Zmora - Hans Fallada - ebook + książka

Zmora ebook

Hans Fallada

4,7
31,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsze polskie wydanie niemal zapomnianej powieści Hansa Fallady! Głęboko poruszające świadectwo klęski lat 1945–1946 Prawdziwe arcydzieło! Niezwykle wnikliwa książka o czasie zamętu, dzielącym wojnę i pokój na meklemburskiej prowincji, a szczególnie w ukaranym za swe historyczne przewinienia Berlinie. Kwiecień 1945 roku. Wojna dobiegła końca, lecz doktora Dolla, pisarza, prześladują nocami koszmarne wspomnienia bombardowań. Próbuje się uporać z gnębiącą go zmorą współwiny, ale, jako burmistrz niewielkiego miasteczka z nadania czerwonoarmistów, z dnia na dzień traci tylko wiarę w możliwość wymazania grzechów swojego narodu. Udręka wpędza mężczyznę w załamanie nerwowe – Doll trafia do szpitala, szuka też ukojenia w narkotykowym odurzeniu. Wśród chaosu panującego w Berlinie, mieście zniszczonym przez wojnę i poddanym dyktatowi czarnego rynku, co rusz traci z oczu swą młodą, uzależnioną od morfiny żonę. Wie, że musi walczyć nie tylko o własne życie, a jedynie miłość może zapewnić przetrwanie. „Książka nad wyraz szczera, prawdziwy dokument ludzkich losów”. Frankfurter Neue Presse „Mistrzowsko nakreślone ostatnie chwile wojennej traumy”. Zwiebelfisch

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 334

Oceny
4,7 (7 ocen)
5
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału:

DER ALPDRUCK. Roman

Copyright © Aufbau Verlag GmbH & Co. KG, Berlin 1947 and 2009

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Zdjęcie na okładce: © GettyImages/Hulton Archive

Wykonanie okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Marta Chmarzyńska, Małgorzata Hordyńska

ISBN: 978-83-7999-782-4

Tłumaczenie niniejszej pozycji otrzymało wsparcie finansowe Instytutu Goethego ufundowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych Niemiec.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Od wydawcy

Kiedy wydawnictwo Aufbau Verlag opublikowało jesienią 1947 roku przedostatnią książkę Hansa Fallady Zmora, mimo usilnych rekomendacji oraz wykorzystania wszelkich międzynarodowych kontaktów ogłoszono drukiem jedynie przekłady na francuski, norweski, włoski i serbsko-chorwacki – choć wcześniej nakładem rozmaitych zagranicznych wydawców Fallady ukazały się niezliczone tłumaczenia jego książek. Podobnie jak angielskie wydawnictwo Putnam postąpiło wobec Każdy umiera w samotności, współcześni wydawcy uznali tę powieść za słabsze dzieło cieszącego się ongiś powodzeniem pisarza, autora Co dalej, szary człowieku? tudzież innych światowych bestsellerów, artysty, którego śmierć opłakiwano, mógłby on bowiem, gdyby ofiarowano mu stosowny czas życia, stworzyć kolejne arcydzieła.

Już w przypadku Każdy umiera w samotności potomność była jednak zgoła odmiennego zdania. Właśnie owo ostatnie dzieło, przyjęte z początku raczej powściągliwie, po sześćdziesięciu latach stało się najbardziej znaną w świecie książką Fallady, która w sposób trwały zmieniła nadto spojrzenie na jej autora, a po części także na Niemcy. Należy się zastanowić, czy podobnej reakcji można się spodziewać po publikacji Zmory – książki, nad którą Fallada pracował tuż po klęsce nazistowskich Niemiec, między lutym i sierpniem 1946 roku, będąc przez pewien czas pacjentem sanatoriów i szpitali, utworu, bez „uporania się” z którym nie mógłby wedle własnych słów podjąć następnego tematu. Już wówczas zaczął wertować akta Gestapo, z których zaczerpnął materiał do Każdy umiera w samotności, niemniej dopiero po ukończeniu Zmory zdołał przemienić owe wstrząsające, jedyne w swoim rodzaju dokumenty w powieściową fabułę.

Z jakiego powodu po spektakularnym późnym sukcesie Każdy umiera w samotności, książki, w której Hans Fallada, kreśląc historię bezsensownego na pozór oporu maluczkich, dostarcza ważkiego, bezwzględnego opisu moralnej ambiwalencji całego społeczeństwa, należałoby teraz przedłożyć powieść (a jako czytelnik: powieść przeczytać), która – jak donosiły głosy krytyków po jej opublikowaniu – „jako swego rodzaju charakterologiczna autobiografia nie mogła stać się źródłem czystej czytelniczej przyjemności” („Schwäbisches Tagblatt”), została odebrana jako „przyznanie się do własnych ludzkich słabości” tudzież jako „dokument historii Niemiec po ich głębokim upadku” („Leipziger Zeitung”), wreszcie jako „opowieść spisana bez odpowiedniego dystansu wobec przerażających wojennych wydarzeń” („Freie Presse”)?

Znakomite holenderskie wydawnictwo Cossee w ogóle nie zaprzątało sobie głowy tym pytaniem, lecz opublikowało Zmorę wraz z innymi znaczącymi późnymi dziełami Fallady, z którymi książka ta jest powiązana ze względu na swą genezę i treść: W moim obcym kraju. Dziennik więzienny 1944, Pijak orazKażdy umiera w samotności. Wydawca postąpił słusznie, gdyż powieść ta dzięki bezpośrednim obserwacjom z dawno wyrugowanego okresu niemieckiej historii – z owego zawieszonego, przez nic już albo nic jeszcze na powrót niespojonego czasu pomiędzy końcem starego, złego porządku a powolnymi narodzinami nowego – wypełnia lukę, której znacznie obszerniejsze i bardziej dalekosiężne utwory, jak wydany w 1946 roku Das gute Recht Kasimira Edschmida, wypełnić nie zdołały. Rzecz dotyczy prowincji (w tym przypadku: meklemburskiej), znajdującej się raczej na peryferiach zainteresowań literackich twórców podejmujących ówczesną tematykę; w szczególny zaś sposób dotyczy ona Berlina, scenerii ostatnich miesięcy życia Fallady, miasta ukaranego za jego historyczne przewiny, którego mieszkańcy, podobnie jak sam autor, z początku zdezorientowani, później zmuszeni przez okoliczności, z coraz większym uporem walczą o przetrwanie.

Człowiek w owym czasie uwięziony, autor pochłonięty osobistym zmaganiem o przeżycie, o postawę, o wyrobienie sobie stanowiska w kwestii własnej winy, zdołał dokonać rzeczy niezwykłej – bodaj najlepiej wyraził to słowami autor jego nekrologu Johannes R. Becher (który w niniejszej książce pojawia się jako orędownik Dolla, Granzow): „Sprzeczność, którą ucieleśniał, nie miała charakteru prywatnego. W stanach duchowego kryzysu ucieleśniał sobą, wyrażał sytuację całych Niemiec”. W przypadku żadnego innego utworu Fallady stwierdzenie to nie jest bardziej uzasadnione.

Gdy od ulepionego z osobistych przeżyć Fallady protagonisty, pisarza doktora Dolla, dowiadujemy się, że wypełnia go „uczucie najbardziej bezradnego wstydu, ustępujące często długim okresom najdotkliwszej apatii”, owa indywidualna duchowa konstytucja Hansa Fallady jest wspólna całemu społeczeństwu, żyjącemu w stanie wyjątkowym. Czyż istnieje bardziej imponujące, niezmącone wejrzenie w życie duchowe, w trudny proces poznawczy ówczesnego Niemca, który nie popierał co prawda nazistów, lecz żadnych też działań przeciw nim nie podjął, godząc się, na ile to możliwe, ze swym losem, niż w następującej scenie? Doll sądzi, że z radością powita rosyjskich okupantów jako długo wyczekiwanych wyzwolicieli, nim w końcu zrozumie: „Był Niemcem, należał więc do najbardziej znienawidzonego i pogardzanego narodu na całej kuli ziemskiej! […] Doll zdał sobie naraz sprawę, że prawdopodobnie życia mu nie starczy, by doczekać chwili oczyszczenia niemieckiego imienia w oczach świata, że być może jego własne dzieci i wnuki będą musiały żyć z piętnem hańby swych ojców”.

Tragiczne obserwacje, jak opis rodziny aptekarza, która przetrwała wszelkie okropności, a teraz ze strachu przed zwycięzcami usiłuje odebrać sobie życie, mieszają się z obrazami dnia powszedniego, świadczącymi o tym, że każdy, kto wyjechał na jakiś czas z Berlina, po powrocie nie potrafi się w nim na nowo odnaleźć, gdyż w owym zuniformizowanym, zrujnowanym krajobrazie zniknęły wszystkie znaczące punkty orientacyjne. Bezlitosnym wzrokiem spogląda Fallada na wszechobecną nędzę, która stała się także i jego udziałem: „Doll nie zdołał jednak przewidzieć jednego: że ponownie zatraci w sobie poczucie własnej wartości […] Nadzy winni tam stać, wyzuci z wszystkiego, w obliczu kłamstw, które przez całe życie wtłaczano im do głów jako najświętszą prawdę i mądrość, winni utracić cały swój skarb miłości i nienawiści, wspomnień, poczucia własnej wartości, godności”. Bez ogródek przedstawia narkotykowe ekscesy Dolla i Almy, czerpiąc wyraźnie z własnych doświadczeń. Pojawiają się poruszające, wzbudzające niekiedy współczucie, to znów niezrównanie komiczne opisy, jak wówczas, gdy Doll i Alma podstępnie, a nawet bezwstydnie targują się o kolejne „dawki” w klinikach albo u miejscowych lekarzy (wspomnieć warto gościnny występ Gottfrieda Benna w roli „pergaminowego doktora” nazwiskiem Pernies). Z niezwykłą empatią portretuje Fallada także maluczkich, na przykład dobroduszną, uczynną panią Minus, która pewnego razu wspaniałomyślnie napełnia w swym sklepie torby żywnością, nie pobierając stosownych kartek, gdzie indziej zaś skłania się do jakże dla siebie typowego koloryzowania, w szczególności w odniesieniu do Almy. Na początku na przykład niewinnie usiłuje ona zdobyć „swój środek na dolegliwości żółciowe” (czytaj: uzależniona potrzebuje kolejnej dawki morfiny).

Zarazem jednak owa właściwa narratorowi skłonność do upiększania, obecna niemal w całym inspirowanym autobiograficznie dziele Fallady, wychodzi tak powieściopisarzowi, jak i czytelnikowi na dobre. Z pewnością ucieszy go poniższa drobna scena: Siedząc w tramwaju, Doll uparcie się wzbrania zamienić choćby słowo z własną żoną, która miast leczyć się ze swego uzależnienia, woli z niczego nie rezygnować. Oboje znajdują miejsca naprzeciw starszej kobiety, którą irytuje zachowanie Almy, beztrosko palącej w wagoniku papierosa. Słysząc okrzyk starej: „Ech, te wyfiokowane baby!”, Alma odparowuje: „Ech, te durne stare próchna!”. A wtedy wszyscy wybuchają śmiechem, jeden z pasażerów tupie nawet z zadowolenia nogami. I dalej czytamy: „Po owym intermezzo stosunki między małżonkami znów układały się jak najlepiej”. Wrodzony talent narracyjny Fallady objawia się nawet pośród nędzy i zgliszczy Berlina.

To dzięki temu zniechęcającą rzeczywistość czyni na wskroś znośną – dla czytelnika, dla siebie? Dla Fallady, dla Dolla czas ten był w każdym razie trudny do zniesienia: „Wkrótce przyjdzie nam pewnie umrzeć, lecz w wielkim mieście można to zrobić w najmniej zauważalny i najwygodniejszy sposób. Pomyśl tylko o gazie!”. Nawet w tym przypadku pojawia się u Fallady drobna tragikomedia: „Tylko jak to zrobić? Trucizna jest dla nas nieosiągalna. Woda? Za dobrze oboje pływamy. Stryczek? Odrażające! Gaz – ale nie mamy już nawet kuchni z gazową kuchenką”. Na przekór wszystkiemu wkrótce potem pojawia się na horyzoncie promyk nadziei, drobny błysk optymizmu: „A jednak świat na zewnątrz, ten niesamowicie wielki, zagmatwany Berlin jest taki cudowny, wciąż pełen cudów!”.

Owe spotykane wyłącznie u Fallady fragmenty, tworzące mocną książkę o słabym człowieku, sprawiły, że odradzająca się ówczesna felietonistyka nie mogła mu odmówić respektu. Berliński „Tagesspiegel” pisał: „Zmora jest symbolem wydarzeń, jakie rozegrały się w Niemczech po kapitulacji”. „Berliner Zeitung”: „Wycinek skondensowanej rzeczywistości historycznej o ponadindywidualnej wartości […]. Nie trzeba dodawać, że książka jest napisana w sposób zajmujący i żywy”. „Frankfurter Neue Presse”: „Książka nad wyraz szczera, prawdziwy dokument ludzkich losów”. „Norddeutsche Zeitung”: „Zmora stanowi kwintesencję opinii Fallady, że to nie ruiny są ważne, że chodzi wyłącznie o życie”. Najlepiej podsumowuje to „Zwiebelfisch”: „W swojej znakomitej książce Hans Fallada kreśli obraz zniechęcenia, apatii Niemców. W sposób mistrzowski przedstawia ostatnie miesiące doświadczeń wojennych, koniec wojny, wkroczenie oddziałów radzieckich, «mieszczański» świat w jego przystosowywaniu się do nowego otoczenia, moralny upadek społeczeństwa”.

Sam Fallada dokonał jednego z owych cudów, którymi jego zdaniem wypełniony był w tamtych dniach Berlin. Ukończył rozstrzygające o jego późniejszej sławie dzieła Zmora orazKażdy umiera w samotności. Zanim jednak ukazały się drukiem, Rudolf Ditzen zmarł 5 lutego 1947 roku wskutek ostrej niewydolności serca. Był u kresu sił.

„Das Schwäbische Tagblatt” ubolewał przy okazji pierwszego wydania Zmory, że znakomity, wstrząsający nekrolog Bechera, napisany po śmierci przyjaciela pisarza, został (podobnie jak w obecnym wydaniu) przedrukowany na końcu tomu – „lepiej gdyby widniał jako przedmowa”. Niniejsze słowo wstępne pragnie zadośćuczynić wyrażonemu tu pragnieniu – nawet jeśli dystans czasowy ułatwia dzisiejszemu czytelnikowi właściwy osąd dzieła. Osobista bezpośredniość tej „mocnej książki, wiele nam, bardzo wiele mówiącej o samym autorze” (jak się wyraził ówczesny kierownik Aufbau Verlag, Erich Wendt), skraca ów dystans w sposób, jaki potrafi jedynie wybitna literatura. Takiej literatury nie wolno przed czytelnikiem ukrywać, nawet jeśli zyska on głębsze niż zazwyczaj wejrzenie w ludzkie otchłanie cenionego przez siebie autora. Tylko tak bowiem w sposób decydujący zbliżymy się do odpowiedzi na elementarne pytanie: Jak świat zbezczeszczony i zhańbiony na powrót uczynić szczęśliwym?

Nele Holdack

René Strien

Berlin, kwiecień 2014 roku

Przedmowa

Autor niniejszej powieści w żadnej mierze nie jest zadowolony z tego, co napisał na kolejnych stronicach książki, którą otwiera oto przed sobą czytelnik. Tworząc jej plan, roił sobie, że oprócz porażek powszedniego życia, depresji, dolegliwości, zniechęcenia – słowem: wszelkich owych zjawisk, jakie w sposób nieunikniony zrodziło w życiu każdego Niemca zakończenie tej okropnej wojny, będzie mógł także dać wyraz przejawom rozkwitu. Bohaterskie czyny, wypełnione nadzieją godziny nie były mu jednak sądzone. Książka ta pozostała w gruncie rzeczy chorobliwą relacją, historią apatii, jaka zawładnęła większą, a przede wszystkim bardziej przyzwoitą częścią niemieckiego społeczeństwa w kwietniu roku 1945, apatii, z której wielu po dziś dzień się nie otrząsnęło.

Powód, dla którego nie potrafił tego zmienić, nie zdołał tchnąć w tę powieść lekkości i pogody ducha, nie leży wyłącznie po stronie autora i sposobu, w jaki postrzega on rzeczy, kryje się raczej w ogólnej sytuacji niemieckiego narodu, którą dziś jeszcze, pięć ćwierci roku po zakończeniu działań wojennych, wciąż spowija posępny mrok.

Jeśli mimo owych braków powieść zostaje przedstawiona publiczności, to dlatego, że jest to być może „document humain”, możliwie zgodna z prawdą relacja o tym, co niemieccy obywatele odczuwali, wycierpieli, czynili od kwietnia aż do lata roku 1945. Może już niedługo nie sposób będzie pojąć odrętwienia i bezwładu, które jakże fatalnie zawładnęły pierwszym rokiem po zakończeniu wojny. A zatem jest to historia o chorobie, żadne tam dzieło sztuki – wybaczcie! (Również autor nie potrafił inaczej, on także był „sparaliżowany”).

Wspomnieliśmy przed chwilą o „zgodnej z prawdą relacji”. Nic wszakże z tego, co zostało opisane na poniższych stronicach, nie potoczyło się w sposób, w jaki to przedstawiono. Choćby ze względu na swą objętość książka niniejsza nie może opowiedzieć wszystkiego, co się wydarzyło. Wciąż trzeba było dokonywać wyborów, relacjonowanych zdarzeń nie można było przedstawić w formie czysto opisowej, należało je przetworzyć. Nie oznacza to jednak, że całość nie może być przez to „prawdziwa”: wszystko, o czym tu opowiedziano, mogło się wydarzyć, choć składa się na powieść, a więc wytwór wyobraźni.

To samo należy stwierdzić o przedstawionych postaciach – żadna z nich nie istnieje poza ramami tej książki, w sposób, w jaki ją odmalowano. Podobnie jak zdarzenia, także i postacie musiały zostać podporządkowane regułom narracji. Niektóre zostały zmyślone, inne zaś ulepione z wielu rozmaitych fragmentów.

Pisanie tej powieści nie przyniosło autorowi radości, książka ta wydaje mu się jednak ważna. Nieustannie, wśród wzlotów i upadków, za istotne uważał to, co przeżywano po zakończeniu wojny, tak w sferze realnej, jak duchowej. Niemal wszyscy utracili wiarę, a mimo to w końcu odnaleźli nieco otuchy i nadziei – o tym właśnie można przeczytać na kolejnych stronicach.

H.F.

Berlin, sierpień 1946 roku

Część pierwszaUpadek

ROZDZIAŁ PIERWSZYPierwsze złudzenie

W tamte noce, w czas wielkiej klęski, doktora Dolla, skoro tylko udało mu się zasnąć, wciąż nawiedzał ten sam senny koszmar. Niewiele spali w tamte pierwsze noce, zdjęci strachem wciąż wyczekiwali jakiegoś zagrożenia, czy to dla ciała, czy dla duszy. Noc dawno już zapadła – po dniu wypełnionym udręką – a oni nadal siedzieli przy oknach i spoglądali na skrawek łąki, zarośla, wąski cementowy chodnik, czy aby nie zbliża się wróg, aż w obolałych ich oczach wszystko zlewało się w jedno i niczego nie mogli już dojrzeć.

Często któreś z nich pytało:

– Czy nie powinniśmy położyć się spać?

Zazwyczaj nikt jednak nie odpowiadał, siedzieli więc nadal, patrząc przed siebie i odczuwając strach. A wtedy doktora Dolla dopadał nagle sen, niczym zbójca, którego wielka dłoń kładzie się duszącym uściskiem na twarzy. Albo jak gęsta pajęcza sieć, wnikająca z każdym oddechem w głąb gardła, obezwładniając świadomość. Zmora…

Zasnąć w ten sposób było nie lada udręką, zaraz potem nawiedzał go senny koszmar, zawsze ten sam. Oto co śnił Doll.

Leżał na dnie ogromnego leja powstałego wskutek wybuchu bomby, na plecach, z ramionami przyciśniętymi do boków, w wilgotnej żółtej glinie. Nie poruszając głową, mógł dojrzeć zwalone do wnętrza leja pnie drzew, a także fasady domów z pustymi otworami po oknach, za którymi nie było już nic. Czasem dręczyła Dolla obawa, że mogłyby zapaść się głębiej i go przygnieść, nigdy jednak żadna z tych groźnych ruin nie zmieniła swego położenia.

Nękała go także myśl, że zaleją go tysiące wodnych żył i źródeł, i wypełnią mu usta żółtą glinianą mazią. Nie było przed tym ucieczki, Doll wiedział bowiem, że o własnych siłach nigdy z dna krateru wydostać się nie zdoła. A jednak również i ta obawa była bezpodstawna, gdyż nie słyszał szumu źródeł ani plusku wody, w tym ogromnym zagłębieniu panowała śmiertelna cisza.

Także i trzecie nurtujące go wrażenie było jedynie iluzją: po niebie nad lejem ciągnęły nieprzerwanie olbrzymie czeredy kruków i wron. Przeszywał go strach, że mogłyby dostrzec leżącą w gliniastej ziemi ofiarę. Nic z tego, wciąż panowała absolutna cisza, stada ptactwa istniały wyłącznie w jego wyobraźni, musiałby przecież dosłyszeć przynajmniej odgłosy ich krakania.

Dwie inne rzeczy nie były jednak urojeniami, dobrze o tym wiedział. Jedną z nich była świadomość, że wreszcie nastał pokój. Bomby nie przeszywały już z przeraźliwym świstem powietrza, nie huknął ani jeden wystrzał. Zapanował pokój, wokół zaległa cisza. Ostatnia ogromna eksplozja strąciła go na gliniane dno tego leja. Nie leżał tam sam. Choć nie dosłyszał żadnego odgłosu ani nie dostrzegł niczego poza tym, co opisano, wiedział jednak, że wraz z nim leży tam cała jego rodzina i cały naród niemiecki, i wszystkie narody Europy, wszyscy równie bezsilni, równie bezbronni jak on, wszyscy gnębieni tymi samymi lękami.

W tych niekończących się godzinach sennej udręki, po której za dnia w energicznym doktorze Dollu pozostawał już tylko lęk, w tych morderczych minutach snu wciąż widział jeszcze i to:

Na brzegu leja siedziała bez ruchu pogrążona w milczeniu Wielka Trójka. Nawet w snach określał ich wyłącznie tym mianem, którego niezatarty ślad wojna wypaliła w jego mózgu. Przypominał sobie potem ich nazwiska: Churchill, Roosevelt i Stalin, choć czasem dręczyła go myśl, że i tu nie tak dawno nastąpiła pewna zmiana.

Trzej Wielcy siedzieli blisko siebie, albo raczej niedaleko od siebie. Siedzieli tak, jakby każdy z nich przybył właśnie ze swojej części świata, i z niemym żalem patrzyli w głąb ogromnego leja, na którego dnie, bezbronni i zbrukani, leżeli Doll ze swoją rodziną, naród niemiecki i wszystkie narody Europy. A kiedy tak siedzieli w milczeniu i patrzyli zasmuceni, Doll z całym płynącym z głębi swego serca przekonaniem sądził, że Trzej Wielcy nieustannie rozmyślają nad tym, jak jemu, Dollowi, i wszystkim innym dopomóc, i o tym, jak pohańbiony świat na powrót uczynić szczęśliwym. Tak, nad tym zastanawiali się bezustannie owi Trzej Wielcy, podczas gdy niezliczone stada wron krążyły nad oswobodzoną krainą, z pól bitewnych całego świata wracając do swych dawnych gniazd, a ciche źródła szemrały bezgłośnie, nanosząc żółtawą glinianą maź coraz bliżej jego ust.

On jednak, Doll, nic nie mógł na to poradzić, z przyciśniętymi do ciała ramionami musiał leżeć cierpliwie i czekać, aż smutnie zadumana Wielka Trójka poweźmie jakąś decyzję. Była to dlań może najgorsza udręka w owym sennym koszmarze – choć wciąż narażony na liczne niebezpieczeństwa, nic jednak nie mógł zrobić, musiał spokojnie czekać, czekać bez końca, bez końca! Puste fasady domów wciąż mogły się zapaść i runąć na niego, wygłodniałe czeredy wron mogły go, bezbronnego, wypatrzyć, żółta glina wypełnić mu usta – on zaś nic nie mógł uczynić, pozostało mu jedynie czekać, choć mogło się okazać, że będzie już za późno, dla niego i tych, których kochał… Może wszyscy zginą!

Wiele, wiele czasu minęło, zanim ostatnie cienie owej sennej mary opuściły Dolla. Uwolnił się od niej dopiero wtedy, gdy zwrot w jego życiu zmusił go do zarzucenia rozmyślań i powrotu do dawnej aktywności. Znacznie dłużej wszakże zajęło mu uświadomienie sobie, że ów koszmar, wyłaniający się upiornie z najgłębszych zakamarków jego duszy, to jedynie podstępne złudzenie. Choć był dlań udręką, Doll wierzył w jego prawdziwość.

Minęło sporo czasu, nim zrozumiał, że nikt, nikt nie był gotów mu pomóc w wydostaniu się z bagna, w jakim ugrzązł. Żaden człowiek, nikt z Wielkiej Trójki, nie wspominając już o rodakach, nie interesował się doktorem Dollem. Jeśli sczeźnie w błotnistej mazi, tym gorzej dla niego – lecz wyłącznie dla niego! Niczyjego serca w świecie całym jego los nie poruszy. Jeśli rzeczywiście pragnął powrócić do swej twórczej pracy, sam musiał przezwyciężyć apatię, podnieść się, strząsnąć z siebie błoto i przystąpić do działania.

W owym czasie Doll jednak tego nie rozumiał. Kiedy wreszcie zapanował pokój, on długo jeszcze sądził, że cały świat tylko czeka, by pomóc mu stanąć na nogi.

ROZDZIAŁ DRUGIDrugie złudzenie

Rankiem owego 26 kwietnia 1945 roku Doll obudził się wreszcie w dobrym nastroju. Po tygodniach i miesiącach bezczynnego wyczekiwania na zakończenie wojny chwila oswobodzenia wydawała się bliska. Miasto Prenzlau zostało zdobyte, w każdej chwili mogli się pojawić Rosjanie. Dzień wcześniej nad miastem krążyły samoloty, i nie były to samoloty niemieckie!

Najlepsze nowiny Doll poznał jednak późnym wieczorem: SS było w odwrocie, oddziały volkssturmu rozwiązano, nikt nie będzie bronić miasteczka przed nadciągającymi Rosjanami! Z serca spadł mu wówczas ogromny ciężar: od tygodni nie wychodził za próg, by nie zwracać na siebie uwagi. Postanowił bowiem nie walczyć w szeregach volkssturmu.

Usłyszawszy tak korzystne wieści, znów mógł stanąć przed drzwiami swego domu, nie martwiąc się o to, co powiedzą sąsiedzi, z których co najmniej trzech mogło go dojrzeć przez ogrodzenie i żywopłot. Wyszedł więc razem z młodą swą żoną na dwór, by cieszyć oko wspaniałym wiosennym dniem. Słońce przygrzewało, a jego ciepło, szczególnie tu, w dole, nad wodą, miało kojący wpływ. Zieleń mieniła się tysiącem łagodnych, radosnych odcieni wczesnego rozkwitu, a ziemia zdawała się uginać pod stopami, nabrzmiała od napierającej wegetacji.

Stojąc razem z żoną w błogim nastroju przed domem, spojrzał na dwie długie rabaty bylin, ciągnące się po prawej i lewej stronie wąskiej cementowej dróżki prowadzącej do drzwi wejściowych. Również i one już się zieleniły, ba, zakwitły pierwsze szafirki, pierwiosnki i zawilce. Ten radosny widok psuła jednak plątanina drutów, które, po części zerwane, po części wciąż umocowane do szkaradnych palików, zaburzały wiosenny wzrost młodych roślin, a ich podstępnie zwisające końce uniemożliwiały wręcz bezpieczne wchodzenie na cementową ścieżkę.

– Oto moje zajęcie na dzisiaj! – zawołał Doll, zerknąwszy na ów nieporządek. – Te nędzne zasieki od dawna już mnie irytują! – Przyniósł obcęgi oraz motykę, po czym z zapałem zabrał się do dzieła.

Pracując w słońcu, obserwował przy okazji posesje swoich najbliższych sąsiadów. Wkrótce zauważył ich niecodzienną krzątaninę. Nieustannie biegali tam i z powrotem, walizki i meble przenosili z domów do szop lub odwrotnie, krążyli bez żadnego na pozór celu z łopatami, które tu i ówdzie wbijali na chybił trafił w ziemię.

Jeden z sąsiadów wybiegł spiesznie na pomost, przystanął i włożył ręce do kieszeni, jakby nagle miał mnóstwo wolnego czasu. Po chwili coś wpadło z pluskiem do wody. Sąsiad niezbyt dyskretnie rozejrzał się wokół, czy ktoś go nie obserwuje – Doll nadal żwawo wywijał motyką – po czym wolnym krokiem ruszył zamyślony w kierunku domu, gdzie niebawem znów przystąpił do gorączkowych zajęć.

Wszystko na powrót ucichło. Ludzie gromadzili się przy płotach i zawzięcie do siebie szeptali. Sporych rozmiarów paczki zmieniały właścicieli, wędrując ponad ogrodzeniem. Na koniec wszyscy pilnie się rozchodzili do innych tajemniczych zajęć.

Doll, który dopiero od kilku miesięcy mieszkał na działce należącej do jego drugiej żony, jako „obcy” został z nich wykluczony – i bardzo się z tego cieszył. Wszystkie bowiem owe jawnie sekretne sprawki zajmowały niemal wyłącznie kobiety oraz bardzo starych mężczyzn, on zaś nimi gardził jako „babskim gadaniem”.

Długo się jednak nie nacieszył swym odosobnieniem, gdyż zjawiły się u niego dwie kobiety, rzekomo przyjaciółki jego żony, których nie mógł ścierpieć. Przystanęły, udając ogromne zdziwienie, że w taki dzień znalazł czas na takie zajęcie. Przecież wkrótce zjawią się tu Rosjanie!

Doll, do którego podeszła teraz także żona, z lekko drwiącym uśmiechem wyjaśnił, że właśnie porządkuje dróżkę, by powitać długo wyczekiwanych gości. Zaskoczone kobiety zapytały, czy naprawdę zamierza czekać tu bezczynnie na wroga; z dwójką dzieci, starą babką i młodą żoną nie jest to raczej wskazane. Oni, mieszkańcy przedmieścia, postanowili przeprawić się po zapadnięciu zmroku łodziami na drugi brzeg jeziora, zaszyć głęboko w lesie i zaczekać tam na dalszy rozwój wypadków.

– Nie zamierzamy robić niczego podobnego – wyręczyła go żona, odpowiadając przyjaciółkom. – Nie ruszymy się stąd ani na krok, niczego nie będziemy ukrywać; na progu naszego domu powitamy z mężem długo wyczekiwanych wyzwolicieli!

Kobiety żywo zaoponowały, lecz im usilniej starały się argumentować, tym większych nabierały wątpliwości, coraz mniej były przekonane, że ucieczka w głąb lasu rzeczywiście jest bezpieczna. Kiedy wreszcie sobie poszły, Doll rzekł z uśmiechem do żony:

– Zobaczysz, nic nie zrobią. Jeszcze przez parę godzin będą się krzątać bez celu jak stado kur przed nadciągającą burzą, tu coś schowają, tam coś przestawią. W końcu jednak przysiądą zmęczeni i – jak my wszyscy od tygodni – będą już tylko czekać na wybawienie.

Pani Alma w zupełności zgadzała się z mężem, sama jednak nie czuła się ani znużona, ani gotowa na bezczynne wyczekiwanie. Po posiłku oznajmiła Dollowi, który po niecodziennej porannej pracy zamierzał nieco odpocząć na tapczanie, że pojedzie na rowerze do miasteczka, by uzupełnić zapas środków na dolegliwości żółciowe, gdyż w najbliższych dniach nie będzie po temu okazji.

Doll miał pewne wątpliwości, jako że Rosjanie mogli nadejść w każdej chwili i lepiej by było powitać ich razem przed domem. Z doświadczenia wiedział jednak, że daremnie byłoby próbować odwieść młodą kobietę od tego zamiaru, wskazując na czyhające po drodze niebezpieczeństwa. Dziesiątki razy, wśród przerażającego gradu bomb, w pożodze Berlina czy też podczas nalotów myśliwców szturmowych dowiodła, że strach był jej zupełnie obcy.

– Niech i tak będzie! Powodzenia, moja droga! – odrzekł więc z lekkim westchnieniem, zerknął przez okno, gdy odjeżdżała, po czym z uśmiechem położył się na tapczanie i zasnął.

Pani Alma pedałowała z zapałem w kierunku miasteczka. Droga wiodła najpierw mało uczęszczanymi ścieżkami, przy których nie napotykało się prawie żadnych domostw, potem aleją obrosłą z obu stron willami. Ze zdziwieniem stwierdziła, że na ulicach nie ma żywego ducha, wille zaś – być może ze względu na pozamykane bez wyjątku okna – sprawiały wrażenie niezamieszkanych, miejsc niemal upiornych. „Wszyscy pewnie skryli się już w lesie” – pomyślała pani Doll, czując przy tym wzbierające pragnienie działania.

W miejscu, gdzie aleja przemieniała się w pierwszą prawdziwą ulicę miasteczka, natknęła się wreszcie na oznaki życia: ujrzała ogromną ciężarówkę Wehrmachtu. Kilku esesmanów pomagało młodym kobietom i dziewczętom przy wsiadaniu.

– Proszę się pospieszyć, młoda pani! – zawołał jeden z nich do pani Doll tonem niemal rozkazującym. – To ostatni transport Wehrmachtu, jaki opuszcza miasto!

Pani Doll, podobnie jak jej mąż, poczuła zadowolenie z faktu, że miasteczko nie będzie bronione, lecz zostanie poddane bez walki. Nie przeszkodziło jej to jednak w odpowiedzi:

– Jakże to do was podobne, cholerne gnojki, gdy nadchodzą Rosjanie, uciekacie! Do tej pory zachowywaliście się tak, jakbyście byli panami tego miasta, wszystko nam zeżarliście i wypiliście, ale teraz, kiedy robi się groźnie, zmykacie jak tchórze!

Jeszcze poprzedniego dnia nie mogłaby się w ten sposób odezwać do esesmana, nie narażając siebie i swoich najbliższych na najgorsze konsekwencje. W ciągu dwudziestu czterech godzin sytuacja musiała się rzeczywiście zmienić, gdyż esesman odparł nad wyraz spokojnie:

– Proszę wsiadać do samochodu i nie gadać bzdur! Czoło rosyjskiej kolumny pancernej wtargnęło już do miasta!

– Tym lepiej! – zawołała pani Doll. – W takim razie będę ich mogła niedługo przywitać!

Nacisnęła na pedały i ruszyła w głąb miasta, zostawiając za sobą ostatnią bodaj ciężarówkę Wehrmachtu, jaką miała w życiu zobaczyć.

Znów owładnęło nią nieodparte wrażenie, jakby wędrowała przez wymarłe miasto – może tych kilka kobiet przy ciężarówce rzeczywiście było ostatnimi jego mieszkankami, wszyscy pozostali ratowali się już ucieczką. Na ulicach nie dostrzegła ani jednego człowieka, ba, nawet psa czy kota. Pozamykano wszystkie okna, wszystkie drzwi wyglądały na zabarykadowane. A mimo to, przemierzając ulice i coraz bardziej zbliżając się do śródmieścia, odniosła wrażenie, jakby ten wielesetgłowy stwór wstrzymywał jedynie oddech, jakby tuż za jej plecami, tuż obok niej miał zaraz wybuchnąć przeraźliwym rykiem udręczonego strachem wyczekiwania! Jakby za tymi ślepymi oknami mieszkali jednak ludzie, wprost obłąkani lękiem przed tym, co miało nastąpić, w nadziei, że ta koszmarna wojna naprawdę dobiegła końca.

Wrażenie to jeszcze się nasiliło, gdy zauważyła kilka zawieszonych tu i ówdzie nad drzwiami białych szmatek wielkości chusteczki. Pod wpływem owej upiornej atmosfery panującej w miasteczku pani Doll potrzebowała chwili, by zrozumieć, że te białe szmatki mają oznaczać bezwarunkowe poddanie się. Po raz pierwszy od dwunastu lat ujrzała wiszące na ścianach domów flagi bez swastyki. Mimowolnie przyspieszyła.

Skręciła za rogiem, a wtedy niepokojące uczucie upiornego lęku natychmiast ją opuściło, bezwiednie się uśmiechnęła. Po wyboistej ulicy miasteczka przemieszczało się, w zupełnym na pozór bezładzie, osiem albo dziesięć czołgów. Po mundurach oraz nakryciach głowy stojących w otwartych włazach mężczyzn pani Doll natychmiast poznała, że nie były to czołgi niemieckie, o nie, to czoło rosyjskiej kolumny pancernej, przed którą dopiero co ją ostrzegano!

Zupełnie niepotrzebnie. W promieniach wiosennego słońca czołgi te jeździły wte i wewte, bez trudu pokonywały krawędź chodnika, to znów ocierały się o pnie lip i wracały na jezdnię, ich przejazd nie budził jednak strachu. Wręcz przeciwnie, wydawał się lekką, niemal radosną zabawą. Ani przez chwilę nie zawładnęło nią poczucie zagrożenia. Przemknęła na rowerze między czołgami i dotarłszy do celu, zeskoczyła z niego przed apteką. Ogarnięta swobodnym nastrojem nie zważała na to, że domy przy tej ulicy bojaźliwie zabarykadowano i zamknięto. Ona zaś była jedyną Niemką pośród samych Rosjan, z których kilku stało w pobliżu, dzierżąc w dłoniach karabiny maszynowe.

Z lekkim wahaniem pani Doll odwróciła wzrok od tej niecodziennej ulicznej sceny i spojrzała na wejście do apteki, jak wszystkie pozostałe starannie zabarykadowane. Jako że na nic się zdało pukanie i wołanie, nie namyślając się długo, podeszła szybkim krokiem do jednego z uzbrojonych Rosjan.

– Słuchaj no, Wanja – rzekła z uśmiechem na twarzy, po czym szarpnęła go za rękaw w stronę apteki. – Otwórz no ten sklep!

Roześmiane spojrzenie jej oczu Rosjanin powitał z pewną obojętnością, przez chwilę miała nieco niepokojące wrażenie, jakby gapił się na nią jak na ścianę domu albo jakieś zwierzę. Wrażenie to szybko się jednak rozwiało, gdyż mężczyzna wcale się nie opierał, w mig zrozumiawszy jej prośbę, kilkakrotnie uderzył donośnie kolbą karabinu w płycinę drzwi. Wkrótce w przeszklonym okienku pojawiła się lwia grzywa aptekarza, mężczyzny po siedemdziesiątce, lękliwie wypatrującego przyczyny łomotania. Jego twarz, naznaczona zazwyczaj przyjaznym bordowym odcieniem, była teraz bladoszara.

Pani Doll skinęła zachęcająco staruszkowi, do Rosjanina zaś rzekła:

– Już dobrze, dziękuję. Możesz odejść.

Żołnierz, bez drgnienia powiek, nawet się nie obejrzawszy, wrócił na ulicę. Przekręcono klucz w zamku, pani Doll mogła wejść do apteki, w której, oprócz siedemdziesięciolatka, przebywała również jego znacznie młodsza żona oraz ich dwu, trzyletnie dziecko. Gdy pani Doll znalazła się w środku, drzwi zostały natychmiast na powrót zamknięte.

O ile każde poszczególne doznanie owego pierwszego dnia okupacji długo jeszcze ożywało w jej pamięci, o tyle nikło w jej myślach wspomnienie tego, o czym w aptece wówczas rozmawiano. Owszem, dostała swoje lekarstwo, jak zawsze precyzyjnie odmierzone, pamiętała jeszcze i to, że zapłata została najpierw odrzucona, potem jednak przyjęta z mętnie uśmiechniętym wzrokiem, przypominając zabawę nierozsądnego dziecka. Potem zaś wywiązała się rozmowa, napomknięto na przykład o tym, że w żadnym razie nie może teraz, ze względu na Rosjan, wyruszyć w daleką drogę do domu, że koniecznie musi pozostać w aptece. A jednak nawet sami przekonujący ją do tego rozmówcy zaczęli kilka chwil później powątpiewać, czy ich dom gwarantuje jakiekolwiek bezpieczeństwo, czy nie byłoby lepiej schronić się jednak w lesie. Zaczęto czynić sobie wyrzuty, dlaczego już wcześniej nie zdecydowano się na ucieczkę na zachodnie tereny Niemiec – słowem, pani Doll stała się świadkiem takiej samej nieszczęsnej, bzdurnej paplaniny ludzi znużonych niekończącym się, upiornym wyczekiwaniem, jaką w owych dniach dało się słyszeć w niemal każdym niemieckim domu.

W tym miejscu wszakże, zważywszy na przetaczające się przed oknem apteki czołgi, było to pozbawione jakiegokolwiek sensu. Nie trzeba już podejmować żadnych decyzji – wszystko zostało rozstrzygnięte, czas wyczekiwania minął! A do tego zjawiła się pani Doll, przesycona wiosennym, rozświetlonym promieniami słońca powietrzem, przemknęła pomiędzy czołgami, bez namysłu chwyciła Rosjanina za rękaw, strząsnęła z siebie ostatnie resztki upiornego strachu – i zwyczajnie nie potrafiła dłużej ścierpieć tej gadaniny. W końcu poprosiła krótko o otwarcie drzwi, wyszła na ulicę, w jasną poświatę dnia, wsiadła na rower i ruszyła w głąb miasteczka, pedałując wśród coraz liczniejszych czołgów.

Pani Doll była prawdopodobnie ostatnią osobą, która tamtego popołudnia widziała aptekarza i jego rodzinę przy życiu. Kilka godzin później podał on sobie, żonie i dziecku truciznę; był to z pozoru czyn zupełnie irracjonalny, w ostatniej chwili zawiodły zszargane nerwy. Tak wiele zdołali wytrzymać przez wszystkie owe lata, a teraz, gdy wyglądało na to, że może już być tylko lepiej, w każdym razie z pewnością nie gorzej, nie znieśli niepewności najkrótszych choćby godzin wyczekiwania.

A jednak ta sama ręka, która dopiero co z największą precyzją odmierzyła dla pani Doll dawkę narkotyku, nie okazała się równie szczęśliwa przy odważaniu trucizny dla całej rodziny. Bardzo stary mężczyzna i bardzo małe dziecko zmarli. Kobieta wszakże po dłuższych cierpieniach powróciła do zdrowia i choć została sama, nie ponowiła samobójczej próby.

Wkrótce potem uwagę Almy Doll przykuła zupełnie inna scena i skłoniła do zatrzymania roweru. Oto przed największym hotelem miasteczka zebrała się grupa około tuzina dzieci, dziesięcio-, dwunastoletnich chłopców i dziewcząt. Przyglądały się przejeżdżającym czołgom, śmiały się i wykrzykiwały, podczas gdy rosyjscy żołnierze zdawali się w ogóle nie zwracać na nie uwagi.

W ów niemal niesforny nastrój wprawiły zazwyczaj sielsko spokojne dzieci trzymane przez nie butelki z winem. Akurat w chwili, gdy pani Doll zeskoczyła z roweru, jeden z chłopców wyłonił się z hotelowej bramy z naręczem nowych butelek. Stojące na ulicy dzieci powitały kolegę wybuchem radości, dorównującym niemal rykowi stada młodych wilków. Porzuciły trzymane w dłoniach butelki, nie zważając na to, czy były jeszcze pełne, czy może częściowo lub całkiem opróżnione, i rozbijając je beztrosko o chodnik, sięgały po nowe, bez trudu tłukły ich szyjki o kamienne stopnie hotelowych schodów, po czym unosiły je do swych dziecięcych ust.

Widok ten natychmiast wzbudził w pani Doll najsroższy gniew. Nie dość, że jako matka nie znosiła widoku pijanych dzieci, jej złość spotęgowała jeszcze świadomość, że te małolaty hańbią swym pijaństwem pierwszy przemarsz Armii Czerwonej. Pędem ruszyła ku grupce dzieci, wyrywała im z rąk butelki i obficie wymierzała policzki i szturchańce. Chwilę potem cała hałastra zniknęła za rogiem.

Pani Doll przystanęła, biorąc głęboki oddech. Gwałtowny jej gniew osłabł, pogodnym wzrokiem spojrzała na opuszczoną przez mieszkańców ulicę, na której dostrzegła jedynie czołgi i pojedynczych rosyjskich żołnierzy z karabinami. Następnie uświadomiła sobie, że czas już wracać do domu, z lekkim westchnieniem ruszyła po rower. Nim jednak do niego dotarła, podszedł do niej rosyjski żołnierz i wskazując na jej rękę, wyjął z kieszeni paczuszkę i ją rozerwał.

Spojrzała na dłoń, dopiero teraz zauważyła, że odbierając dzieciom butelki, poraniła sobie skórę; krew sączyła się jej z palców. Z uśmiechem na twarzy pozwoliła uczynnemu Rosjaninowi opatrzyć sobie rękę, z wdzięcznością poklepała go po ramieniu – w jego wzroku kryła się obcość – po czym wsiadła na rower i bez dalszych przygód ruszyła do domu. W miejscu, w którym ledwie godzinę wcześniej stała ciężarówka Wehrmachtu, pojawiły się już rosyjskie czołgi. Czy ciężarówka zdążyła odjechać? Nie miała pojęcia, i pewnie nigdy się tego nie dowie.

Kiedy pani Doll stanęła przed mężem i przekazała mu nowiny, w jej relacji znalazł jedynie potwierdzenie swego postanowienia, by na progu domu oczekiwać zwycięzców i wyzwolicieli. Jako że Rosjanie w każdej chwili mogli się pojawić w tej części miasta, Doll przerwał rozmowę i z niemal niezrozumiałą w tej rozstrzygającej godzinie nieustępliwością powrócił do pracy przy rabatach, by usunąć resztę drucianych sideł oraz pozbyć się ostatnich okropnych palików.

Ani wyjazd, ani powrót młodej kobiety nie pozostały niezauważone przez mieszkańców sąsiednich posesji. Wkrótce zjawili się oni u Dolla, jak zawsze rzecz jasna pod stosownym pretekstem, na przykład by pożyczyć narzędzi, przyglądali się jego pracy i mimochodem usiłowali dowiedzieć, czego pani Doll szukała w mieście i czy może przyniosła jakieś nowiny. Na tak bezpośrednie pytanie, bez wątpienia jak najbardziej w tej sytuacji uzasadnione, Doll udzieliłby bezzwłocznie odpowiedzi, szczerze jednak nie cierpiał owego subtelnego owijania w bawełnę i dlatego tym razem nie zamierzał zaspokoić skrywanej w ten sposób ciekawości.

Sąsiedzi musieliby odejść z kwitkiem, gdyby nie pani Alma, która wyszła przed dom i przyłączyła się do męża. Jak większość młodych ludzi uwielbiała opowiadać o swoich przeżyciach, tym bardziej że były nad wyraz radosne i kojące.

Relacja młodej kobiety istotnie doprowadziła do całkowitej zmiany opinii sąsiadów – nikt już nawet nie myślał o ucieczce do lasu. Wszyscy, idąc śladem Dollów, będą oczekiwać w domach na swych wybawców. Ba, niektórzy zaczynali nawet przebąkiwać o tym, iż może należałoby rzeczy ukryte bądź zakopane zanieść z powrotem na miejsce, by przypadkiem nie urazić zwycięzców swą nieufnością. Tego rodzaju uwagi członkowie rodzin przywitali jednak złowrogimi okrzykami i potrząsaniem głową: „Chyba tego nie zrobisz, Olga!” „Co ty pleciesz, Elisabeth, strzeżonego Pan Bóg strzeże!”. Albo i tak: „Nic nie wiem o schowanych u nas rzeczach, Minnie, coś ci się chyba przyśniło!”.

Owa sąsiedzka rozmowa znalazła swe ukoronowanie w oburzeniu dwóch starców, zapewne już po siedemdziesiątce, których wyobraźnię rozpaliła opowieść o pijackich wybrykach przed hotelem. Z początku złość obu staruszków była wprost nie do opisania. Czyż od tygodni, miesięcy nie pielgrzymowali do tego właśnie hotelarza – i to niemal codziennie, mimo swego zaawansowanego wieku i dalekiej drogi? Czyż od niepamiętnych czasów nie byli jego stałymi klientami? Tymczasem ten łajdak, ten łotr, ten zdrajca własnego narodu prawie zawsze odmawiał im choćby butelki, ba, choćby kieliszka wina, tłumacząc, że nic mu jakoby nie zostało, że wszystko wypili esesmani?! A teraz się okazuje, że wino wciąż tam było, przypuszczalnie mnóstwo wina, pewnie cała, może i niejedna piwniczka pełna wina, którego im odmówiono wbrew wszelkiemu prawu, a które teraz dzieci rozbijają o uliczny bruk!

Obaj ci starcy stanęli naprzeciw siebie, ich dopiero co poszarzałe od trosk twarze zaróżowiły się winnym blaskiem aż po koniuszki posiwiałych włosów. Poklepali się nawzajem po brzuchach, tak bardzo sflaczałych i zmizerowanych przez ostatni rok, i wykrzykiwali do siebie drogie ich sercom nazwy ulubionych winnych szczepów. Pierwszy, niski, zawsze ubrany w zielony strój myśliwski, wielbiciel win mozelskich, drugi, wysoki, zawsze bez marynarki, oddany raczej winom francuskim. Kiedy tak, porykując i poklepując się po brzuchach, tańczyli w kółko, sprawiali wrażenie pijanych winem, którego wcale nie posiadali. Nad wyraz niepewna godzina, ledwie zakończona wojna, nadciągające być może niebezpieczeństwa popadły w niepamięć, każde wspomnienie długo znoszonej udręki wyparła perspektywa wypitki. A kiedy wzburzeni postanowili bezzwłocznie udać się z dwoma ręcznymi wózkami do miasta i przywieźć bezprawnie ukrywane przed nimi wino, upodobnili się w oczach Dolla do tych, którzy zbierali się w tany na stokach buchającego ogniem Wezuwiusza.

Dzięki Bogu mieli u boku żony, a te już się o to postarały, by ich planowana wyprawa spełzła na niczym, tym bardziej że z każdą chwilą narastał łoskot przejeżdżających ciężkich pojazdów, rozbrzmiewający od strony miasta ponad taflą jeziora.

– Jeśli wbrew naszym przewidywaniom – rzekł Doll, wracając do pracy przy rabatach – wszystko potoczy się inaczej, na nas spadnie wina za to, że nie uciekli do lasu. Jak i za wszystko, co jeszcze nadejdzie…

– Przecież ani słowem im tego nie odradzałam – broniła się młoda kobieta.

– Nie chodzi o to, co im mówiłaś – odparł Doll, odrywając obcęgami od palika drucianą klamrę. – Chodzi raczej o to, że nasi drodzy sąsiedzi znaleźli właśnie kozła ofiarnego za wszelkie swe niepowodzenia. – Zwinął drut. – Niczego nam nie darują, możesz mi wierzyć! Już w minionych latach winy za wszystkie nieszczęścia zawsze szukali u innych, nigdy u siebie, czemu teraz miałoby się to zmienić?!

– Zniesiemy to ze spokojem – odpowiedziała młoda kobieta z przekornym uśmiechem. – Zawsze to nas najbardziej nienawidzili w całym miasteczku – odrobinę więcej czy mniej, co za różnica, prawda?

Po tych słowach skinęła głową i wróciła do domu.

Reszta popołudnia mijała z nieznośną powolnością. Raz jeszcze poddali się owej okropnej monotonii wyczekiwania, o której sądzili, że bezpowrotnie minęła – jakże często jednak mieli w nadchodzących dniach i miesiącach wciąż czekać i czekać, i czekać! Doll przerywał czasem pracę i sam lub razem z żoną szedł nad brzeg jeziora, skąd mogli ponad taflą wody obserwować w oddali nitkę miejskiej ulicy. Widzieli wszakże wyłącznie puste, wymarłe domy, pozbawione oznak jakiegokolwiek życia, tylko ich uszy nieprzerwanie wypełniały odgłosy toczenia, huku, trąbienia, ogromnego, niewidzialnego, upiornego pochodu, ciągnącego przez miasto w kierunku zachodnim.

Aż w końcu – gdy zmierzch zbliżał się wielkimi krokami – młoda kobieta oznajmiła, że zaraz poda kolację. Doll, który przez ostatnią godzinę raczej się bawił niż pracował, spakował narzędzia, zaniósł je do szopy i umył się w letniej kuchni. Następnie wszyscy zasiedli w kącie przy okrągłym stole do kolacji: stara babka, Doll, jego żona i dwoje dzieci. Rozmawiały jedynie babka i jej córka. Sędziwa kobieta, siedząca prawie całkiem sparaliżowana w fotelu, spragniona była nowinek, które córka chętnie jej tego wieczoru przekazała (co nie zawsze się zdarzało). Babka chciała wiedzieć wszystko ze szczegółami, gotowa była wysłuchać rzecz całą po trzykroć i wciąż zarzucała córkę pytaniami w rodzaju: „I co wtedy powiedziała? A co ty na to? A co ona na to?”.

Doll zazwyczaj z upodobaniem przysłuchiwał się owym kobiecym rozmowom, szemrzącym wokół szerokim strumieniem, oczekując w napięciu, jakim zmianom ulegnie ich treść w starej głowie babki w trakcie kolejnego opowiadania. Jego dobry poranny nastrój bez reszty się jednak wyczerpał, toteż z największym jedynie wysiłkiem zdołał tego wieczoru znieść bez słowa sprzeciwu tę „gadaninę”. Wiedział, że to niesprawiedliwe, lecz teraz właśnie miał wielką ochotę być niesprawiedliwym.

Nagle siedzący za stołem chłopiec zawołał przytłumionym głosem:

– Rosjanie!!!

Słysząc szmery przy drzwiach, wszyscy zastygli w milczeniu. Drzwi się otwarły, do środka weszło trzech Rosjan.

– Nie ruszać się z miejsc! – nakazał półgłosem Doll, po czym wyszedł powitać gości, unosząc lewą zaciśniętą pięść. U jego boku stanęła żona, nie posłuchawszy jego napomnienia. Doll znów mógł się uśmiechnąć, opadło zeń wszelkie napięcie, całe to gniewne zniecierpliwienie, czas wyczekiwania minął, a w księdze przeznaczenia otwarła się całkiem nowa stronica…

– Towariszcz! – rzekł z uśmiechem, po czym wyciągnął prawą dłoń na powitanie.

Doll nigdy nie zapomni aparycji owych trzech pierwszych Rosjan, którzy tamtego dnia zawitali w jego domu. Pierwszy z nich był młodym, szczupłym mężczyzną z czarną przepaską na lewym oku. Poruszał się zwinnie, emanował pogodnym usposobieniem, miał na sobie niebieski mundur, a na głowie uszatkę z baranka.

W porównaniu z jego gibką, raczej drobną sylwetką, stojący za jego plecami kolega wyglądał niczym olbrzym, głową zdawał się sięgać belek pod powałą. Miał dużą, poszarzałą, chłopską twarz oraz ogromne zwisające wąsy, których czerń przetykały liczne pasemka siwizny. U tego wielkoluda najbardziej rzucała się w oczy krótka zakrzywiona szabla tkwiąca w czarnej, skórzanej pochwie, przewieszona na jego odzianych w szary strój piersiach. Stojący za nimi trzeci mężczyzna był prostym, bardzo młodym żołnierzem o wciąż jeszcze mało wyrazistej twarzy. Pod pachą dźwigał karabin maszynowy z łukowato zakrzywioną łódką nabojową.

Oto trzej Rosjanie, długo wyczekiwani goście, których Doll wyszedł powitać, unosząc zaciśniętą lewą pięść i wyciągając prawicę, ze słowem „towariszcz” na ustach.

Kiedy stanął przed nimi twarzą w twarz, nastąpiło coś dziwnego. Zaciśnięta lewa pięść opadła, prawą dłoń Doll skrył w kieszeni, jego zaś usta nie powtórzyły słowa, którym miał przecież nawiązać kontakt z trójką gości. Również i uśmiech pierzchnął z jego twarzy, przybrał za to ponurą, melancholijną minę. Naraz spuścił wzrok, skupiony dotąd na trzech mężczyznach, i utkwił go w ziemi.

Doll nie potrafił później ocenić, jak długo trwała owa scena, dwie, trzy minuty czy może ledwie parę sekund. Nagle mężczyzna w błękitnym mundurze wyminął ich i ruszył w głąb domu, pozostali dwaj postąpili za nim. Ani pan Doll, ani jego żona nie poszli ich śladem, stali w milczeniu, unikając nawzajem swego wzroku. Po chwili usłyszeli głos syna:

– Znów tu są!

I rzeczywiście, ponownie ujrzeli trzech Rosjan, tym razem na tyłach domostwa. Wyszli na zewnątrz przez letnią kuchnię; żwawym krokiem przemaszerowali przez liczący jedynie cztery pomieszczenia dom z bali, zajęło im to ledwie chwilę. A teraz szli bez wahania, jakby nabrawszy pewności, nie rozglądając się dokoła, minęli szopę, weszli na pomost, wsiedli do łódki, odbili od brzegu i wkrótce potem zniknęli za gęstwiną nadbrzeżnych zarośli.

– Odeszli! – zawołał chłopiec.

– Przyjdą następni! – oznajmiła młoda kobieta. – To