sunęły wypełnione towarami statki, prowadzone przez łodzie pilotów. Obie strony rzeki jeżyły się masztami i różnej wielkości dźwigami. Wozy, skrzynie i wory pełne rozładowywanych dóbr wypełniały nabrzeża rojące się od kupców, żeglarzy, tragarzy, podróżnych, żebraków, złodziei i wszelkiej maści szczurów portowych. Pozornie chaotyczny zamęt nadzorowany był przez licznych noszących wysokie, fioletowe kapelusze urzędników trybaldzkiegokapitanatu.
Veit Astholm, książę Lobardii, stał przy szeroko otwartym oknie swojej prywatnej komnaty, obserwując ruchliwyport.
– Jakieś wypadki? – zapytał, nie odwracając wzroku odrzeki.
– Nic poważnego – odparł Rikkert Kluger, osobisty sekretarz księcia. – Paru zabitych, jakieś złamane kości. Żadnych uszkodzonych statków czynabrzeży.
Veit skinął głową, zadowolony. Jak przewidywał, wojna z Daborem ożywiła ruch przez lobardzkie porty i zwiększyła znacznie zyski z handlu. Dzięki rozbójniczym bandom grasującym po ziemiach kraju Witii daborskie trakty były w większości nieprzejezdne. Spławianie towarów stało się jedynym bezpiecznym sposobem transportu. Według nadchodzących z Daboru raportów rzeki były tam tak zatłoczone, że ładunki czekały w magazynach tygodniami. Kupcy woleli stracić część zysku i rozładować towar w Lobardii, niż płacić krocie w opłatachskładowych.
Niestety, Veit nie przewidział, jak bardzo nasili się ruch przez porty księstwa. W ciągu ostatnich trzech lat w samym Trybaldzie obroty zwiększyły się niemal dziesięciokrotnie. Szybko okazało się, że infrastruktura portu nad rzeką Bryt nie jest przystosowana do przyjęcia tak wielu jednostek pływających. Tylko zeszłego lata zdarzyło się kilkanaście poważnych wypadków. Jeden z nich spowodował całkowite zniszczenie statku i przewożonych towarów. Kupcy ze zrozumiałych powodów byli wściekli i winili pilotów, piloci winili głupotę i chciwość kupców, a obie strony obwiniały kapitanat portu. Aby ułagodzić kupców, Veit z własnej kiesy wypłacił im hojne odszkodowania. By ułagodzić pilotów, książę ustanowił system nagród za bezwypadkowe przeprowadzanie statków przez rzekę. Aby zachęcić kapitanat do bardziej wydajnej pracy, nałożył na urzędników kary za niedotrzymywanie terminów i uszkodzenia towarów. Jak do tej pory system się sprawdzał, jednakże Veit nie łudził się, że problem zatłoczonego portu został rozwiązany. Trzeba było myśleć, głupi – wyrzucał sobie, obserwując zgiełk panujący na nabrzeżu. – Przygotować się. Wykopać kanały, uregulować brzegi, osadę nowązałożyć...
– Może jezioro wykopać? Jak w Sławie. Albo kanały? – zastanawiał się nagłos.
Rikkert Kluger w zamyśleniu przygryzł koniecrysika.
– Trudno będzie znaleźć ręce do pracy... – odparł po chwili. – Wielu jeńców na tej wojnie nie bierzemy, niewolnicy drodzy jak szlag. Chyba że więźniów? Żebrakówmoże?
Veit odwrócił się od okna i spojrzał na sekretarza z uznaniem. Rikkert był jego pisarzem od piętnastu lat. Zawsze spokojny i opanowany, zwykle widział nie tylko problem, ale starał się również dostrzecrozwiązanie.
– Wypytaj budowniczych – polecił książę podwładnemu. – Dowiedz się, ilu ludzi potrzebują. Niech dadzą też jakiśkosztorys.
– Wypuścić słowo do Draumów? – zapytałRikkert.
Na zwykle kamiennej twarzy Veita zadrgał mięsień. Kaleb Draum wraz z synami kierował siatką trybaldzkich złodziei, kieszonkowców, dziwek, żebraków i włamywaczy. Od niepamiętnych czasów książę próbował pozbyć się tego tałatajstwa z miasta, jednakże walka z Draumami była jak walka z cieniem. Po latach bezskutecznych nalotów i aresztowań, aby uniknąć nieuchronnego upokorzenia Veit zmuszony był zrezygnować. Pomimo wściekłości, którą czuł do tej pory na samą myśl o Draumach, docenił lekcję, jaką dali mu przestępcy. Nauczył się od nich, że nie wszystkie cele są warte realizacji i że czasem poddanie się jest jedynym osiągalnymzwycięstwem.
– Daj znać Draumom – powiedział Veit oschle. – A nuż chcą się kogoś pozbyć? Może być, jeszcze nam ułatwiąłapanki.
– Tak, panie – odparł Rikkert, notując na nieodłącznej woskowejtabliczce.
Książę znów wyjrzał przez okno. Dzień był chmurny, ale bez deszczu. Jasna tarcza wiosennego słońca widoczna przez szare obłoki, wznosiła się wysoko na niebie. Pogoda była w sam raz na przejażdżkę, którą Veit planował już od kilku dni. Jazda na koniu zawsze ułatwiała mu myślenie. Potrzebował samotności, aby rozważyć plany na tegoroczną kampanię przeciwko Daborowi. Musiał również zastanowić się nad Nocą Dnia, niezwykłym wydarzeniem przepowiadanym przez Kaspara Hersha, nadwornego alchemika. Według ostatnich obliczeń Kaspara Noc Dnia miała nadejść za dwa miesiące. Veit musiał w końcu zdecydować, czy wierzyć alchemikowi,i jeśli tak, jak użyć wiedzy o tym nadzwyczajnym zdarzeniu. Różne strategie i pomysły kłębiły się w jego zmęczonym umyśle. Przymknął oczy i delikatnie pomasował skroń. Muszę w końcu wyjść z tych komnat – pomyślał, czując narastający bólgłowy.
– Panie? – Zaufany sekretarz przerwał zamyślenieksięcia.
Veit odwrócił się od okna i spojrzał na podwładnego surowo. Rikkert nawet nie drgnął. Tyle lat... Widział wszystko, od samego początku... – pomyślał Astholm, patrząc na pooraną zmarszczkami twarz pisarza. – Pomimo to wiąż się mnie nieboi.
– Na razie to wszystko – rzekł w końcu po przedłużającej się chwili milczenia. – Dziękuję, Rikkercie.
Sekretarz skłonił się lekko i wyszedł z komnaty. Veit odprowadził podwładnego wzrokiem, po czym zbliżył się do stojącego przy ścianie srebrnego lustra. Jak na zawołanie z kąta komnaty wynurzył się służący Gwido. Książę wyciągnął ręce, pozwalając się ubrać. Z zadowoleniem spojrzał na odbicie w wypolerowanej powierzchni. Bogato haftowany kaftan układał się gładko na szerokiej piersi. Ozdobny pas opinał biodra i wciąż jeszcze, pomimo wieku księcia, płaski brzuch. Wysokie czoło i ciemne, przyprószone srebrem włosy nadawały mu powagi idostojności.
– Tak – powiedział cicho Veit. – Nie lat. Powagi idostojności.
– Hhh? – Dobiegło zza plecówksięcia.
Gwido, niemy sługa Veita, pochylał się w głębokim ukłonie. W jego szczupłych ramionach spoczywał pyszny, obszyty srebrnym wilkiem płaszcz. Pomarszczona twarz starca nie zdradzała cieniaemocji.
– To tylko krótka przejażdżka – powiedział książę. – Płaszcz będziezbędny.
Służący ukłonił się raz jeszcze i bez słowa oddalił ku garderobie. Dobrze go ułożyłem – pomyślał Veit, obserwując Gwida w zwierciadle. – Pomyśleć tylko, że taki był pyskaty, jak zaczynał... Przez chwilę przygarbiona postać służącego zdawała się jakby zamglona. Książę zmarszczył brwi i przyjrzał się tafli lustra zzainteresowaniem.
– Gwido?
Służący zatrzymał się w półkroku.
– Widzę tu plamkę – powiedział Veit, skrobiąc palcem powierzchnięzwierciadła.
W komnacie zapadło napięte milczenie. Gwido pobladł i nerwowo przełknął ślinę. Dobrze go ułożyłem – pomyślał raz jeszcze Veit. Przygładził włosy na skroni, wyprostował się i skrzyżował ramiona na piersiach. Westchnął głęboko, rozkoszując się gęstym od strachu powietrzem. Zawsze dziwiło go, jak prosty jest przepis na kontrolowanie ludzi. Zwykle wystarczyła cierpliwość, upór i konsekwentne działanie, lecz czasem należało jeszcze sięgnąć po odrobinę zimnego okrucieństwa. Niemy garderobiany był tego najlepszymprzykładem.
Veit odwrócił się ku pochylonemu w niskim ukłonie słudze. Rzednące włosy Gwida zaczesane były gładko w węzeł na karku. Silne niegdyś barki i plecy zwątlały pod brzemieniem niewoli. Pokryte bliznami, wysuszone dłonie ściskały nerwowo puszysty kołnierz płaszcza. Veit spojrzał na służącego prawie zlitością.
– Następnym razem lepiej się przyłóż – powiedział w końcu łaskawymtonem.
Niemy Gwido wyraźnie się rozluźnił. Skłonił się raz jeszcze i zniknął za drzwiami garderoby. Veit wygładził tunikę i wyszedł z komnaty. Pewnym krokiem przeszedł przez gabinet i sień, zmierzając ku wyjściu na krużganek. Skinięciem dłoni dał znak wartownikom, by pozostali na pozycjach. Chciał być sam. Potrzebował czasu, abypomyśleć.
Z dziedzińca dobiegały odgłosy uderzeń drewnianych mieczy i okraszone przekleństwami, gniewne okrzyki sierżantów. Najwyraźniej tegoroczni poborowi nie najlepiej radzili sobie z treningiem. Veit zatrzymał się, by rzucić okiem na świeżo upieczonych lobardzkich żołnierzy. Większość ćwiczących na dziedzińcu wyglądała bardziej na chłopców niż młodych mężczyzn. Chude ramiona ledwo radziły sobie z utrzymaniem lekkich mieczy. Gładkie policzki były zaróżowione od wysiłku. Co niektórzy poborowi zdawali się bliscy płaczu. Przez zwykle kamienną twarz Veita przebiegł grymas niesmaku. Z roku na rok coraz gorsi – pomyślał książę, podejmując przechadzkę długim krużgankiem. – Kto by pomyślał, że nawet w Cesarstwie może zabraknąćludzi.
Pogrążony w rozmyślaniach Veit zmierzał ku usytuowanym w przeciwległym skrzydle zamku stajniom. W pamięci przebiegały poplątane nici intryg, którymi oplatał Dabor od dziesięcioleci. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ten prymitywny, porośnięty lasami kraj jeszcze istniał. Złamany, bez przywódczyni, praktycznie bez administracji i handlu, corocznie najeżdżany przez lobardzkie wojska, już dawno powinien upaść. Jednak, wbrew zdrowemu rozsądkowi, Dabor uparcie trwał. Veita zaczynały już męczyć te coroczne kampanie, plany i intrygi. Był niezwykle opanowanym i wytrwałym człowiekiem, ale nawet jego cierpliwość miała granice. Ta wojna trwa zdecydowanie zbyt długo. W tym roku musi się skończyć – zdecydował zdeterminacją.
Pogrążony w rozmyślaniach nie zauważył opartej o poręcz postaci. Był okrutnym Veitem Astholmem, ludzie zwykle bali się go i schodzili mu z drogi. Bardziej zdziwił się więc, niż zdenerwował, kiedy wpadł na obserwującą niebo kobietę, niemal się przy tym przewracając. Starając się odzyskać równowagę, odruchowo objął szczupłe ramiona niewiasty. Owiał go delikatny zapach mięty irumianku.
– Wybaczcie, panie – rzekła kobieta, zwinnie wyplątując się z objęćVeita.
Skłoniła lekko głowę w uprzejmym ukłonie. Jej oczy były ciemne, niemal czarne, i patrzyły na księcia bez lęku. W cieniu krużganka Veit nie mógł dojrzeć szczegółów stroju kobiety. Służąca? Dama? – zastanawiał się, widząc szlachetne rysy twarzy i pełną gracji, dumną postawę. I co tu tak ciemno? – dopiero teraz uświadomił sobie, że dookoła panuje półmrok i niezwykła na tę porę dniacisza.
– Wybaczcie, panie – powtórzyła ciemnooka kobieta. – Zapatrzyłam się – dodała, wskazując naniebo.
Książę podniósł wzrok. Z niezmiernym zdziwieniem spostrzegł, że prześwitująca przez chmury tarcza słońca nie była okrągła. Przypominała kształtem szybko zwężający się półksiężyc. Oszołomiony Veit oparł się oporęcz.
– Panie jedyny... – wyszeptał. – NocDnia.
Gdzieś od strony portu dał się słyszeć trzask miażdżonego drewna.
***
Ałun już dawno temu powinna być w Hanheim, położonej na północ od Trybaldu posiadłości swojego teścia. Zgodnie z planem Ioni po przybyciu do stolicy Lobardii miała skontaktować się z Draumami i przekazać im ostrzeżenie o Nocy Dnia, a następnie przejąć uciekającą z zamku Astholm Biankę, agentkę Drewian, by wraz z nią ruszyć dalej na północ, do Hanheimu. Ałun nie uważała, że plan Ioni jest zły, jednakże była przekonana, że tak niezwykłe wydarzenie jak Noc Dnia powinno zostać wykorzystane w bardziej użyteczny sposób. Rozumiała konieczność utrzymania tajemnicy i nie była zagniewana, że przodkini nie powiedziała jej wcześniej o zbliżającym się zaćmieniu. Wiedziała, że wszelkie dotychczasowe próby zabicia Veita Astholma kończyły się porażką i śmiercią skrytobójczyń. Rozumiała, że ród Drewian nie mógł pozwolić sobie na utratę kolejnych agentek. Ale zupełnie nie mieściło jej się w głowie, że przodkinie, od miesięcy świadome zbliżającej się Nocy Dnia, nie zaplanowały żadnej niespodzianki dla księcia Lobardii. Przecież, na bogów, taka okazja nie zdarzała się codziennie! W końcu, po zażartej kłótni z Ioni i Nyss, Ałun postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Nie miała wystarczająco dużo czasu, aby zaplanować cokolwiek porządnie, ale doszła do wniosku, że nie zaszkodzi spróbować dostać się do zamku Astholm i w wywołanym Nocą Dnia zamieszaniu wyrządzić tak wiele szkód, jak sięda.
W najśmielszych marzeniach nie spodziewała się, że na krużganku zamku natknie się na samego Veita. Bez strażników! Żeby chociaż, nęcia mać, nóż jakiś! – przeklęła w myślach, kiedy książę Lobardii chwycił jej ramiona, by odzyskać równowagę. Przez bramę zamku przeszła, podając się za służebną dziewkę. Wzięła ze sobą tylko zaszyte w pasie woreczki Snu i kilka ukrytych w szwach sukni igieł. Nie chciała wzbudzić podejrzeń w czasie obowiązkowych przeszukiwań każdego, kto chciał dostać się nazamek.
– Snem! Snem go! – krzyczała podekscytowanaIoni.
Ałun już sięgała do pasa. Szybko rozerwała rozluźnione wcześniej szwy i wydobyła płaski woreczek z odurzającym proszkiem. Książę był tak zaskoczony niknącą tarczą słońca, że w ogóle przestał zwracać na nią uwagę. Chwilę potem opadł bezwładnie z ramionami i głową przewieszonymi przez balustradę. Ałun w pośpiechu obmacała ciało Veita i z rozczarowaniem stwierdziła, że Astholm nie ma przy sobie żadnejbroni.
– We własnym domu jest, to co ma się ostrzami obwieszać? – pocieszała podopieczną Ioni – Na dziedziniec go wywal! Tak samo będzie martwy jak odnoża!
– Teraz mi doradzasz?! – zdenerwowała się grafini, chwytając za nogi Veita. – A kto mnie jeszcze wczoraj od nieodpowiedzialnychwyzywał?!
– Bo się bałam, że cięrozpozna!
– Jak ma mnie rozpoznać?!Poza Arn Fedach zawsze noszęwoalkę!
– Nie zawsze! Teraz nienosisz!
– Bo teraz,nęcia mać, nie jestem grafinią! – pomyślała wściekle Ałun, siłując się z nogamiAstholma.
Książę Lobardii był strasznie ciężki. Pomimo wielokrotnych prób nie dała rady go podnieść. Jedyne, co osiągnęła po dłuższym mocowaniu się z bezwładnym ciałem, to przewrócenie Veita do półleżącej pozycji, z plecami wspartymi obalustradę.
– Napakował się jak świnia, suczy syn – zdenerwowała sięprzodkini.
– Taki, nęcia mać, zasrany świat – zaklęła Ałun przez zaciśniętezęby.
– Cicho! Strażników nam tu zarazściągniesz!
Podopieczna Ioni zastygła przez chwilę, nasłuchując. Na zamku panowała prawie zupełna ciemność. Na niebie widoczne były gwiazdy i zaledwie malutki jak iskierka kawałek tarczy słonecznej. Na dziedzińcu panował nieprawdopodobny zgiełk. Głośnie modlitwy mieszały się z łomotem przewracanych stojaków na broń, kwikiem koni oraz okrzykami przerażenia i bólu. Wyglądało na to, że ludzie byli zbyt przestraszeni, aby nawet próbować rozpalić ogień. Dobrze – ucieszyła się Ałun. – Przynajmniej uciec będziełatwiej!
Nagle drewniana podłoga krużganka zatrzęsła się od tętentu pośpiesznychkroków.
– Szybko! Strażnicy już tu idą! – ostrzegałaIoni.
– Wiem, zaraza! Wiem przecież! – odparła Ałun zezłością.
W pośpiechu macała szwy sukni, szukając ukrytych igieł. Po chwili wyciągnęła dwie i z furią wbiła je w oko Astholma. Po omacku otworzyła usta księcia i wcisnęła w nie tyle Snu, ile siędało.
– Ałun! W nogi! – ponaglałaprzodkini.
Ałun kopnęła twarz księcia, aby wbić igły głębiej i rzuciła się do ucieczki. W dłoni ściskała ściągnięty z palca Veita pierścień z herbemAstholmów.
– Na co ci to, głupia dziewucho?! – denerwował się Ioni. – Powieszą cię, jak ten pierścień przy tobieznajdą!
– Nie znajdą – odparła Ałun ze złośliwymuśmiechem.
Dobiegła już do końca krużganka. Zatrzymała się na chwilę, włożyła pierścień do ust, po czym, krzywiąc się i walcząc z odruchem wymiotnym, połknęła klejnot. Następnie, upewniwszy się, że schody są puste, rzuciła się biegiem po drewnianychstopniach.
***
Alwina słabła z każdą chwilą. Wciśnięta w gęste krzaki, obserwowała ludzi krzątających się po ukrytej w głębi lasu osadzie. Utkane z cienia dłonie czarownicy trzęsły się w bezsilnej złości. Słyszała bicie ludzkich serc. Czuła pulsujące w ich ciałach życie. Wystarczyłby jeden, może dwa posiłki i odzyskałaby całą swoją moc. Tak blisko... – cichy jak myśl szept wydobył się z wysuszonych ust opętanego głodem cienia. – Takdaleko...
Od dwóch dni krążyła wokół leśnego przysiółka. Zużyła niemal wszystkie siły, bezskutecznie próbując skusić choć jedną ofiarę. Mieszkający w osadzie ludzie zdawali się wyczuwać niebezpieczeństwo. W ciągu dnia omijali jej kryjówkę szerokim łukiem. W nocy, obawiając się dzikich zwierząt i leśnych demonów, palili ognie i chowali się w obwieszonymi amuletami ziemiankach. W cienistej formie Alwina była zbyt słaba, aby przebić się przez te żałosne linieobrony.
Nie była pewna, od jak długiego czasu błąkała się po daborskich lasach. Początkowo z łatwością zdobywała pożywienie. Ledwo ćmiąca się w jej ciele magia, zbyt wątła, aby zwierzęta mogły ją wyczuć, ułatwiała polowanie. Wystarczyło przyczaić się i poczekać, a ofiara sama wchodziła w sidła. Potem, kiedy odzyskała siły na tyle, by móc się swobodnie przemieszczać, musiała tylko wyczuć bicie serca jakiejś myszy czy małego ptaka. Sycona życiem z leśnych stworzeń, jej magia odradzała się szybko. Zbyt szybko. Nie minęło wiele dni, zanim zwierzęta zaczęły wyczuwać ją z daleka i omijać zagrożenie w bezpiecznej odległości. Zaczęła też zwracać uwagę leśnych demonów, od których wprost roiło się w tej okolicy. Błąkała się między drzewami nie mogąc znaleźć posiłku. Znów zaczęła słabnąć. Kiedy natrafiła na tę osadę, była już zbyt wątła, by przeniknąć przez barierę ognia iamuletów.
Bardziej wyczuła niż zobaczyła zapadającą szybko ciemność. Jakaś, wciąż zdolna do myślenia, część jej umysłu zdziwiła się. Było za wcześnie. Na obrzeżach osady nie płonęły ognie. Mieszkańcy nie zaczęli układać się jeszcze do snu. Szukające posiłku leśne duchy nie zdążyły zebrać się w cieniach drzew. Ukryta w krzakach czarownica była zbyt głodna, by zastanawiać się nad dziwną ciemnością. Mrok dawał jej siłę. Bez jasnego światła słońca wyraźniej widziała wypełnione lękiem ludzkie dusze. Instynktownie wyciągnęła słabą dłoń i zmusiła utkane z cienia ciało do ostatniego wysiłku. Chwilę potem jej chude palce zacisnęły się na pulsującym sercu. Druga dłoń sięgnęła ku następnej, opętanej strachem ofierze. Przez ciało Alwiny przepłynęła moc. Życie wypełniło jej cienistą formę, nadając kształt spleconej z mroku postaci. Piersi uniosły sięw pierwszym od tak bardzo dawna oddechu. Długie, gęste włosy opadły na gładką skórę pleców, muskając krągłe biodra. Po raz pierwszy od niezliczonych dni jarzące się czerwienią oczy spojrzały na świat spod cienistych rzęs. Noc Dnia – zrozumienie wypełniło budzące się z otumanieniamyśli.
– Noc Dnia! – wykrzyknęła, wznosząc wzrok ku migoczącemu gwiazdami niebu. – Noc Dnia! Dzięki ci, Panie!
Wspomnienia umierających ofiar napływały wraz z falami mocy. Oczami konających Alwina ujrzała siebie sprzed roku. Dumną, nieustraszoną, odzianą w bogatą suknię, zmierzającą pewnie ku wymachującemu młotem potężnemu mężczyźnie. Ujrzała swoją dłoń sięgającą ku szerokiej piersi męża. Za plecami upadającego siłacza zobaczyła młodą dziewczynę dzierżącą łuk. Kowal! Ten kowal pod Sławą! – zrozumienie rozjaśniło jej własne wspomnienia. – To są ludzieBlahera!
Alwina rozejrzała się dookoła, szukając znajomej postaci przywódcy lobardzkich partyzantów. Było jednak zbyt ciemno, by dostrzec twarze przestraszonych ludzi. Czarownica widziała jedynie ich wypełnione lękiem, łomoczące w piersiachserca.
– Panie Jedyny! Miej litość! Wampiry! Wampiry idą! – Usłyszała okrzyki potykających się w ciemnościżołnierzy.
Czarownica spojrzała ku brzegowi lasu. Pomiędzy drzewami dostrzegła jarzące się zimnym blaskiem sowie skrzydła demonów. Uśmiechnęła się z satysfakcją. Jeszcze tak niedawno, jeszcze chwilę temu te żałosne duchy były od niej silniejsze. Odganiały ją od potencjalnych ofiar. Wydzierały zdobycz z jej cienistychpalców.
– Oni są moi! – wykrzyknęła silnym, odrobinę zachrypniętym głosem.
Rozłożyła ramiona, przywołując wiatr. Smukłą dłonią sięgnęła ku sercu przebiegającego obok żołnierza. Jednym szarpnięciem wyrwała życie z piersi nieszczęśnika, a potem wysłała miażdżącą falę powietrza pomiędzy drzewa. Z uśmiechem drapieżnika obserwowała leśne demony uciekające przed posłusznym jej woliwiatrem.
– Oni są moi! – krzyczała ku koronom drzew. – Wara!
Poczuła, że coś zimnego dotyka jej nóg. Zdziwiona, spojrzała ku ziemi. Jakiś obszarpany mężczyzna kulił się u jejstóp.
– Chwała najwyższemu! – mamrotał mąż. – Dzięki, dzięki, jasnapanienko.
Brudne paluchy dotykały jej gładkiej skóry, spękane usta kalały jej stopy śmierdzącym oddechem. Alwina jednym podmuchem odepchnęła lobardzkiego żołnierza. Z obrzydzeniem malującym się na pięknej twarzy wyrwała życie z wypełnionej dziękczynnymi modlitwamipiersi.
– Nie dotykaj mnie, śmierdzielu! – rzuciła w wykrzywioną bólem i zaskoczeniem twarzumierającego.
Gdzieś z głębi osady rozległy się pojedyncze, nawołujące do spokoju rozkazy. Ktoś próbował rozpalić ogień. Czarownica skrzywiła się, widząc rozpad dyscypliny wśród lobardzkich żołnierzy. Spojrzała ku niebu. Cieniutki jak włos blask słońca zaczynał już rozjaśniać rozgwieżdżone niebo. Miałam być w Sławie – pomyślała ze złością. – Miałam być Witią. Odwróciła się ku ciemnej linii drzew. Gniewnym gestem rozpędziła ostatnie czające się wśród liściupiory.
– Oni są moi! – warknęła. – Ten cały jebany kraj będziemój!
Przesunęła zakrwawionymi dłońmi po swoim nagim ciele. Krew, wymieszana z zimnym światłem mocy, jak żywe srebro spłynęła z palców i otuliła krągłe kształty czarownicy, tworząc lśniącą, czerwoną suknię. Alwina wygładziła nową szatę i raz jeszcze wzniosła twarz ku niebu. Napawała się odzyskaną mocą i strachem wypełniającym powietrze ponad leśną polaną. Jej wyostrzone zmysły wyczuwały głównie Lobardczyków. Rozczarowało ją to odkrycie. Po wielu miesiącach spędzonych w kraju Witii polubiła silny, przepełniony mocą starych bogów smak Daborczyków. W porównaniu do nich mieszkańcy Cesarstwa wydawali jej się mdli. Cóż, jak się nie ma, co się lubi... – wzruszyłaramionami.
Rozjaśniająca się powoli ciemność pozwoliła jej dostrzec zarysy krzywych, byle jak skleconych ziemianek chowających się za ostrokołem. Pewnym krokiem ruszyła ku osadzie. Szła pomiędzy ziemiankami, gestami dłoni oczyszczając drogę z porozrzucanych wszędzie śmieci. To cud, że w ogóle przeżyli zimę – pomyślała, patrząc na nieład i chaos panujący w obozie lobardzkich partyzantów. Zmierzała ku grupie formujących szyk obronny żołnierzy. Pomimo dzierżonych tarcz i pochodni mężczyźni wyglądali żałośnie. Ubrani byli w wiele warstw byle jak naprawianych ubrań. Wychudzone twarze wykrzywiały się w niemal zwierzęcych grymasach. Niektórzy machali przed sobą dopiero co rozpalonymi pochodniami, rozglądając się nerwowo, wyglądając niebezpieczeństwa. Alwina jednym gestem dłoni przywoła wiatr, który wyrwał łuczywa i tarcze z dłoni zaskoczonychżołnierzy.
– Widzę, że Dabor wam służy – rzekła.
W szybko jaśniejącym świetle słońca partyzanci wyglądali jak bezbronne dzieci obudzone z koszmarnego snu. Co niektórzy zdawali się rozpoznawać Alwinę – patrzyli na piękną kobietę z oszołomieniem i przestrachem. Jeden z żołnierzy wystąpił z grupy i zgiął się w parodii dworskiegoukłonu.
– Jak zawsze, przychodzisz na czas, pani – powiedział kwaśno. – Cóż za przyjemność widzieć cię w dobrymzdrowiu.
Blaher. – Rozpoznała przywódcę partyzantów. – Cieszy się, widzę, niepomiernie... – pomyślała, spostrzegając ponurą minę mężczyzny. Z uznaniem zauważyła gładko wygolone policzki kapitana i jego dumną postawę.
– Kapitanie. – Czarownica skinęła głową w odpowiedzi. – Zapewniam cię, że przyjemność jestodwzajemniona.
Jakby nie twoi beznadziejni podwładni, pewnie by mnie już tu nie było – dodała w myślach. Zbliżyła się do otaczających Blahera żołnierzy. Rozbawiona obserwowała zawieszone na ich szyjach topornie wykonane amulety. Wplecione w niewysuszone gałązki osiki i czarnego bzu wskazywały, że ozdoby mają zabezpieczać przed złymiduchami.
– Widzę, że nie posłuchaliście mojej rady, aby palić zmarłych? – rzuciła lekkimtonem.
– Pani? – Nie zrozumiałBlaher.
– Powiedziałam wam, by palić zmarłych. – Alwina odwróciła się do kapitana i sięgnęła ku wiszącym na jego szyi amuletom. – To prosty sposób, aby uniknąć... – Czarownica spojrzała ku brzegowi lasu, szukając odpowiedniego słowa. – Problemu z demonami – rzekła wkońcu.
Blaher pobladł, najwyraźniej pojmując w końcu, czemu jego ludzie nękani byli przez tak wiele upiorów. Alwina w milczeniu obserwowała przywódcę partyzantów. Lubiła go. Był twardy i bezkompromisowy, ale troszczył się o swoich podwładnych. Domyślała się, że wierny nakazom religii Cesarstwa, grzebał ciała zmarłych żołnierzy. Skąd miał wiedzieć, że nasycona mocą Czwórki daborska ziemia ożywiała wszystko, co zostało w niej zakopane? Biorąc pod uwagę wielką liczbę zgromadzonych wokół osady demonów, nie ulegało wątpliwości, że Blaher stracił wielu ludzi w czasie długiej daborskiej zimy. I wszystkich, głupiec, pochował...
– Ilu? – zapytałaczarownica.
– Zbyt wielu – odparł kapitan przez zaciśnięte zęby. – Ta przeklęta ziemia nasnienawidzi.
– Dziwisz się? – rzekła Alwina lekko, po czym odwróciła się i dumnym krokiem ruszyła pomiędzy uspokajającymi się już żołnierzami. – Szczęśliwie przybyłam na czas! – wykrzyknęła mocnym głosem. – Nadszedł kres chowania się po lasach! Wyruszamy do Sławy, żołnierze!
Wychudzeni mężczyźni ustępowali jej z drogi. Na wymizerowanych twarzach malowała się ulga wymieszana z nadzieją. Alwina rozpoznawała wielu z nich. Miesiące temu, na samym początku jej pobytu w Daborze, natknęła się w lesie na grupę partyzantów Blahera. Pomogła im w ataku na transport broni. Na oczach tych żołnierzy zabiła broniącego swojego dobytku potężnego kowala. Ci mężowie wiedzieli, do czego jest zdolna. Wiedzieli, jak się żywi, a mimo to zdawali się zadowoleni z jej przybycia. Dał im w kość tenlas.
– Wyruszamy do Sławy! – wykrzyknęła razjeszcze.
– Z całym szacunkiem, pani – zaoponował Blaher. – Nie możemy opuścić posterunku. Mamy rozkazy od samegoksięcia!
Zaskoczona Alwina spojrzała ku kapitanowi. Nie spodziewała się oporu. Trzeba przyznać, jestodważny.
– Samego księcia? – zapytała słodkimgłosem.
Blaher zawahał się. Przez chwilę kapitan i czarownica mierzyli sięwzrokiem.
– Mogę dać ci kilku ludzi – rzekł w końcu mężczyzna z ociąganiem. – Nie tylu, ilu poprzednio... Wielu nas niezostało...
– Dać? – Alwina zapytała jeszcze słodszymtonem.
Choć była pod wrażeniem odwagi przywódcy partyzantów, nie mogła pozwolić sobie na przeciąganie tej wymiany zdań. Sięgnęła po swoją magię i jednym krokiem, unoszona wiatrem, pokonała dystans dzielący ją od kapitana. Położyła dłoń na jego piersi. Wysłała nici utkane z mocy i zacisnęła je wokół serca mężczyzny. Ignorując smród niemytego ciała, zbliżyła twarz do twarzyBlahera.
– Simonie, skarbie – wyszeptała czule – ty mi nie możesz nic dać. Ja mogę wziąć, co chcę. Powinieneś być wdzięczny, że chcę tylko twoichludzi.
Powoli pociągnęła nici mocy zaciśnięte wokół serca Blahera. Twarz mężczyzny zszarzała. Wykrzywione przerażeniem usta otwierały się i zamykały, bezskutecznie łapiąc powietrze. Czarownica zaczerpnęła nieco energii życiowej kapitana. Przymknęła oczy i westchnęła z rozkoszą. Blaher był silny. Smakował prawie tak dobrze jak Daborczycy. Nie zabiję go – pomyślała, rozluźniając nici mocy. – Jeszczenie.
– Rozumiemy się, Simonie? – zapytała.
Przywódca partyzantów pokiwał tylko głową w panice. Alwina cofnęła dłoń i przygładziła tunikę opinającą jegopierś.
– Tak się cieszę, kapitanie – powiedziała na tyle głośno, by mogli usłyszeć ją zgromadzeni wokół żołnierze. – Najpierw musimy się najeść i odpocząć porządnie. Gdzie jest najbliższawioska?
– Trochę ponad dzień drogi – odparł posłusznie Blaher. – Napółnoc.
Pomimo bólu w piersiach wciąż stał wyprostowany, z dumnie uniesioną głową. Tylko szarawy kolor skóry wskazywał, jak blisko znalazł się odśmierci.
– Doskonale – odparła Alwina. – Nie ma co tracić czasu, wyruszajmy.
– Pani – Blaher szybko odzyskiwał siły i oddech. – Oni mają doskonałą obronę. Zimują tam woje Drużyny. Próbowaliśmy ich napaść kilkakrotnie, ale…
– Jakieś zielarki? – przerwała muczarownica.
– Jedna – odparłkapitan.
Jedna... – zamyśliła się Alwina. Spędziła w Daborze wystarczająco dużo czasu, żeby wiedzieć, jak niebezpieczne są te stare wiedźmy. Z jedną powinnam sobie dać radę. Byle mnie tylko nie wyczuła zbytszybko.
– Jestem pewna, że nie będzie to problemem – rzekła. – Wydaj rozkazy dowymarszu.
Bez dalszych dyskusji Blaher skinął głową iwykrzyczał:
– Pakować obóz! Żwawo! Wyruszamy!
Żołnierze rozbiegli się po osadzie, by wykonać rozkazy. Zdawali się ożywieni, niemal entuzjastyczni. Wyglądało na to, że dla tych brudnych, przerażonych mężczyzn wszystko było lepsze od pozostawania w daborskiej głuszy. Alwina przyglądała się partyzantom. Spędziła całe życie, używając ludzi, zawsze jednak pozostawała w cieniu. Wykorzystywała swoje talenty, by zbliżyć się do mężczyzn, manipulować nimi, zdobyć ich władzę i pieniądze. Kiedy jeszcze w Trybaldzie poznała Kalina Wernadzia, żupana Zatonia, wyruszyła z nim do Daboru z ciekawości. Potem chciała użyć jego pozycji i wpływów politycznych, aby zostać wybraną na Witię, ale wydarzenia ostatnich kilku tygodni nauczyły ją, że tak naprawdę może polegać tylko na sobie. Miała dość składania swojego losu w dłonie mężczyzn, nie zamierzała czekać, aż ktoś coś jej da. Sama wezmę, co moje – postanowiła z determinacją. – Sławę, tron Witii i cały Dabor. Sama.
Żołnierze krzątali się po obozie. Zbierali broń, pakowali smętne resztki zimowych zapasów, popędzali nieliczne brudne i rozczochrane kobiety. Co dziwne, żaden z nich nie zwracał uwagi na przycupniętą przy ognisku, wychudzoną, ale chyba całkiem niebrzydką dziewczynę. Zaintrygowana tym faktem Alwina, zmrużyła oczy, patrząc ku kiwającej się rytmicznie sylwetce, która emanowała nieznajomą mocą i zdawała się być zupełnie nie przejęta poruszeniem w osadzie. Czarownica odrzuciła długie włosy przez ramię i ruszyła ku dziwnej postaci. Za plecami słyszała kroki podążającego jej śladem Blahera. Nie zwracając uwagi na kapitana, z coraz większym zainteresowaniem patrzyła na skuloną na ziemi młodą kobietę. Zatrzymała się, przykucnęła i wyciągnęła dłoń, by unieść pochyloną głowę dziewczyny. Drobna, pokryta siniakami twarz wydawała się znajoma. Wyczulonym na magię wzrokiem czarownica zauważyła, że pod skórą kobiety pulsowały linie utkanego z żywego ognia ochronnegoczaru.
– To ta dziewczyna od kowala? – Alwina zapytała stojącego za jej plecamiBlahera.
– Ta sama – odparłmężczyzna.
– Co z tymdrugim?
– To był jej brat – odpowiedział posłusznie kapitan. – Musieliśmy się gopozbyć.
Alwina zdziwiła się. Pamiętała, jak Blaher błagał ją, by nie zabijała młodszego kowala. Twierdził, że przyda się do naprawiania broni i pancerzy. Czarownica nałożyła na więźnia czar, wiążąc jego umysł, by zmienić go w powolnegosługę.
– Buntował się? – zapytałazaskoczona.
– Po kilku dniach otrząsnął się i pozabijał chyba z tuzin naszych. Musieliśmy goustrzelić.
– A ta? – Tu Alwina przesunęła dłoń ku piersidziewczyny.
– Przestała walczyć po jakimś czasie – odpowiedział Blaher. – Przydajesię.
Do rżnięcia – dodała czarownica w myślach. Delikatnie wysłała nić mocy ku sercu dziewczyny. Pulsujący pod skórą córki kowala ochronny czar rozżarzył się pod dotykiem magiiAlwiny.
– Pani – odezwał się Blaher. – Nie zabijajjej.
Czarownica zignorowała prośbę kapitana i naparła mocą na ochronny czar. Pomimo wysiłków nie mogła się przebić. Obłąkana dziewczyna wydawała się w ogóle nieprzejęta zainteresowaniem Alwiny. Patrzyła przed siebie bezmyślnym, niewidzącym wzrokiem i mruczała coś pod nosem, kiwając sięrytmicznie.
– Pani... – nalegał Blaher. – Niewiele mamy tu kobiet. Większość dziwek umarła z głodu, zimna alborodząc...
Alwina nie zwracała najmniejszej uwagi na błagania przywódcy partyzantów. Natarła na pajęczynę ognia całą swoją mocą i… Nic. Zasrana suka – zaklęła w końcu w myślach. Ochronny czar był zbyt mocny. Nie dałaby rady zabić dziewczyny, nawet gdyby chciała. Wdzięczna za nalegania kapitana, udając łaskawość, cofnęła rękę i szybkowstała.
– Ta też rodziła? – zapytała, dyskretnie rozcierając poparzoną skórędłoni.
Blaher skinął głowątwierdząco.
Błogosławieństwo Kowala i Matki – pomyślała Alwina. – Nic dziwnego, że nie mogę sięprzebić.
– Gdzie dziecko? – dopytywała sięz pozornąobojętnością.
– Wyrzuciliśmy. Jak wszystkie. Jeszcze dzieciaków nam tu brakuje. – Kapitan wzruszył ramionami, jakby wyrzucenie noworodka było najzwyklejszą rzeczą na świecie. – Nie spaliliśmy ciał – dodał po chwili, widząc pytające spojrzenieczarownicy.
Zasrani idioci. – Alwina zacisnęła usta w złości. – Pan sam jeden wie, ile demonów żyje w tych lasach przez ich przeklętą głupotę. Rozejrzała się po osadzie, oceniając możliwości obrony. Będę potrzebowała przynajmniej trzech ciał, żeby ochronić ich przez całą noc. Potem jeszcze kilku do walki z zielarką, no i jeszcze coś musi zostać naSławę…
– Im szybciej wyruszymy, tym lepiej – zdecydowała w końcu. – Ta mała może z nami iść, jeśli nadąży. – Łaskawie wskazała skulonąna ziemi córkę kowala. – Jeśli jest zbyt wolna, nie będziemy na nią tracić czasu. Powinniśmy wkrótce znaleźć więcejkobiet.
– Tak, pani. – Kapitan Blaher skinął głową na znak, że rozumierozkazy.
***
Nowe Słońce świeciło jasno nad Sławą. W całej stolicy panował nastrój radosnego święta. Mieszkańcy, początkowo wstrząśnięci ciemnością, która zapanowała w środku dnia, teraz tańczyli i śpiewali na ulicach, wznosząc ręce ku niebu.
– Chwała! Chwała! – Rozlegały się dziękczynne okrzyki.
Wszystkie gospody przepełnione były po brzegi. Wszędzie dało się słyszeć radosną muzykę i śpiewy. Smakowity zapach pieczonego mięsa unosił się znad rozpalonychognisk.
Na jeziorze dopalały się utkane z cisowych gałązek wianki Ognia Ziemi. Wypuszczone przez zielarki wianki ostrzegały, że żaden akwen nie był bezpieczna. Tego ranka Ognie Ziemi płonęły na wszystkich daborskich jeziorach i rzekach. Flisacy, rybacy, żeglarze i kupcy początkowo nie byli zadowoleni, teraz jednak składali zielarkom dziękczynne pokłony. Gdyby Noc Dnia zastała ich na wodzie, prawdopodobnie roztrzaskaliby się o inne płynące rzeką barki, spławiane drewno czy niewidoczne w ciemności brzegi. Nie mieliby też żadnej obrony przed obudzonymi nagle głodnymi topielicami, wodnikami i innymi wodnymiduchami.
Stojko, wojski Zatonia, wpatrywał się ponuro w toń jeziora. Więdnące wianki oddawały doskonale jego nastrój. Nie miał wątpliwości, że Noc Dnia była znakiem od Witii. Tak niesłychane wydarzenie mogło być tylko dziełem tej wspaniałej, tęczowookiej dziewczyny. Dziewczyny, która wydała mu wyraźny rozkaz: miał być jej uszami i oczami, miał zostać w Zatoniu i czekać na znak. Ale bezużyteczny, godny pogardy Stojko nie potrafił wypełnić nawet tak prostego polecenia. Zamiast w Zatoniu był w Sławie. Oskarżenia wysunięte przeciwko Piastowi pozbawiły go urzędu. Miłość do żony i syna kazała mu płynąć do stolicy i dlatego zaniedbał obowiązki w służbie Witii. Wzdrygnął się z obrzydzenia dla samego siebie. Ty miernoto... – wyrzucał sobie w myślach. – Zawiodłeś Witię. ZawiodłeśDabor...
– A, tu się schowaliście! – Tubalny głos przerwał ponure rozmyślaniamężczyzny.
Wojski odwrócił wzrok od jeziora. Od strony karczmy Pod Drewnianą Nogą zmierzał ku niemu Bogusz, olbrzymi muzykant, którego wojski poznał jeszcze w Zatoniu. No i czego on znowuchce?
– Jeszcze nie możecie uwierzyć, że Piast żyje, co? – zagadnął Bogusz konfidencjonalnymszeptem.
Stojko pokręcił głową w milczeniu. Z dwojga złego wolałby mieć martwego syna niż syna zdrajcę. Nie miał wątpliwości, że Piast sprzeniewierzył się Daborowi. Zarówno jego oskarżenie, jak i wyrok zapadł z błogosławieństwem przybocznej, prawej ręki Witii. Witia się nie myli – pomyślał ponuro. – A przyboczna głosi jejsłowo.
– Też nie ma się co dziwić – kontynuował Bogusz. – Jakby zielarka nie powiedziała, to sam bym nieuwierzył!
Po zniknięciu Piasta z szubienicy podeszła do nich jedna ze sławskich zielarka. Pod pretekstem uspokajania rodziców skazańca kazała im udać się do gospody i czekać na posłańca. Zapewniała, że ich syn żyje. Prosiła jednakże, aby, dla zachowania pozorów, wyglądali na załamanych i zrozpaczonych. Stojko z trudem powtrzymał swoją żonę Duszkę od śpiewania dziękczynnych hymnów. Sam z łatwością przybrał marsową minę. Wiedział jedno: jego syn był zdrajcą, a zielarki pomagały go uratować od zasłużonej kary. Może te staruchy również spiskują przeciwko Witii? – zastanawiał siępodejrzliwie.
– Takie szczęście! Takie szczęście! Nowe Słońce, Nowa Witia! – cieszył sięBogusz.
Stojko spojrzał ku gospodzie Pod Drewnianą Nogą, zastanawiając się, czy nie powinien przypadkiem dołączyć do rozbawionego tłumu. Lubił przyjaznego olbrzyma, ale w tej chwili nie miał najmniejszej ochoty na pogawędki. Po wydarzeniach ostatnich kilku dni nie ufał nikomu. Potrzebował czasu, aby wszystko przemyśleć i zastanowić się, jak, o ile w ogóle, może przekonać Witię, że jest wciąż jej wiernym sługą. No i pozostawała jeszcze kwestia utrzymania się wSławie…
– To co teraz zrobicie? – dopytywał się Bogusz. – Zostaniecie w Sławie? Wracacie doZatonia?
Wojski westchnął smętnie i odwrócił wzrok od roztańczonego dziedzińcagospody.
– Duszka się stąd nie ruszy, dopóki nie zobaczy Piasta – odparł ponuro. – A do Zatonia nie ma co wracać. Urzędów nikt mi już przecież nie da... Za stary jestem, żeby się za rolęwziąć...
– Oj, porobiło się, porobiło... – Bogusz poklepał plecy rozmówcy w pocieszającymgeście.
Stojko pokiwał smętnie głową. Był wojskim Zatonia od niemal dwudziestu lat. Z poświęceniem pracował dla społeczności ukochanego grodu. Nigdy nie przypuszczał, że będzie musiał szukać nowego zajęcia. Gdyby wiedział, że jego własny syn zgotuje mu takieproblemy...
– Wygrywają jak opętani, nie? – Bogusz wybijał palcami rytm skocznejmuzyki.
– Anowygrywają.
– Sam bym powycinał nagęśli...
To idź muzykować i zostaw mnie w spokoju – pomyślał Stojko, zirytowany natrętnościąmuzykanta.
– Długo jeszcze zostaniecie u Rocha? – dopytywał się olbrzym
A co cię to obchodzi?! – Wojski z wysiłkiem powstrzymywał gniew. Od czasu przybycia do Sławy wraz z żoną pomieszkiwali w gospodzie Pod Drewnianą Nogą. Roch i Jowana, właściciele gospody, kategorycznie odmówili przyjęcia jakiejkolwiek opłaty za pobyt w karczmie. Stojko był niezwykle wdzięczny za pomoc przyjaciół, nie chciał jednak nadużywać ich gościnności. Zwłaszcza że wraz z wojskim i Duszką do gospody wprowadził się ich najmłodszy syn, Ranko. Ranko był w Sławie uznanym złotnikiem. Po zdradzie Piasta stracił swój prosperujący warsztat, gdyż karą za zdradę stanu było powieszenie zdrajcy i odebranie majątku jego rodzinie. Tak nas ten przeklęty chłopak urządził... – myślał Stojko, zgrzytajączębami.
– Bo ja to chyba pracę wam znalazłem – rzekł Bogusznieśmiało.
– Pracę? – ożywił sięwojski.
– No tak... Bo...Ten... Tego... – Muzykant zacierał ogromne dłonie jakby wzakłopotaniu.
– No wykrztuśże to wkońcu!
– Bo to taka prosta robota jest... – odparł Bogusz niepewnie. – To, myślę sobie, takiemu wojskiemu to pewnie nieuchodzi...
– Prosta, trudna, nieważne przecież! Ważne, żerobota!
– No... Znajomą mam taką, Sarna się nazywa – odpowiedział olbrzym. – Zacna to, porządna kobieta. Słyszałem ostatnio, że pisarza szuka... Pomyślałem, że można by jakoś teraz jąodwiedzić...
– No to czemu nie mówicie od razu?! – Stojko po raz pierwszy od wielu dni poczuł cień uśmiechu wpływający na jego pobrużdżonątwarz.
– Idźmy, idźmyprzecież!
Stary wojski z marsową miną patrzył na wejście do wytwornego budynku. Stał obok Bogusza na zatłoczonej ulicy jednej z wewnętrznych dzielnic Sławy. Szyje obu mężczyzn zdobiły wieńce z wiosennych kwiatów, które dostali po drodze od roztańczonych dziewcząt. Jeszcze chwilę temu Stojko był całkiem zadowolony, gdyż pomimo podeszłego wieku zebrał więcej pocałunków i kwiatów niż młody i silny Bogusz. Dodatkowo miał dostać pracę, co oznaczało, że będzie mógł należycie zatroszczyć się o swoją rodzinę. Gdzieś w połowie drogi jego krok nabrał sprężystości, głowa uniosła się dumnie, a na twarz wpłynął zwykły, łobuzerski uśmiech. Mina zrzedła mu jednak szybko, kiedy zobaczył, gdzie mieszka Sarna, jego przyszłapracodawczyni.
– To dom uciech – stwierdziłponuro.
– Aha – odparłBogusz.
– Duszka mniezabije.
– Tylko, jeśli się dowie. – Olbrzym starannie unikał wzrokutowarzysza.
Akurat się nie dowie... – pomyślał wojski; znał swoją żonę zbyt dobrze, aby łudzić się, że cokolwiek pozostanie dla niej tajemnicą dłużej niż kilkadni.
W liberalnym Daborze praca w domu uciech nie była uważna za wstydliwą. Pracowało tak wiele niezamężnych dziewcząt i nieżonatych młodzieńców, którzy, jak powszechnie wierzono, przed ustatkowaniem się powinni użyć życia. Zupełnie inne zasady obejmowały jednak pary połączone swadźbą – przysięgą małżeńską składaną w świętych gajach. Wojski nie miał wątpliwości, że jego dni będą policzone, jeśli Duszka kiedykolwiek dowie się, że jej mąż codziennie odwiedza domuciech.
– Nie zaszkodzi przecież pogadać z Sarną, nie? – powiedział Bogusz.
– Nie zaszkodzi – zgodził sięStojko.
Może będę mógł pracować w domu albo coś? – pomyślał z nadzieją, podążając za olbrzymimtowarzyszem.
Kwiat Paproci, jak nazywał się wytworny dom uciech, mieścił się w dwupiętrowym budynku z porządną kamienną podmurówką. Przybytek był zapewne niezwykle dochodowy, gdyż nawet w bogatej Sławie budowanie dodatkowej kondygnacji zdarzało się rzadko. Koszty związane z kopaniem fundamentów i wzmacnianiem konstrukcji zwykle były zbyt wysokie, aby ktokolwiek poza najbogatszymi kupcami mógł sobie na to pozwolić. Pewnie też płacą należycie – pomyślał wojski, krzywiąc się na myśl, że prawdopodobnie będzie musiał odmówić zatrudnienia w tak bogatym przybytku. Z podziwem oglądał pięknie rzeźbione drzwi wiodące do przestronnej izby gościnnej Kwiatu Paproci. Zbierało się już na wieczór, więc bogato urządzona sala oświetlona była wieloma kunsztownie rzeźbionymi lampkami i świecami. Stojkowi aż zakręciło się w głowie od ciepłego zapachu prawdziwego wosku. Nie był sobie w stanie wyobrazić, ile musiało kosztować samo oświetlenieizby.
Zawsze przyjazny Bogusz serdecznie witał się ze strażnikami pilnującymi wejścia i krzątającymi się po izbie kobietami. Jedna z uroczych dziewcząt poprowadziła ich ku wymoszczonej miękkimi poduszkamiławie.
– Nieźle, co? – Bogusz kordialnie poklepał Stojka po ramieniu i przysiadłobok.
– Aha – odparł wciąż oszołomiony przepychem wojski. – Duszka mnie zabije – dodał po chwili, przyjmując wypełniony piwem kubek z rąk uśmiechniętej promiennie młodejkobiety.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, sącząc doskonały, pienisty trunek. Bogusz wybijał stopą rytm radosnej, dobiegającej przez otwarte okiennice muzyki. Stojko zaciskał spocone dłonie na rzeźbionym drewnie kubka. Niemal podskoczył, kiedy jego towarzysz nagle poderwał się z miękkichpoduszek.
– Pani. – Olbrzym ukłonił się dwornie, pozdrawiając ubraną w ciemną sukniękobietę.
– Boguś! – wykrzyknęła kobieta, wyciągając ramiona ku wysokiemu mężczyźnie. – Co się tak kłaniasz? Przytulić mnie tu porządnieproszę!
Bogusz nie dał się prosić. Chwycił drobną kobietę, podrzucił ją lekko i złapał w powietrzu. Trzymając roześmianą niewiastę w wyciągniętych ramionach, obrócił się kilkakrotnie, po czym postawił ją delikatnie na ziemi. Śmieje się zupełnie jak Duszka – pomyślał Stojko, obserwując radosneprzywitanie.
– Tak już lepiej – rzekła rozpromienionakobieta.
– Zawsze do usług, pani – odparł Bogusz, kłaniając się razjeszcze.
– Już przestałbyś z tą panią – obruszyła się żartobliwie niewiasta. – Sarna! Sarna jestem, a nie jakaśpani!
Właścicielka Kwiatu Paproci była piękną kobietą. Delikatna sieć zmarszczek pokrywających jasną skórę nadawała jej twarzy dojrzałości, lecz nie ujmowała urody. Wąska krajka przytrzymywała ciemne, przetykane srebrem włosy. Zdobne klejnotami zausznice błyszczały w migoczącym świetle świec. Stojko nie wiedział wiele o kobiecych strojach, ale nie mógł nie zauważyć, że lśniący, ciemny materiał sukni oblekał smukłą sylwetkę Sarny jak druga skóra. Wojski poczuł napływający na twarz rumieniec, kiedy mimowolnie wyobraził sobie Duszkę ubraną w strój o tak dopasowanym kroju. Przełknął ślinę i odwrócił wzrok od oszałamiająco pięknej właścicielki domu uciech. Był całkowicie pewny, że żona nigdy nie pozwoli mu na przyjęcie pracy w KwieciePaproci.
– A to musi być twój przyjaciel – powiedziała Sarna, wskazującwojskiego.
– To jest właśnie Stojko – odparłBogusz.
– Pani. – Wojski podniósł się z miękkich poduszek i skłonił dwornie.
– Sarna. – Właścicielka Kwiatu Paproci odwzajemniła ukłon. – Ta cała «pani» mniepostarza!
– Sarno – odparł Stojko gładko. – Nie ma nic na tym świecie, co mogłoby zmącić tak wspaniałąurodę.
– Zatem twierdzicie, że wiek mąci urodę? – rzekła Sarna z rozbawieniem. – Jakież ciekawespostrzeżenie...
Zakłopotany Stojko odpowiedział milczeniem i jeszcze głębszym rumieńcem zawstydzenia. Zawsze doskonale radził sobie z gładkimi słowami. Musi być od tego zmartwienia już mi się w głowiemiesza...
– Wybacz, pani... – wydukał w końcu. – Nie to miałem namyśli.
Kobieta uśmiechnęła się pięknie, ukazując białe, równe zęby. Jej ciemne, niemal czarne oczy obserwowały Wojskiego spod długich rzęs. Pomimo ciemniejszych tęczówek i wytwornego ubrania Sarna wyglądała teraz zupełnie jak Duszka. Stojko mimowolnie zaczął zastanawiać się, czy nie zrobił ostatnio czegoś, co mogłoby rozgniewać żonę. Właśnie to robisz, głupi! – powiedział sobie w myślach, powstrzymując się od palnięcia się w czoło. Miał ochotę obrócić się na pięcie iwyjść.
– Oczywiście, że nie! – odparła przyjaźnie Sarna. – Tylko się z wamidroczę!
Kobieta wspięła się na palce, by pocałować policzekBogusza.
– Poczekaj tu, kochany, odprowadzę naszego gościa i zaraz będę z powrotem – powiedziała do olbrzyma, po czym zwróciła się ku wojskiemu. – Chodźcie, chodźcie, Stojko! Nie będziemy przecież rozmawiać o pracy w głównej izbie!
Zrezygnowany wojski pozwolił Sarnie prowadzić się ku prywatnym komnatom. Szli po grubych, miękkich kobiercach wyściełających długi korytarz. Uwieszona na jego ramieniu Sarna opowiadała historie wiszących na ścianach gobelinów. Pięknie haftowane materie niewątpliwie wyszły spod dłoni prawdziwych artystów, jednakże w ogóle nie interesowały Stojka. Ciężki zapach perfum i trajkotanie drobnej kobiety przyprawiały go o ból głowy. Już miał przeprosić Sarnę za pomyłkę i wrócić do domu, kiedy zatrzymali się przed drzwiami na końcu korytarza. Upewniwszy się, że są sami, właścicielka domu uciech wyciągnęła zza stanika metalowy klucz i otworzyła zamek. Wciąż trajkocząc, pchnęła Wojskiego przezdrzwi.
Znaleźli się w małej, skąpo oświetlonej izbie. Zdziwiony Stojko rozejrzał się po ciasnym pomieszczeniu. W kącie stały szczotki, miotły i wiadra. Aby uniknąć dotykania ponętnego ciała Sarny, musiał oprzeć się plecami o ścianę i wciągnąćbrzuch.
– Pani, to chyba jakaś pomyłka... – zaczął.
W odpowiedzi Sarna położyła palec na ustach, dając mu znać, by zachował ciszę. Zdawała się szukać czegoś w kącie izby. Po chwili dał się słyszeć suchy trzask i ściana za plecami Stojka cofnęła się pod jego ciężarem. Wojski wpadł do oświetlonej lampkami, zimnej, kamiennej komnaty. Drewniane przepierzenie zamknęło się za nim z cichymtrzaskiem.
– Wojski, jak miło cię w końcu poznać. – Okryta burym płaszczem postać wysunęła się z ciemnego kątakomnaty.
Stojko płynnym ruchem zwrócił się kunieznajomej.
– Ktoś ty? – zapytał, odruchowo lustrując otoczenie w poszukiwaniubroni.
Nieznajoma zsunęła kaptur. Wyglądała całkiem młodo, była najprawdopodobniej w wieku Piasta. Miała całkowicie białe oczy, które, choć powinny być ślepe, patrzyły na świat przenikliwymspojrzeniem.
– Jestem słowem Witii – powiedziała.
Stojko zacisnął usta i powstrzymał odruch padnięcia na kolana. Chociaż kobieta wyglądała i mówiła jak przyboczna, wcale nie znaczyło to, że musiała nią być. Bielmo pokrywające jej oczy mogło przecież świadczyć ochorobie albo nawet jakichś przeklętych czarach. Zawiódł Witię już raz i nie zamierzał powtórzyć tego błędu. Wrogowie Daboru będą się musieli bardziej postarać, żeby skłonić go dogadania.
– Jakiej Witii? – zapytał więc kpiąco. – Jeszcze żadna się nie raczyłaobjawić.
– Tej młodej dziewczyny, która pokonała czarownicę – odparła nieznajoma.
– Nie słyszałem. To jakieś nowewieści?
Białooka kobieta pokręciła głową, zirytowana uporem wojskiego. Westchnęła głęboko, przymknęła powieki i wyrównała oddech. Po chwili uniosła powieki, by spojrzeć na rozmówcę mieniącymi się wszystkimi kolorami tęczyoczami.
Bogom niech będą dzięki! – Oszołomiony Stojko padł na kolana. – Witia! Witia na mnie patrzy! Przepełniła go wszechogarniająca radość. Czuł się tak, jakby zobaczył słońce po długiej, niekończącej się nocy, jakby zobaczył deszcz po wielomiesięcznej suszy. To tęczowe spojrzenie było jedyną ważną rzeczą na całym świecie. Oprócz Witii i Daboru nic innego nie miało znaczenia. Jego żona, jego synowie, jego urząd, Zatonie – to wszystko było niczym. Mógł bez tego żyć. Ale bez łaski Witii był tylko nic nieznaczącympaprochem.
– Pani! – Skłonił się i przycisnął pięść do piersi, by przywitać godnie przywódczynię Daboru. – Witia widzi, a przyboczna głosi jejsłowo.
W tej samej chwili uświadomił sobie, jak bardzo zawiódł swą panią. Wychował zdradzieckiego syna. Nie wykonał najprostszego rozkazu. Opuścił posterunek. Nie zasłużył na łaskę jejspojrzenia.
– Wybacz! Wybacz pani! – wymamrotał, przełykając łzy wstydu. – Zawiodłem cię... Tak bardzo cię zawiodłem... Zaprawdę nie jestemgodny...
– Chrzesny – przyboczna zbliżyła się do wojskiego i delikatnie uniosła jego zapłakaną twarz – to Witia prosi cię o wybaczenie. Nikt nie powinien wykorzystywać rodzicielskiej miłości w ten sposób. Nie wyobrażam sobie nawet, przez co musieliście przejść wraz zżoną.
Stojko niepewnie uniósł wzrok. Barwy tęczy zniknęły z oczu kobiety, jednak Wojski wiedział, że wciąż przekazywała ona słowaWitii.
– Ale, pani! Mój syn zdradził. Moja własnakrew!
– Tego jeszcze nie wiemy, chrzesny – odparła przyboczna. – Podejrzewamy, że Piast mógł służyćDaborowi.
Oszołomiony Stojko przysiadł na piętach. Zmarszczył czoło i podrapał się pod opaską na oku. Nie zdradził? Po długich dniach obwiniania się i zwątpienia ta myśl wydawała się niemal zbyt wspaniała, aby byćprawdziwą.
– Z różnych względów oskarżenie Piasta było najlepszym sposobem, aby wydobyć go z lochów – tłumaczyła przyboczna. – Witia nakazała mi przyspieszyć jego skazanie i egzekucję. Jak się dzisiaj przekonaliśmy, miałarację.
– Witia wie... – wyszeptał Stojko nabożnymtonem.
– Już niedługo Saja przybędzie do Sławy – ciągnęła przyboczna. – Będzie mogła wtedy spojrzeć w serce twego syna. Przekonamy się, jakie były jego prawdziweintencje.
– Czyli Piast naprawdężyje?
– Żyje. – Białooka kobieta skinęła głową. – Rawa, jedna z jego przyjaciółek, wyprowadziła go w czasie Nocy Dnia. Piast jest teraz pod opieką zielarek, gdyż ludzie skarbnika podawali mu wiele odurzających ziół. RównieżSen.
Sen! – zaniepokoił się Stojko. Zanim został wojskim, spędził wiele lat w Drużynie Witii. Znał ten produkowany przez zielarki biały proszek aż za dobrze. Sen używany był przez żołnierzy tylko w ostateczności. Był bardzo silnym środkiem, tłumił największy ból spowodowany najstraszniejszymi ranami, ale w razie przedawkowania mógł sprowadzić sen wieczny. Był również bardzo uzależniający. Stojko nieraz widział dzielnych, nieulękłych wojów płaczących jak dzieci, błagających o najdrobniejszą szczyptęSnu.
– Zielarki są dobrej myśli – kontynuowała przyboczna. – Prawdopodobnie za dwa, trzy dni będziesz mógł go zobaczyć. Chcemy, abyś porozmawiał z nim i spróbował wyciągnąć od niego jak najwięcejinformacji.
Wojski skinął głową na znak, żerozumie.
– Dostaniesz pracę tu, u Sarny, jako pisarz. Kwiat Paproci jest odwiedzany przez wielu wysokiej rangi urzędników z Pałacu. Chcemy, abyś zwracał na nich baczną uwagę. Podejrzewamy, że niektórzy z nich mogą być lub byli w kontakcie zKalinem.
– Przeklęty zdrajca! – Stojko splunął z obrzydzeniem na samą myśl o żupanie Zatonia. – Bogom dziękować, że mu się na głowę w tych lasachrzuciło.
– Spróbuj zaprzyjaźnić się z nimi – ciągnęła przyboczna. – Nikt cię nie będzie winić, jeśli będziesz musiał mówić zdradliwe słowa o Witii czy Daborze. Może warto by było zasugerować, że wiesz coś o działalności syna. Tylko bądź ostrożny. Nie wiemy jeszcze, czy Piast to zdrajca czybohater.
Wojski w skupieniu słuchał poleceń. Był teraz najszczęśliwszym mężem w całym Daborze. Nie zdradził Witii. Wykonywał jej życzenia. Co więcej, ukochana przywódczyni powierzyła mu dalsze zadania. Ufałamu!
– Pozostaje tylko problem Duszki – podjęła przyboczna. – Nie chcemy trzymać matki z dala od syna, jednak nie wiemy, czy twoja żona będzie potrafiła utrzymaćtajemnicę.
Stojko zamyślił się. Duszka była wspaniałą kobietą. Była mądra, sprytna i wielokrotnie okazywała się dużo bardziej przewidująca od męża. Jednakże rzadko przejmowała się sprawami, które nie dotyczyły domu i rodziny. Jeśli jej synowie i mąż byli zdrowi i szczęśliwi, nie robiło jej specjalnej różnicy, czy mieszkała w Zatoniu, czy w Trybaldzie. Nie był pewny, czy Duszka będzie chciała uznać pierwszeństwo dobra Daboru ponad potrzebę widzenia się zsynem.
– Pozostawiam to twojemu uznaniu, chrzesny. – Przyboczna podniosła się i otuliła płaszczem. – Do zobaczenia wkrótce – rzuciła przez ramię i zniknęła w ciemnym kąciekomnaty.
***
Bezwładne ciało leżało na wąskiej leśnej ścieżce. Puste oczy wpatrywały się w widoczne pomiędzy gałęziami rozgwieżdżone niebo. Bez światła księżyca w głębi lasu panowała niemal nieprzenikniona ciemność, w której tylko nocne drapieżniki mogłyby dostrzec utkaną z szalejących czarnych płomieni sylwetkę, pochyloną troskliwie nad ciałemdziewczyny.
Malina – szeptały liście. – Wstań, siostro...
Bezwładne ciało pozostało nieruchome. Tylko lekko unosząca się pierś wskazywała, że dziewczyna wciąż jeszcze żyje. Nie tak dawno temu szła z grupą gniewnych ludzi. Ale, osłabiona i zobojętniała, nie dała rady za nimi nadążyć. Zmęczona, położyła się do snu na tej leśnej ścieżce. Gniewni ludzie deptali po niej i kopali ją. Nikt nie pochylił się, by jej pomóc. Więczostała.
Malina – nalegały liście. – Wstań...
Dziewczyna milczała. Utkany z czarnych płomieni cień gniewnie odgonił gromadzące się wokół drapieżniki. Jego wyciągnięta dłoń sięgnęła w czający się pod konarami drzew mrok. Po chwili silne ramię uniosło się, dzierżąc wykuty z ciemności młot. Smolisty obuch uderzył głucho w udeptaną niezliczonymi stopamiziemię.
Malina – szeptały liście. – Siostro, wstań!
Ciało dziewczyny pozostało na ziemi. Mroczna postać podniosła się i cofnęła w cień drzew. Czekała.
Gdzieś z głębi lasu dało się słyszeć perlisty, dziewczęcy śmiech. Wkrótce ciemność panująca pod gęstymi koronami drzew wypełniła się utkanymi ze światła cieniami. Smukłe sylwetki tancerek pochyliły się z ciekawością nad wychłodzonym ciałem. Długie palce dotknęły bladych policzków. Pod delikatnym dotykiem skóra dziewczyny rozjarzyła się siecią ognistych linii. Utkane ze światła cienie pociągały za płomienne nici, poruszały palce, ramiona i stopy, jakby bawiły się tą ludzką marionetką. W końcu nauczyły bezwładne ciało kroków tańca. Radośnie, wirując wokół nowej zabawki, oddaliły się wlas.
Z wyjątkiem kraju Witii wszystkie inne porty na morzu i rzekach haracz bezlitosnym Trogeńczykom płacą
Khaleel al Nimh „Opowieści z dróg itraktów”
Stolica wysp Trogen opustoszała. Wszyscy mieszkańcy Hjalmu wylegli na pobliski płaskowyż, na którym odbywała się Fraga, wiec Żeglarzy. Wokół ustawionych na kształt okrętu monolitów rozstawiono stoły i rozpalono ogniska. Zewsząd dobiegały śpiewy i radosna, skoczna muzyka. Żeglarze nie tylko świętowali powrót Słońca, ale również chwalili imię Witii, która wspaniałomyślnie wysłuchała ich błagań i swą niepojętą mocą przywróciła światło dnia. Wznoszono kielichy na zdrowie ragany Frigg, która wraz ze swoim ludem padła na kolana przed Witią i pomogła wybłagać przywrócenie Słońca. Wszędzie również dało się słyszeć przekleństwa kierowane ku starym hogerom, których pycha i zachłanność tak bardzo rozgniewały władczynięDaboru.
Po długim popołudniu wypełnionym przyjmowaniem darów i hołdów Saja miała dosyć. Była bardzo zmęczona. Miała dwanaście lat, była sierotą i od zaledwie kilku tygodni – Witią. Podróżowała przez pół Daboru i całe Morze Północne, aby zdążyć na wiec Żeglarzy. Od tygodni każdą wolną chwilę spędzała na planowaniu i przygotowaniach do Fragi. Naiwnie wyobrażała sobie, że po Nocy Dnia będzie mogław końcu odpocząć. Odpocząć... – pomyślała kwaśno, tłumiąc ziewanie. Plecy i pupa bolały ją niemiłosiernie od długiego siedzenia, a na dodatek męczyły ją wyrzuty sumienia z powodu Stojka, wojskiego Zatonia. Widziała go tylko przez krótką chwilę oczami przybocznej Lubiny, jednak to wystarczyło, aby uświadomiła sobie, jak bardzo skrzywdziła tego bogom ducha winnego męża. Uczyniła go chrzesnym, zmieniła jego umysł tak, aby Witia i Dabor były najważniejszymi wartościami w jego życiu. Głęboko współczuła żonie i synom Stojka i modliła się, aby kiedyś jejwybaczyli.
Dar Witii umożliwiał Sai pozostawanie w kontakcie z przodkiniami. Zwykle doświadczenia i rady przebywających w zaświatach kobiet z rodu Drewian były bardzo pomocne, teraz jednak doprowadzały ją do szału. Lida, jej matka, pocieszała ją, zapewniając, że nikt nigdy nie dowie się, czemu Stojko się zmienił. Wena, babka Sai, bagatelizowała zmartwienia wnuczki, twierdząc, że rolą Witii jest podejmowanie trudnych decyzji. W rezultacie wysiłków matki i babki Saja pochmurniała coraz bardziej. Wypełniona głosami przodkiń głowa pulsowała już tępym bólem, kiedy do kakofonii głosów dołączyły radosne okrzykiIoni:
– Dziewczyny! Dziewczyny! Słuchajcie! Ałun rozwaliłaVeita!
– Ałun Drewian – podpowiedziały opiekujące się Drzewem Wspomnień rusałki. – Córka Sarny Drewian i Gerarda Halle, obecnie znana jako Beata Straube von Walden, Grafini…
– Dzięki, siostry – Saja ze zbolałą miną przerwała potok informacji. – To na raziewystarczy.
– Co?! – wykrzyknęła Wena. – Jak to rozwaliłaVeita?!
– Już wam pokazuję! – odparła podekscytowanaIoni.
Proszę nie… – pomyślała umęczona Saja, pilnując, aby przodkinie tych myśli nie słyszały. Fala obrazów błyskających w jej umyśle była ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnęła. Zwłaszcza że wieści z Trybaldu wywołały jeszcze większe wzburzenie głosów w zbolałejgłowie.
– Myślisz, że go to zabiło? – pytałaWena.
– Igły to może i nie, ale tyle Snu na pewno! Toż to by ululało z dziesięciu chłopa! – przekonywałaIoni.
– W nos może i tak, ale w gębę? – Babka Sai nie wydawała się byćprzekonana.
– Oleny trzeba zapytać – zasugerowałaLida.
– Olena! Olena! – wydzierała sięIoni.
Saja westchnęła głęboko i sięgnęła po wypełniony piwem puchar. Wiedziała, że powinna przejąć się przyniesionymi przez Ioni nowinami, ale po długim popołudniu spędzonym na przyjmowaniu hołdów i wyglądaniu dostojnie, była po prostu zbyt znużona. Poza tym nie widziała specjalnie sensu we wtrącaniu się w dyskusję o ranach Veita. Nie wydawało jej się, aby przodkinie potrzebowały dodatkowegorozmówcy.
– Czy chciałabyś się udać na spoczynek, Witio? – zapytała siedząca obok Sai raganaFrigg.
– Z przyjemnością – powiedziała Saja ze szczerymuśmiechem.
Duchowa przywódczyni Żeglarzy nie wydawała się świadoma poruszenia panującego w głowie Witii. Choć sama pochodziła z rodu Drewian, nie miała kontaktu z zaświatami. Przed kilkoma latami odrzuciła oferowany jej tron Daboru i tym samym stała się swego rodzaju czarną owcą rodziny, z którą tylko Ioni utrzymywała znajomość. Reszta przodkiń zachowywała się tak, jakby przywódczyni Żeglarzy w ogóle nie istniała. Saja podejrzewała, że gdyby nie wpływy, jakie Frigg miała na wyspach Trogen, ród Drewian całkowicie by się jejwyrzekł.
Młoda Witia podniosła się z kamiennej ławy i podążyła za raganą. Odetchnęła z ulgą, zauważając, że głosy przodkiń ucichły. Przez chwilę zastanawiała się, co powiedziała Olena w kwestii śmiertelności podanej Veitowi dawki Snu, ale doszła do wniosku, że niespecjalnie ją to obchodzi. Wcześniej czy później i tak mi powiedzą… – pomyślała, obchodząc ogromny stos darów Żeglarzy. – Czy tego chcę, czynie...
Trogeńczycy obdarowali ją mnóstwem cennych przedmiotów, takich jak zdobione skrzynie, haftowane złotem suknie czy wyszukane gobeliny, uwolnili wszystkich Daborczyków przetrzymywanych na wyspach, a na dodatek dorzucili jeszcze tuzin zamorskich niewolników. Na widok Daborczyków wzburzona Saja zapragnęła na nowo uwolnić rusałki i posłać te żądne krwi demony nie tylko na zadufanych w sobie hogerów, ale na wszystkich zgromadzonych Żeglarzy. Gdyby nie interwencja ragany Frigg i zdecydowany sprzeciw przodkiń, radosna uczta zmieniłaby się w prawdziwą rzeź. Frigg zapewniała, że Daborczycy, podobnie jak pozostali niewolnicy, trafili na wyspy Trogen jako haracz z nadmorskich miast Cesarstwa i traktowani byli przez Trogeńczyków lepiej niż w Hemarze. Pod wpływem tych zapewnień, Saja uspokoiła się nieco i chwilowo porzuciła temat, by uniknąć dalszychkłótni.
– Będzie trzeba pewnie ze trzy statki, żeby przewieźć to wszystko do Daboru – zagaiłaLida.
– Bogowie, znowu się zaczyna… – pomyślała Saja zezrezygnowaniem.
– Niewolnicy się przydadzą – dodała Wena. – W polu mogą robić, waływzmacniać.
– Ile razy mam mówić, że nie przyjmiemy niewolników! – obruszyła się Saja. – Nie zgadzamsię!
– Nie możemy ich nie przyjąć – poprawiła ją babka. – Jeszcze Trogeńczycy pomyślą, że ich dary nam nie wsmak.
– Dary w smak, ale nie niewolnicy! Jak w ogóle można darować komuś ludzi?! – upierała się dziewczyna. – Trzeba ichuwolnić.
– To ich znowu połapią! – denerwowała się Wena. – Na jakim ty świecie żyjesz, dziewczyno?!
Znużona Saja westchnęła ciężko i przymknęła oczy. Co je ugryzło?! – zastanawiała się. – Nie mogą przestaćjazgotać?
– Już nie marudź, wnuczko – odezwała się surowo Wena. – Któregoś dnia docenisz radęstarszych...
– Mamo! – wtrąciła Lida, matka Sai. – Dajże dziewczyniespokój!
– Mamo, babciu, proszę... – Saja z wysiłkiem powstrzymała się od krzyku. – Pokłócicie się innym razem. Ja naprawdę potrzebuję trochęciszy.
– A może byś się w końcu zaczęła przyzwyczajać do bycia Witią, co? – odparła nieustępliwie Wena. – Zaledwie jedno popołudnie urzędowych wystąpień i już potrzebujesz odpoczynku. Jak...
– Mamo! – Lida stanęła w obroniecórki.
Saja z trudem zmusiła się do spokoju. Doświadczenia ostatnich tygodni nauczyły ją, by traktować duchy przodków z szacunkiem. Głosy z zaświatów potrafiły być bardzo denerwujące, ale mimo wszystko były przydatne. Jesteś Witią – powiedziała sobie z determinacją. – Weź się w garść. Podniosła wysoko głowę, zacisnęła usta i ignorując kłótnie przodkiń, ruszyła przed siebie. Tuż za nią podążyła wsparta na kosturze zielarka. Korowi, członkowie osobistej straży Witii, otaczali Saję ochronnym kręgiem. Ich szerokie tarcze tłumiły nieco odgłosy radosnej wrzawy świętujących Trogeńczyków. Ragana Frigg pewnym krokiem prowadziła orszak Witii ku brzegowi morza, z daleka od wrzawy rozbawionegotłumu.
– Jeden korowy nam tutaj wystarczy – oznajmiła zielarka Raja, kiedy oddalili się już na znaczną odległość od pola Fragi. – Reszta może zająć się szykowaniem łodzi najutro.
– Myślałam, że udajemy się na odpoczynek? – Saja zatrzymała się i spojrzała na staruchępytająco.
– Na odpoczynek! – zakpiła Wena. – Od kiedy to Witiaodpoczywa?!
– Miałam nadzieję, Witio, że będziemy mogły porozmawiać, zanim odpłyniesz do Daboru – powiedziałaFrigg.
– Na co czekacie? – rzuciła zielarka ku czterem dzierżącym tarczemężczyznom.
Korowi stali niewzruszeni. Miro spojrzał kątem oka ku Witii. Przez chwilę na jego ogorzałej twarzy widać było rozbawienie. Stojący u jego boku wilk Skra leniwie machał ogonem. Na co oni czekają? – zastanawiała sięSaja.
– To są twoi korowi – tłumaczyła Lida. – Słuchają tylkociebie.
– Mam ich odesłać? – zapytała Sajaniepewnie.
– A na co ci czterech? – zirytowała się Wena. – Masz zielarkę, jakby co, da sobie radę zraganą.
Saja przymknęła zmęczone oczy i rozmasowała skronie. Ból głowy stawał się niemal nie do zniesienia. Ciężkie zausznice doprowadzały ją do szału. Poirytowana zdjęła opaskę podtrzymującą włosy i klnąc pod nosem, wcisnęła ją za pas. W końcu podniosła wzrok i otworzyła usta, chcąc zwrócić się doMira.
– Mów do Senka, on ma starszeństwo – poprawiła jąbabka.
– Pewnie, parchy, wszystko robię źle... – wymruczała rozdrażniona Saja, po czym zwróciła się do krępego korowego. – Senko, mógłbyś, proszę, zająć się przygotowaniemłodzi?
– Pani! – Senko przycisnął pięść do piersi i skłonił się zszacunkiem.
Wsparta się na kosturze starucha przewróciła oczami. Jeszcze ta się będzie boczyć... – pomyślała ze zrezygnowaniemSaja.
– Nic jej nie będzie, Witio – usłyszała łagodny głos zielarkiOleny.
No i, parchy, trzecia w mojej głowie – zakl