Zostań, ile chcesz - Anna H. Niemczynow - ebook

Zostań, ile chcesz ebook

Anna H Niemczynow

5,0

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Czy pójść za głosem serca i dać się porwać miłości?Ta powieść przywraca wiarę w to, że każdy ma szansę na szczęście.

Alicja – świetnie zorganizowana samodzielna mama – zdaje się być perfekcjonistką. Tymczasem w środku jest rozbitą na milion kawałków, zawiedzioną i oszukaną kobietą, próbującą na nowo zbudować jak najlepszy świat dla siebie i ukochanej córki.

Maciej również wydaje się człowiekiem spełnionym, któremu niczego nie brakuje. Jednak za zamkniętymi drzwiami nowo wybudowanego domu każdego dnia zmaga się z doświadczeniem odrzucenia, podwójnej zdrady i oszustwa.

Pewnego dnia ich drogi się splatają. Czy przygnieceni bagażem złych doświadczeń spróbują pokonać wzajemną nieufność? Czy miłość, o której oboje marzą, ma szansę się spełnić? Czy warto zaufać słowom: „Zostań, ile chcesz”?

Tę historię napisało samo życie! Książka Anny H. Niemczynow to urzekająca, ciepła i niosąca nadzieję powieść zainspirowana losami autorki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 475

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © by Anna Har­łu­ko­wicz-Niem­czy­now 2018, 2024 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2024
Re­dak­torka pro­wa­dząca: SYL­WIA CHRA­BA­ŁOW­SKA
Ko­rekta: SYL­WIA CHRA­BA­ŁOW­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Pa­weł Pan­cza­kie­wicz/ PAN­CZA­KIE­WICZ.ART.DE­SIGN – www.pan­cza­kie­wicz.pl
Zdję­cie na okładce: MAG­DA­LENA WA­SI­CZEK / Tre­vil­lion Ima­ges
Skład i ła­ma­nie: MA­RZENA MA­DEJ / Per­pe­tuum De­sign
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: ANNA PAW­ŁO­WICZ
War­szawa 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-68226-76-8
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­jemu sy­nowi Re­mi­giu­szowi za słowa:

„Prze­mek, kiedy oże­nisz się z moją mamą?”.

Mo­jej có­reczce Li­liAn­nie za po­ja­wie­nie się

w naj­wła­ściw­szym ży­cio­wym mo­men­cie.

Bez Was ni­gdy nie wy­po­wie­dzia­ła­bym słów:

„Zo­stań, ile chcesz”.

Oraz... mo­jemu dru­giemu i ostat­niemu mę­żowi,

który pach­nie jak tata Ma­dzi.

CZĘŚĆPIERW­SZA

A gdy się zejdą, raz i drugi,

Ko­bieta z prze­szło­ścią, męż­czy­zna po przej­ściach,

bar­dzo się mę­czą, mę­czą przez czas długi,

co zro­bić, co zro­bić z tą mi­ło­ścią?

Agnieszka Osiecka

ONA

Krzy­cza­łam gło­śno i en­tu­zja­stycz­nie, mo­ty­wu­jąc moją grupę do jesz­cze więk­szego wy­siłku. Szał en­dor­fin uno­szący się w prze­stron­nym, ja­snym po­miesz­cze­niu mie­szał się z kro­plami potu na moim czole i nie tylko.

– Nie ma sła­bych ciał, są słabe cha­rak­tery – po­wie­dzia­łam, pa­trząc w oczy pulch­nej dziew­czyny, która da­wała z sie­bie dwie­ście pro­cent. Była bar­dziej mo­kra niż ja, co za­kra­wało o miano nie­moż­li­wego, a jed­nak. – Fit­ness to nie jest walka o ciało... – kon­ty­nu­owa­łam – ...cho­ciaż na po­czątku może ci się tak wy­da­wać. Przy­cho­dzisz tu i my­ślisz, że jak zgu­bisz parę ki­lo­gra­mów, to twoje ży­cie się zmieni. Po­zba­wię cię złu­dzeń już na dzień do­bry. Ka­lo­ry­fer na brzu­chu nie zna­czy nic, je­śli twoja du­sza pła­cze. Zrób po­rzą­dek w gło­wie, a ciało pój­dzie za nią. Kiedy ćwi­czysz, na­wet nie wiesz, że zy­sku­jesz siłę za po­mocą tego. – Do­tknę­łam pal­cem wska­zu­ją­cym czoła.

Grupa spoj­rzała na mnie ze zdzi­wie­niem.

– Tak! Do­kład­nie tak! Twoje ciało zrobi tylko to, na co ze­zwo­lisz mu w swo­jej gło­wie. To tam mieszka twój naj­więk­szy prze­ciw­nik. Nie po­rów­nuj się do są­siada z maty obok. Każdy z nas jest inny.

Skoń­czy­łam swój wy­wód, wy­ci­ska­jąc ostat­nią z se­rii pom­pek. Opa­dłam na matę, ciężko dy­sząc. Go­dzina mi­nęła w mgnie­niu oka. W tej pracy czas ni­gdy się nie dłu­żył. Za­mknę­łam oczy, wzdy­cha­jąc z ulgą. Jesz­cze go­dzinę temu tak bar­dzo chciało mi się pła­kać, ale te­raz nie mia­łam już na to siły. Może dla­tego tak bar­dzo ko­cha­łam by­cie tre­ne­rem? Na sali znaj­do­wało się kil­ka­dzie­siąt osób, które w tym mo­men­cie le­żały na brzu­chu. Nikt nie miał siły ru­szyć choćby du­żym pal­cem w bu­cie. Nikt oprócz mnie. „Jak ja lu­bię ten mo­ment” – po­my­śla­łam, wsta­jąc, i cią­gle z ma­ską uśmie­chu na twa­rzy ru­szy­łam w kie­runku gra­ją­cego sprzętu. Po chwili wszy­scy usły­szeli nio­sący się z gło­śni­ków głos dziew­czyny, którą bło­go­sła­wi­łam za śpie­wa­nie słów mo­jej mo­dli­twy. Na­ta­lia Gro­siak, pi­sząc tekst i mu­zykę do tego utworu, mu­siała czuć to, co ja. Tego by­łam pewna.

Pa­nie lo­sie, daj mi ko­goś, kto nie zmąci wody w mym sta­wie.

Ko­goś, kto nie pry­śnie jak zły sen,

gdy ryb w mym sta­wie za­brak­nie.

Gdzie znajdę ta­kiego pięk­nie do­brego?

Gdzie znajdę ta­kiego pięk­nie do­brego?

Daj chło­paka,

nie wa­riata, daj

nie pa­la­cza,

nie bie­daka, daj

nie pi­jaka,

nie Po­laka, daj

nie brzy­dala.

Prze­ślij mi chło­paka.

Nie wa­riata, daj

nie cwa­niaka,

nie pa­jaca, daj

nie pi­jaka,

nie Po­laka, daj

nie bie­daka.

Prze­ślij mi.

– Głę­boki wdech – po­wie­dzia­łam, wzno­sząc ra­miona. Przez ten je­den mo­ment mo­głam czuć się pa­nią sy­tu­acji.

Nie­ważne, że moje ży­cie przy­po­mi­nało roz­bitą przy­pad­kowo cu­kier­niczkę, z któ­rej wy­sy­pało się coś, co tylko na po­zór było słod­kie. A miało być tak pięk­nie...

– Ścią­gamy ra­miona, pro­stu­jemy plecy. Spla­tamy dło­nie – kle­pa­łam po raz mi­lio­nowy to samo. – Jesz­cze raz głę­boki wdech i wy­dech. Za­okrą­glamy grzbiet i cho­wamy głowę mię­dzy ra­mio­nami. Po­now­nie wdech i wy­dech, wdech i wy­dech, wdech i wy­dech. Dzię­kuję bar­dzo i wiel­kie brawa dla was!

Okla­ski brzmiały jesz­cze przez kil­ka­dzie­siąt se­kund. Nie sły­sza­łam ich. W za­mian za to za­to­pi­łam się w sło­wach pio­senki, którą zwy­kle włą­cza­łam na za­koń­cze­nie tre­ningu.

Pa­nie lo­sie, daj mi ko­goś, kto nie

ze­rwie róż w mym ogro­dzie.

Ko­goś, kto nie ze­żre ja­błek wszyst­kich

i uciek­nie za mo­rze...

Koń­cówkę pio­senki uwiel­bia­łam naj­bar­dziej. Nie wiem dla­czego, prze­cież nie uwa­ża­łam się za de­spe­ratkę. Wręcz prze­ciw­nie, ja nie chcia­łam związku. To zna­czy chcia­łam, ale nie te­raz. Może tro­chę póź­niej, jak się po­zbie­ram i ogarnę z ba­ła­ga­nem, który w so­bie no­si­łam. Tylko kiedy ja się mia­łam ogar­niać, skoro cią­gle by­łam w pracy i... cią­gle by­łam głodna. Ech, ta pi­ra­mida Ma­slowa. Moje ży­cie oscy­lo­wało wo­kół dwóch pierw­szych pię­ter. Po­trzeby fi­zjo­lo­giczne i po­trzeby bez­pie­czeń­stwa. Na nic in­nego nie mia­łam czasu.

Prze­ślij mi chło­paka.

Daj Po­laka,

tak, chcę wa­riata,

chcę pi­jaka,

tak, daj si­ła­cza,

daj brzy­dala,

tak, daj Po­laka.

Prze­ślij mi chło­paka,

ta­kiego chło­paka...

Wiem, że z fi­zjo­lo­gicz­nego punktu wi­dze­nia nie ist­nieje coś ta­kiego jak kąt oka, lecz u mnie aku­rat ist­niało i pra­co­wało na wzmo­żo­nych ob­ro­tach. Wła­śnie tym ką­tem oka za­uwa­ży­łam zbli­ża­ją­cego się do mnie osob­nika płci mę­skiej.

– Oto je­stem – rzekł przy­stojny, do­brze zbu­do­wany bru­net.

– To zna­czy? – za­py­ta­łam zdzi­wiona.

Usły­szaw­szy moje py­ta­nie, zmie­szał się i mo­gła­bym przy­siąc, że ru­mie­niec na jego po­licz­kach nie był wy­wo­łany od­by­tym przed chwilą tre­nin­giem. Czyż­bym ura­ziła jego mę­ską dumę?

– No... nie ze­rwę róż w tym ogro­dzie, mogę je co naj­wy­żej dla cie­bie ku­pić. Ja­błek też nie ze­żrę, wolę mięso.

„Całe szczę­ście” – po­my­śla­łam, nie roz­chy­la­jąc ust. Ci­sza, która za­pa­no­wała na sali, stop­niowo od­bie­rała nie­zna­jo­memu pew­ność sie­bie.

– Je­stem pięk­nie do­bry, nie wa­riat, nie pa­lacz, silny je­stem – kon­ty­nu­ował swoją pre­zen­ta­cję, na­pi­na­jąc wzo­rowo wy­rzeź­bione mię­śnie klatki pier­sio­wej.

„Cie­kawe, czy nie pry­śniesz, gdy ryb w mym sta­wie za­brak­nie” – prze­mknęło mi przez głowę. Na­dal mil­cza­łam.

– To jak?

– Co jak?

– Spo­tkasz się ze mną w pią­tek wie­czo­rem?

Otar­łam pot z czoła i za­wie­si­łam ręcz­nik na szyi. Pan był miły, ładny i na­ma­wiał mnie na spo­tka­nie już od dłuż­szego czasu, lecz... ja­kiś taki mało prze­ko­nu­jący był. In­tu­icja mi pod­po­wia­dała, że chleba z tej mąki nie bę­dzie. Po­sta­no­wi­łam jej po­słu­chać.

– W pią­tek pra­cuję. – Spoj­rza­łam wy­mow­nie na gra­fik wi­szący na ścia­nie fit­ness clubu Gym­Fit.

Prze­stę­po­wał z nogi na nogę, co chwila po­pi­ja­jąc wy­beł­tany z mle­kiem pro­szek ma­jący na celu przy­spie­sze­nie re­ge­ne­ra­cji i bu­dowy masy mię­śnio­wej.

– To może w so­botę?

– W so­botę rów­nież pra­cuję. – Tym ra­zem wska­za­łam pal­cem na gra­fik.

Męż­czy­zna ru­szył w jego kie­runku, co uzna­łam za swój pry­watny mały suk­ces.

– Wi­dzę, że w so­botę masz tylko ro­wery i pi­la­tes. Koń­czysz o dwu­na­stej. To może po za­ję­ciach ze­chcia­ła­byś zjeść ze mną obiad? Na pewno bę­dziesz głodna.

Już mia­łam wejść do szatni, kiedy bru­net wresz­cie za­czął ga­dać z sen­sem. Po ca­łym ty­go­dniu pracy per­spek­tywa go­to­wa­nia spę­dzała mi sen z po­wiek. Wła­ści­wie w ogóle nie go­to­wa­łam, bo po pierw­sze nie mia­łam garn­ków ani pa­telni, po dru­gie nie mia­łam czasu na zro­bie­nie sen­sow­nych za­ku­pów, a po trze­cie nie mia­łam dla kogo go­to­wać. Całe szczę­ście, że moja sze­ścio­let­nia có­reczka naja­dała się w przed­szkolu. Wy­star­czyło raz w ty­go­dniu ku­pić hur­tową liczbę jo­gur­tów i ja­koś da­wa­ły­śmy radę.

– OK – zgo­dzi­łam się w mgnie­niu oka.

Bru­net w jed­nej chwili od­zy­skał pew­ność sie­bie. Od­nio­słam wra­że­nie, że w ob­li­czu szczę­ścia, które nie­wąt­pli­wie za­częło mu sprzy­jać, zro­bił krok w przód i wy­cią­gnął ra­miona w moim kie­runku. Wy­co­fa­łam się gwał­tow­nie. „O nie, co to to nie – po­my­śla­łam. – Obiad chęt­nie zjem, może na­wet i seks za­li­czymy, ale przy­tu­la­nie? Chyba osza­lał. Nie ma mowy o mi­ło­ści, mój drogi”. Spoj­rza­łam na niego nie­uf­nie, a on po­ło­żył uszy po so­bie i tyle było z jego nie­dawno od­zy­ska­nej pew­no­ści sie­bie.

Umó­wi­li­śmy się na so­botę, na trzy­na­stą. Nie mo­głam się do­cze­kać. Po­siłku oczy­wi­ście, bo prze­cież nie spo­tka­nia. Z tego wszyst­kiego na­wet nie za­py­ta­łam go o imię. Trudno. Naj­waż­niej­sze, że mia­łam w per­spek­ty­wie dar­mowe je­dze­nie.

Moje dni były do sie­bie do złu­dze­nia po­dobne. Od­kąd zde­cy­do­wa­łam się wy­cho­wy­wać Polę sama, by­łam zmu­szona dro­bia­zgowo wszystko pla­no­wać i prze­wi­dy­wać. Nie było czasu na spon­ta­nicz­ność. Rano praca, po po­łu­dniu praca, wie­czo­rem praca, a w nocy ogar­nia­nie do­mo­wych obo­wiąz­ków i... praca. Tak, do­kład­nie tak – praca za­wład­nęła na­wet mo­imi snami. Po­tra­fi­łam całą noc od­li­czać w pod­świa­do­mo­ści liczbę przy­sia­dów, pom­pek, brzusz­ków, bez­gło­śnie wy­po­wia­dać słowa: „wdech”, „wy­dech”, „dasz radę” czy „jesz­cze tylko tro­chę”. So­bie też to cią­gle po­wta­rza­łam, tyle że bar­dziej świa­do­mie, a nie jak okle­pany slo­gan. Nic prze­cież nie trwa wiecz­nie, wszystko, co ma swój po­czą­tek, musi mieć też ko­niec. To prawda stara jak świat i nie po­trzeba dok­to­ratu, aby ją so­bie przy­swoić.

Ma­rek mnie zo­sta­wił. A może to ja zo­sta­wi­łam jego? No nie wiem... Chyba jed­nak bar­dziej on mnie. Nie mo­głam mieć do niego o to pre­ten­sji. Jak to się mówi? Wi­działy gały, co brały? No tak... wi­działy, i to bar­dzo do­brze, tyle że jak brały, to na ga­łach klapki miały. Mi­łość bywa ślepa. Oj­ciec Poli za­pew­niał, że mnie ko­cha i że je­stem dla niego naj­waż­niej­sza. I z pew­no­ścią tak było do mo­mentu, w któ­rym na ho­ry­zon­cie po­ja­wiali się ko­le­dzy. Wtedy to oni byli naj­waż­niejsi. Ma­rek był do­brym czło­wie­kiem, ale miał jedną, za­sad­ni­czą wadę – co in­nego prze­ży­wał, a co in­nego opo­wia­dał. Nie mo­głam znieść tego roz­dwo­je­nia jaźni, dla­tego na­uczy­łam się li­czyć na sie­bie.

La­tem bu­dzik dzwo­nił bla­dym świ­tem, zimą – w środku nocy. Do­kład­nie tak okre­śli­ła­bym go­dzinę piątą, chcąc wpa­so­wać ją w ka­len­da­rium pór roku. Zwle­ka­łam się od razu, nie prze­sta­wia­łam go na ko­lejne drzemki. Na taki luk­sus nie mo­głam so­bie po­zwo­lić. Wy­star­czyło, że wy­padł je­den try­bik z do­brze funk­cjo­nu­ją­cej ma­szyny, i wszystko się sy­pało.

– Po­lciu, wsta­waj, ko­cha­nie. – Ca­ło­wa­łam có­reczkę po rę­kach, no­gach, po­licz­kach, wło­sach. – No już, po­budka. Mu­simy wsta­wać.

Każ­dego ranka moje dziecko bu­dziła mi­łość matki, która mu­siała mu wy­star­czyć za oboje ro­dzi­ców. Po­ca­łunki dzia­łały na Polę wręcz ma­gicz­nie. Mo­men­tal­nie otwie­rała oczy, za­rzu­cała mi na szyję małe ra­mionka i była go­towa prze­żyć ko­lejny dzień na­szego ży­cia, nie tra­cąc en­tu­zja­zmu. Ni­gdy nie ma­ru­dziła, że jej się nie chce, ani też ni­gdy nie miała fo­chów, czę­sto przy­pi­sy­wa­nych dzie­ciom w jej wieku. By­łam jej za to nie­zmier­nie wdzięczna.

Wy­naj­mo­wa­ły­śmy miesz­kanko li­czące nie­spełna trzy­dzie­ści me­trów kwa­dra­to­wych. Lu­bi­łam so­bie wy­obra­żać, że miesz­kamy w domku jed­no­ro­dzin­nym. Schody pro­wa­dzące do an­tre­soli znaj­du­ją­cej się pod su­fi­tem, słu­żą­cej nam za sy­pial­nię, były nie­zwy­kle przy­datne w pie­lę­gno­wa­niu tego wy­obra­że­nia. By­łam taka dumna ze swo­jej za­rad­no­ści. Zna­la­złam to miesz­ka­nie w ciągu jed­nego dnia, za­raz po tym, jak po po­wro­cie z ba­senu (krótko przed pół­nocą), gdzie pro­wa­dzi­łam aqua ae­ro­bik, za­sta­łam Marka kom­plet­nie pi­ja­nego, oto­czo­nego barw­nym wia­nusz­kiem róż­nego ro­dzaju pu­szek po pi­wie. Obok stała pła­cząca Pola, pró­bu­jąca na­kło­nić ojca do po­da­nia bu­telki mleka. Nie mo­głam tak żyć i nie chcia­łam. Los nie­kiedy nie po­zo­sta­wia nam wy­boru. Ten wi­dok uświa­do­mił mi, że z Mar­kiem...

Je­dyny pro­blem w tej sy­tu­acji po­le­gał na tym, że ja tego dra­nia na­prawdę ko­cha­łam. To było naj­gor­sze. Ko­cha­łam go na prze­kór so­bie, w spo­sób, na który nikt nie miał wpływu... Do czasu... Moje ciało obez­wład­nił wstrząs, gdy zo­ba­czy­łam, jak za­si­kana i za­pła­kana Pola okła­dała swo­jego ojca pla­sti­ko­wym bą­kiem, wy­po­wia­da­jąc pi­skli­wie: „Ta­tuś, mlećko!”. Mi­łość do Marka w tym wła­śnie mo­men­cie za­stą­piło uczu­cie zło­ści, a złość stała się pro­wo­dy­rem zmian.

Już trzy dni póź­niej miesz­ka­ły­śmy przy Ma­zo­wiec­kiej. Kuch­nia po­łą­czona z po­ko­jem, z któ­rego schody wio­dły do usy­tu­owa­nej pod su­fi­tem „sy­pialni”, osca­rowo od­gry­wała rolę domku jed­no­ro­dzin­nego, upięk­sza­nego przez moje ma­rze­nia. Ja na­prawdę przy wej­ściu do klatki scho­do­wej wi­dzia­łam prze­piękne białe fi­lary... Na ra­zie wy­obraź­nia mu­siała mi wy­star­czyć.

– Wkła­daj kap­ciuszki, Po­lciu, bo ma­mu­sia spóźni się do pracy – mi­ty­go­wa­łam córkę.

Kwa­drans przed siódmą by­ły­śmy już w przed­szkolu. Od­strze­lona w wy­so­kie szpilki, nie­na­gan­nie wy­pra­so­waną su­kienkę, otu­la­jącą szczel­nie moje szczu­płe ciało, go­towa by­łam do pod­bi­ja­nia świata. Roz­no­szący się w przed­szkolu za­pach Do­lce Vita miał in­for­mo­wać oto­cze­nie o tym, że je­stem sa­mo­wy­star­czalną ko­bietą suk­cesu.

– Bę­dziesz po pod­wie­czorku? – za­py­tała Pola.

– Tak jak za­wsze, ko­cha­nie. Wy­cho­dzę z urzędu o pięt­na­stej trzy­dzie­ści. Będę po cie­bie za­raz po pod­wie­czorku. Obie­cuję. – Po­ło­ży­łam dłoń na piersi, by nadać swoim sło­wom po­wagi.

Twarz Poli roz­ja­śnił uśmiech. Przy­tu­lała do sie­bie ma­skotkę po­da­ro­waną jej pew­nego dnia przez sza­now­nego ta­tu­sia, który po ty­go­dnio­wej li­ba­cji przy­po­mniał so­bie o ist­nie­niu córki.

– Tylko się nie spóź­nij, bo pani Gra­żynka się wku­rzy – upo­mniała mnie.

Chwi­lami czu­łam się, jak­bym to ja była córką swo­jego dziecka.

– Nie mogę się spóź­nić. Na sie­dem­na­stą mam za­ję­cia w Gym­Fit. Dzi­siaj pią­tek, pa­mię­tasz? – Po­mo­głam córce za­piąć rzep od kapci.

„Po­win­nam już ku­pić nowe. Tylko kiedy, skoro cią­gle je­stem w pracy? – po­my­śla­łam. – O, wiem. Na­mó­wię tego, no... jak on miał na imię? Nie­ważne. Niech bę­dzie «Obia­dek».

Na­mó­wię «Obiadka» na wy­cieczkę do Ko­sza­lina. Tam nikt nas nie bę­dzie wi­dział, a przy­naj­mniej taką mam na­dzieję. Zjemy obiad i przy oka­zji sko­czę do sklepu obuw­ni­czego ku­pić Poli kap­cie”.

Mia­łam w gło­wie cały plan na­stęp­nych przy­naj­mniej trzy­dzie­stu go­dzin i przy­tu­la­łam córkę, za­chłan­nie wdy­cha­jąc za­pach jej bia­łych, krę­co­nych i mięk­kich jak je­dwab wło­sków. Dzięki temu dziecku trzy­ma­łam się na no­gach i mia­łam siłę wsta­wać z łóżka po to, by zmie­rzyć się z każ­dym ko­lej­nym dniem. Od­pro­wa­dzi­łam wzro­kiem moje pięt­na­ście ki­lo­gra­mów mi­ło­ści i uśmie­cha­jąc się pod no­sem, od­wró­ci­łam się na pię­cie, by po­dą­żyć w kie­runku wyj­ścia. Nie­po­strze­że­nie ktoś sta­nął mi na dro­dze. Zde­rzy­li­śmy się, co spra­wiło, że mój biust bez­wstyd­nie otarł się o na­pięte mię­śnie mę­skiej klatki pier­sio­wej.

– Pro­szę, pro­szę, czy mnie oczy nie mylą? Pani od fit­nessu? No, no... – Za­chwy­cał się, nie wy­pusz­cza­jąc mnie z ra­mion. – Mu­szę przy­znać, że w stroju nie­służ­bo­wym wy­gląda pani... – Za­my­ślił się odro­binę zbyt długo, czego nie omiesz­ka­łam na­tych­miast wy­ko­rzy­stać.

– To jest wła­śnie mój strój służ­bowy – rzu­ci­łam, chyba tro­chę ner­wowo, czy­niąc krok w tył po to, by od­kleić swój biust od „Obiadka”, który wła­śnie prę­żył się przede mną.

– W ta­kich szpil­kach pro­wa­dzisz za­ję­cia?

– Pra­cuję w urzę­dzie mia­sta, tre­ne­rem je­stem po go­dzi­nach. Jak już pew­nie za­uwa­ży­łeś, wy­cho­wuję córkę, więc mu­szę za­ra­biać.

– Ko­bieta or­kie­stra – ra­czej stwier­dził, niż za­py­tał.

To okre­śle­nie na­wet mi się spodo­bało. Lu­bi­łam, gdy po­strze­gano mnie jako wszech­stronną i sa­mo­wy­star­czalną.

– Można tak po­wie­dzieć. Prze­pra­szam cię, ale mu­szę już iść, bo za­raz spóź­nię się do pracy. Ale... – Przy­sta­nę­łam na chwilę. – Co ty tu ro­bisz?

– Ja?

– No ty, ty. Wi­dzisz tu ko­goś jesz­cze? – Roz­ło­ży­łam ręce, prze­wra­ca­jąc oczyma.

Czyżby „Obia­dek” był żo­naty? Mu­siał być, skoro spo­tka­łam go wła­śnie w przed­szkolu. Na pewno przy­pro­wa­dził dziecko. O nie! Je­śli jest żo­naty, to zmie­nia po­stać rze­czy – nici z obiadu w Ko­sza­li­nie. Nie mia­łam czasu na po­grą­ża­nie się w emo­cjo­nal­nych pro­ble­mach go­ścia, któ­rego żona nie ro­zu­mie.

– Od­pro­wa­dzi­łem syna. Wła­śnie koń­czy się mój ty­dzień. Dziś po po­łu­dniu matka go za­biera i mam wolny week­end. To zna­czy za­jęty, bo... bo chyba spę­dzę go z tobą, prawda? Nasz ju­trzej­szy obiad ak­tu­alny?

Ode­tchnę­łam z ulgą. Ufff... Obiad ura­to­wany. Na­jem się! Wznio­słam oczy ku gó­rze, dzię­ku­jąc Bogu za ten „chleb po­wsze­dni”.

– Oczy­wi­ście, jak naj­bar­dziej. Moja córka idzie ju­tro do swo­jego taty. Mo­żesz przy­je­chać po pi­la­te­sie, tak jak się uma­wia­li­śmy.

– Przy­jadę wcze­śniej na ro­wery.

– Na pi­la­tes też? – od­par­łam za­lot­nie.

Uzna­łam, że mu­szę się tro­chę po­sta­rać, aby po­ziom te­sto­ste­ronu mo­jego roz­mówcy wsko­czył na wyż­szy le­vel. Chyba za­dzia­łało, bo znów się na­prę­żył.

– O nie, nie. Pi­la­tes to nie moja bajka.

– Dla­czego? Zwięk­sza ela­stycz­ność ciała, pod­nosi jego świa­do­mość. Można po­tem, no, wiesz... – Mru­gnę­łam do niego, pod­kre­śla­jąc dwu­znacz­ność sy­tu­acji.

Na mo­ich oczach „Obia­dek” za­go­to­wał się z pod­nie­ce­nia.

– Za­sta­no­wię się – od­po­wie­dział, czer­wie­niąc się po same uszy.

Je­den zero dla mnie. Wie­dzia­łam, że na­leży pod­grze­wać at­mos­ferę i za­cho­wy­wać się obie­cu­jąco, jed­no­cze­śnie ni­czego nie obie­cu­jąc. Męż­czyźni to uwiel­biali. Wy­glą­dało na to, że sporo wie­dzia­łam o flir­to­wa­niu, cho­ciaż... wcale nie ozna­czało to, że znam się na męż­czy­znach.

– OK, żar­to­wa­łam tylko. – Po­now­nie pu­ści­łam oczko. Męż­czy­zna ode­tchnął z ulgą. Gdy­bym była nor­malna, pew­nie zro­bi­łoby mi się go żal, ale ja nie by­łam nor­malna. By­łam ko­smicz­nie po­tur­bo­wana przez Marka, a – jak wia­domo – każdy na­stępny fa­cet cierpi za błędy po­przed­nika. Tak więc wcale „Obiadka” żal mi nie było.

– Po za­ję­ciach będę po­trze­bo­wała około pół go­dzinki.

– Czyli dwu­na­sta trzy­dzie­ści? – upew­nił się.

– Czyli dwu­na­sta trzy­dzie­ści – po­wtó­rzy­łam, za­rzu­ca­jąc na bok swoje gę­ste blond włosy.

Nie było męż­czy­zny, który by się za mną nie obej­rzał. Piękna, młoda, sa­mo­wy­star­czalna. Moje ciało nie było po­kryte skórą, lecz nie­wi­dzial­nym ma­gne­sem, do któ­rego płeć prze­ciwna lgnęła ni­czym psz­czoły do miodu. A ja nie po­trze­bo­wa­łam ni­czego oprócz chwili za­po­mnie­nia. W głębi du­szy pra­gnę­łam peł­nej od­da­nia mi­ło­ści i ko­goś, komu mo­gła­bym za­ufać, lecz... po­czu­cie lęku przed po­rażką było sil­niej­sze. By­łam pełna sprzecz­no­ści. Z jed­nej strony ma­rzy­łam o uczu­ciu, a z dru­giej – nie da­wa­łam so­bie zgody na to, by ko­muś za­ufać. Było miło, do­póki „Obiadki” były tylko obiad­kami. Cza­sami na­wet prze­cią­gały się do ko­la­cji. Ni­gdy nie po­zwa­la­łam, aby trwały do śnia­da­nia. Żad­nych mę­skich szczo­te­czek w moim domu ani aran­żo­wa­nych ak­cji w celu po­zna­nia mo­jej córki.

Pola była święta i nie­ty­kalna. Nie przed­sta­wia­łam jej ni­komu. Broń Boże, żad­nych wuj­ków zmie­nia­ją­cych się z mie­siąca na mie­siąc. Chyba spa­li­ła­bym się ze wstydu przed wła­snym dziec­kiem, gdy­bym miała na jej oczach opła­ki­wać ko­lej­nego pseu­do­ta­tu­sia. Randka – tak, obiad – ow­szem, ko­la­cja – może być, seks – dla­czego nie, ale śnia­da­nie? Nie ma mowy. Faj­nie było, późno się skoń­czyło i każdy idzie do sie­bie.

Uśmiech­nę­łam się za­chę­ca­jąco, ob­da­ro­wu­jąc męż­czy­znę ostat­nim tego dnia wy­uczo­nym cie­płym spoj­rze­niem i ru­szy­łam w kie­runku wyj­ścia. Jesz­cze chwila, a spóź­ni­ła­bym się do urzędu.

– Ali­cja! – Usły­sza­łam swoje imię.

Od­wró­ci­łam się, od­gar­nia­jąc z czoła ko­smyk wło­sów.

– Będę cze­kał.

Po­now­nie uśmiech­nę­łam się ser­decz­nie. Pró­bo­wa­łam być dla niego miła. Okru­chy nor­mal­no­ści chciały prze­drzeć się przez ma­skę ochronną, przy­wdzianą z po­wodu lęku przed zra­nie­niem.

– Jak ci na imię? – za­py­ta­łam, tro­chę wbrew so­bie. Tak na­prawdę nie­ko­niecz­nie by­łam cie­kawa.

– Ce­zary.

– Ładne imię. Do zo­ba­cze­nia ju­tro, Ce­zary.

– Pa.

ON

Czer­wień wina, wy­peł­nia­jąca dużą lampkę, z mi­nuty na mi­nutę sta­wała się co­raz bar­dziej blada. Tak jak moja co­dzien­ność. Żad­nego har­mo­no­gramu. No bo po co har­mo­no­gram, skoro nie mia­łem żad­nych obo­wiąz­ków, no, może z wy­jąt­kiem jed­nego – mu­sia­łem cho­dzić do pracy. Praca była je­dy­nym sta­łym punk­tem mo­jego ży­cia i gdyby nie to, że dzięki niej za­ra­bia­łem na ra­chunki i do­sko­na­łej ja­ko­ści wino, które lu­bi­łem, dał­bym so­bie z nią spo­kój.

Ga­pi­łem się w lap­top, prze­glą­da­jąc po raz setny tę samą stronę w in­ter­ne­cie. Co ja­kiś czas zer­ka­łem w te­le­wi­zor, by spraw­dzić, czy wła­śnie przed chwilą nie zmie­niło się coś w sno­oke­rze, któ­rego roz­grywki oglą­da­łem pa­sjami. Re­lak­so­wała mnie ta kró­lew­ska gra w bi­lard. Po­dzi­wia­łem umie­jęt­ność pla­no­wa­nia ru­chów gra­czy. Pre­cy­zja i stra­te­gia... Ta­aak, wła­śnie tego za­bra­kło w moim ży­ciu.

Się­gną­łem po te­le­fon. Mi­rek ode­brał po dru­gim sy­gnale.

– No cześć, Mi­rul­lek. Co tam, chło­pie? – Si­li­łem się na ra­do­sny ton.

– Cześć, Ma­ciej. Wszystko gra.

– Co ro­bisz? Może wpadnę? Przy­wiozę ja­kieś żar­cie od chiń­czyka? Albo mo­żemy wy­sko­czyć gdzieś w mia­sto?

– Nie dzi­siaj. Kaśka się źle czuje. Wiesz, ta bliź­nia­cza ciąża tro­chę jej do­wala. Mu­szę być na po­do­rę­dziu. – Przy­ja­ciel ści­szył głos. – Raz chce po­ma­rań­cze, raz ko­tlety. Zwa­rio­wać można.

Wy­mie­ni­li­śmy jesz­cze kilka zdaw­ko­wych uprzej­mo­ści, po czym się po­że­gna­łem. Mi­rek obie­cał za­dzwo­nić, a ja wie­dzia­łem, że nie po­wi­nie­nem na ten te­le­fon cze­kać.

Póź­niej za­te­le­fo­no­wa­łem do Piotrka, też nie miał czasu. Aneta po raz ko­lejny ro­biła prze­me­blo­wa­nie i cią­gnęła go na za­kupy do Ber­lina. Jakby u nas, w Szcze­ci­nie, skle­pów nie było.

– Wiesz, ja­kie są baby. Jak się ode­zwę, będę miał pro­blem... – pró­bo­wał się tłu­ma­czyć Piotr.

Już ni­gdy nie mia­łem za­miaru do­wia­dy­wać się, ja­kie są baby. Obok mnie nie było ak­tu­al­nie żad­nej.

Wy­bra­łem nu­mer Do­mi­nika, cho­ciaż wie­dzia­łem, że nie mam co li­czyć na spo­tka­nie, bo prze­cież nikt przy zdro­wych zmy­słach nie po­prosi kum­pla z Nie­miec, aby przy­je­chał na­pić się piwa w Szcze­ci­nie tylko dla­tego, że ma kiep­ski na­strój.

– Nie mam czasu się po du­pie po­dra­pać. – Usły­sza­łem, za­nim zdą­ży­łem wy­du­sić, co mi leży na wą­tro­bie. – Ty wiesz, ile ro­boty jest przy ma­łym dziecku? Rita cią­gle na­rzeka na kar­mie­nie pier­sią. Mała po­gry­zła jej cycki. A idź ty z taką ro­botą! Zwa­rio­wać można. Ile ja bym dał, żeby się zim­nego bro­warka na­pić. – Przy­ja­ciel wy­raź­nie się roz­ma­rzył. – Nie ma szans, nie ma szans, nie ma, i tyle!

Wie­dzia­łem, że Do­mi­nik wy­ma­chuje rę­kami. Nie mu­sia­łem go wi­dzieć, aby móc to so­bie wy­obra­zić. Wzią­łem głę­boki wdech, aby wbić się mię­dzy jedno a dru­gie słowo kum­pla, lecz nie­stety nie dał mi na to szansy.

– Babę so­bie znajdź, stary, za­raz ci czas wy­pełni i od razu bę­dziesz wie­dział, co ro­bić. – Usły­sza­łem do­brą radę.

– Wiesz, po tym, co po­wie­dzia­łeś wcze­śniej, to ja­koś nie brzmisz prze­ko­nu­jąco.

– Oj tam, oj tam. Nie ma nic waż­niej­szego od ro­dziny.

– Nie za­po­mi­naj, że już jedną mia­łem – rzu­ci­łem z re­zy­gna­cją, chcąc uciąć roz­mowę.

W słu­chawce na­stała ci­sza. Mógł­bym te­raz spró­bo­wać się zwie­rzyć, ale ja­koś chęci mi ode­szły.

– Prze­pra­szam, Ma­ciek. Cza­sami za­po­mi­nam o tym, co cię spo­tkało. Ale wiesz... – Do­mi­nik ni­gdy nie wy­gła­szał gór­no­lot­nych mów i nie spo­dzie­wa­łem się, że z jego ust pad­nie te­raz coś war­tego za­pa­mię­ta­nia. – Nie uwa­żasz, że już pora prze­stać my­śleć o Mar­cie?

– Ja o niej nie my­ślę, stary. Prze­stań o niej ga­dać! – Bro­ni­łem się, nie za­uwa­ża­jąc, że mó­wię co­raz gło­śniej.

– OK, do­bra, nie my­ślisz. Nie wy­dzie­raj się, ja tak tylko chcia­łem coś po­ra­dzić.

– Wiesz co, Wi­śnia? W dupę so­bie te swoje rady wsadź.

Idź go­to­wać ka­pu­stę le­piej.

– Ka­pu­stę? A po co?

– Żeby żo­nie na cycki przy­kła­dać. Przy lak­ta­cji to po­maga. Na­stała ci­sza. Do­mi­nik Wi­śniew­ski, Wi­śnia, Wi­sien, po­trze­bo­wał chwili, aby przy­swoić so­bie za­sły­szaną in­for­ma­cję.

– Ty, a skąd ty to wiesz? – wy­pa­lił zdu­miony.

– Nie trzeba mieć żony w po­łogu, żeby wie­dzieć ta­kie rze­czy, ma­tole. Cześć.

Wi­sien coś tam jesz­cze krzy­czał, ale prze­rwa­łem po­łą­cze­nie. Rzu­ci­łem z ca­łej siły kie­lisz­kiem o pod­łogę. Dźwięk roz­bi­ja­nego szkła przy­niósł mi chwi­lową ulgę, która po­tem zmie­niła się we wście­kłość z po­wodu ko­niecz­no­ści sprzą­ta­nia.

Za­wsze coś, za­wsze coś, za­wsze, kurna, coś! Za złość za­wsze trzeba pła­cić po­korą. Czło­wiek w ner­wach robi różne głu­pie rze­czy, a po­tem jak ten du­reń musi paść na ko­lana i sprzą­tać. Całe szczę­ście, że tym ra­zem wy­ży­łem się na kie­liszku, a nie na ży­wej isto­cie. Kie­liszka nie trzeba było prze­pra­szać. Czer­wone plamy po­wstałe na ścia­nie można za­ma­lo­wać i wszystko bę­dzie jak wcze­śniej. Z żywą istotą nie po­szłoby mi tak ła­two. Dziś już to wie­dzia­łem, tyle że co mi po tej wie­dzy, skoro by­łem sam? Wie­dza przy­datna jest tylko wtedy, kiedy można ją wy­ko­rzy­stać. Scho­wana w kie­szeni złu­dzeń jest ni­czym cie­pły płaszcz w środku upal­nego lata – po­trzebna jak dziura w mo­ście.

Na­la­łem so­bie wino do no­wej lampki, od­pa­li­łem YouTube’a i włą­czy­łem hymn swo­jej ni­co­ści. Po chwili słowa An­drzeja Mo­giel­nic­kiego pi­sały w mym wnę­trzu uspra­wie­dli­wie­nie dla tego, co czu­łem.

Nie wierz ni­gdy ko­bie­cie, do­brą radę ci dam.

Nic gor­szego na świe­cie nie przy­tra­fia się nam.

Nie wierz ni­gdy ko­bie­cie, nie ustę­puj na krok,

Bo prze­pa­dłeś z kre­te­sem, nim zro­zu­miesz swój błąd.

Le­dwo nim do­brze poj­miesz swój błąd, już po to­bie...

Gość stwo­rzył ten tekst w ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym dru­gim roku. Mia­łem wtedy sześć lat i dzi­wi­łem się, kiedy oj­ciec słu­chał tej pio­senki po kłótni z matką. Moja matka była prze­cież ide­alna, jak można było jej nie wie­rzyć?

„Może od osiem­dzie­sią­tego dru­giego za­czną przy­cho­dzić na świat ko­biety, któ­rym warto bę­dzie za­ufać? – za­sta­na­wiał się gło­śno mój sta­ru­szek. – W każ­dym ra­zie twoja matka prze­sła­nia Mo­giel­nic­kiego nie zro­zu­miała i ra­czej ni­gdy nie zro­zu­mie. Tak że pa­mię­taj, sy­nek, żonę to ty so­bie weź taką, co to w osiem­dzie­sią­tym dru­gim się uro­dziła albo póź­niej”. By­łem chłop­cem z peł­nej ro­dziny, nie wie­dzia­łem, co to roz­wody i kłót­nie ro­dzi­ców o prawo do wy­cho­wy­wa­nia dziecka. Oj­ciec miał warsz­tat sa­mo­cho­dowy, matka była kraw­cową. Ży­li­śmy jak pączki w ma­śle. Nie bra­ko­wało nam ni­czego.

Te­raz wszystko było inne. Może gdy­bym wziął so­bie do serca radę ojca, moje ży­cie po­to­czy­łoby się ina­czej? Kilka lat wcze­śniej nie za­glą­da­łem mi­ło­ści do me­tryki, a może po­wi­nie­nem? Marta uro­dziła się w grud­niu ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego pierw­szego. O iro­nio losu! Zi­gno­ro­wa­łem trop, któ­rym na­ka­zał mi się kie­ro­wać oj­ciec. I to był mój błąd. Kie­li­szek był pu­sty. Do­la­łem so­bie wina i te­raz, dla od­miany, bu­telka była opróż­niona. Wol­nymi kro­kami, w kap­ciach przy­po­mi­na­ją­cych głowy ty­gry­sów, ru­szy­łem na wy­cieczkę po swoim „im­pe­rium”. Wspo­mnie­nia nie da­wały o so­bie za­po­mnieć.

Działkę pod bu­dowę domu ku­pi­łem z my­ślą, że po­wsta­nie na niej dom, w któ­rym... za­mieszka mi­łość. Na­iw­niak. Skru­pu­lat­nie za­pla­no­wa­łem każdy kąt tego dwu­stu­pięć­dzie­się­cio­me­tro­wego po­mnika mo­jej po­rażki. Do­kład­nie tak te­raz po­strze­ga­łem swoje ży­cie – jako po­rażkę. No bo jak ina­czej na­zwać to, że Marta zo­sta­wiła mnie dla go­ścia, który kie­dyś zwał się moim przy­ja­cie­lem? Gdy­by­śmy z Ja­godą od­kryli to wcze­śniej, to może... Gdyby, gdyby, gdyby... Gdyby żaba miała rogi... czy ja­koś tak, nie­ważne.

Ja­goda była żoną Tomka, mo­jego szefa, a za­ra­zem przy­ja­ciela. Ufa­łem mu jak ni­komu na świe­cie. Po­dzie­li­łem się z nim wszyst­kim, co mia­łem i czym mo­głem się po­dzie­lić. Wszyst­kim oprócz żony. Martę wziął so­bie sam i to w nie­spełna trzy mie­siące po na­szym ślu­bie. Zrzą­dze­nie losu? Przy­pa­dek? Może zła wróżba? Wiem... to nie­umie­jęt­ność od­czy­ty­wa­nia zna­ków. Uro­dziła się przed osiem­dzie­sią­tym dru­gim. To na pewno dla­tego.

Z tych dwu­stu pięć­dzie­się­ciu me­trów je­dy­nie w pięć­dzie­się­ciu da­wało się ja­koś funk­cjo­no­wać. Reszta była pla­cem bu­dowy, któ­rego nie mia­łem ochoty tknąć pal­cem. Czy stra­ci­łem cel? Chyba tak. Mia­łem nie­wiele po­nad trzy­dziestkę i mia­łem dość. Dość wszyst­kiego.

Od kilku mie­sięcy usi­ło­wa­łem sprze­dać ów „po­mnik”. Zro­bi­łem ele­ganc­kie zdję­cia swoim no­wym apa­ra­tem. Ku­pi­łem go po to, aby się czymś za­jąć. Szu­ka­łem w so­bie pa­sji in­nej niż ko­bieta. Szło mi jak krew z nosa, ale się nie pod­da­wa­łem. Kiedy już zdję­cia domu tra­fiły do biura ob­rotu nie­ru­cho­mo­ściami, co ja­kiś czas na­wie­dzały mnie piel­grzymki szczę­śli­wych ro­dzin szu­ka­ją­cych swo­jego gniazdka. Mama, tata, dzieci. Czę­sto dziew­czynka i chłop­czyk – ide­al­nie! By­wało, że i psa ze sobą tar­gali. To wła­śnie ci od owego psa byli już pra­wie zde­cy­do­wani na kupno, kiedy ich mały sier­ściuch na mo­ich oczach prze­ci­snął się mię­dzy szta­che­tami płotu. Zroz­pa­czona ma­muśka uznała, że nie­stety nie zde­cy­dują się na ten dom, bo nie czu­łaby się tu bez­piecz­nie. Lu­dzie to na­prawdę mają coś z ga­rem (mam na my­śli głowę oczy­wi­ście). De­ner­wo­wało mnie pa­trze­nie na szczę­ście in­nych. Dziś wiem, że zwy­czaj­nie by­łem za­zdro­sny, cho­ciaż wtedy się do tego nie przy­zna­wa­łem. Z za­zdro­ści krew mnie za­le­wała.

Ostatni łyk wina roz­ocho­cił mnie do tego stop­nia, że po­sta­no­wi­łem otwo­rzyć jesz­cze jedną bu­telkę. Się­gną­łem do szafki ta­nich me­bli, mi­mo­cho­dem dzię­ku­jąc, że cho­ciaż ich mi Marta nie za­brała. Wszystko, co zdo­łały unieść jej ręce, „do­stało nóg”, gdy pró­bo­wa­łem nas ra­to­wać. Wy­je­cha­łem na drugi ko­niec świata, by za­ro­bić nie­złe pie­nią­dze. Kiedy mnie nie było, ona... Szkoda ga­dać.

Z przy­kro­ścią stwier­dzi­łem, że za­pas „znie­czu­la­cza” się skoń­czył. Nie mia­łem moż­li­wo­ści po­je­chać do sklepu, bo prze­cież by­łem pod wpły­wem. Nie chcia­łem do­kła­dać so­bie pro­ble­mów, które i tak nad­cią­gały do mnie z każ­dej strony, w do­datku w ilo­ściach hur­to­wych. Po­sta­no­wi­łem iść na pie­chotę do spo­żyw­czaka, któ­rego wła­ści­ciel chyba ni­gdy nie spał, bo tam za­wsze było otwarte. „Każdy nie­sie swój krzyż, każdy chce za­ro­bić. I bar­dzo do­brze! Przy­naj­mniej będę miał wino” – po­my­śla­łem, wkła­da­jąc na sie­bie byle jaki swe­ter i wsu­wa­jąc bose stopy w ro­bo­cze gu­miaki.

Wy­sty­li­zo­wany ni­czym wiej­ski chłop po­sze­dłem do sklepu. Po pół­go­dzi­nie by­łem z po­wro­tem. Wy­po­sa­żony we wszystko, co chcia­łem, za­sia­dłem po­now­nie przed ekra­nem swo­jego lap­topa, bez­myśl­nie sur­fu­jąc po in­ter­ne­cie. Czło­wiek z nu­dów robi różne rze­czy, chwyta się wszyst­kiego, co mo­głoby mu za­go­spo­da­ro­wać czas i wnieść w ży­cie po­wiew po­wie­trza. Po­trze­bo­wa­łem od­de­chu in­nej osoby, cho­ciaż na chwilę. Sa­mot­ność do­bi­jała mnie z każ­dej strony, ale mimo tego wszyst­kiego, co mnie spo­tkało, chcia­łem żyć. I to bar­dzo. Ni­gdy nie by­łem spe­cjal­nie nie­śmiały i za­wsze obok mnie krę­ciło się sporo ko­biet. Zwy­kle to ja wy­bie­ra­łem tę, która na­stęp­nie lą­do­wała w moim łóżku. Pan po do­brych stu­diach, bie­gle wła­da­jący dwoma ję­zy­kami ob­cymi, pra­cu­jący w nie­źle pro­spe­ru­ją­cej fir­mie bu­dow­la­nej. Ładny służ­bowy sa­mo­chód, kilka mi­łych, za­chę­ca­ją­cych tek­stów i żadna nie była mi się w sta­nie oprzeć. Pod­ry­wa­łem je na im­pre­zach, w dys­ko­te­kach czy klu­bach. Do­słow­nie wszę­dzie. Do­póki w moim ży­ciu nie po­ja­wiła się Marta, nie by­łem stały w uczu­ciach. To przy niej się uspo­ko­iłem, ale dziś... dziś jej nie było. Zo­sta­łem sam, pierw­szy raz ze zra­nio­nym ser­cem. Na im­prezy cho­dzić mi się nie chciało, zresztą nie miał­bym na­wet z kim, bo wszy­scy kum­ple byli za­jęci albo pracą, albo wła­snymi ro­dzi­nami. Dys­ko­teki od­pa­dały z tych sa­mych przy­czyn, a w klu­bach czuł­bym się jak dzia­dek to­wa­rzy­stwa. Zo­stał mi tylko on – in­ter­net.

Po ci­chu, wbrew światu i tro­chę wbrew so­bie, za­lo­go­wa­łem się na por­talu rand­ko­wym. Na po­czątku czu­łem się nie­swojo i dziw­nie. Jak­bym ro­bił coś złego, za­ka­za­nego i wsty­dli­wego. Mia­łem pro­blem z opu­bli­ko­wa­niem swo­jego zdję­cia, ba­łem się, że ktoś ze zna­jo­mych mnie tam znaj­dzie i uzna za de­spe­rata. Nie wiem, dla­czego tak mnie to mar­twiło, bo nie je­stem ty­pem czło­wieka, który przej­muje się opi­nią in­nych.

Wy­my­śli­łem so­bie nick – „Praw­dziwy”. Wy­szu­ka­łem so­bie ja­kąś ładną, pełną eks­pre­sji w oczach pa­nią i od razu prze­sze­dłem do ak­cji, za­sta­na­wia­jąc się, co ktoś taki jak ona robi w ta­kim miej­scu. Prze­cież to nie­moż­liwe, by istoty o tak nie­ba­ga­tel­nej uro­dzie miały pro­blem ze zna­le­zie­niem part­nera. Ko­niec koń­ców uzna­łem, że w za­sa­dzie cho­dzi mi tylko o do­brą za­bawę, więc prze­sta­łem my­śleć o mo­ty­wa­cji, którą kie­ro­wała się Błę­kit­no­oka26. Nie­wiele my­śląc, na­pi­sa­łem:

Ży­ciem na­leży się de­lek­to­wać, ko­rzy­stać z niego, póki się da, czer­pać ra­dość peł­nymi gar­ściami. Tak też sta­ram się czy­nić, a Ty? Co dla Cie­bie w ży­ciu jest naj­waż­niej­sze, piękna nie­zna­joma? Wiem, że je­steś bru­netką, wiem, że Twoje błę­kitne oczy niosą ze sobą ta­jem­nicę, i wiem, że to nie przy­pa­dek spra­wił, że Cię tu­taj od­na­la­złem. Ze­chcesz uczy­nić mi tę ra­dość i po­zwo­lisz po­znać się bli­żej?

Prze­czy­ta­łem to jesz­cze raz i uśmiech­ną­łem się pod no­sem, my­śląc, ileż to czło­wiek musi bzde­tów na­wy­pi­sy­wać i jak musi się na­wy­gi­nać, i na­uda­wać ko­goś, kim nie jest i kim nie chce mu się być, byle tylko do­trwać do mo­mentu, w któ­rym to bę­dzie mógł za­spo­koić swoje żą­dze. Po­wiedzmy so­bie ja­sno – po­trze­bo­wa­łem seksu. Ale żeby „wło­żyć”, trzeba naj­pierw „wy­ło­żyć” coś od sie­bie. Tym czymś miały być moje em­pa­tia, wdzięk, kul­tura oso­bi­sta i ta­kie tam inne dyr­dy­mały, które wci­skane są wszyst­kim lu­dziom prze­cho­dzą­cym pro­ces so­cja­li­za­cji. Nie ja urzą­dza­łem ten świat, a szkoda, bo zor­ga­ni­zo­wał­bym go zde­cy­do­wa­nie pro­ściej. Je­dyne, co mi po­zo­stało, to do­sto­so­wać się do pa­nu­ją­cych w nim re­aliów, a więc trzeba było kła­mać.

Na­pi­sa­łem jesz­cze do kilku pa­nie­nek, któ­rych nicki brzmiały: Chęt­na27, Prze­mi­le­_ję­czą­ca30, Fit­Klau­dyna i Księż­nicz­ka­_Lajla. Cho­ciaż słowo „na­pi­sa­łem” to chyba lek­kie prze­kła­ma­nie, bo zro­bi­łem po pro­stu „ko­piuj–wklej”. Li­czy­łem na od­po­wiedź Prze­mi­le­_ję­czą­cej i, szcze­rze po­wie­dziaw­szy, za­in­te­re­so­wa­łem się nią, ale nie­stety mnie zi­gno­ro­wała. No nic, trudno, prze­pa­dło.

Po kilku go­dzi­nach od­pi­sała mi Błę­kit­no­oka26:

Wi­taj, Praw­dziwy. W ży­ciu ce­nię so­bie czas. Nie lu­bię go mar­no­wać. Wi­dzę, że je­steś ze Szcze­cina. To świet­nie się składa, bo ja też. Co po­wiesz na spo­tka­nie? Ja­kieś pu­bliczne miej­sce. Może Star­bucks przy Bra­mie Por­to­wej?

Fak­tycz­nie nie tra­ciła czasu. Zmie­rzy­łem po­gar­dli­wym wzro­kiem swoje wy­cią­gnięte w nie­na­tu­ral­nej po­zy­cji ciało, do­ma­ga­jące się prysz­nica, po czym uzna­łem, że w ta­kim sta­nie to ra­czej ni­kogo nie za­chęcę do wy­pi­cia ze mną kawy, a już na pewno nie za­cią­gnę do łóżka. Na szczę­ście był już wie­czór, więc na kawę zde­cy­do­wa­nie zbyt późno. Mia­łem więc czas do na­stęp­nego dnia, aby zro­bić ze sobą po­rzą­dek.

ONA

Zgod­nie z obiet­nicą rów­niutko dzie­sięć mi­nut przed roz­po­czę­ciem ro­we­rów zwarty i go­towy Ce­zary usta­wiał so­bie sio­dełko. Tak jak wie­lo­krot­nie uczy­łam, zbli­żył je do wy­so­ko­ści kolca bio­dro­wego i zde­cy­do­wa­nym ru­chem, uży­wa­jąc o wiele wię­cej siły, niż było to ko­nieczne, za­ci­snął po­krę­tło. Prę­żąc się i wzdy­cha­jąc, za­brał się za usta­wia­nie kie­row­nicy, ob­cho­dząc się z nią z jesz­cze więk­szym roz­ma­chem niż w przy­padku sio­dełka. Wo­kół Ce­za­rego utwo­rzył się wia­nu­szek pięk­nych, wy­spor­to­wa­nych dziew­czyn, które od­da­łyby wszystko, aby tylko po­zwo­lił im się do sie­bie zbli­żyć. On jed­nak pa­trzył tylko w moją stronę, uśmie­cha­jąc się mę­sko i pró­bu­jąc grać pew­nego sie­bie. Od­wza­jem­ni­łam uśmiech, nie dla­tego, że chcia­łam, ale dla­tego, że tego wy­ma­gała moja praca, a na ra­zie Ce­zary był moim klien­tem. Za­pła­cił za go­dzinę za­jęć, którą mia­łam obo­wią­zek po­pro­wa­dzić z uśmie­chem i ener­gią. Ni­kogo nie ob­cho­dziło, jaki mia­łam dzień. Pła­cono mi za en­tu­zjazm i po­zy­tywne wi­bra­cje. By­łam spe­cem od en­dor­fin. Umia­łam wy­do­być je z każ­dego na­wet wtedy, gdy mnie sa­mej zo­sta­wało ich jak na le­kar­stwo.

Włą­czy­łam mu­zykę i na nowo roz­po­częła się jazda. Dzi­siaj tylko dwie go­dziny i bę­dzie po wszyst­kim. „Po­jadę z Ce­za­rym na obiad. Za­mó­wię so­bie to i to, i to....” – roz­ma­rzy­łam się bez ogra­ni­czeń. Pra­gnie­nie je­dze­nia było tym, które od­czu­wa­łam naj­sil­niej, może dla­tego, że bę­dąc stale w biegu, wciąż nie do­ja­da­łam.

– Prawa, lewa, prawa, lewa, prawa, lewa! – Krzy­cza­łam jedno, my­śla­łam dru­gie. – Bio­dra stop!

Na­ry­so­wa­łam w po­wie­trzu po­ziomą li­nię, da­jąc tym sa­mym znak, że ocze­kuję pe­da­ło­wa­nia bez po­ru­sza­nia bio­drami.

– Luz! – za­rzą­dzi­łam po chwili i wszyst­kim fak­tycz­nie ulżyło.

By­łam tre­ne­rem kil­le­rem. Mała, ale nie­wia­ry­god­nie silna i ener­giczna. Skąd się brała ta ener­gia? Nie mam po­ję­cia. Na pewno nie z po­ży­wie­nia, które swo­jemu or­ga­ni­zmowi do­star­cza­łam, bo tego było tyle, co kot na­pła­kał.

– Kiedy za­czy­nasz ry­wa­li­zo­wać z są­sia­dem obok, tra­cisz z oczu to, co chcesz osią­gnąć. Nie po­rów­nuj się z ni­kim. Je­steś tu po to, aby za­dbać o sie­bie i swoje ciało, tak? – za­py­ta­łam.

Nikt nie od­po­wie­dział. Z pro­stej przy­czyny – nikt nie miał siły.

– Tak czy nie? – po­no­wi­łam py­ta­nie. Znów od­po­wie­działa mi ci­sza.

– Bio­dra stop! – na­ka­za­łam, wie­dząc, że wbi­jam moim pod­opiecz­nym (nie lu­bi­łam tego okre­śle­nia) gwóźdź do trumny zmę­cze­nia.

Ale tylko tak mo­głam wy­do­być z nich od­po­wiedź – zmu­sza­jąc do po­zor­nie nie­moż­li­wego. Pot skra­plał się po cia­łach ćwi­czą­cych ze mną lu­dzi.

– Kiedy za­czy­nasz ry­wa­li­zo­wać z są­sia­dem obok, tra­cisz z oczu to, co chcesz osią­gnąć. Nie po­rów­nuj się z ni­kim. Je­steś tu po to, aby za­dbać o sie­bie i swoje ciało, tak?

– TAK! – od­po­wie­dzieli zgod­nym chó­rem.

– Nie można było tak od razu? – Za­śmia­łam się, co udzie­liło się mo­jej gru­pie.

Nie umia­łam na­zy­wać tych lu­dzi pod­opiecz­nymi. W mo­jej oce­nie re­la­cja tre­ner–pod­opieczny sta­wiała owego pod­opiecz­nego na niż­szej po­zy­cji. Ostat­nia rzecz, któ­rej mi było po­trzeba, to sta­wia­nie sie­bie wy­żej od in­nych. Było prze­cież wprost od­wrot­nie. Wie­lo­krot­nie uni­ża­łam się, po­ka­zu­jąc, że moje silne ciało jest ta­kie tylko dla­tego, że naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie mam in­nego wyj­ścia. To była moja praca. Grze­chem by było, gdy­bym nie świe­ciła przy­kła­dem. Tylko w ten spo­sób mo­głam ze wszyst­kich sił sta­rać się wy­cią­gnąć z każ­dego ćwi­czą­cego ze mną tyle, ile tylko było moż­liwe. I nie dla­tego, że sama umia­łam wię­cej, lecz dla­tego, że ci lu­dzie na­prawdę byli zdolni do nie­moż­li­wego. Pę­ka­łam z dumy, wi­dząc, jak ich ciała i du­sze wzra­stają na mo­ich oczach.

– Kiedy sku­piasz się na ry­wa­li­za­cji, to tak jak­byś za­tru­wała swoją wła­sną stud­nię, ro­zu­miesz? Za­czy­nasz za­da­wać so­bie nie­wła­ściwe py­ta­nia, a te nie­wła­ściwe py­ta­nia pro­wa­dzą do nie­wła­ści­wych od­po­wie­dzi. Nie patrz w bok. Nie patrz na ko­goś. Skon­cen­truj się na so­bie – kon­ty­nu­owa­łam.

Tak na­prawdę mó­wi­łam do ni­skiej i nad wy­raz pulch­nej Na­talki. Przy­cho­dziła na moje za­ję­cia re­gu­lar­nie. Dziel­nie wal­czyła z ki­lo­gra­mami, a ja bar­dzo chcia­łam jej po­móc. Nie mo­głam jed­nak po­wie­dzieć jej tego wprost, po­nie­waż nie chcia­łam, aby było jej przy­kro. Dla­tego mó­wi­łam do wszyst­kich i mi­mo­cho­dem zjed­ny­wa­łam so­bie ludz­kie serca. To nie był tylko tre­ning ciała. Tre­ningi ze mną były tre­nin­gami cha­rak­teru.

– Jak się czu­jemy? – za­py­ta­łam, kiedy skoń­czy­li­śmy. Za­wsze wszy­scy od­po­wia­dali, że do­brze. Nie było ni­kogo, kto ża­ło­wałby, że przy­szedł. To była moja na­groda. Bez­cenny uśmiech i pełne wdzięcz­no­ści spoj­rze­nie, słowo „dzię­kuję” wy­po­wie­dziane w pełni świa­do­mie. Po­trze­bo­wa­łam tych lu­dzi nie mniej, niż oni po­trze­bo­wali mnie. Da­wa­li­śmy so­bie siłę, wy­mie­nia­jąc się ener­gią.

– Uczeń prze­rósł mi­strza. – Usły­sza­łam w chwili, gdy od­sta­wi­łam swój ro­wer na miej­sce.

Uśmiech­nę­łam się i po­dzię­ko­wa­łam. Ta­kie słowa od klien­tów zda­rzały mi się co­raz czę­ściej. Lena, moja sze­fowa i na­uczy­cielka, przy­glą­dała się temu z wy­ra­zem twa­rzy, któ­rego nie umia­łam roz­szy­fro­wać. A może nie chcia­łam? Może wo­la­łam my­śleć, że da­rzy mnie rów­nie silną sym­pa­tią, co moja grupa?

– Pani Leno, pani ma tu skarb nad skarby. – Pani Ka­sia, stała by­wal­czyni ro­we­rów, uznała, że po­chwa­le­nie mnie sa­mej to zbyt mało. – Ali­cja tak cu­dow­nie pro­wa­dzi te za­ję­cia. Musi być pani z niej dumna. Ro­śnie pani prawa ręka – szcze­bio­tała, pod­czas gdy Lena wy­słu­chi­wała wszyst­kiego, z każ­dym ko­lej­nym sło­wem ewi­dent­nie tra­cąc za­in­te­re­so­wa­nie.

– Musi pani po­my­śleć o pod­wyżce dla na­szej Ali. Jesz­cze ktoś ją ukrad­nie i co wtedy?

– Ukrad­nie? Kto miałby ukraść Alę – rzu­ciła moja sze­fowa to­nem głosu, który uzna­ła­bym za znu­dzony.

– Jak to kto? Kon­ku­ren­cja! A wtedy to ja już na pewno kar­netu u was nie ku­pię. – Pani Ka­sia kon­spi­ra­cyj­nie do mnie mru­gnęła.

Ko­bie­cina wy­raź­nie chciała mi po­móc. Skąd mo­gła wie­dzieć, że tym z po­zoru nic nie­zna­czą­cym kom­ple­men­tem skom­pli­kuje mi ży­cie. Uśmiech­nę­łam się do niej z mi­ło­ścią w sercu, wie­rząc, że to, co daję od sie­bie, kie­dyś do mnie wróci. Po­że­gna­ły­śmy się, wy­mie­nia­jąc uścisk. Nie spodo­bało się to mo­jej sze­fo­wej. Bez­gło­śnie, po­słu­gu­jąc się je­dy­nie wzro­kiem, „po­pro­siła”, abym we­szła na chwilę do szatni.

– Ile razy mam ci po­wta­rzać, że tre­ning to nie jest kółko wza­jem­nej ad­o­ra­cji? – syk­nęła, kiedy tylko za­mknęły się za mną drzwi.

Spu­ści­łam głowę. Cała po­zy­tywna ener­gia, którą aż ki­pia­łam w cza­sie tre­ningu, w jed­nej chwili gdzieś wy­pa­ro­wała.

– Ile razy? Spo­ufa­lasz się z tymi ludźmi, jakby byli two­imi przy­ja­ciółmi. Ży­cia pry­wat­nego nie masz czy co?

Cóż mo­głam od­rzec? Że nie mam? Każdy, kto przyj­rzałby się do­słow­nie przez chwilę mo­jemu ży­ciu, bez pro­blemu wy­cią­gnąłby wła­śnie taki wnio­sek.

– Wi­dzia­łaś tę małą gru­ba­skę w nie­bie­skich leg­gin­sach? Jak sa­pała? My­śla­łam, że padnę. – Lena za­śmiała się szy­der­czo, zmie­nia­jąc te­mat.

– Masz na my­śli Na­talkę? – za­py­ta­łam. Sze­fowa zro­biła zdzi­wioną minę.

– To ty wiesz, jak ona ma na imię? Alka, nie wku­rzaj mnie na­wet! Ty je­steś od pro­wa­dze­nia za­jęć, a nie od za­przy­jaź­nia­nia się z klien­tami. Im mniej o nas wie­dzą, tym le­piej – burk­nęła chwilę po tym, jak ewi­dent­nie się w środku za­go­to­wała. Z re­guły nie wni­ka­łam w słusz­ność słów Leny. Sta­ra­łam się ro­bić to, co do mnie na­le­żało, naj­le­piej, jak to było moż­liwe. Owo „naj­le­piej” ozna­czało wszystko, co mo­gło się przy­czy­nić do suk­ce­sów mo­ich klien­tów. Mimo wszystko nie chcia­łam się na­ra­żać sze­fo­wej, bo za­le­żało mi na tej pracy. Po­trze­bo­wa­łam pie­nię­dzy na za­kup miesz­ka­nia. Pola za­słu­gi­wała na coś lep­szego niż gnież­dże­nie się w wy­na­ję­tej ka­wa­lerce. Chcia­łam, że­by­śmy miały miej­sce, które mo­gły­by­śmy na­zwać do­mem.

– Lena, czy mogę cię o coś za­py­tać?

Nie wiem, skąd ten na­gły przy­pływ od­wagi, bo w środku trzę­słam się jak ga­la­reta. Ba­łam się Leny. Ni­gdy nie wie­dzia­łam, co jej strzeli do głowy i czy przy­pad­kiem mnie nie zwolni.

– Jak mu­sisz, to py­taj – od­parła.

– Czy ty lu­bisz swoją pracę?

Moja sze­fowa w jed­nej chwili zzie­le­niała, za­sko­czona. Chyba prę­dzej spo­dzie­wa­łaby się, że sam pre­zy­dent sta­nie na­gle w drzwiach klubu i przy­odziany w pla­żowe ja­ponki za­żąda prze­pro­wa­dze­nia z nim na­tych­miast tre­ningu per­so­nal­nego. Pró­bu­jąc wy­mi­gać się od od­po­wie­dzi, zer­k­nęła na ze­ga­rek.

– Spo­koj­nie, kon­tro­luję czas. Wiem, że pi­la­tes po­win­nam za­cząć do­kład­nie za trzy mi­nuty – po­wie­dzia­łam, nie­śmiało się uśmie­cha­jąc. Chyba chcia­łam roz­luź­nić at­mos­ferę, i Lenę tro­chę też.

– Bo ja, ja... – Wzięła wdech, na­dy­ma­jąc przy tym po­liczki. – ...bo ja po­trze­buję po­wie­trza. W Gym­Fit śmier­dzi! Śmier­dzi po­tem i sta­rymi ludźmi. Mam dość! – wy­bu­chła tak gło­śno, że aż się wzdry­gnę­łam.

– Sta­rymi ludźmi? Prze­cież na fit­ness przy­cho­dzą głów­nie mło­dzi – od­par­łam pra­wie szep­tem, za­sta­na­wia­jąc się ner­wowo, czy zo­sta­wi­łam włą­czoną mu­zykę, bo tylko ona była w sta­nie spra­wić, że słowa Leny nie do­trą do uszu ocze­ku­ją­cych na pi­la­tes.

– Cho­dzi mi o to, że cią­gle wi­dzę te same mordy. Ja po­trze­buję ener­gii, no­wych wy­zwań, no­wych twa­rzy, a nie cią­gle step to­uch i cztery ko­lana. Rzy­gać mi się chce, jak po raz ko­lejny na ste­pie wi­dzę te same fa­cjaty, a jesz­cze jak przy­cho­dzi ta gruba w nie­bie­skich leg­gin­sach, ta... no, no...

– Na­talka?

– Na­talka sralka. Ta gruba za­wsze staje w pierw­szym rzę­dzie i wszystko mi psuje. Cały układ. Ja nie ro­zu­miem, jak tak można! Skoro wie, że jest gruba i ru­sza się jak żółw ze sło­niem na ple­cach, to niech sta­nie na końcu. Za­wa­li­droga. Lena aż ki­piała z nie­na­wi­ści. Im dłu­żej przy­słu­chi­wa­łam się jej sło­wom, tym bar­dziej by­łam prze­ra­żona. Tym ra­zem to ja zer­k­nę­łam na ze­ga­rek. Nie chcia­łam już dłu­żej słu­chać sze­fo­wej.

– Oj, do­bra, jak za­czniesz pięć mi­nut póź­niej, to nic się nie sta­nie. Na tym pi­la­te­sie to one tylko pier­dzą – po­wie­działa z od­razą.

Otwo­rzy­łam sze­rzej oczy ze zdzi­wie­nia. Ta roz­mowa wy­da­wała mi się co­raz bar­dziej po­krę­cona.

– No co, nie uda­waj, że nie wiesz, o czym mó­wię. – Lena za­śmiała się pa­skud­nie.

Oczy­wi­ście, że wie­dzia­łam, o czym mówi, lecz ni­gdy nie po­my­śla­ła­bym o tym tre­ningu w ten spo­sób. Ow­szem, przy na­pi­na­niu mię­śni dna mied­nicy moim klient­kom mo­gło się wy­msknąć to i owo, lecz by­łam od tego, aby za­ła­go­dzić sy­tu­ację, oswoić ją i pu­ścić w nie­pa­mięć, a nie się nią de­ner­wo­wać.

– Lena, ale prze­cież wiesz, że to na­tu­ralna re­ak­cja or­ga­ni­zmu. Je­steś tre­ne­rem dłu­żej niż ja.

– No wła­śnie. Je­stem tre­ne­rem dłu­żej niż ty i dla­tego po­trze­buję no­wej ener­gii!

Lena wy­ma­chi­wała rę­kami, przyj­mu­jąc roz­wście­czony wy­raz twa­rzy. Przez chwilę ża­ło­wa­łam, że nie mogę na­grać tego przed­sta­wie­nia. Po­my­śla­łam, że mo­gła­bym ją po­tem szan­ta­żo­wać tym fil­mi­kiem, kiedy chcia­łaby mnie bez­pod­staw­nie zwol­nić. Za­raz jed­nak uzna­łam, że choć pew­nie trzy­ma­nie w sza­chu sze­fo­wej po­zwo­li­łoby mi nieco zła­pać od­dech w pracy, ni­gdy nie zde­cy­do­wa­ła­bym się na taki podły krok. Na­wet w kry­zy­so­wej sy­tu­acji.

– Przy­łażą jedna po dru­giej i tylko zrzę­dzą, że są grube, a le­dwo wyjdą z sali, już w szatni wpie­przają snic­kersy. Co za bab­ska. Ble! – Wzdry­gnęła się.

– Mu­szę już iść. Póki – jak to okre­śli­łaś – wpie­przają snic­kersy, my mamy pracę. Nie uwa­żasz? – wy­rwało mi się mimo woli.

Lena pró­bo­wała coś jesz­cze do­dać, ale ja już nie słu­cha­łam. Za­my­ka­jąc za sobą drzwi szatni, ża­ło­wa­łam, że w ogóle za­da­łam py­ta­nie. Cie­ka­wość to pierw­szy sto­pień do pie­kła, wie­dzia­łam o tym do­brze. A nie­któ­rych od­po­wie­dzi nie da się za­po­mnieć. By­łam znie­sma­czona tą sy­tu­acją i przez cały pi­la­tes nie mo­głam się sku­pić. Moja sze­fowa, osoba, którą uwa­ża­łam za wzór, ktoś, kto wcią­gnął mnie w świat fit­nessu, nie­na­wi­dziła lu­dzi, któ­rych po­winna ho­łu­bić. Dzięki nim prze­cież za­ra­biała i funk­cjo­no­wała. Gym­Fit był je­dy­nym tak do­brze pro­spe­ru­ją­cym klu­bem w Ko­ło­brzegu i to ona go roz­krę­ciła. Lena we wła­snej oso­bie. Ko­bieta, która nie cier­piała lu­dzi, do któ­rych każ­dego dnia uśmie­chała się tak pro­mien­nie. Je­dyne, co było do­bre w tej sy­tu­acji, to fakt, że od­wró­ci­łam uwagę od pani Kasi pró­bu­ją­cej wy­wal­czyć mi pod­wyżkę. Całe zło tego świata sku­piło się na bied­nej Na­talce i pusz­cza­ją­cych bąki ama­tor­kach pi­la­tesu. Uzna­łam, że mu­szę bar­dziej uwa­żać. Po tym, co sze­fowa za­pre­zen­to­wała przed kil­koma mi­nu­tami, mo­głam się spo­dzie­wać wszyst­kiego. Pro­wa­dząc pi­la­tes, mo­dli­łam się, aby tylko nie przy­ła­pała mnie z Ce­za­rym. To mo­głoby się dla mnie źle skoń­czyć. Mia­łam pra­wie trzy­dziestkę na karku, a ba­łam się jak mała dziew­czynka.

Osta­tecz­nie ćwi­cze­nia mi­nęły w przy­jem­nej at­mos­fe­rze. Nikt tego dnia bąka nie pu­ścił, cho­ciaż może gdyby tak się stało, po­pra­wiłby mi się hu­mor. Nie mo­głam prze­stać my­śleć o sło­wach Leny. Do­bry Bóg wy­słu­chał też mo­ich mo­dłów – sze­fowa opu­ściła salę w trak­cie pi­la­tesu i po­szła do domu. Ode­tchnę­łam z ulgą. Mo­głam spo­koj­nie udać się na obiad z „Obiad­kiem”, to zna­czy z Ce­za­rym.

– Jak ty to ro­bisz, że w ciągu pół go­dziny od tre­ningu zmie­niasz się w tak piękną ko­bietę? – po­wie­dział Ce­zary, gdy zo­ba­czył mnie w nie­bo­tycz­nie wy­so­kich szpil­kach.

Zwy­kle w week­endy cho­dzi­łam w adi­da­sach, ale tego dnia chcia­łam zro­bić na nim wra­że­nie, przy­ćmić mę­ską czuj­ność, na­rzu­ca­jąc na nią wi­zu­alny płasz­czyk próż­no­ści. Każdy fa­cet przy ko­bie­cie w szpil­kach czuł się bar­dziej mę­sko – wie­dzia­łam to.

– Chcesz po­wie­dzieć, że w trak­cie tre­ningu nie je­stem piękna? – zła­pa­łam go za słowo.

Po­czer­wie­niał, ża­łu­jąc, że nie prze­my­ślał tego, co chciał po­wie­dzieć.

– Nie, nie. Je­steś piękna w każ­dych oko­licz­no­ściach, na­wet jak je­steś zmę­czona po ca­łym dniu pracy. Wi­dzia­łem cię wie­lo­krot­nie, jak wra­ca­łaś póź­nym wie­czo­rem do domu. Jak ty da­jesz radę? – Ce­zary zgrab­nie wy­brnął z sy­tu­acji, prze­kie­ro­wu­jąc roz­mowę na bez­piecz­niej­szy dla sie­bie te­mat. Zro­biło mi się na­wet miło, że po­dzi­wiał moją pra­co­wi­tość.

– Nie mam in­nego wyj­ścia. Wy­cho­wuję Polę sama, mu­szę więc za­ra­biać – od­par­łam szcze­rze.

Zwy­kle w ta­kich sy­tu­acjach uni­ka­łam nad­mier­nej uczci­wo­ści. Nie chcia­łam się zbyt­nio za­przy­jaź­niać z męż­czy­znami. Mó­wiąc szcze­rze, nie ufa­łam im za grosz.

– Wcale nie mu­sisz. Za­wsze mo­żesz się na kimś oprzeć. Ko­bieta taka jak ty nie bę­dzie cho­dziła długo po tym świe­cie sama. W to nie uwie­rzę.

– Czło­wiek ma­łej wiary z cie­bie, Czarku – od­par­łam, uśmie­cha­jąc się do niego.

– Wprost prze­ciw­nie, wiary mam w so­bie całe mnó­stwo i zro­bię wszystko, aby i to­bie ją przy­wró­cić.

„Ja­sne, ja­sne. Zo­ba­czymy, na ile wy­star­czy ci cier­pli­wo­ści” – po­my­śla­łam, prze­mil­cza­jąc uwagę współ­to­wa­rzy­sza po­dróży.

By­li­śmy wła­śnie w dro­dze do Ko­sza­lina. Pod­czas gdy Ce­zary usi­ło­wał za­ba­wić mnie roz­mową, ja cały czas my­śla­łam o no­wych kap­ciach dla Poli i o tym, co za­mó­wię do je­dze­nia. W wy­obraźni sta­łam już przy ba­rze sa­łat­ko­wym w Pizza Hut i na­kła­da­łam so­bie na ta­lerz go­to­wane ziem­niaczki, po­mi­dorki kok­taj­lowe, ogó­reczki, ku­ku­ry­dzę w mi­ni­kol­bach i inne fry­kasy, po­sy­pu­jąc to wszystko pra­żoną ce­bulką i po­le­wa­jąc gę­stym so­sem ma­jo­ne­zo­wym. Kom­plet­nie nie my­śla­łam o tym, czy moje je­dze­nie jest zdrowe, ani o tym, czy przyj­muję od­po­wied­nią liczbę wę­gli, tłusz­czów i bia­łek, nie wspo­mi­na­jąc już o ka­lo­riach. By­łam chuda jak pa­tyk. Przy wzro­ście sto sześć­dzie­siąt je­den cen­ty­me­trów wa­ży­łam za­le­d­wie czter­dzie­ści sie­dem ki­lo­gra­mów. Sama nie wiem, ja­kim cu­dem jesz­cze mia­łam biust. Bóg chyba uznał, że musi po­da­ro­wać mi coś przy­cią­ga­ją­cego uwagę, bo w in­nym wy­padku nie zna­la­złby się nikt, kto chciałby mnie za­pro­sić na obiad, a wtedy pa­dła­bym z głodu.

Ce­zary przez całą drogę mnie za­ga­dy­wał. Sta­rał się być miły. Wy­py­ty­wał o moje za­in­te­re­so­wa­nia, a ja pa­pla­łam coś bez ładu i składu. Po­trzeby sa­mo­re­ali­za­cji i roz­wi­ja­nia za­in­te­re­so­wań znaj­do­wały się prze­cież na szczy­cie pi­ra­midy Ma­slowa, a ja o wej­ściu na ten szczyt ba­łam się w tam­tym mo­men­cie ma­rzyć.

– Na co masz ochotę? Gdzie idziemy?

– Pizza Hut – od­par­łam mo­men­tal­nie.

– Pizza Hut? – zdzi­wił się Ce­zary. – Ty ja­dasz ta­kie rze­czy?

– Ja­dam, oczy­wi­ście, że ja­dam.

Spoj­rzał na mnie z od­razą, któ­rej mimo szcze­rych chęci nie udało mu się ukryć. Uda­łam, że tego nie wi­dzę. Za­głę­bia­nie się w te­mat mo­głoby za­owo­co­wać zmianą pla­nów, a tego mój bur­czący z co­raz więk­szą na­tar­czy­wo­ścią brzuch chyba by nie prze­żył. Ko­niec koń­ców uda­li­śmy się tam, gdzie chcia­łam. Za­mó­wi­łam to, co za­wsze – bar sa­łat­kowy i za­pie­kany ma­ka­ron z be­ko­nem. Do tego duża mro­żona her­bata.

Ce­zary, he­ro­icz­nie wal­cząc z dez­apro­batą, za­mó­wił to samo. Czu­łam, że chce mi się przy­po­chle­bić.

– Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, to je­stem w szoku, że ja­dasz w ta­kim miej­scu.

– W szoku? Dla­czego?

– No, wiesz... my­śla­łem, że masz zbi­lan­so­waną dietę i wszystko no­sisz w pu­deł­kach.

– Na pu­dełka trzeba mieć czas. Ja go nie mam.

Sta­li­śmy przy ba­rze sa­łat­ko­wym. Ja bły­ska­wicz­nie na­kła­da­łam do swo­jej mi­seczki wszystko to, o czym po­my­śla­łam wcze­śniej, na­to­miast Ce­zary oglą­dał wa­rzywa z każ­dej strony, za­sta­na­wia­jąc się gło­śno, czy aby na pewno nie były pry­skane.

Nie in­te­re­so­wało mnie to wcale. Osią­gnę­łam swój cel – by­łam tu, gdzie chcia­łam, i ja­dłam to, na co mia­łam ochotę.

Kiedy wchło­nę­łam wszystko z mi­seczki, prze­miła kel­nerka o nie­zwy­kle ko­bie­cych kształ­tach przy­nio­sła nam ma­ka­ron, który pach­niał wręcz obłęd­nie. Je­dze­nie przy­go­to­wane dla mnie przez ko­goś spra­wiało, że czu­łam we­wnątrz coś w ro­dzaju pod­nie­ce­nia. Smak far­falle di con­cretto dzia­łał na mnie ni­czym me­dy­ta­cja na mni­cha. Sta­wa­łam się bar­dziej przy­ja­zna, a moja cier­pli­wość wska­ki­wała na wyż­szy po­ziom. Już na­wet nie iry­to­wały mnie miny Ce­za­rego, przy­glą­da­ją­cego się każ­dej ko­kardce ma­ka­ronu. By­łam syta i to było naj­waż­niej­sze.

– Może pój­dziemy do kina? – za­py­tał.

– Świetny po­mysł. Mogę wy­brać film?

W oczach męż­czy­zny po­ja­wił się strach, lecz nie na tyle silny, by mi się sprze­ci­wić.

– Oczy­wi­ście, że mo­żesz. Je­stem cały twój. – Uśmiech­nął się, uda­jąc, że je­dze­nie mu sma­kuje.

Do­brze wie­dzia­łam, że się mę­czył, ale nie ob­cho­dziło mnie to zbyt­nio. Ja w swoim ży­ciu mę­czy­łam się bar­dziej. Ha­ru­jąc od rana do nocy, nie mia­łam czasu na my­śle­nie o ja­kich­kol­wiek in­nych ucie­chach niż do­bre je­dze­nie, za które uzna­wa­łam jego dużą ilość przy­pra­wioną wy­ra­zi­stym sma­kiem. Żadne mdłe owsianki na wo­dzie nie wcho­dziły w grę. Glu­ta­mi­nian sodu to było coś. Moje uza­leż­nie­nie. Czy czu­łam się hi­po­krytką wo­bec swo­ich klien­tów, któ­rych za­chę­ca­łam do zdro­wego od­ży­wia­nia? Nie, żeby tak się czuć, mu­sia­ła­bym mieć świa­do­mość, że ro­bię coś złego, a ja zwy­czaj­nie nie mia­łam czasu na ana­li­zo­wa­nie.

– Czy mo­gła­bym jesz­cze wsko­czyć na chwilę do obuw­ni­czego? Chcia­ła­bym ku­pić córce kap­cie. – Spoj­rza­łam na niego bła­gal­nym wzro­kiem.

Ce­zary uśmiech­nął się i oczy­wi­ście się zgo­dził.

Kiedy szli­śmy w kie­runku sklepu, pró­bo­wał zła­pać mnie za rękę. Wy­wi­nę­łam się zgrab­nym ru­chem, od­wo­dząc go od tego za­miaru. Uśmie­cha­łam się i tań­czy­łam na jego oczach, nie zwra­ca­jąc uwagi na prze­chod­niów. Moja kwie­ci­sta su­kienka wi­ro­wała przed oczami męż­czy­zny, ro­biąc mu z mó­zgu papkę. Wie­dzia­łam, co zro­bić, by oko­lice roz­porka na­brzmiały do gra­nic nie­mo­żeb­no­ści. By­łam w tym świetna – ku­si­łam, wie­dząc, że w gło­wie Ce­za­rego ro­dzą się już plany, któ­rych ni­gdy nie po­zwolę mu zre­ali­zo­wać.

– Je­steś wy­jąt­kowa – stwier­dził, kiedy na­chy­la­łam się przy ko­szu z kap­ciami.

– Wiem.

– Na­prawdę wy­jąt­kowa.

– Wiem, po­wta­rzasz się.

– Ja po pro­stu chciał­bym ci po­wie­dzieć, że ni­gdy nie spo­tka­łem ko­goś ta­kiego jak ty. Je­steś taka...

– Na­tu­ralna – pod­po­wie­dzia­łam mu.

– Tak, je­steś na­tu­ralna. Z ust mi to wy­ję­łaś – rzekł z za­chwy­tem.

– Wy­cią­ga­nie z ust to moja spe­cjal­ność.

Za­czer­wie­nił się jak mały chłop­czyk. Po­my­ślał pew­nie o sek­sie, pod­czas gdy ja tak tylko pal­nę­łam, co mi ślina na ję­zyk przy­nio­sła. By­cie sobą było moją siłą. Za­uwa­ży­łam, że im mniej się sta­ram, tym wię­cej męż­czyzn lgnie do mnie ni­czym ćmy do ognia. Na ze­wnątrz by­łam miła, cie­pła i uśmiech­nięta, a we­wnątrz... moje serce pła­kało. Chłód, jaki po­zo­stał w nim po Marku, za­mra­żał wszyst­kie pró­bu­jące się wy­do­stać na po­wierzch­nię uczu­cia. Prawda była taka, że w głębi serca wciąż opła­ki­wa­łam roz­sta­nie z oj­cem swo­jej có­reczki. I... chyba wciąż go ko­cha­łam. Dla­czego mo­dli­łam się o tego chło­paka, nu­cąc wciąż swoją ulu­bioną pio­senkę? Nie wiem... Dziś my­ślę, że to za­sługa bar­dziej siły wyż­szej niż czło­wieka. Tak, wła­śnie tak my­ślę.

Skrę­po­wany moją dwu­znaczną wy­po­wie­dzią Ce­zary mil­czał, co było mi bar­dzo na rękę, bo w spo­koju ku­pi­łam Poli nowe kap­cie. Uzna­łam, że skoro Ce­zary za­pła­cił za je­dze­nie, to mogę so­bie po­zwo­lić na drobne sza­leń­stwo – wielu rze­czy so­bie od­ma­wia­łam, ale moja Pola mu­siała mieć wszystko, co naj­lep­sze. Chyba w ten spo­sób chcia­łam jej wy­na­gro­dzić fakt, że wy­cho­wy­wała się bez ojca. Pra­gnę­łam za­głu­szyć w so­bie jej py­ta­nia o to, czy kie­dy­kol­wiek jesz­cze ja i Ma­rek bę­dziemy ra­zem.

Pro­sto z obuw­ni­czego po­szli­śmy do kina na ja­kąś ckliwą ko­me­dię ro­man­tyczną, przy któ­rej Ce­zary ze wszyst­kich sił pró­bo­wał nie zie­wać. Śmia­łam się do roz­puku, za­ja­da­jąc kar­me­lowy po­pcorn z naj­więk­szego z do­stęp­nych opa­ko­wań.

– Gdzie ty to wszystko zmie­ści­łaś? – za­py­tał, kiedy po­pro­si­łam, aby od­sta­wił pu­ste pu­dełko na pod­łogę.

Pa­trzył na mnie z nie­do­wie­rza­niem, na­wet w ciem­no­ściach sali ki­no­wej zdo­ła­łam za­uwa­żyć fa­scy­na­cję w jego oczach. Za­wsze tak było. Tak re­ago­wali na mnie wszy­scy męż­czyźni. Oprócz Marka... Poza tym nie wie­rzy­łam w szcze­rość fa­ce­tów, wi­dzieli tylko moje ładne „opa­ko­wa­nie”, reszta nie in­te­re­so­wała ich na tyle, na ile było to po­trzebne, by mnie uwieść.

– Było pysz­nie, bar­dzo ci dzię­kuję – po­wie­dzia­łam, ca­łu­jąc Czarka w po­li­czek.

Za­chę­cony moją wy­lew­no­ścią, od­wa­żył się otu­lić mnie swoim ogrom­nym mę­skim ra­mie­niem. Po­zwo­li­łam mu na to. Na tyle prze­cież mo­głam mu po­zwo­lić.

– Na zdro­wie. Je­śli tylko ze­chcesz, może być tak już za­wsze – po­wie­dział z tro­ską.

„Za­wsze? – zdzi­wi­łam się w my­ślach. – Czy on wie, co ozna­cza to słowo? Za­wsze, czyli do mo­mentu, kiedy zo­ba­czysz mnie rano w nie­zbyt do­brym hu­mo­rze, za­wsze, czyli do chwili, kiedy sprze­ci­wię się temu, aby prać twoje brudne skar­pety i ga­cie? Czy też za­wsze, czyli do chwili, w któ­rej zro­bię ci awan­turę o to, że nie pa­mię­ta­łeś o mo­ich uro­dzi­nach albo że za­miast bia­łych róż ku­pi­łeś mi czer­wone, któ­rych nie zno­szę? Bo ja wiem, jak bę­dzie... Bę­dziesz o wszyst­kim pa­mię­tał tylko do mo­mentu, w któ­rym nie po­czu­jesz, że je­stem twoja. Jak już mnie po­sią­dziesz, owo «za­wsze» znik­nie. Uciek­niesz, gdzie pieprz ro­śnie i tyle będę cię wi­działa. Na ra­zie obej­muj mnie jesz­cze i kłam, ile mo­żesz. Po­zwól mi na­cie­szyć się chwilą, a po­tem zo­staw mnie w spo­koju, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie do­bre wra­że­nie. Tylko tyle od cie­bie chcę”. Do­koń­czy­łam myśl, po­ra­ża­jąc go bla­skiem swo­ich na po­zór uf­nych oczu. „Za­wsze” dla każ­dego bo­wiem ozna­cza coś in­nego. Tego zdą­żyło mnie już na­uczyć moje nie­spełna trzy­dzie­sto­let­nie ży­cie.

Póź­nym wie­czo­rem od­wiózł mnie do miesz­ka­nia przy Ma­zo­wiec­kiej. Roz­ma­wia­li­śmy jesz­cze chwilę o wszyst­kim i o ni­czym. Nie mo­głam po­wie­dzieć, że ba­wi­łam się źle. Wszystko było w po­rządku do tego stop­nia, że po­zwo­li­łam się po­ca­ło­wać. Ca­ło­wał cał­kiem nie­źle, tak po mę­sku i z ab­so­lutną pew­no­ścią sie­bie. Jakby znał moje usta od dawna. Moje ciało prze­szedł dreszcz pod­nie­ce­nia.

– Zo­ba­czymy się nie­ba­wem? – za­py­tał, kiedy już ode­rwał się ode mnie.

– Kto wie... – od­par­łam za­gad­kowo.

– Kiedy masz czas? Mogę do cie­bie za­dzwo­nić?

Na te py­ta­nia nie umia­łam od­po­wie­dzieć. Czasu mia­łam mało i by­wało, że nie od­bie­ra­łam te­le­fonu. W ty­go­dniu na ogół pięt­na­ście z dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin spę­dza­łam w pracy. Kiedy nie pra­co­wa­łam, ma­rzy­łam tylko o jed­nym – aby się wy­spać. Mimo to nie chcia­łam od­bie­rać mu na­dziei. Nie chcia­łam być taka jak Ma­rek, który mó­wił, że po­trze­buje prze­strzeni.

– Czasu mam nie­wiele, ale za­dzwoń.

Da­łam mu zie­lone świa­tło odro­binę zbyt wcze­śnie. Gdy­bym wie­działa, o co za­pyta póź­niej, wia­ła­bym z tego sa­mo­chodu tak szybko, że nadana moim no­gom pręd­kość nie po­zwo­li­łaby na od­róż­nie­nie pra­wej koń­czyny od le­wej.

Jesz­cze chwilę trzy­mał mnie za rękę. Schy­li­łam się, aby się­gnąć po kap­cie dla Poli. Były na­prawdę ładne. Uśmiech­nę­łam się do sie­bie, nie mo­gąc do­cze­kać się chwili, kiedy zo­ba­czę buźkę mo­jej có­reczki roz­ja­śnioną po otrzy­ma­niu pre­zentu. Twarz Ce­za­rego na wi­dok mi­kro­sko­pij­nych roz­mia­rów obu­wia rów­nież po­ja­śniała.

– Kiedy po­znam tę piękną młodą damę, która za­pewne jest twoją mi­nia­tu­rową ko­pią?

Czy on po­wie­dział to na­prawdę? Czy tylko się prze­sły­sza­łam? Mil­cza­łam, pró­bu­jąc usys­te­ma­ty­zo­wać bodźce do­cie­ra­jące do mo­jej świa­do­mo­ści. Nie szło mi to do­brze, wręcz prze­ciw­nie. Mia­łam w gło­wie pustkę. Nie mo­głam po­go­dzić tego, co wy­da­rzyło się na­prawdę, z tym, co pod­po­wia­dała mi moja wy­obraź­nia.

– Ala, je­steś tu? Halo?

– Je­stem, je­stem. Prze­pra­szam, za­my­śli­łam się. Je­stem już chyba zmę­czona – po­pra­wi­łam się, ścią­ga­jąc ło­patki i przyj­mu­jąc bar­dziej sztywną po­stawę ciała. – Py­ta­łeś o coś?

– Tak. Py­ta­łem, czy ist­nieje szansa, abym po­znał wła­ści­cielkę tych oto słod­kich kap­ciusz­ków. Wi­dzia­łem ją wie­lo­krot­nie w przed­szkolu, ale... no, wiesz, nie będę za­cze­piał cu­dzych dzieci. Jesz­cze po­są­dzą mnie nie wia­domo o co. – Pró­bo­wał być za­bawny.

Ja tym­cza­sem utra­ci­łam wła­da­nie nad swoim cia­łem. Czu­łam, że w jed­nej chwili zmie­niło się w sztywną kłodę. Resztką sił chwy­ci­łam za klamkę, zwal­nia­jąc blo­kadę drzwi.

– Mu­szę już iść. Na ra­zie – rzu­ci­łam.

– Ala! Ala, po­cze­kaj. Ala, co się stało? Po­cze­kaj! No, dziew­czyno! Od­pro­wa­dzę cię cho­ciaż do drzwi!

Nie zdo­łał mnie do­go­nić. Za­nim zdą­żył wy­swo­bo­dzić się z pa­sów, ja już mi­ja­łam wir­tu­alne fi­lary, które po­wstały w mo­jej gło­wie na po­trzebę wy­obra­ża­nia so­bie tego, że miesz­kam w domu, a nie w bloku. Wbi­łam szybko kod do­mo­fonu i nie oglą­da­jąc się za sie­bie, znik­nę­łam z pola wi­dze­nia Ce­za­rego. Dzwo­nił, pi­sał SMS-y, wy­słał kwiaty do urzędu, raz na­wet sam do niego przy­szedł, aby mnie zo­ba­czyć. W porę go za­uwa­ży­łam i scho­wa­łam się pod biur­kiem. Ko­lega z pracy kła­mał jak z nut, że je­stem cią­gle za­bie­gana i pew­nie pra­cuję w te­re­nie. „Za­wsze” w wy­da­niu Czarka trwało ty­dzień. „Do­bre i to” – po­my­śla­łam i wró­ci­łam do swo­jego ży­cia.

ON

Spinki w man­kie­tach ko­szuli, którą ku­pi­łem pod­czas pracy w Du­baju, per­fumy od Ar­ma­niego, nie­ska­zi­tel­nie gładka skóra świeżo ogo­lo­nej twa­rzy oraz przy­kle­jony do niej wy­stu­dio­wany uśmiech były tym, czemu nada­łem miano swo­ich amu­le­tów. Cho­ciaż od pew­nego czasu prze­stały przy­no­sić mi szczę­ście, ja wciąż wie­rzy­łem w ich moc. Nie zdzi­wi­łem się wcale, gdy Błę­kit­no­oka26 przez mo­ment za­nie­mó­wiła, za­cią­ga­jąc się moim za­pa­chem.

– Mam na imię Re­nata – po­wie­działa, wy­cią­ga­jąc w moim kie­runku dłoń.

Chwy­ci­łem ją pew­nie, by chwilę po­tem na­chy­lić się, aby ją uca­ło­wać. Ten gest zro­bił na niej wra­że­nie. Była na­prawdę piękna. Jej błę­kitne oczy w po­łą­cze­niu z he­ba­nową czer­nią wło­sów wy­glą­dały nie­ba­nal­nie i cza­ru­jąco. Mu­szę przy­znać, że by­łem pod wra­że­niem. Je­dyną wadą, którą wów­czas do­strze­głem, było jej imię. Po pro­stu mi się nie po­do­bało. Nie pa­so­wało do tak ślicz­nej mło­dej dziew­czyny.

We­szli­śmy do Star­bucksa i za­ję­li­śmy miej­sce pod oknem. Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, by­łem zdzi­wiony, że wy­brała sie­ciową ka­wiar­nię, ale nie po­wie­dzia­łem jej o tym. Za­mó­wiła kawę latte na po­trój­nym espresso i ja­kieś fit ciastko. Ja za­mó­wi­łem wodę.

– Nie na­pi­jesz się kawy? – za­py­tała.

– Nie, dzię­kuję. Kawę pi­jam tylko rano – skła­ma­łem.

Ni­gdy na pierw­szym spo­tka­niu z ko­bietą nie za­ma­wia­łem kawy. Mógł­bym się nią ob­lać i co wtedy? Ob­la­nie się wodą było naj­mniej­szym złem, które mo­gło mi się przy­da­rzyć. Prze­wi­dy­wa­łem przy­szłość – za­wsze taki by­łem. Uwie­rzyła w moje tłu­ma­cze­nie bez mru­gnię­cia okiem. Przy­glą­da­łem się jej uważ­nie, ob­ser­wu­jąc, jak se­kunda po se­kun­dzie traci pew­ność sie­bie.

– Opo­wiesz mi coś o so­bie? Kim je­steś, czym się zaj­mu­jesz i ta­kie tam... – Mach­nęła non­sza­lancko dło­nią za­koń­czoną dłu­gimi, szpi­cza­stymi i na do­da­tek czer­wo­nymi pa­znok­ciami.

– To może za­cznę od „ta­kie tam” – rzu­ci­łem, pró­bu­jąc roz­ła­do­wać na­pię­cie.

– Słu­cham?

– Za­nim za­cznę opo­wia­dać o kon­kre­tach, naj­pierw sku­pię się na dro­bia­zgach, je­śli po­zwo­lisz. – Uśmiech­ną­łem się do niej.

Nie zro­zu­miała żartu. Szum mo­rza hu­la­jący po jej pięk­nej gło­wie na­wet mnie roz­ba­wił. Zer­k­ną­łem na ze­ga­rek i da­łem so­bie pół go­dziny do czasu, kiedy bę­dzie ja­dła mi z ręki.

– To może ja po­wiem coś o so­bie – prze­jęła ini­cja­tywę, za­rzu­ca­jąc nogę na nogę z ta­kim roz­ma­chem, iż udało mi się do­strzec jej majtki, ko­lo­rem pa­su­jące do pa­znokci. – Mam dwa­dzie­ścia cztery lata i wła­śnie skoń­czy­łam stu­dia, ale nie mogę zna­leźć pracy w za­wo­dzie.

– Co chcia­ła­byś ro­bić?

– No wiesz, wła­ści­wie to nie mam zie­lo­nego po­ję­cia. Może w po­praw­czaku ja­kimś pra­co­wać, albo w wię­zie­niu.

Mimo szcze­rych chęci nie zdo­ła­łem so­bie wy­obra­zić jej w roli osoby na­wra­ca­ją­cej zbłą­kane owieczki.

– Masz dy­plom z re­so­cja­li­za­cji? – za­py­ta­łem.

Kiw­nęła po­ta­ku­jąco głową, dum­nie się uśmie­cha­jąc, a ja na chwilę za­du­ma­łem się nad po­zio­mem edu­ka­cji w Pol­sce. Z roku na rok był chyba co­raz niż­szy, skoro Re­nia była w sta­nie skoń­czyć stu­dia.

– Miesz­kam z mamą i nie mam chło­paka. Mia­łam jesz­cze nie­dawno, ale już nie mam – wy­znała, za­ta­pia­jąc na­pom­po­wane usta w aro­ma­tycz­nej latte.

Mil­cza­łem, przy­glą­da­jąc się jej z uwagą. Mój wzrok zno­siła z tru­dem, pew­nie dla­tego mó­wiła co­raz wię­cej.

– Może chcesz po­znać moją mamę? – za­py­tała.