ZNAK 817 06/2023. Nowa sztuka miłości - Opracowanie zbiorowe - ebook

ZNAK 817 06/2023. Nowa sztuka miłości ebook

Opracowanie zbiorowe

5,0
16,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa sztuka miłości

„Miłość niejedno ma imię”, „Od miłości do nienawiści jeden krok”, „Zakochać się na zabój” – to tylko niektóre powszechnie znane powiedzenia, próbujące uchwycić istotę jednego z najważniejszych uczuć w życiu człowieka. Z jednej strony rośnie liczba rozwodów i jednoosobowych gospodarstw domowych, z drugiej – liczba użytkowniczek i użytkowników aplikacji randkowych. Wygląda na to, że choć w zalewie alternatywnych życiowych scenariuszy niechętnie rozmawiamy o miłości i przyznajemy się do pragnienia kochania oraz bycia kochanym, to realizacji tej potrzeby wciąż jesteśmy w stanie poświęcić dużo sił i środków.

W jakie schematy uczuciowe popadamy? Jak pogodzić równość z erotyzmem? Z których książek i filmów biorą się nasze wyobrażenia o miłości?

Odpowiadają: bell hooks, Karolina Sulej, Wojciech Kulesza, Piotr Oczko, Bartłomiej Dobroczyński, Agnieszka Smoczyńska i Justyna Bargielska

Dodatkowo:

12 i pół tezy o polskim antysemityzmie. Duchowy testament Pawła Śpiewaka

Pochwała ryzyka. Kiedy czujesz, że naprawdę żyjesz?

Reżyser Kuba Mikurda: kino to świetny klucz do historii Polski

Ponadto:

Opowiadanie Aleksandry Zielińskiej "Bal gałganiarzy"

Filmowa propozycja Diany Dąbrowskiej

Felietony Olgi Gitkiewicz i Janusza Poniewierskiego

Rysunkowy humor Oli Szmidy i Bardzo brzydkich rysunków

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 262

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MartynaRz

Nie oderwiesz się od lektury

Ok :)
00



Dominika Kozłowska

Szczepionka przeciw wirusowi nienawiści

Niedługo przed śmiercią prof. Paweł Śpiewak wysłał do naszej redakcji poruszający esej o antysemityzmie. Napisał wtedy w liście: „Brzmi niemal jak manifest. Nie szkodzi. Chciałbym, żeby wybrzmiał mocno”. Dlaczego profesor uznał, że trzeba znów głośno ostrzegać przed antysemityzmem? Że należy przypominać o religijnych i politycznych źródłach prześladowań Żydów? Jego obawy mogły mieć kilka przyczyn. A najważniejszą wydaje mi się obawa o młode pokolenia, które właśnie wchodzą w dorosłość. Życie polityczne i społeczne nie jest już tak dramatycznie jak w latach 90. wprost przesiąknięte antysemickimi wypowiedziami i schematami myślenia (pomijam kwestię anonimowych wpisów internetowych i wulgarnych rysunków w przestrzeni publicznej). Odrodzona po komunizmie kultura żydowska, odnowione zabytki i trasy dziedzictwa kulturowego, nowe wydarzenia artystyczne – z tym najważniejszym, odbywającym się od 1988 r. w Krakowie z inicjatywy Janusza Makucha Festiwalem Kultury Żydowskiej – przeżywająca swój renesans żydowska muzyka, rozwijające się programy edukacyjne, a wreszcie wspaniałe Muzeum Żydów Polskich Polin uczą nas o wielowiekowej historii współżycia Polaków chrześcijan i Polaków żydów. Te nowe inicjatywy stanowią szeroki kontekst, w którym szczególnie młodzi ludzie, kojarzący czasy II wojny światowej jedynie z lekcji historii, a coraz rzadziej z domowych opowieści, mogą umieścić doświadczenie zagłady Żydów, a następnie traumę antysemickich nagonek 1968 r. A jednak czy młode pokolenie zostało skutecznie zaszczepione przeciwko wirusowi antysemityzmu? Czy ciała odpornościowe młodych ludzi są wystarczająco silne, by umiejętnie wcześnie rozpoznać i przeciwstawić się pogardzie wobec Żydów i pogardzie wobec ludzi innych wyznań, ras i narodowości? Słuszne obawy Pawła Śpiewaka mogą wynikać nie tylko z rosnącej wśród młodego pokolenia popularności Konfederacji. Wszak prof. Śpiewak był wybitnym socjologiem, obdarzonym przenikliwym słuchem społecznym. Słyszał więc niepokojące sygnały wcześniej i wyraźniej niż inni.

W publikowanym w miesięczniku „Znak” eseju Paweł Śpiewak wskazuje również na drugą, nie mniej ważną sprawę, mianowicie niedokończoną debatę o współodpowiedzialności Polaków za los żydowskich sąsiadów. Ostatnie lata to czas politycznej blokady uniemożliwiającej podniesienie prowadzonych – z większym niż wcześniej trudem – badań naukowych na poziom dyskusji społecznej i inicjatyw politycznych. A przecież ta rozmowa o naszej trudnej przeszłości jest nie tylko wyrazem ludzkiej i chrześcijańskiej odpowiedzialności, ale też niezbędnym czynnikiem, bez którego nie dojrzejemy jako naród.

W jednym z tekstów zamieszczonych w Temacie Miesiąca pojawia się piękna definicja miłości. Miłość to pragnienie pielęgnowania własnego i cudzego rozwoju duchowego. Miłość i krzywda nie mogą współistnieć. Słowa te można odnieść również do miłości do własnego narodu i kraju, do myślenia z troską o współobywatelach, także tych, którzy zostali tragicznie zgładzeni lub wypędzeni z ojczyzny. Tylko tak rozumiana miłość, zawierająca w sobie pamięć o ofiarach, dążąca do prawdy o tamtych wydarzeniach, może być źródłem ewentualnej narodowej dumy płynącej z umiejętności uczciwego skonfrontowania się z trudną przeszłością.

W czerwcu redakcja miesięcznika „Znak” obchodzi też szczególny jubileusz, a mianowicie 90. urodziny prof. Władysława Stróżewskiego, wybitnego filozofa, ucznia Romana Ingardena, obecnego na łamach miesięcznika od lat 50., dziś członka Zespołu naszego pisma. Ad multos annos, Panie Profesorze! — Z

ul. Tadeusza Kościuszki 37, 30-105 Kraków tel. (12) 61 99 530, fax (12) 61 99 502 e-mail:[email protected]

redakcja: Mateusz Burzyk (sekretarz redakcji), Michał Jędrzejek, Karol Kleczka, Ilona Klimek, Dominika Kozłowska (redaktor naczelna), Barbara Małecka, Janusz Poniewierski, Martyna Słowik, Henryk Woźniakowski

zespół: Michał Bardel, Wojciech Bonowicz, Halina Bortnowska, Bohdan Cywiński, Bartłomiej Dobroczyński, Tomasz Fiałkowski, Tadeusz Gadacz, ks. Michał Heller, Jerzy Illg, Piotr Kłodkowski, Maria Makuch, Janina Ochojska-Okońska, abp Grzegorz Ryś, Władysław Stróżewski, Karol Tarnowski, Łukasz Tischner

współpraca: Ewa Bolińska-Gostkowska, Karolina Broda, Andrzej Brzeziecki, Marta Duch-Dyngosz, Monika Gałka, Ewelina Kaczmarczyk, Krzysztof Kornas, Dobrosław Kot, Elżbieta Kot, Artur Madaliński, Marek Maraszek, Anna Marchewka, Anna Mateja, Andrzej Muszyński, Małgorzata Nocuń, Urszula Pieczek, ks. Eligiusz Piotrowski, Agnieszka Rzonca, Marcin Wilk, Edyta Zielińska, Marcin Żyła

projekt graficzny pisma: Władysław Buchner, Rafał Buchner

dyrektor artystyczny: Władysław Buchner

fotoedycja: Marcin Kapica

korekta: Barbara Gąsiorowska, Magdalena Wołoszyn-Cępa

ilustracje portretowe: Patrycja Podkościelny

promocja i reklama: tel. (12) 61 99 530 e-mail:[email protected]

prenumerata: tel. (12) 61 99 561 e-mail:[email protected]

Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo ich redagowania i skracania. Redakcja nie odpowiada za treść zamieszczanych ogłoszeń. Rozpowszechnianie redakcyjnych materiałów publicystycznych bez zgody wydawcy jest zabronione.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Karol Ossowski

Temat Miesiąca

Psychologia miłości

■Daryl McCormack i Emma Thompson w filmie Sophie Hyde Powodzenia, Leo Grande. Film gra ze społecznymi stereotypami dotyczącymi ról płciowych – opowiada o emerytowanej nauczycielce, która chcąc wreszcie doświadczyć satysfakcji w seksie, korzysta z usług młodego pracownika seksualnegofot. Forum Film

„Miłość niejedno ma imię”, „Od miłości do nienawiści jeden krok”, „Zakochać się na zabój” – to tylko niektóre powszechnie znane powiedzenia, próbujące uchwycić istotę jednego z najważniejszych uczuć w życiu człowieka.

Z jednej strony rośnie liczba rozwodów i jednoosobowych gospodarstw domowych, z drugiej – liczba użytkowniczek i użytkowników aplikacji randkowych. Wygląda na to, że choć w zalewie alternatywnych życiowych scenariuszy niechętnie rozmawiamy o miłości i przyznajemy się do pragnienia kochania oraz bycia kochanym, to realizacji tej potrzeby wciąż jesteśmy w stanie poświęcić dużo sił i środków.

Jak na przestrzeni lat zmieniało się nasze pojmowanie miłości? Dlaczego boimy się bliskości? Czy nadszedł już czas, aby równość nasycić erotyką? Z jakich filmów i książek uczyliśmy się miłości?

Odpowiadają: bell hooks, Karolina Sulej, Wojciech Kulesza, Piotr Oczko, Bartłomiej Dobroczyński, Agnieszka Smoczyńska i Justyna Bargielska

WRÓĆ DO SPISU TREŚCI

Miękkimi brzuszkami

Karolina Sulej

Pracując nad tym tekstem, zapytałam moją przyjaciółkę, jaka jest definicja miłości, która do niej najbardziej przemówiła. Powiedziała, że w chwilach kryzysu w związku powtarza sobie to, czego życzyła jej jedna z gościń na ślubie: „Żebyście zawsze odwracali się do siebie miękkimi brzuszkami”

Najpierw wypada określić miejsce afektywne, z którego piszę ten tekst. Jestem 38-letnią cis-kobietą, mężatką. Pożyczając określenie od eseistki Olgi Drendy z Książki o miłości, identyfikuję się jako „osoboseksualna”, fascynują mnie różni ludzie niezależnie od ich płci. Kiedy kilka lat temu przed urzędniczką państwową obiecywałam, że będę się starać, aby moje małżeństwo było „szczęśliwe i trwałe”, nie zastanawiałam się zupełnie nad tym, na ile politycznie czy genderowo właściwy jest mój wybór. To był miłosny performance, a ja – jak zakochany, który mówi we Fragmentach dyskursu miłosnego Rolanda Barthes’a, byłam po prostu „wydana na pastwę swoich figur” (tłum. M. Bieńczyk). Kochałam i kocham. Ale co ja właściwie robię?

Dyskurs miłosny jest zarazem jedną z najbardziej idiomatycznych, sekretnych rzeczy, jakie ludzie robią sobie nawzajem, oraz najbardziej wszechobecnym spektaklem, jaki zna zachodnie społeczeństwo. Miłość jest oczywista i nieuchwytna jak patriarchat. Jak powiedziała słusznie Joanna Okuniewska w swoim podcaście Ja i moje przyjaciółki idiotki, wszyscy „dajemy się robić”. Jakie są dziś – po #metoo, w dobie kruszenia się heteronormy, w erze kryzysów ekonomicznych i katastrofy klimatycznej – nasze miłosne schematy?

Roland Barthes napisał, że miłosna figura daje się wydzielić (niczym znak) i zapamiętać (niczym obraz albo opowieść) w tym, co doświadczone, przeczytane, zobaczone, usłyszane. Kroki i gesty następują jedne po drugich, zarazem naturalne i sztuczne, niczym pozy tancerza podczas vogueingu.

Strike a pose! Co my właściwie robimy?

Figura 1. Domy z betonu

Jeszcze w połowie XX w. miłość w znaczeniu erosa, sentymentalnej emocji napędzającej relacje partnerskie, nie była dostępna dla większości polskiego społeczeństwa. Dopiero wraz z rozwojem klasy średniej i zwiększającej się dostępności dóbr materialnych relacje międzyludzkie zaczęły wykraczać z domeny instytucji i przechodzić do domeny usług. Chcesz miłości – proszę bardzo! W jakim stylu? Za ile? Okazało się, że skoro w liberalizmie jednostki mają sobie radzić same, to i związki mogą być bardziej spersonalizowane. Dosłownie i w przenośni można sobie teraz na to pozwolić.

Zanim jednak kapitalistyczny język uczuć znalazł rzesze odbiorców, o wiele bardziej popularny był nie tyle realizm socjalistyczny, co realizm życia codziennego – oparty na instynkcie przetrwania.

Miłość romantyczna w PRL stanowiła kaprys – nie można było sobie na nią pozwolić w kraju, który dopiero co zgruzowstał i gdzie romantyzm w rodzaju „czucia i wiary” szybciutko z ucieleśnionego obiektu uczuć został przepisany na pojęcie miłości ojczyzny, walki za „wolność naszą i waszą” oraz umierania w sprawie. Kochają się? To niech on trafi do obozu koncentracyjnego albo się powiesi, a ona niech zginie w kanałach albo pójdzie do zakonu. Kolumbowie. Rocznik 20, Kamienie na szaniec, Pożegnanie z Marią, Mała apokalipsa, poezja Grochowiaka, Wojaczka, Bursy, opowiadania Hłaski. Tu nie było miejsca na lekkość.

W dobie kartek na mięso, cenzury i kolektywnego wysiłku na rzecz planów x-letnich trzeba było myśleć pragmatycznie. Zdradzana kobieta w Życiu towarzyskim i uczuciowym Tyrmanda zostaje z niewiernym pisarzem, ponieważ ten dostaje przydział na czteropokojowe mieszkanie. Dobry kwaterunek, dobra posada, „mała stabilizacja” – po co komu romantyczne porywy serc? Wyemancypowana kobieta socjalizmu pracowała zawodowo oraz harowała jako gospodyni i matka, czytając porady w „Przekroju” czy „Przyjaciółce”. Tak jak w XIX w. opowieść o małżeństwie w PRL-u była narracją o pieniądzach, czy też raczej o bezpieczeństwie. „Rynek małżeński”, o którym w Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym pisze Alicja Urbaniak-Kopeć, nie był może już tak transparentny, ale wciąż uczucie przeliczało się na utrzymanie. I podobnie jak w XIX w., kobieta, choć w teorii równa, pozostawała ekonomicznie zależna od mężczyzny i wykonywała bezpłatną pracę domową. Bycie starą panną czy starym kawalerem było niepożądane, bo socjalizm buduje się kolektywnie – ale żeby zaraz mówić o wielkiej miłości? Jedna, druga prywatka, może koncert w Stodole albo wczasy pracownicze nad Bałtykiem czy w Tatrach – i już. Podstawowa jednostka społeczna gotowa.

Na miłość to się chodziło do kina, kiedy grali Trędowatą w reżyserii Jerzego Hoffmana, żeby wzruszyć się tragicznymi losami guwernantki Stefci, którą pogarda arystokracji doprowadziła do zapalenia mózgu w dniu ślubu z ukochanym ordynatem. Takie melodramatyczne uczucia do żadnego mieszkania w bloku by się zwyczajnie nie zmieściły. Dlatego też Polacy i Polki o uczuciach najczęściej nie rozmawiali. Woleli się napić albo politykować – albo jedno i drugie. Zresztą kiedy by się znalazło na to czas, skoro on zawsze musiał coś zrobić dla ojczyzny, a ona przetrwać z całym domem na głowie.

Nawet seks nie miał dobrej prasy – zarówno partia, jak i Kościół woleli trzymać problem pod kołdrą. W radiu leciały naiwne piosenki w rodzaju „Ładne oczy masz / Komu je dasz”, dopóki nie zastąpił ich smętny blues „W domach z betonu / Nie ma wolnej miłości”. Sorry, taki mieliśmy klimat. Moralny niepokój DekaloguVI albo zniszczona niewinność w Trzeba zabić tę miłość. Jedynie Michalina Wisłocka ze swoim „kochaniem” starała się w praktyczny PRL wlać trochę ciepła. Pisała: „»Kochanie« to piękne polskie słowo, które w moim odczuciu określa ciepły, serdeczny, pełen przyjaźni i harmonii seksualnej kontakt dwojga bliskich sobie ludzi”.

Trzeba było dopiero tektonicznego tąpnięcia transformacji ustrojowej, żeby surwiwalowe reguły dyskursy miłosnego zupełnie się zmieniły.

■Sześć obrazów miłości. Od lewej kadry z filmów Trędowata, Seks w wielkim mieście, Tajemnica Brokeback Mountain, Bezsenność w Seattle, Miłość w spektrum i Heartstopperfot. Inplus/East News / BE&W / BE&W / East News / Courtesy of Netflix / Courtesy of Netflix

Figura 2. Ogrody miłości

Pod domami z betonu zaczęły całymi szeregami wyrastać blaszane kioski, rozstawiły się „szczęki” oraz baraczki z szyldami „audio-video” albo „sex-shop”. Wraz z kapitalizmem przybyły golizna i zupełnie nowy sposób rozumienia tego, czym właściwie jest ten eros. To była Polska plakatów z „gołą babą”, intymnych porad w „Bravo” i wszechobecnej pornografii, która pojawiła się na bazarach na równorzędnych prawach z innymi elementami zachodniości. Tatusiowie chodzili do wydzielonej „za kotarą” części wypożyczalni, a mamusie oglądały z wypiekami Dynastię czy telenowele brazylijskie rozgrywające się w luksusowych hacjendach i kupowały niewielkie książeczki ze znakiem harlequina.

Firma z charakterystycznym logo oferowała dynastiopodobne opowieści w odcinkach, gdzie kluczowe było pełne przepychu tło oraz książę, który zrobi wszystko, żeby zdobyć swoją wybrankę. Mężowie oglądali Gerdę czy inną Helgę uwodzącą hydraulika, a ich żony z wypiekami na twarzy czytały o kolacjach przy świecach z Johnem czy innym Jakiem. Po dekadach uciemiężenia polskie kobiety potrzebowały wytchnienia, oderwania od szarej rzeczywistości, obietnicy. Nina Kowalewska-Motlik, wydawczyni serii na Polskę, zauważyła, że w nawale obowiązków jedyne, czego Polka ośmielała się pragnąć, to odrobina czasu dla siebie. Dlatego też powstało hasło: „Przenieś się w krainę marzeń. Książki Harlequin to ogrody miłości”.

Polki czuły, że związek, relacje, także seksualne, mogłyby być lepsze, bardziej odświętne. Reklama w tv: Kobieta kładzie się obok partnera na wersalce. On chrapie, ona nie może zasnąć, bierze więc do ręki książkę i przenosi się na piękne łoże z baldachimem, gdzie przystojny kochanek się nachyla, żeby ją pocałować. Cięcie. Do reklam telewizyjnych dołączyły prasowe. Pojawiała się na nich aktorka Barbara Bursztynowicz. Miała uśmiechniętą, rozmarzoną twarz. Obok niej stał chłopczyk, w domyśle syn, który mówił: „Nie poznaję mojej mamy”. Czytelniczki miały zmieniać się w bohaterki romansów – wciąż jednak robiły to dla chrapiących na kanapie mężczyzn, nie dla siebie samych. Przedsięwzięciem, które Ninie się nie powiodło, była seria „Silhouette”. Bohaterki tych książek, kobiety sukcesu, kończyły studia, zakładały firmy. Mężczyźni, w których się zakochiwały, byli niespełnionymi artystami albo kelnerami. To się nie podobało – mężczyzna pożądany był przedsiębiorczy, miał garnitur, teczkę albo chociaż kolorową koszulę Jarka Jakimowicza z Młodych wilków.

Kowalewska-Motlik wpadła też na pomysł, że kolejną okazją do promocji harlequinów może być wprowadzenie do polskiego kalendarza Dnia Zakochanych. I tak na 14 lutego 1992 r. zaplanowała siedmiogodzinny blok programów telewizyjnych dotyczących wyłącznie miłości. Na Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie zawisło wielkie czerwone serce, 12 m na 12 m, a we wnętrzach urządzono bal walentynkowy.

Walentynki na dobre zadomowiły się w polskim kapitalizmie oraz ofercie hotelowych weekendów dla par – czerwone róże, szampan, czekoladki, atłasowa pościel, jacuzzi. Hotelowa romantyczność do tej pory zanurzona jest najczęściej w harlequinowej poetyce. Księgarnie zaś nadal wypełniają grafomańskie romanse – jednak o innych kostiumach, rekwizytach i scenografii.

Figura. 3. M jak miłość

Po latach dominacji romansideł z kiosku czytelniczki nie chciały już amerykańskich wzorców. Rozpędzony rynek zaczął produkować własne opowieści. Już nie było Dynastii, tylkoDom nad rozlewiskiem. Nie było już amerykańskich bogaczy, ale polscy lekarze, prawnicy, biznesmeni i kobiety, które marzą o „normalnej” rodzinie i miłości jak z tygodnika „Pani Domu”. Do telewizji trafiały tasiemcowe seriale w rodzaju Klanu czyZłotopolskich i M jak miłość, a do księgarń powieści obyczajowe, w których miłość wiązała się z rodzinnymi perypetiami, które zdawały się nie mieć końca. To były emocje na miarę odradzającej się Polski, która wyobrażała sobie siebie samą – ludzie żyli historiami serialowych bohaterów i uczyli się nowych wzorców. Magda M. wylansowała nowy typ miejskiej bohaterki, polskiej Carrie Bradshaw z serialu Seks w wielkim mieście, a „warszafka” poznawała miłość na jedną noc w vip-roomach klubów „z selekcją”.

Popularnym segmentem polskiego kina u progu wejścia do Unii Europejskiej stały się komedie romantyczne pisane według sprawdzonego wzoru gatunku. Ona i on spotykają się, choć wiele ich dzieli, odkrywają wzajemne uczucie. Potem dzieli ich jeszcze więcej, ale w ostatniej chwili padają sobie w ramiona i żyją długo i szczęśliwie. Takie filmy przyciągały tłumy do kin niezależnie od tego, czy były to produkcje amerykańskie (Bezsenność w Seattle, Masz wiadomość) czy brytyjskie (Notting Hill), czy polskie (Nigdy w życiu). Komedia romantyczna zawsze ustala w kulturze wzór pożądanej, „normalnej relacji” – te wyglądy, te role, gesty, figury – to, co trafia do romantycznej komedii, staje się społeczną normą.

W polskich komediach romantycznych heroiną wciąż jest najczęściej uśmiechnięta blondynka o „miłej” buzi oraz mężczyzna o kwadratowej szczęce i urodzie słowiańskiego Kena. Scenografia? Jakiś wielki świat – moda, biznes, miejskie życie. Estetyka – reklamowa. I o ile w produkcjach anglosaskich format ten jest coraz częściej wykorzystywany, żeby pokazywać to, co nie mieściło się jeszcze do niedawna w dyskursie miłosnym – związki międzyrasowe, poliamoryczne, poza heteronormą, neuroróżnorodne – w polskiej odsłonie, czy to serialowej, czy kinowej (może poza Sexify), trudno znaleźć ten format pracujący w służbie poszerzania pola tzw. normalności. Chłopak i dziewczyna – normalna rodzina.

Figura 4. My Heart Will Go On

Dorastałam, podczytując harlequiny mojej matki i podglądając, co tata nagrał na kasetach, które chował pod łóżkiem. Jednak moje imaginarium miłosne w dużej mierze zostało zbudowane przez melodramat – Trędowata mnie nie kręciła, lecz Titanic, Angielski pacjent, serialOstry dyżur to już co innego. Te dzieła miały rozmach. Do tego dodawałam wiersze Poświatowskiej i jeszcze XIX-wieczne gotyckie w klimacie powieści o niemożliwej miłości – Wichrowe wzgórza, Dziwne losy Jane Eyre. Voilà!

Kiedy zbliżałam się do osiemnastki, po raz pierwszy w popularnym polskim dyskursie pojawił się melodramat o parze homoseksualnej. Tajemnice Brokeback Mountain pokazywały, że uczucie między dwoma mężczyznami może być równie przejmujące jak niegdyś losy biednej Stefci. Polacy, którzy dopiero co (w 2003 r.) mogli oglądać na billboardach pary nieheteronormatywne w akcji Kampanii Przeciw Homofobii „Niech nas zobaczą”, teraz oglądali losy takiej pary w hollywoodzkim blockbusterze na ekranach multipleksów.

Taka miłość wciąż nie mogła się większości pomieścić w głowach, ale ja i mnie podobni mogliśmy już chodzić do warszawskiego klubu Le Madame, gdzie uczyliśmy się słowa „queer” oraz tego, że płeć jest uwarunkowana kulturowo. Managerka Katarzyna Szustow urządzała tam imprezy, które przybliżały warszawiakom tajemniczy akademicki „gender”. To był pierwszy w Polsce azyl dla tych, którzy nie mogli się odnaleźć w heteronormie. Jak można było przeczytać w programie, skierowane były „do wszystkich lesb, pedałów, słodkich bi, femme fatale, tajemniczych transów, transgenderów, myślących heteryków”.

Harlequinami dla nieobawiających się płciowej płynności były z kolei wydawane wtedy po raz pierwszy w Polsce wampiryczne powieści Anne Rice – wampiry były wieczne, panseksualne, ich erotyzm był niebezpieczny i pociągający. Słowa „żyli (nieumarli) długo i szczęśliwie” nabierały nowego znaczenia. Wampiry były kulturowo wywrotowe. I przetrwały do dziś. Kilka lat później kolejne pokolenie dostało serial True Blood i przede wszystkim serię powieści Zmierzch Stephanie Meyer, gdzie opowieść o transgresji wiązała się z innym, popularnym gatunkiem opowieści o miłości – high school drama.

W słowie czy na ekranie – nastolatki chciały i chcą zakochiwać się wedle reguł własnej subkultury, a nie pożyczać od dorosłych. Kiedy dorastałam, z jednej strony była konserwatywna Jeżycjada Musierowicz, a z drugiej Beverly Hills 90210. Dziś z jednej strony na listach najlepiej sprzedających się książek young adult króluje empatyczny, tęczowy Heartstopper, ale z drugiej strony jest seria Rodzina Monet Weroniki Marczak, gdzie na pierwszy plan wychodzą bogactwo i aspiracje. Po jednej stronie opowieść o nienormatywnej miłości, a po drugiej stronie klasyczna bajka o kopciuszku, który trafia na bal. Jakiej miłości będą szukać dzisiejsze dzieciaki? Jedno jest pewne – nie ma bardziej wyrazistych figur miłosnych niż te nastoletnie. Nie ma większej miłosnej dramy. Wystarczy przytoczyć wydawniczy opis pierwszej książki z serii autorki o pseudonimie Pizgacz – Start a fire: „Victoria wiedziała, że nadchodzi w jej życiu moment, w którym będzie musiała podjąć decyzję. Bo choć mogła oszukiwać samą siebie, jej piękny chłopiec był destrukcją. Zachwycającą destrukcją, pełną kłamstw, mroku i żaru, ściągającą ją na dno piekła”.

Nigdy później nie kocha się już tak pretensjonalnie.

Figura 5. Pokój zabaw

Hiperbolizujące miłosne fantazje mają też swoje odsłony w poetyce erotyki BDSM. Kilka lat temu okazało się, że komedia romantyczna może się znudzić szerokiej publiczności. Nie tyle sam schemat kopciuszka i księcia – ale seksualność była tam zdecydowanie zbyt waniliowa. „Mamuśki” nowego pokolenia nie chciały harlequinów i róż, ale satysfakcji z seksu. Okazało się, że dzisiejszy romans musi być bardziej hardcore’owy – jak pisała o 50 twarzach Greya E.L James izraelska socjolożka Eva Illouz.

Oto jak z grubsza przedstawia się ta literacka historia: Jest milioner Christian, z którym przeprowadza wywiad młoda studentka, Anastazja. Zakochuje się w nim, ale on odpowiada, że będzie mogła z nim być tylko wtedy, jeśli zgodzi się zostać jego seksualną niewolnicą i zrobi wszystko, czego tylko on zapragnie. W wersji polskiej, napisanej przez Blankę Lipińską w 365 dniach, mamy z kolei sycylijskiego mafioso i polską turystkę porwaną przez niego – jak się okazuje, z powodu miłości od pierwszego wejrzenia. Reszta jest podobna – polska wersja Greya jest jednak o wiele bardziej seksistowska i o wiele mniej subwersywna. Zamiast zimnego biznesmana mamy „czerwonego jak cegła” mafioso, a kopciuszkiem jest rozmiłowana w luksusie Polka, więziona w pałacach z kuframi drogiej bielizny. Nad serią unosi się smrodek kultury gwałtu – sado-masochizm nie jest tutaj filozofią grania z regułami, ale raczej szkołą uwodzenia niebezpiecznego mężczyzny: grania z jego przemocą tak, aby nie kierowała się w naszą stronę.

Teatr BDSM w tych tekstach kultury tylko pozornie wydaje się podważać grę patriarchatu – w łóżku kobieta jest uległa, jednak poza nim buntuje się i zdobywa to, czego chce. Ale przecież chce ślubu, dziecka i happy endu. Pazur sadomaso zostaje spiłowany. Jest jedynie podniecającą dekoracją do starej, dobrej patriarchalnej miłości.

Dlatego w ogóle nie dziwił mnie fakt, że w mojej lokalnej bibliotece książki Lipińskiej polecały sobie panie, które wypożyczały wcześniej staromodną Kalicińską (tę od Domu nad rozlewiskiem). Ta miłosna rewolucja – może mokrym snem – ale się nam prześniła. Po sukcesie Blanki rynek zalały kolejne powieści erotyczne, nowe harlequiny i romanse, wszystkie pisane na „jedno kopyto”. Bacik czy knebel stał się oswojonym gadżetem, a waniliowy seks zrobił się bardziej pieprzny.

Reguły gry nie zmieniły się jednak ani trochę.

Figura 6. Gra w (dwa) ognie

Love is a losing game, jak śpiewała Amy Winehouse – ale patrząc na to, ile w telewizji i na rozmaitych platformach przewijało się i przewija programów, teleturniejów i docu-shows opartych na miłosnych zmaganiach, śmiało można stwierdzić, że jest to gra dochodowa.

W latach 90. nie było w Polsce osoby, która nie wiedziałaby, czym jest turniej Czar par alboshowRandka w ciemno. Lata mijają, a podobne koncepty nadal bawią – wystarczy wspomnieć netfliksowe Love is Blind czyLove Never Lies. Powodzeniem cieszą się też programy, w których poszukuje się ukochanej / ukochanego, która / który będzie pasować do wymagań – programy randkowe. Od pragmatycznych i przaśnych, jak Rolnik szuka żony, po popularne produkcje Netfliksa w rodzaju sentymentalnie konserwatywnego Indian Matchmaking czy neuroinkluzywnego i psychologizującego Miłość w spektrum. Szukanie miłości staje się coraz bardziej demokratyczne i coraz bardziej egalitarne. Chcemy patrzeć, jak inni się męczą – nie obrażamy się na żadną grupę społeczną.

Najpopularniejsze zaś są te programy, gdzie przy nieprawidłowym performowaniu miłości odpada się z gry – jak np. rozmaite, także rodzime, wariacje na temat brytyjskiego formatu Love Island. O co chodzi? Na początku udział w programie bierze dziesięcioro uczestników – pięciu mężczyzn i pięć kobiet, którzy spędzają kilka tygodni w willi na wyspie (bez dostępu do telefonów oraz Internetu ani kontaktu z bliskimi). W każdym odcinku będą pojawiać się nowi mieszkańcy. Uczestnicy programu muszą zdecydować, czy zmieniają partnera, czy pozostają przy pierwszym wyborze. Najmniej lubiani lub odtrąceni przez partnera zawodnicy odpadają z programu. Uwaga! Odbiorcy oczekują, że pary będą się tworzyć „naprawdę” i zostaną ze sobą po programie. Czyje miłosne figury będą nam się wydawać bardziej autentyczne – ten wygrywa. Trzeba powiedzieć, że nie są to figury specjalnie skomplikowane. Obmacywanki, buziaczki, tani podryw. Czy lubimy śmiać się z głupszych od siebie? Czy może te programy są tak popularne, bo w głębi serc czujemy się do bohaterów bardzo podobni? Czy może po prostu zgadzamy się z Amy Winehouse, że miłość to gra, i tutaj możemy popatrzeć z bezpiecznej odległości, bez ryzykowania zranienia?

Na co dzień bowiem współczesny zakochany musi grać bez przerwy – najczęściej w najpopularniejszą grę na telefon naszejepoki: apkę randkową. Czy to Tinder, czy Grindr, zasady są bardzo proste – przesuwasz w jedną lub w drugą stronę i zdobywasz (lub nie) matcha, czyli punkt za synchronizację z osobą, która również ciebie wybrała. Tinder jest dostępny w 190 krajach i w ponad 40 językach. W Polsce ma ponad 730 tys. użytkowników. Czego tam wszyscy szukają? Tego samego co w grach, czyli frajdy. Dla niektórych frajda ta kończy się miłością, dla innych seksem, dla wielu – szybką ewakuacją z apki. Dlaczego? Wystarczy odwiedzić projekt poetki Joanny Lech, który nazwała Tinder. Podręcznik użytkownika. Tak pisze tam we wstępie: „Tinder jako źródło cierpień, najbrutalniejsza aplikacja randkowa, eksperyment socjologiczny dla opornych, strata czasu, najczęstsza przyczyna samobójstw, rozwodów i chorób wrzodowych żołądka w Polsce”.

Tinder to już więc mem, zjawisko kulturowe, codzienność równie trywialna jak cały Internet i nowe technologie. Ale czy rzeczywiście tak bardzo się zmieniliśmy od czasów dawnych anonsów matrymonialnych? „Na imię mi Władek, liczę sobie 25 latek, kobiety mówią, że jestem dość przystojny, tylko nieśmiały. Jestem biuralistą, maturzystą i mieszkam w Szczecinie. Która z pięknych panienek zechce nawiązać ze mną korespondencję towarzyską? A z pewnością się na mnie nie zawiedzie”. To lata 50., „Głos Serca”, jednodniówka Biura Pośrednictwa Towarzysko-Matrymonialnego Tamara w Szczecinie. Teraz mamy po prostu więcej do wyboru – wręcz hipermarket możliwości. I może właśnie dlatego, przytłoczeni wyborem, którego nie jesteśmy w stanie wykonać świadomie i uważnie popadamy w depresję, jesteśmy coraz bardziej samotni.

Paul Oyer, profesor ekonomii ze Stanforda i autor poradnika Everything I Ever Needed to Know about Economics I Learned from Online Dating (Wszystkiego, co kiedykolwiek musiałem wiedzieć o ekonomii, nauczyłem się z randkowania online), twierdzi, że portale randkowe i sklepy typu Ebay.com to jedno i to samo. Albo jeszcze inaczej: że szukanie partnera przypomina proces rekrutacyjny – szuka zarówno pracodawca, jak i pracownik. Obydwie osoby wiedzą, kogo szukają i co mają do zaoferowania. Każda strona rozważa też inne opcje, ale jeśli chcą osiąg­nąć cel, muszą dokonać jakiegoś wyboru, żeby nie zostać z niczym. W kapitalizmie jest dużo serduszek i emoji, ale reguły są okrutne. The winner takes it all.

Kilka lat temu wybrałam się z koleżanką reporterką w Polskę, żeby szukać miłości. W „Wysokich Obcasach” zamieściłyśmy ogłoszenie. Napisałyśmy tak: „Jak obwieścił ostatnio na okładce tygodnik »Polityka«: »Faceci są beznadziejni. Byłoby więcej dzieci, gdyby było z kim je mieć«. Z badań wynika bowiem, że aż połowa bezdzietnych młodych Polek nie spotkała dotychczas nikogo, z kim mogłaby planować poważny związek. Czy emancypacja kobiet rzeczywiście zniszczyła mężczyzn? Czy w XXI w. nie będzie już w Polsce fajnych chłopaków?”.

Pojechałyśmy do tych, którzy odważyli się nas zaprosić. Co się okazało? Jak dopowiedział nam jeszcze psycholog Zbigniew Miłuński, obecnie mamy dużo bardziej konsumpcyjne nastawienie do życia niż kiedyś. Również do potencjalnych partnerów – a konsumpcja to zaprzeczenie bliskości i więzi. Kiedyś małżeństwo było oczywistością. Należało wyjść za mąż albo się ożenić, mieć dzieci i kropka. Obecnie jest cała masa innych wartości i zadań. Miłość jest jednym z tych zadań. I ma być sukces. Mamy być power couple, jak nam pokazują celebryci. Wzorów dostarczają kolorowe magazyny i Instagram, gdzie dokładnie widać, jak ma wyglądać randkowanie, ślub, rodzenie dzieci, dom. A co, jeśli ona w majtkach wygląda bardziej jak Celeste Barber niż Beyonce? A jeśli jemu daleko do bohatera memów „hey, girl” Ryana Goslinga czy „tatusia internetu” Pedro Pascala?

Figura 7. Kozetka dla par

W jaki sposób pomiędzy złudnym romantyzmem, przyjemnym, ale mało wywrotowym seksem, pragmatycznym poszukiwaniem najlepszego modelu, w odwiecznym patriarchacie znaleźć miłość, która nie będzie opresją?

Ze wspomnianych aporii zakochani usiłują dziś uciec poprzez dyskurs terapeutyczny.

Miejsce harlequinów czy erotyków zajęły w dużej mierze poradniki dotyczące seksualności, intymności, ciałopozytywności. Dzisiaj to już całe działy w księgarniach. Poradniki radzą, jak wspólnie ćwiczyć dla lepszego pożycia, podpowiedzą, jakim typem kobiety jesteś, będą przekonywać, że należy zwolnić w życiu, mieć terapię par albo własną, polecą odkrywanie wewnętrznej bogini albo wewnętrznego dziecka. Przedłużenie i trywializacja tego dyskursu znajduje się na Instagramie, Facebooku, w podcastach o ciele i seksualności. Miłość miesza się z osiędbaniem, wellness, pielęgnacją, emancypacją i rynkiem usług. Seksuolożka Marta Niedźwiecka w serii podcastów O Zmierzchu przestrzega przez zaufaniem modelowi, który mówi o połówkach jabłka i tym, że jak samo nie wychodzi, to po prostu nie jesteście sobie przeznaczeni. Mówi o komunikacji i pracy nad związkiem.

W doktoracie poświęconym dyskursowi miłosnemu Natalia Mętrak-Ruda przywołuje Anthony’ego Giddensa, który – analizując poradnik Self Therapy Janette Rainwater z roku 1989 – zauważył, że jednostka jest odpowiedzialna za projekt jej tożsamości, a trajektorię musi poznać dzięki ekspertom – terapeutom, psychologom. Nagle okazuje się, że trzeba mówić o emocjach, starać się, analizować, dopytywać. To nie jest już ani miłość romantyczna, ani namiętność, ani rozsądny układ – to tzw. relacja. Jesteśmy w relacji, z osobami partnerskimi. Dopiero potem wymyślamy, jak ta relacja ma wyglądać – zamknięta, otwarta, ile osób, co nas podnieca, jak chcemy żyć. Sfera miłosna jest strefą badań, eksperymentu, analizy. Ważne są też własne poszukiwania. Zanim zaś pokocham, muszę wiedzieć, kim naprawdę jestem. Powieść Jedz, módl się i kochaj Elizabeth Gilbert zapoczątkowała trend literacki, filmowy i zupełnie realny na to, aby porzucać dotychczasowe sposoby szukania miłości albo dotychczasowe związki i jechać w poszukiwaniu siebie, żeby – w domyśle – znaleźć idealną relację.

W pewnym momencie przyszła odtrutka, która – nie dało się tego uniknąć – również stała się trendem. To miłość „wystarczająca”. Kochaj wystarczająco dobrze, tak brzmi tytuł popularnych wywiadów z psychologami przeprowadzonych przez Agnieszkę Jucewicz i Grzegorza Sroczyńskiego. Zawarli w nich rozpoznanie „obsesji idealnych związków”, nawoływali do przyzwolenia na (przynajmniej chwilowy) niedobór szczęścia i „zwyczajność”.

I jeszcze „idiotkowanie” Okuniewskiej, znane z jej książek i podcastów. Chodzi o to żeby przyjrzeć się uczuciom bliżej, nie bać się ich wyrażania. Co czujesz, kiedy idziesz po raz dziesiąty na randkę z osobą z Tindera? Co czujesz, kiedy ktoś, w kim się zakochujesz, nie mówi ci prawdy? Jak to nazwać? Okuniewska przekonuje, że jeśli nie nazywasz emocji, nie wiesz, co czujesz, to kończysz w nieszczęśliwej samotności albo nieszczęśliwym związku. W podobnym tonie pisze w swoich esejach Małgorzata Halber, podkreślając, że każdy się wstydzi i czuje niewystarczająco dobry, każdy potrzebuje być kochany.

I jeszcze potrzebny nam zachwyt nad zwyczajnością. Miłość, która w soap operach i komediach romantycznych jest wyśmiewana jako nudna. Miłość w kapciach. Kiedy Danuta Stenka w Nigdy w życiu siedzi w zalotnej haleczce na łóżku, współczujemy jej, że mąż czyta gazetę i narzeka, iż nakruszyła croissantem ze śniadania. Tymczasem to właśnie jest wyraz największego zaufania, bliskości, intymności i więzi. Gloria Steinem mówiła, że aby miłość zmieniła swoje reguły, trzeba równość napełnić erotyką. Wydaje się, że trzeba jeszcze do tego dołączyć zwyczajność. I czułość. O rewolucję czułości wobec siebie nawzajem apeluje w swojej książce Gotowi na zmianę bell hooks. Kobiety i mężczyźni muszą zjednoczyć się we wzajemnym zdrowieniu, mężczyźni muszą porzucić etos wojownika, a my, kobiety, możemy im w tym pomóc. Tylko wtedy, kiedy raz spotkamy się bez broni, na polu między tym, co uznane za dobre i uznane za złe, możemy dojść do porozumienia. Pracując nad tym tekstem, zapytałam moją przyjaciółkę, jaka jest definicja miłości, która do niej najbardziej przemówiła. Powiedziała, że w chwilach kryzysu w związku powtarza sobie to, czego życzyła jej jedna z gościń na ślubie: „Żebyście zawsze odwracali się do siebie miękkimi brzuszkami”.

Figura 8. Can I Get an Amen?

Erich Fromm pisał, że miłość jest sztuką – nie metodą, nie szaleństwem, nie nauką, ale właśnie sztuką – więc najgorsze to pozwolić się miłości spauperyzować i ją zaszufladkować. Jako zakochani jesteśmy artystami, a nie konsumentami. Esther Perel, amerykańska psychoterapeutka, specjalizująca się w terapii par, podkreśla, że to, co jest dziś najważniejsze w budowaniu więzi, to odproduktowienie naszego intymnego życia, wyjęcie go z kapitalistycznej logiki. Odzyskanie radości, kreatywności, wrażliwości.

Kiedy chcemy w sobie widzieć klientów sklepu z uczuciami, zawsze kończymy z poczuciem niedosytu, chcemy kupować dalej. Sztuka miłości to zaś coś, co tworzy się wspólnie i co daje to samo co obcowanie z twórczością artystyczną – tajemnicę, sprawczość i piękno. Agata Loewe, seksuolożka z Instytutu Pozytywnej Seksualności – fundacji edukującej o sprawach intymności – widzi, że świat seksualności, czy szerzej: intymności, zmierza dziś w dwóch kierunkach. Mainstream kultury w stronę redukcji ludzkiego dotyku. Będą tu iPhone’y, roboty, lalki, wibratory, chat GPT, który będzie pozwalał nam na wymyślenie ukochanego czy ukochanej. Ale pojawiają się też wyraziste nisze, bo ludzie są spragnieni zwykłego przytulania, bezpiecznego dotyku.

Jaka więc może być miłość XXI w.?

Patrycja Wonatowska, koleżanka Agaty z pracy, śmieje się, że Instytut Pozytywnej Seksualności często jest – w uproszczeniu – uznawany za miejsce, w którym w miłości akceptuje się najdziwniejsze rzeczy. A Patrycja podkreśla, że przecież tak naprawdę rzeczy dziwnych w ogóle nie ma – dla każdego co innego jest oswojone, co innego obce. Kiedy pytam o „dobrą miłość”, mówi, że to zgoda na to, żeby bliska mi osoba wychodziła ze społecznych ograniczeń, konwenansów i po prostu siebie realizowała. I żeby pozwalała to robić też ukochanej / ukochanemu. „Jeśli zaczniemy wszyscy tak widzieć siebie nawzajem, to będziemy mieć zupełnie inny sposób patrzenia na świat. Bo jeśli tak patrzymy, to nie chcemy ingerować. Chcemy tylko pilnować, żeby czyjeś szczęście było bezpieczne” – mówi Patrycja.

Do tego dodałabym jeszcze rady od RuPaula, z popularnego programu RuPaul’s Drag Race – możesz być, kim chcesz, jak chcesz, ale baw się przy tym dobrze, bądź kreatywny, nie bój się! Performance drag queen to zawsze show, w którym celebruje się życie – figury miłosne to tutaj figury radości z istnienia, bezwstydnego, nadmiarowego, przeciw każdej sztampie, każdej opresji. A więc: If you can’t love yourself, how the hell can you love anybody else?

Czy mogę teraz prosić o „amen”? — Z

Korzystałam m.in. z: M. Chollet, Odkryć miłość na nowo, tłum. J. Giszczak, Kraków 2022; A. Urbanik-Kopeć, Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym, Warszawa 2022; E. Illouz, Hardkorowy romans. „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, bestsellery i społeczeństwo, tłum. J. Konieczny, Warszawa 2015; O. Drenda, M. Halber, Książka o miłości, Kraków 2020; E. Stusińska, Polskie świerszczyki, harlekiny i polskie satelity, Wołowiec 2021; N. Mętrak-Ruda, Myśl i kochaj. Szczęśliwy związek małżeński w poradnikach z drugiej połowy XX wieku, praca doktorska obroniona w 2017 r. na Wydziale Polonistyki UW.

Karolina Sulej

Pisarka, dziennikarka, reportażystka. Autorka m.in. reportaży Rzeczy osobiste. Opowieść o ubraniach w obozach koncentracyjnych i zagłady (2020) orazCiałaczki. Kobiety, które wcielają feminizm (2022). Miłosnego języka nauczyła się od Amelie Poulain. Od lat zakochana w McDreamym z Chirurgów. Chciałaby kiedyś napisać o miłości porywającą powieść

WRÓĆ DO SPISU TREŚCI