Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością i… gromada porzuconych czworonogów. Będziesz śmiać się przez łzy! Bo Agnieszka Krakowiak-Kondracka jak nikt inny opowiada historie z życia wzięte. Dowiodła tego w Jajku z niespodzianką i Cudzych jabłkach.
Pieczołowicie wznoszony przez lata szklany zamek Baśki rozpadł się z dnia na dzień niczym domek z kart. Andrzej, którego przysięgała kochać w zdrowiu i w chorobie, na dobre i na złe, póki śmierć ich nie rozłączy, odszedł do innej. Z litości zostawił Baśce dom na prowincji (mieli tam, z dala od stolicy, zbudować swoje szczęścia), ale przywłaszczył sobie wspólnie tworzony przez ostatnie lata projekt architektoniczny. Nie oponowała, nie miała siły. Samotna kobieta z wielkiego miasta uwięziona na odludziu, bez pracy i dochodów... Z rozpaczy zaczęła przygarniać psy – obolałe, porzucone, niekochane. A one odwdzięczały się z nawiązką, poza jednym – choć bardzo próbowała, nie potrafiła zdobyć zaufania największego i najgroźniejszego z nich, Baszira. A jednak wciąż wierzyła, że wszystko się ułoży... Gdyby tylko nie wypadek i ta przeklęta złamana noga!
Kto pomoże samotnej kobiecie na skraju bankructwa? Taka może liczyć co najwyżej na pomoc recydywisty! Kostek ma za sobą mroczną i tajemniczą przeszłość. Może właśnie dlatego jako jedyny potrafi zdobyć zaufanie Baszira? Czy uda mu się oswoić również Baśkę? Czy najzdolniejsza na roku pani architekt odzyska wiarę w siebie i zbuduje na nowo swoje „szklane gniazdo”?
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział
PIERWSZY
Nie usłyszała za sobą żadnego szmeru, nie wyczuła ruchu, który ostrzegłby ją przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. Ożyło coś, co wyglądało jak worek brudnych szmat. W chwili gdy się odwracała, zawodnik wagi ciężkiej jednym skokiem pokonał odległość z ciemnego kąta. Przekrwione oczy, które zobaczyła na wysokości swoich, oznaczały jedno: „Zabiję!”.
Odskoczyła. Ale nie na tyle, by nie wyczuć odoru z paszczy, która rozwarła się tuż przed nią. Pienista ślina skapywała po kłach, które szczęknęły tuż obok jej gardła. Gdyby dosięgły aorty, może ujrzałaby jeszcze sceny wyświetlające się ponoć w ostatnich chwilach życia. Co właściwie? Na przykład siebie jako sześciolatkę, która odkupiła na targu kurę, żeby nie skończyła życia w rosole? Albo uczennicę, która nie dała przyjaciółce ściągnąć matmy na klasówce, bo chciała mieć lepszy od niej stopień? Ambicja została, ale przyjaźń się skończyła. A może zobaczyłaby ślub z Andrzejem? Nie dowiedziała się, bo od rychłej śmierci oddzieliła ją nie tyle grubość włosa, ile trzy milimetry metalu w plastikowym oplocie. Taką siatkę zamówiła na dwa ostatnie boksy dla psów, które przygarniała od roku, żeby nie zwariować po rozwodzie. I właśnie na tych trzech milimetrach zacisnęła się szczęka zwierzęcia. A chwilę później kosmate cielsko opadło na betonową podłogę.
Baszir. Pies, czyli niby najlepszy przyjaciel człowieka. Ale w tych ślepiach była żądza mordu. Mieszaniec kaukaza z Bóg wie czym trafił do niej dwa miesiące temu, z ranami wyżartymi na całym ciele. Podobno ktoś wlókł go za samochodem na zaciśniętym wokół szyi drucie kolczastym.
— Nic się nie stało — próbowała sobie wytłumaczyć. Ale jakoś nie mogła opanować drżenia. Trzęsły jej się nie tylko ręce, trzęsła się cała. Jak w czterdziestostopniowej gorączce, którą musiała przed kilkoma dniami pokonać. Nie było nikogo, kto położyłby jej chłodne kompresy na czoło, więc radziła sobie trzymając przy łóżku lodówkę turystyczną z mrożonkami. W sumie może i dobrze, że nikt nie zobaczył jej z „Zupą jesienną” na głowie. Co tam. Każdy sposób był dobry, musiała jak najszybciej dojść do siebie. Trzeba było przecież karmić psy. Nie żeby nie wytrzymały bez jedzenia dzień czy dwa. Taka na przykład Aza latami tkwiła na metrowym łańcuchu przy budzie i nauczyła się żywić nawet trawą. Ale Baśka chciała, żeby zwierzaki wreszcie zaznały lepszego losu.
Zawiesiła na moment spojrzenie na rozmywającym się w marcowej mgle Świętym Krzyżu. Podobno emanował dobrą energią na wiele kilometrów. Ale może za daleko od niego zamieszkała, bo dotąd nie udało jej się odczuć dobroczynnego wpływu góry. Wręcz przeciwnie, odkąd się tu przeprowadzili z Warszawy, jej życie rozsypało się jak mrowisko, które ktoś rozdeptał bez litości. Była pewna, że zestarzeją się razem z Andrzejem w otoczeniu tych gór, dzieci, a potem będą tu podejmować wnuki. Że w tej krainie szklanych domów i siłaczek będą szczęśliwi i spełnieni. Była przekonana, że dla tej wizji warto zrezygnować z miasta, które lubiła, z pracy, przyjaciół i bliskości mamy. Przecież nieraz czytała o tym, że ktoś rzuca wszystko, by wszystko od początku zbudować. Jej się nie udało. Po dwóch latach od przeprowadzki była samotna, zrozpaczona, ze złamanym sercem i pustym kontem. Jedyną jej pociechą były te psy. Przybłędy, którymi się zaopiekowała. Ona nimi, a one nią.
Odetchnęła głęboko. Jeszcze nie czuło się wiosny. Zerknęła na dom, na ukrytą wśród jodeł drewnianą chałupę. Nic wielkiego. Ganek, dwie sypialnie, z czego jedna to były gabinet byłego męża. Duża kuchnia, ostatnio rzadko używana, bo nie chciało jej się gotować tylko dla siebie. No i sionka, w której na wieszak rzucała swój coraz bardziej pozbawiony kolorów strój roboczy. Mimo wszystko dom był dla niej ostoją w tym trudnym czasie, w którym zmagała się z depresją.
Odważyła się spojrzeć na psa, który zwinął się w kłębek w swoim boksie. Odwrócony do niej tyłem, jakby zamierzał w spokoju zanalizować, dlaczego tym razem się nie udało. Jakby planował kolejną rundę.
— Jeszcze mnie pokochasz — rzuciła, próbując przekonać bardziej siebie niż psa.
Znalazła siłę, by wykonać pierwszy krok w stronę kraty, potem drugi, a potem kucnęła i wsunęła miskę przez szczelinę nad podmurówką. Pies nawet nie podniósł głowy. Odchodząc, starała się już nie odwracać tyłem w jego stronę. Jedno traumatyczne przeżycie na dzień zupełnie wystarczy. Nie miała jeszcze w sobie zbyt dużego zapasu pozytywnej energii, żeby ją sobie trwonić ot tak.
— Pora na nagrodę — nie musiała się długo przekonywać.
Dostała ją po chwili. Gdy szła wzdłuż boksów, witała ją seria radosnych odgłosów. Pomyślała, że przynajmniej ta uczuciowa inwestycja nie poszła na marne. Po raz pierwszy od bardzo dawna dostawała więcej, niż dawała. Białe, brązowe i popielate ogony wybijały oszalałe staccato. Psy podskakiwały, szczekały i starały się na wyścigi deklarować jej swoje płomienne uczucie. Jej i pełnym miskom, które rozdawała.
— Dzień dobry państwu! Serwujemy dziś kurczaki z ryżem. Dla alergików tradycyjnie mieszanka z jagnięciną. Smacznego!
Odpowiedział jej zachwycony chór. Przechodziła od boksu do boksu, sprawiedliwie odmierzając porcje karmy. Psy jadły pojedynczo. Początkowo sądziła, że zwierzęta, które codziennie o stałej porze najadają się do syta, w końcu przestaną toczyć wojny o jedzenie. Ale one świetnie znały życiową prawdę, że pełna micha może zniknąć z dnia na dzień. Jadły więc na zapas i dalej wygryzały konkurentów. A Baśka, patrząc na tę walkę o przetrwanie, nie mogła odpędzić myśli, że jej konto niepokojąco zbliża się do granicy debetu. Co dalej?
Nagle poczuła pazury na łydce. Zaskoczona spojrzała w dół. Mały piesek o urodzie hieny uśmiechał się do niej krzywą szczęką. Poldek, znowu to zrobił. Wspiął się jak kot na ogrodzenie z siatki i wyskoczył przez szparę przy zadaszeniu. Niektóre psy wzajemnie się nie tolerowały, musiała zachować kontrolę nad kolejnością spacerów i zabaw na wybiegu. Poldek mógłby źle skończyć, gdyby wcześniej wypuściła na przykład Goryla, który wszystkim musiał udowadniać, że jest tu najważniejszym samcem. A ten daszek trzeba poprawić od razu, postanowiła.
Przystawiła drabinę, w której brakowało górnego szczebla. W jednej ręce miała fragment siatki, którą chciała zasłonić szparę, a w zębach trzymała rolkę z drutem ogrodniczym. Świetnie się sprawdzał przy łataniu dziur. Z drabiny zerknęła na konstrukcję. Jej dzieło. Co prawda, jako zdolna pani architekt wcześniej projektowała budynki z większym rozmachem. Ale na potrzeby własnego gospodarstwa przycięła koszty niemal do zera. Wykorzystała deski z europalet, sama rozłożyła na nich papę i przypięła ją zszywaczem tapicerskim. Kiedyś tylko rozrysowałaby projekt i oddała do rąk wykonawcy. Ale teraz musiała sobie sama radzić ze wszystkim. Zeszła z drabiny i stanęła na brzegu kojca zespawanego przez wynajętego robotnika. Wychyliła się w stronę dziury, starając się nie upuścić rolki. Wysunęła obie dłonie przed siebie, chcąc dopasować siatkę. Trochę odstawała. Sięgnęła po drut i wtedy znowu je zobaczyła. Straszne, żółte oczy Baszira. Oddzielały ją od niego siatka i przegroda, ale i tak poczuła lęk. I pewnie dlatego zbyt szybko się wyprostowała i stanęła na łączeniu palet. Trzask zarwanej konstrukcji o ułamek sekundy poprzedził jej upadek na beton.
Otrząsnęła się, jakby to zrobił każdy z jej psów. Zerknęła na dziurę nad sobą. Do betonowej podłogi od stropu nie było daleko. Tym razem chyba obyło się bez większych strat, pomyślała. Najwyżej parę siniaków. Bardziej bolała urażona duma.
Chciała szybko się podnieść, ale noga wydawała się nienaturalnie zgięta. Baśka, z trudem podnosząc głowę z betonowej podłogi, próbowała zobaczyć, co się właściwie z nią stało. Weterynarz Krzysiek, z którym widywała się przy okazji opatrywania psów, niewątpliwie nazwałby to fachowo, ale i ona już wiedziała, że to otwarte złamanie. Usłyszała szmer. I wtedy uświadomiła sobie coś jeszcze: że dach załamał się pod nią dokładnie nad boksem Baszira. I że ta wilgoć, którą nagle poczuła na szyi, to ślina skapująca z szeroko otwartej nad nią paszczy psa mordercy.
Rozdział
DRUGI
Baśka zamknęła oczy, starając się zapomnieć o wszystkim, czego nie zdążyła zrobić w życiu. Sapanie zrobiło się jakby głośniejsze. Poczuła na czole coś mokrego. Obwąchiwał ją wielki nos. Domyślała się, że pachnie mu jak padlina. Zacisnęła powieki i skuliła się na tyle, na ile pozwalała złamana noga. Chciała być mała, okazać uległość, absolutnie poddać się silniejszemu. Tylko to zostało jej w głowie z rad behawiorysty, z którym kiedyś rozmawiała.
I stał się cud. Dyszenie oddalało się. Pomału otworzyła oczy. Baszir odszedł w najbardziej odległy koniec kojca i zwalił się z łoskotem na podłogę. Odwrócił się od niej pogardliwie. Może postanowił zostawić ją sobie na później. Poczekać, aż skruszeje.
Bardzo powoli czołgała się w stronę wyjścia. Przecisnęła rękę przez kratę, mając nadzieję, że od tej strony dosięgnie do zamka. Cholera jasna! Nie przewidziała takich atrakcji, projektując kojce. Zamek był za daleko. Zawinęła rękaw grubej koszuli. Wyżej pręty trochę się odgięły, tam będzie większy prześwit. Uniosła się, wspierając na zdrowej nodze. W drugiej bólu jeszcze nie czuła. Za dużo adrenaliny. Gmerała palcami, wyciągając się jak najdalej. Skobel z wolna się przesuwał. Wreszcie okratowane drzwi się uchyliły. Kątem oka spojrzała na psa, który dalej leżał w kącie. Ogromny pysk zakrył ogonem i udawał, że śpi. A może naprawdę spał? Baśka z trudem wyczołgiwała się na zewnątrz. Zdołała jeszcze domknąć drzwi kojca. A potem zemdlała.
Obudził ją ból, który w końcu musiał przyjść. Ale nie tylko to. Ktoś nią szarpał, ktoś coś mówił. Jakaś kobieta. Krępa, miała opaloną twarz i bardzo niebieskie oczy. Ubrana była w sprane legginsy i bluzkę w geometryczne wzory. Sądząc po długich siwiejących odrostach, krwistorudy odcień nałożyła na włosy dobrych kilka miesięcy temu. Trochę zniszczona, wychudzona. Mogła być zarówno trochę po trzydziestce, jak i tuż przed pięćdziesiątką. Baśka nie przypominała sobie, żeby ją kiedykolwiek widziała, ale chwilowo było jej wszystko jedno.
— Spróbuj się podnieść. Muszę ci jakoś obwiązać tę ranę. Przyjedzie pogotowie, ale to może potrwać, bo mają kurs z sercowcem. No, dźwignij się trochę, założę ci opatrunek. Cztery litery w górę, raz!
Baśka z jękiem opadła na ziemię. Kobieta westchnęła. Schyliła się, zarzuciła ramię Baśki na swój kark i uniosła ją, uwalniając nogę.
— Zupełnie jak z moim starym — sapnęła.
Ostrożnie opuściła ranną na ziemię, potem pochyliła się nad nią, szybko coś zacisnęła i zasupłała. Baśka nie sądziła, że ból może być aż tak wielki.
— Straciłaś trochę krwi, teraz już nie poleci.
Baśka usiłowała przekrzywić głowę, by spojrzeć na efekt działań swojej wybawicielki. Nad złamaniem czerwona ścierka przyciskała krótką gałąź, tamując w ten sposób krew. Gorzej nie będzie — pomyślała. Pomyliła się. Zagrzmiało i z nieba zaczął lać marznący deszcz.
— Niech to szlag! Mogłoby dłużej wytrzymać — nieznajoma spojrzała w górę. Baśka zadrżała. Zapalenie płuc przy złamanej nodze, to będzie mój finał — pomyślała.
— Muszę cię stąd zabrać — kobieta odeszła na kilka kroków, a Baśka nie mogła się odwrócić, żeby za nią spojrzeć. Po chwili usłyszała znajomy dźwięk.
— Tym cię przewiozę, tylko musisz trochę pomóc — Baśka zorientowała się, że kobieta mówi o skrzypiącej taczce do wożenia worków z karmą. Ten absurdalny pomysł i tak był w sumie lepszy niż żaden. Spróbowała przesunąć się na przechylony wózek, jak najbardziej oszczędzając nogę. Zachrzęściły pod nią resztki suchych kulek.
Ciekawe, co powiedziałby Andrzej, gdyby ją w tej chwili zobaczył. Pewnie użyłby gorszego określenia niż „kompletny upadek” — przemknęło jej przez myśl. Miał talent do znajdowania słów, które bolały.
Wybawicielka dźwignęła ładunek z Baśką w roli głównej i koło ruszyło z cichym jękiem. Deszcz lał coraz rzęsiściej.
— Zaszłam zapytać, czy nie masz roboty dla mojego kuzyna — wyjaśniła ruda, pchając wózek. — Dom pootwierany, nikogo w środku. Miałam iść, ale jakiś pies zaczął wyć i doszłam do klatek.
Baśka zastanowiła się. Ciekawe, któremu ze swoich podopiecznych zawdzięcza ratunek.
— Bardzo pani dziękuję — wydusiła, podskakując z jękiem, kiedy taczka przejechała przez kamień. — Nie wiem, jak mogę się odwdzięczyć… Może będę mogła…
— Nic nie mów, za bardzo się męczysz. Zresztą normalna sprawa. W końcu jesteśmy sąsiadkami — kobieta, dysząc, zaparkowała pod drzwiami.
Sąsiadkami? Baśka pomyślała o zamkniętej na głucho chałupie z walącym się płotem. Nie, pewnie chodzi o ten dom bliżej szczytu. Była tam raz. Przed drewnianą chatą stał rdzewiejący wrak traktora, walały się śmieci, ramy starych rowerów, a na sznurze suszyły się flanelowe koszule i dziecięce ubranka. Zapukała wtedy do drzwi, ale otworzył mocno wczorajszy facet, który na jej widok nie próbował nawet udawać uśmiechu. Na pytanie o jajka rzucił, że kury się teraz pierzą, a nie niosą. Wydał jej się tak niemiły, że więcej tam nie wróciła. Być może to właśnie jego żona wciągała ją teraz po schodach.
— Przećwiczyłam to na swoim starym — ruda otworzyła drzwi tak energicznym kopniakiem, że prawie spadła jej z nogi gumowa podróbka crocsa. — Mogłybyśmy poczekać na zewnątrz, ale tutaj potrafią długo jechać do pacjenta.
Dociągnęła Baśkę do sofki. Odsunęła kraciasty koc, by nie zapaskudził się krwią. Gospodarska oszczędność. Rozejrzała się po wnętrzu.
— Łazienka tam?
Baśka skinęła głową. Kobieta po chwili wróciła z ręcznikami. Sama skorzystała z jednego, drugi podała Baśce.
— Musisz się przebrać w coś suchego — zawyrokowała, rozglądając się za ubraniami. — Chcesz do kogoś zadzwonić?
Baśka zrobiła w myślach szybkie podsumowanie. Komu miałaby powiedzieć, że potrzebuje pomocy? Żaden facet nie wchodził w rachubę. Od wyprowadzki Andrzeja nie utrzymywała żadnych kontaktów z mężczyznami. Aneta, warszawska przyjaciółka, w zasadzie jedyna, która przetrwała jej związek z narcystycznym architektem, też nie rzuci wszystkiego, żeby pojawić się z odsieczą. Nie przy trójce dzieci. Od innych przyjaciół Andrzej stopniowo ją odsunął.
— Tak cię kocham, że muszę cię mieć tylko dla siebie — przypomniała sobie słowa byłego męża.
I kiedy przestał ją kochać, została sama jak palec. A mama? Baśka w życiu by się jej nie przyznała, że poniosła tak sromotną klęskę. Przez tyle miesięcy nie powiedziała jej słowa o rozwodzie. Stale odwlekała ten moment i kłamała, kiedy rozmawiały przez telefon. Raz czy dwa, wpadając do warszawskiego mieszkania matki w odwiedziny, oszukiwała, że wszystko jest w porządku. Andrzej pracuje, ona go wspiera. Powinna pewnie zadzwonić i wszystko jej wyjaśnić. Ale obawiała się, że gdyby teraz wyznała jej całą prawdę o swoim życiu, o tym, że wylądowała w środku Puszczy Jodłowej ze stadem zdziczałych psów, złamaną nogą, kompletnie sama i porzucona, to matka, ze swoim słabym sercem, mogłaby tego nie przeżyć. Zwłaszcza że była tak bardzo przeciwna wyprowadzce Baśki z Warszawy.
— Nie. Do nikogo nie dzwonię — stwierdziła, starając się, żeby odpowiedź zabrzmiała naturalnie, bez tej nutki goryczy, którą jednak poczuła.
Oczy sąsiadki, dotąd lustrujące z ciekawością wystrój dużego pokoju, zwróciły się ku niej z pewnym zdziwieniem.
— Sama sobie nie poradzisz. Mój krewniak bardzo by ci się tu przydał — stwierdziła po prostu.
— Nie mam kasy, żeby wynająć pracownika — odpowiedziała.
Kobieta wzruszyła ramionami. Dekolt wypłowiałej sukienki w kwiaty obsunął się niżej obnażając obwisłe piersi w smutnym cielistym staniku. Baśka znała ten typ bielizny. Sama ostatnio najchętniej coś podobnego zakładała. Praktyczny model, morderca każdej randki. Można było go prać z pościelą.
— A jak sobie wyobrażasz teraz obsługę tej psiarni, co? Nie masz wyjścia. Kostek nie potrzebuje wiele. Dogadacie się.
Baśka spojrzała na nogę, której poskładanie w jedną całość może potrwać, i uświadomiła sobie, że jej wybawicielka ma rację.
— Co to za człowiek?
— Robotny — stwierdziła ruda, jakby to była wyczerpująca odpowiedź, i znowu wzruszyła ramionami. Baśka doszła do wniosku, że ten gest często towarzyszy jej słowom, jakby kobieta niczego nie była zbyt pewna. Albo jakby dziwiła się, że ktoś w ogóle zainteresowany jest tym, co ma do powiedzenia.
— Lubi zwierzęta? — była warszawianka spróbowała drążyć temat.
Znowu ruch ramion, który miał wystarczyć za replikę.
Baśka poddała się. Jakie miała właściwie wyjście?
Gdzieś najpierw cicho, a potem coraz bardziej narastająco, odbijając się echem od zwartej ściany drzew, dobiegł sygnał karetki.
— Dobrze, niech przyjdzie — Baśka podjęła decyzję. Kobieta pokiwała głową i podała jej torebkę leżącą na stole.
— Weź dowód i zostaw klucze do komórki z paszą. I nie martw się. Nic ci tu nie zginie — dodała szybko. Baśce nie przyszło nawet na myśl troszczyć się o pozostawione tutaj rzeczy. Stary telewizor? Wieża? Jaki złodziej połakomiłby się na te graty, które Andrzej jej pozostawił, tłumacząc, że przecież i tak jest do przodu, zatrzymując dom.
Dźwięk syreny zbliżał się, choć chwilami nikł gdzieś między wzgórzami. Karetka najwyraźniej kluczyła po leśnych duktach, próbując odnaleźć adres: Doły 4. Nie było to łatwe zadanie. Trakt wił się, robiąc kilka zmyłek. W końcu jednak syrena zawyła już z jej podwórka, a wraz z nią stado psów.
— Gdzie trzymasz majtki? — ruda uchyliła drzwi jej sypialni.
Baśka zaskoczona obcesowością pytania zastanawiała się, czy nie powinna odpowiedzieć tej kobiecie, że to nie jej sprawa. Ale kiedy, odwracając się, zobaczyła, że trzyma skórzaną torbę wziętą z sieni, zrozumiała, że tamta pakuje jej szpitalną wyprawkę. Wskazała komodę i odpowiadała na kolejne pytania o krem, piżamę, szlafrok i dokumenty.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki