Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zabawna i seksowna historia miłosna dla każdego, kto wierzy w bratnie dusze – nawet jeśli nigdy by się do tego nie przyznał.
Molly Marks zarabia na życie, pisząc hollywoodzkie komedie romantyczne, być może dlatego miłość traktuje jak biznes. Zna wszystkie jej chwyty i zanim zacznie jakiś związek, już wie, że to się musi skończyć. Jej pierwszą miłością był szkolny przyjaciel Seth, którego porzuciła dzień przed ukończeniem szkoły. Nie widzieli się przez piętnaście lat. Aż do policealnego zjazdu, podczas którego zrządzeniem losu (czy przyjaciół?) zostaje zmuszona do dzielenia stolika z Sethem. Ups, niezręczna sytuacja. Tym bardziej, że Seth jest naiwnym romantykiem wierzącym w wielką, prawdziwą miłość i dwie połówki szukające się po świecie, by się znaleźć, oczywiście. Pomimo to jest jednym najznakomitszych prawników rozwodowych w Chicago. Przystojny, z ugruntowaną pozycją zawodową, niezależny finansowo jest atrakcyjną partią dla wielu pań. Korzystając z tego, Seth chętnie poszukuje „tej jedynej” podczas niezliczonych randek i pospiesznych związków. Gdyby nie to, że Molly Marks kiedyś bardzo go zawiodła, uraziła i porzuciła, już dawno umiałby się w kimś zakochać. Gdyby nie to, że Molly… ta Molly, która właśnie siada obok niego na piętnastym zjeździe absolwentów.
Po zbyt wielu kieliszkach martini i pijackim zbliżeniu postanawiają się założyć: kto trafniej przewidzi los pięciu par przed kolejnym zjazdem.
Haczyk?
Piątą parą są oni sami.
Molly zapewnia Setha, że ich historia to opowieść o złamanym sercu.
Seth ma pięć lat na to, by udowodnić jej, jak ona bardzo się myli.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 444
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Chrisa
CZĘŚĆ PIERWSZA
Liceum Palm Bay15. Zjazd Absolwentów
LISTOPAD 2018
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Molly
Jeśli kiedykolwiek będziecie gospodarzami przyjęcia, które odbywa się w wynajętym białym namiocie, możecie być pewni, że ja, Molly Marks, z przykrością odmówię udziału.
Jeśli ów namiot będzie przyozdobiony kwiatami, na które sezon już dawno minął, tysiącami lampek oraz bogato zdobionymi winietkami z nazwiskami gości – i jeśli do tego znajdą się tam parkiet do tańca, orkiestra weselna i podest do wznoszenia toastów – bądźcie pewni, że będę was dopingować, moi drodzy przyjaciele, z odległości setek kilometrów.
Nie bierzcie tego do siebie. Mam pewność, że będziecie doskonałymi gospodarzami tego doniosłego wydarzenia.
Wynajęty biały namiot jest pomnikiem publicznego okazywania uczuć, a mnie takie sentymenty okrutnie drażnią. Jeśli z jakichś powodów muszę już okazywać uczucia – fuj! – to wolę to robić w zaciszu domowym, przy zaciągniętych zasłonach i zgaszonym świetle, w szlafroku poplamionym czekoladą i sauvignon blanc.
Rozumiecie zatem, dlaczego tej parnej nocy pod rozgwieżdżonym niebem, na wyspie słynącej z plaż o piasku barwy szampana, wykazuję się entuzjazmem kobiety chwiejącej się na obcasach nad krawędzią swojego tropikalnego grobowca.
Z oddali, oświetlona perłowym blaskiem florydzkiego księżyca w pełni, zbliża się do nas żarłoczna biała paszcza namiotu wielkości statku wycieczkowego.
A pod nią udekorowany sztuczną bugenwillą, oświetlony fioletowymi i różowymi reflektorami banner radosną czcionką obwieszcza:
WITAMY NA 15. ZJEŹDZIE ABSOLWENTÓW
LICEUM PALM BAY
ROCZNIK 2003!!!
Trzy złowieszcze wykrzykniki.
Przyznam, że w innych okolicznościach – gdybym na przykład była inną osobą – mogłabym nazwać tę radosną atmosferę „spełnieniem marzeń”.
W końcu powietrze jest przesycone zapachem jaśminu i kwiatów pomarańczy, a znad Zatoki Meksykańskiej dolatuje słona bryza. Bambusowe pochodnie rozświetlają parkiet migoczącym blaskiem. Jest bar z szampanem i stanowisko z homarami. Elegancko ubrani mężczyźni i kobiety obejmują się na powitanie, zaszczycając się szczerymi uśmiechami. Na niektórych twarzach dostrzegam nawet łzy.
Przykładam dłoń do szyi, by poczuć własny puls. Źle zrobiłam, że nie łyknęłam xanaxu w hotelu. Może uda mi się ukryć w budce ratowników.
– Nie dam rady – szepczę do mojej najlepszej przyjaciółki Dezzie, która wraz ze swoim mężem Robem stanowi najlepszy substytut osoby towarzyszącej, jakim dysponuję dzisiejszego wieczoru.
Ściska moją dłoń z nieumiarkowaną siłą – w geście, który może być zarówno pocieszający, jak i na tyle bolesny, by mnie przestraszyć.
– Oczywiście, że dasz radę – odpowiada również szeptem.
– W ten sposób dowiedziałem się, że moja żona chodziła do obrzydliwie prestiżowej szkoły na Florydzie – zauważa Rob, niezrażony moim zdenerwowaniem. – Zjazd na piętnastolecie wygląda jak celebryckie wesele.
– Jeśli mam być szczera, to jest dziesięć razy lepsze niż nasze wesele – mówi Dezzie, po czym pociąga mnie za sobą do stolika, na którym ustawiono torebki powitalne z cekinowymi klapkami i sprejami na owady. Zatrzymujemy się, by podziwiać dekoracje, na które składają się ananasy, orchidee i wysokie prawie na pół metra drzewka palmowe wysadzane diamencikami.
– Właśnie to dostajesz, gdy decydujesz się poślubić zubożałego pracownika socjalnego – mówi Rob. – Może skorzystamy z okazji i odnowimy przysięgę?
– Jeśli jest coś gorszego od szkolnych zjazdów po latach – stwierdzam zgryźliwie – to jest to szkolny zjazd po latach połączony z odnowieniem przysięgi ślubnej. Poza tym istnieje takie niepisane prawo, że każda para, która odnawia przysięgę, rozstaje się w ciągu roku. Za dobrze do siebie pasujecie, by ryzykować swój związek dla kilku kokosowych krewetek.
– Widzę, że ktoś tu jest w świetnym nastroju – drwi Rob, klepiąc mnie po ramieniu.
Ma szczęście, że czuję się zbyt nieszczęśliwa, by się na nim odegrać, bo w przeciwnym razie dostałby pięścią w żebra. Są z Dezzie parą już tak długo, że Rob i ja traktujemy się jak rodzeństwo. Takie, które kocha się ze wszystkich sił i okazuje to przez kłótnie oraz lekką przemoc fizyczną.
– W liceum znakiem rozpoznawczym Molly było ponuractwo – wyjaśnia mu Dezzie. – W ostatniej klasie dostała tytuł Największej Pesymistki.
Odrzucam włosy na plecy.
– To osiągnięcie, z którego nadal jestem dumna, bardzo dziękuję. Ciężko pracowałam na ten zaszczyt.
To była cena, jaką zapłaciłam za nastoletnią skłonność do ataków paniki. Ale nie ma się czym przejmować. Dorosłam, poszłam na terapię i teraz jestem silną, niezależną kobietą z dodającymi otuchy receptami na koktajl z antydepresantów i okazjonalne benzo.
– Mogę sobie tylko wyobrażać, jaka była Molly jako nastolatka – mówi Rob, biorąc z tacy przechodzącego kelnera maleńkie ciasteczko krabowe udekorowane odrobiną kawioru. – Patrząc, jaka nieznośna jest teraz, zgaduję, że była... niezbyt fajna. – Szczerzy się do mnie złośliwie i tym razem to ja klepię go w ramię.
– Rany, była naprawdę wrzodem na tyłku – przyznaje Dezzie, obejmując mnie czule ramieniem. – Nic, tylko smutne wiersze, czarna kawa i feministyczne tyrady w klubie dyskusyjnym. Była jak ludzkie wcielenie tatuażu w stylu Sylvii Plath.
– Więc generalnie nic się nie zmieniło – podsumowuje Rob.
– Nieprawda – oponuję. – Jestem imprezową duszą. Tylko nie tej imprezy.
Możecie mi wierzyć: to prawda. Mieszkam w Los Angeles i moja kariera zależy od umiejętności prowadzenia rozmów przy basenach w absurdalnie dużych domach położonych na wzgórzach Hollywood i wypijania odpowiedniej ilości szampana. Oczarowuję najlepszych, prowadzę rozmowy jak pierwsza naiwna, nawiązuję kontakty bez jakiegokolwiek wysiłku – zupełnie jakbym sama bawiła się w najlepsze.
Ale tamto to prawdziwe życie.
A to tutaj to udawane liceum.
– W takim razie dzisiaj – oświadcza Rob – rozkręcimy cię tak, że nikt ze starych znajomych cię nie rozpozna, co ty na to, Dez?
Dezzie rozgląda się po sali, nie zwracając na nas uwagi.
– Gdzie siedzimy?
– Zajmijmy ten stolik na samym końcu, żeby nikt z nami nie rozmawiał – sugeruję.
Uderza mnie w ramię swoją kopertówką. To bardzo ładna kopertówka. Dezzie ma wyśmienity gust. Założyła dziś krótką asymetryczną sukienkę, która trochę przypomina kreacje marki Comme des Garçons, jednak gdy na jej widok aż westchnęłam z zazdrości, Dezzie zapewniła mnie, że to po prostu przewiązana paskiem, fikuśnie udrapowana tunika rodem z największego domu mody na świecie, czyli Amazon.com. Lśniące czarne włosy zaczesała w gładkiego boba, a usta pociągnęła czerwoną pomadką, która doskonale podkreśla jej bladą cerę. Rob natomiast ma szczęście, że dzięki kwadratowej szczęce jest dość przystojny, ponieważ jego wyczucie stylu w najlepszym wypadku można by nazwać lumpiarskim. Ma na sobie swoje codzienne pomięte beżowe chinosy, które dziś, jeśli można to tak nazwać, zestawił z tweedową marynarką, o wiele za ciepłą na tę pogodę, oraz z porysowanymi czarnymi mokasynami, które nie pasują mu do paska. To dziwna para – wyglądają razem jak Karen O z zespołu Yeah Yeah Yeahs i Jim z The Office. Ale jest między nimi godna pozazdroszczenia chemia.
– O mój Boże, Molly, musisz w końcu przestać marudzić – mówi Dezzie. – Nie widziałaś większości z tych ludzi od piętnastu lat. Przyleciałaś z Los Angeles na Florydę, której nienawidzisz. Nie pozwolę ci przez cały wieczór chować się za kieliszkiem wina i pod stołem zarzucać mnie i Alyssę niewybrednymi komentarzami.
– Jeśli sądzisz, że będę dziś piła coś tak niskoprocentowego jak wino, w ogóle mnie nie znasz – rzucam. – A poza tym widziałam, że są tu jakieś autorskie drinki. Któż mógłby się oprzeć Palm Bay Preptini?
– Jak smakuje nostalgia za prywatną szkołą za czterdzieści tysięcy dolarów rocznie? – chce wiedzieć Rob.
Biorę z tacy przechodzącego kelnera kieliszek i jednym haustem wychylam połowę bladopomarańczowego płynu.
– Jak spocone kobiety w sukienkach od Diane von Furstenberg, podstarzali tatuśkowie wyginający ciała w rytmie hip-hopu... i eee... jakiś rum czy coś.
Dezzie ustawia się w kolejce do stolika i po chwili wraca do nas z trzema winietkami.
– Znalazłam nas – mówi, wręczając mi jedną z nich.
„Molly Marks, stolik 8”.
Ściska mnie w żołądku.
– Chwila. Mamyprzypisane miejsca?
Dezzie wzrusza ramionami.
– To sprawka Marian Hart. Pewnie chciała, żebyśmy się towarzysko wymieszali. Wiesz, jaka ona jest.
Marian Hart była przewodniczącą naszej klasy i królową balu. Zawsze tryskała pełną optymizmu energią dyrektora kreatywnego statku wycieczkowego.
– Proszę, powiedz mi, że siedzimy przy tym samym stoliku – jęczę, wyciągając Dezzie jej wizytówkę z ręki.
„Desdemona Chan, stolik 17”.
– Ja pierdolę – mruczę pod nosem. – Lepiej, żeby przynajmniej Alyssa była przy moim stoliku.
Alyssa to nasza przyjaciółka, ostatnie ogniwo nierozerwalnego trio, które sformowałyśmy w drugiej klasie.
– Widziałam jej wizytówkę. Siedzi przy jedenastce. A poza tym jej samolot się spóźnia i dotrze tu dopiero za jakąś godzinę. Nie uratuje cię. Będziesz musiała się socjalizować.
– Nie mam kłopotu z socjalizacją – odgryzam się. – Nie radzę sobie tylko z fałszywą nostalgią i wymuszoną radością.
Ze sceny rozlegają się dźwięki coveru The Weather Is Here, Wish You Were Beautiful Jimmy’ego Buffeta w wykonaniu zespołu perkusyjnego składającego się z samych białych facetów i wkracza na nią nie kto inny, jak sama Marian Hart.
Wygląda nienagannie, co nie stanowi zaskoczenia. Swoje perfekcyjne blond pasemka spięła w elegancki kok chignon, który jakimś cudem nie rozwala się mimo florydzkiej wilgoci, a cała reszta jej osoby wygląda jak reklama marki Goop.
– Kochani! – piszczy do mikrofonu. – Cudownie was wszystkich widzieć. Przyjechało sto pięćdziesiąt osiem osób z rocznika liczącego sto sześćdziesięcioro siedmioro uczniów, dacie wiarę? To będzie cudowna, wspaniała, jedyna w swoim rodzaju ZABAWA!
Jej niebieskie oczy wznoszą się w górę ze szczerą radością.
Kładę głowę na ramieniu Dezzie.
– Już mi się nie podoba. Dlaczego tu jestem?
– Przecież sama chciałaś przyjechać, ty hipokrytko. Uszy do góry. Może się rozkręcisz.
Nie ma racji. Z całą pewnością nie „chciałam” tu przyjechać. Zostałam do tego zmuszona. Jako jedyna z naszego małego kręgu mieszkam na Zachodnim Wybrzeżu, w związku z czym okazje do spotkań są wyjątkowo rzadkie, zwłaszcza odkąd Alyssa ma dzieci. Ale właśnie kończę projekt, a nie lubię podróżować, kiedy mam wenę.
– Powinnam być w domu i pracować – mówię.
– Możesz wziąć cztery dni wolnego – zauważa Rob. – Przecież nie jesteś onkologiem.
Nie mam nic wspólnego z medycyną ratującą życie. Zarobkowo zajmuję się pisaniem scenariuszy komedii romantycznych. Teraz pewnie pomyślicie, że mowa o efektownych scenach przesyconych słodyczą, twardzielach ze łzami w oczach wyznających dozgonną miłość kobiecie, która zapewne pracuje w jakimś czasopiśmie i zawsze ma rozwiane włosy...
Poczekam, aż przestaniecie się śmiać.
Choć moja kariera stanowi odejście od mizantropijnej wrażliwości, z której jestem znana, to przyjmijcie, proszę, do wiadomości, że jestem w tym zaskakująco dobra. Mam na swoim koncie dwa hity kina niezależnego, które napisałam zaraz po ukończeniu studiów. Zgoda, to było osiem lat temu. Ale mój producent prowadzi teraz rozmowy z jedną z gwiazd światowego formatu w sprawie głównej roli w filmie, nad którego scenariuszem właśnie pracuję. I myślę, że to może być hit.
Nawet wielki.
A moja kariera bardzo go potrzebuje. Mam stabilną sytuację i stały dopływ zleceń, jednak sukces, który osiągnęłam na początku swojej drogi, sprawił, że w swojej próżności pomyślałam, że będę drugą Norą Ephron albo Nancy Meyers, produkującą hit za hitem i zarabiającą miliony. Chwilowo mam braki na polu „głos pokolenia milionerów”.
– Za chwilę zostaną podane przystawki – kontynuuje Marian ze sceny. – Byłoby dobrze, gdybyście zajęli swoje miejsca. Zjemy wyśmienity posiłek, a potem będziemy szaleć, jakbyśmy znów mieli po szesnaście lat! Żeby nas rozruszać, na każdym stoliku są zestawy pytań przełamujących lody. Użyjmy ich podczas rozmów, gdy będziemy się zajadać przegrzebkami. Życzę nam wszystkim świetnej zabawy!
Chwytam Dezzie za rękę.
– Nie wierzę, że będę musiała się z tym mierzyć samotnie.
– Będziesz świetna, księżniczko – zapewnia, wykręcając się z mojego uchwytu. – Powalisz ich na kolana. Jeśli nie urokiem osobistym, to swoim słynnym złowrogim spojrzeniem.
– Już żałuję.
– Patrz, ten jest nasz – zwraca się Dez do Roba, wskazując na pobliski ośmioosobowy stolik, przy którym zasiedli już ten nieśmiały chłopak, który założył fundusz hedgingowy oraz Chaz Logan, najzabawniejszy chłopak w naszej klasie.
– Rany, masz Chaza i miliardera? – jęczę, mimo że skończyłam już trzydzieści trzy lata. – Jestem zazdrosna.
Dez rozgląda się po sali.
– No, no, wydaje mi się, że twój stolik też będzie interesujący.
Podążam za jej spojrzeniem do mniejszego stolika ustawionego z boku namiotu, bliżej plaży. Stoi na nim tabliczka w kształcie mewy z napisem: stolik 8.
Siedzi przy nim samotna postać. Seth Rubenstein.
Oddech więźnie mi w gardle.
– Ożeż kurwa mać – cedzę przez zaciśnięte zęby.
ROZDZIAŁ DRUGI
Seth
Świetnie się bawię. Uwielbiam takie imprezy.
Jestem na zjeździe z okazji piętnastolecia ukończenia liceum zaledwie od godziny, a już zdołałem podsumować ostatnią dekadę z moją dawną partnerką z lekcji chemii Glorią i jej żoną Emily (obie są scenografkami w Hollywood i od niedawna mają psa), przejrzeć dwadzieścia zdjęć dziecka Mike’a Wilsona (śliczny chłopiec), zagrozić Marian, że wrzucę ją do oceanu (uwielbiam Marian – wygląda świetnie), wypić dwa kraftowe koktajle nazwane na cześć naszej szkoły (pycha) i obejrzeć urywek meczu Tampa Bay Lightning na telefonie Lorena Heymana (nie jestem fanem hokeja, ale wydaje mi się, że Loren bierze mnie za kogoś innego – i to mi się w nim podoba).
A teraz siedzę sam przy stoliku z numerem osiem, ponieważ w przeciwieństwie do pozostałych kolegów i koleżanek z klasy, którzy nadal kręcą się po sali, szanuję misternie ułożony przez Marian plan imprezy. A poza tym jeśli jesteś pierwszy przy stoliku, możesz obserwować reakcje pozostałych, gdy zdadzą sobie sprawę, że będą musieli z tobą rozmawiać przez cały wieczór.
Niezły ubaw.
Prostuję nogi, mając za plecami uroczą Zatokę Meksykańską, i pociągam kolejny łyk Palm Bay Preptini. W oczekiwaniu na towarzyszy posiłku wystukuję stopą rytm Margaritaville.
Na stole stoi koszyczek z przepięknie pachnącymi, chrupiącymi paluszkami parmezanowymi – mniam – więc sięgam po jeden i biorę kęs. Żenująca ilość okruszków serowych spada na moją klatkę piersiową.
Strzepuję je z marynarki, a kiedy podnoszę wzrok, mój żołądek zwija się w ósemkę.
To Molly Marks. Stoi w cieniu palmy i wpatruje się we mnie z przerażeniem w oczach.
Nie widziałem jej od piętnastu lat.
Od tamtej nocy, gdy zerwaliśmy.
A raczej gdy to ona zerwała ze mną. Bez ostrzeżenia, w sposób, z którego nie otrząsnąłem się przez całe studia – albo nawet dłużej, aż do szkoły prawniczej (w zależności od tego, ile drinków w siebie wleję).
Szybko wsuwam resztę paluszka do ust i wstaję z szerokim uśmiechem na twarzy, wciąż przeżuwając, ponieważ Molly nie zasługuje na to, by czekać, aż przełknę.
– Molly Marks! – wołam, rozkładając szeroko ramiona, jakby nie było żadnego powodu, dla którego nie miałaby w nie wpaść. Jestem Seth Rubenstein, prawnik, i zamierzam uwieść ją moją słynną charyzmą.
Molly stoi w miejscu z przechyloną głową, jakbym był jakimś wariatem.
Okej, może i jestem wariatem, przyznaję. Ale całkiem miłym wariatem, co dla okrutnej i chłodnej w obejściu Molly jest zapewne obce i trudne do zaakceptowania.
– Hej, nie każ biedakowi czekać – wołam. – Dawaj, Marksman!
Niechętnie się zbliża i wchodzi w moje objęcia, stukając mnie niepewnie palcem po jednym ramieniu – jak gdyby dotknięcie mnie czymś więcej niż palcem naraziłoby ją na ryzyko zarażenia się chorobą weneryczną.
Której nie mam. Przebadałem się przed przyjazdem. Na wszelki wypadek.
Przyciągam ją bliżej.
– Hej, mogłabyś okazać nieco entuzjazmu, Marky Marks. To twój stary kumpel Seth Rubes.
– Kto? – pyta bez emocji.
Śmieję się, ponieważ zamierzam emanować zrelaksowaną uprzejmością wyluzowanego faceta, któremu wcale nie przeszkadza jej obecność. A Molly zawsze była zabawna, choć tylko w towarzystwie nielicznych, z którymi raczyła rozmawiać.
– Nie wierzę, że przyjechałaś na to zgromadzenie – mówię, odsuwając się o krok, by się jej przyjrzeć.
Nie przyjechała na pięciolecie ani na dziesięciolecie, co nie zdziwiło absolutnie nikogo.
– Ja też. – Wzdycha jak zmęczona życiem staruszka, co kiedyś doprowadzało mnie do szału.
– Świetnie wyglądasz – przyznaję.
To oczywiście obowiązkowe zdanie, które należy wygłosić na zjeździe absolwentów, ale w jej przypadku to absolutna prawda. Nadal ma te gęste, ciemnobrązowe, długie do tyłka włosy, dzięki którym wyróżnia się pośród wszechobecnych bobów i koków naszych koleżanek z Palm Bay. Jest nawet wyższa, niż zapamiętałem, z zabójczymi nogami, które świetnie się prezentują w krótkiej, cienkiej czarnej sukience, do której włożyła czarną skórzaną kurtkę, w przewidywalny sposób naruszając tropikalno-koktajlowy dress code ustanowiony przez Marian. Ma na sobie jakieś dziesięć czy dwadzieścia delikatnych złotych naszyjników, które różnymi długościami spływają z jej szyi do rowka pomiędzy piersiami. Są ozdobione maleńkimi wisiorkami, na przykład w kształcie ostu lub Kalifornii. Jestem rozczarowany samym sobą, gdy dociera do mnie, że marzę o tym, by zdejmować z niej te naszyjniki. Jeden po drugim.
Mierzy mnie spojrzeniem z góry na dół.
– Ty też całkiem nieźle. Myślałam, że będziesz wyglądał starzej.
Hm.
Próbuję nie okazywać smutku.
Najwyraźniej mi się nie udaje, ponieważ zakrywa usta swoją pięknie wypielęgnowaną dłonią.
– Przepraszam. Źle to zabrzmiało. Chodziło mi...
– Spodziewałaś się, że będę prezentował dojrzałość świadczącą o mojej wrodzonej powadze? – podpowiadam, aby jej trochę ułatwić, ponieważ wygląda, jakby chciała uciec i zagrzebać się w piasku.
Nigdy nie potrafiłem uniknąć prób ratowania jej przed samą sobą.
Nie żeby to kiedykolwiek działało.
– Nie, tylko... hm, w ogóle się nie postarzałeś. To znaczy: tak, na pewno tak, ale jakoś nieproporcjonalnie w stosunku do pozostałych. Nadal jesteś przystojny i męski. Boże, wybacz, strasznie cię przepraszam.
Nadal mówi, jakby była chodzącym podręcznikiem do egzaminu SAT, ale wydaje się uroczo pokonana. Robi mi się jej żal.
– To zasługa botoksu – żartuję – i świetnego chirurga.
Nie śmieje się, co mnie wcale nie dziwi. Zawsze była oszczędna w okazywaniu radości. Jeśli chcesz ją rozśmieszyć, musisz na to zapracować.
Ale kiedy już ci się uda, jest to niezwykle satysfakcjonujące.
– Siadaj, proszę – mówię, zapraszając ją dżentelmeńskim gestem na miejsce obok mnie.
Jest puste, ponieważ nie przyprowadziłem ze sobą osoby towarzyszącej. A dokładniej: moja osoba towarzysząca odwołała swój przyjazd w ostatniej chwili. Ona, moja dziewczyna od niemal czterech miesięcy, zerwała ze mną SMS-em dzień przed wylotem.
Powiedziała, jak zresztą pięć czy sześć kobiet przed nią, że to wszystko dzieje się zbyt szybko. Że chcę od niej więcej, niż ona jest gotowa dać.
Być może miała rację. Mam tendencję do zatracania się w związku i liczenia na to, że oboje się w sobie zakochamy. Po co powstrzymywać naturalne instynkty i pragnienia, skoro każda kobieta może okazać się tą jedyną? Szukam partnerki życiowej, bratniej duszy, żony.
I jestem pewien – absolutnie pewien – że wkrótce ją spotkam.
Nie dzielę się tymi przemyśleniami z Molly.
– Kto jeszcze będzie tutaj siedział? – pyta, rozglądając się wokół.
– Marian – odpowiadam z rozkoszą. Molly zawsze nienawidziła Marian.
– Boże, ona wygląda ciągle tak samo – zauważa Molly. – Czym się zajmuje?
Można być pewnym, że Molly nie utrzymuje kontaktu z nikim z naszej klasy.
– Pracuje w reklamie – wyjaśniam. – Specjalizuje się w środkach higienicznych dla kobiet.
Molly parska.
– Marian sprzedaje tampony i inne gówna?
Kręcę głową.
– Nie gówna. Tylko tampony.
Tym razem się śmieje.
– A co u ciebie? Co robisz? – pytam, choć wiem doskonale, czym się zajmuje, ponieważ jest, przynajmniej w naszym skromnym kręgu licealnych przyjaciół, dość sławna.
Bierze jeden parmezanowy paluszek i od niechcenia przełamuje go na pół, jakby to była zabawka, a nie przepyszne jedzenie.
Jeśli się nie mylę, jest zdenerwowana.
Zdenerwowana moją obecnością.
Uroczo.
– Jestem pisarką – odpowiada z wahaniem.
– O, super. Co piszesz?
– Scenariusze. Komedii romantycznych.
Mówi to niedbale, tonem osoby, która nie ma ochoty na dalsze pytania na ten temat. To okazja, bym troszkę się nad nią poznęcał.
– Panno Molly McMarks – mówię – chyba sobie panienka żartuje. Ty? Ze wszystkich ludzi na całym świecie właśnie ty piszesz całuśne romansidła?
– Całuśne romansidła zarabiają nawet pięćdziesiąt milionów dolarów w premierowy weekend – odpowiada. – Albo kiedyś zarabiały, zanim ekrany zdominowali superbohaterowie.
– Uwielbiam superbohaterów – rzucam. – Bez urazy.
– Wcale mnie to nie dziwi. Zawsze lubowałeś się w prostackich walkach dobra ze złem.
To wredne, choć prawdziwe, a ja nic nie poradzę na to, że lubię jej uszczypliwości. To przypomina mi o naszej miłości. Prawdziwe zakochanie, które przeżywasz w wieku szesnastu lat, zostaje w tobie na zawsze. Do dziś beznadziejnie pociągają mnie wrogo nastawione kobiety.
– Wiedziałem, że w głębi duszy jesteś sentymentalna – oświadczam zgodnie z prawdą.
Nigdy nie chciała chodzić ze mną do kina, ponieważ filmy doprowadzały ją do płaczu, a miała awersję do płakania w miejscach publicznych.
– To tylko praca – informuje mnie i wychyla pół szklanki Palm Bay Preptini.
– Ostrożnie, mistrzu – wtrącam. – W tym jest pięć rodzajów rumu.
Molly macha na kelnera i zabiera z tacy dwa kolejne drinki.
– Zdrówko – mówi, podając mi jeden z nich.
Przyjmuję i upijam łyk.
– Pychota.
– A czym ty się zajmujesz? – pyta.
– Jestem adwokatem. Starszym partnerem w kancelarii w Chicago.
Nie ukrywam, że mówię o tym z dumą. Ukończyłem szkołę prawniczą w wieku dwudziestu trzech lat, a już w wieku dwudziestu ośmiu zostałem starszym partnerem, co stanowiło w mojej firmie precedens.
– Jakimi sprawami się zajmujesz? – dopytuje.
Tych szczegółów nie ujawniam już tak chętnie. Wiem, że to się jej nie spodoba.
– Prawo rodzinne – odpowiadam tak ogólnikowo, jak to tylko możliwe.
Molly przygląda mi się z prawdziwym niedowierzaniem.
– Jesteś adwokatem rozwodowym?
Odczuwa głęboką nienawiść do prawników rozwodowych. Uzasadnioną.
Ale staram się nie być jak ci, którzy zrujnowali życie jej matki, gdy byliśmy dziećmi. Szczycę się tym, że pomagam parom rozstać się po ludzku. Albo jeszcze lepiej: po przyjacielsku.
– Nie tylko – dodaję szybko. – Zajmuję się też intercyzami, mediacjami...
Wykrzywia usta w złośliwym uśmieszku.
– To zabawne – mówi bez cienia rozbawienia. – W liceum byłeś beznadziejnym romantykiem.
– Coś o tym wiesz – rzucam.
Jej twarz przybiera kolor piasku.
Ups. Nie zamierzałem tak szybko uderzać w czuły punkt.
Zamierzałem to przeciąąąąągać, ile wlezie.
Mimo wszystko jej zakłopotanie sprawia mi przyjemność.
Zanim przejdę do przypominania jej wszystkich rzeczy, które zrobiła mi w młodości, do stolika podchodzi Marian otoczona wianuszkiem wielbicieli: jej były chłopak z liceum – Marcus, Francuzka z wymiany studenckiej – Georgette – i osoba towarzysząca Georgette – onieśmielająco przystojny mężczyzna, który wygląda na znudzonego, jak tylko paryżanin może wyglądać podczas zjazdu absolwentów na Florydzie.
– Ooooo, tylko na siebie spójrzcie! – wykrzykuje Marian, zwracając się do mnie i do Molly. – Zupełnie jakby czas stanął w miejscu. – Odwraca się i mówi do Francuza: – Tych dwoje łączyła kiedyś wielka amour.
Zarzucam rękę na ramię Molly i ściskam ją mocno.
– I nadal tak jest.
Molly wzdryga się delikatnie, być może z obrzydzenia albo od morskiej bryzy. Lub też w przypływie nostalgicznego pożądania do mojej osoby.
No dobra, na pewno nie to ostatnie.
– Wcale nie – mamrocze.
Francuz wyciąga rękę do Molly.
– Jean-Henri. Mąż Georgette.
– Molly – odpowiada, ściskając jego dłoń. – Klasowa suka.
ROZDZIAŁ TRZECI
Molly
Trudno udawać niewzruszoną na widok kogoś, kogo tak bardzo skrzywdziłaś i nigdy nie przeprosiłaś. Zwłaszcza kiedy trzęsą ci się ręce.
Chowam je pod stołem i liczę na to, że Seth niczego nie zauważy.
Dezzie przysięgała, że go tutaj nie będzie. Nauczona doświadczeniem wiem jednak, że Dezzie jest typem osoby, która okłamie cię bez mrugnięcia okiem, by zmusić się do zrobienia tego, co według niej jest dla ciebie dobre. A według niej stawienie czoła lękom jest dla mnie dobre.
Ale Dezzie jest cukierniczką, a nie terapeutką. Jej psychologiczne zagrania często spalają na panewce.
Tymczasem Seth zachowuje się tak, jakby absolutnie nic się nie stało. Jak gdybym w dzień zakończenia szkoły nie zerwała z nim bezdusznie po czterech latach związku. Jak gdyby to nie była noc, w którą planowaliśmy stracić ze sobą dziewictwo w apartamencie hotelowym, który już wypełnił płatkami róż i czterema rodzajami prezerwatyw – tylko po to, bym weszła, złamała mu serce i wyszła.
Jak gdyby to wszystko nie rozegrało się w ciągu niecałych pięciu minut.
Na tyle, na ile go znam – a nie jest to takie oczywiste, skoro porzuciłam go piętnaście lat temu i od tamtej pory z nim nie rozmawiałam – pogrywa sobie ze mną.
Ale to w porządku, przekonuję samą siebie, starając się regulować oddech. Ma do tego prawo.
Odczuwam ulgę, gdy Seth pogrąża się w rozmowie z Marian i Marcusem – gadają o Chicago, w którym mieszka. Następnie przechodzą na temat domu Marian w Miami i Marcusa w Atlancie, na ich prace w reklamie i sporcie.
Ja ćwiczę swój francuski z Georgette, która obecnie mieszka w Paryżu, jest stylistką i nienawidzi przegrzebków tak samo jak ja.
– Tu es avec Seth? Jesteś z Sethem? – pyta przyciszonym tonem, kiwając w jego stronę głową.
– Non! – zaprzeczam gwałtownie. – Przyjechałam z Dezzie i jej mężem.
– Ach – komentuje Georgette z bardzo francuskim westchnieniem. – Tant pis. Szkoda.
W jej tonie wyczuwam nutę rozczarowania.
Zbywam ją wzruszeniem ramion. Georgette chodziła z nami tylko do pierwszej klasy. Najwyraźniej nie jest świadoma historii naszego trudnego rozstania.
– Opowiedz mi – zwracam się do jej męża – jak się poznaliście?
Na wystawie fotograficznej na dachu Centrum Pompidou, bien sûr.
Pozwalam sobie zatracić się w opowieści o ich bajkowym związku. Lub raczej, co jest bliższe prawdy, udaję głębokie zainteresowanie tematem, by móc odsunąć się od Setha, jak gdyby słowa Georgette stanowiły tarczę, która uchroni mnie przed rozmową z nim przez resztę wieczoru.
Lecz nagle Marian wstaje i sięga po stosik karteczek ułożonych na środku stołu.
– Czas na przełamanie lodów! – świergocze.
– Czad! – ekscytuje się Seth, w jakiś sposób tworząc z tego dwusylabowe słowo.
I nie wygląda, jakby żartował.
Jak ja mogłam się z nim spotykać?
Zgoda, w liceum był ciachem, a teraz jakimś cudem stał się jeszcze przystojniejszy – szczupły, wysoki, z czarnymi falującymi włosami i ciemnymi oczami, w których igrają psotne iskierki. I ten jego nos z lekkim garbem, którego nie da się nazwać inaczej niż seksowny.
Do tego dochodzi fakt, że w przeciwieństwie do innych chłopaków ze szkoły, którzy mnie unikali albo wręcz się mnie bali, był mną zauroczony. I jeszcze taki maleńki szczególik: w tych skradzionych chwilach, gdy zostawaliśmy sami, rozpływałam się przy nim jak masło na rozgrzanej patelni.
Do dziś jest jedyną osobą, w której byłam zakochana.
Nie powinnam była obok niego siadać.
Pomimo zdenerwowania i daremnych prób skupienia się na anegdotkach Georgette o Marion Cotillard wszystkie te głupie wspomnienia o obmacywankach na tylnym siedzeniu dają o sobie znać i czuję, że bliskość Setha mnie rozprasza. Walczę z chęcią ucieczki do łazienki, gdzie mogłabym doprowadzić się do ładu, a jednocześnie z chęcią złapania go za rękę i zniknięcia z nim pod molo, gdzie kiedyś się obściskiwaliśmy.
Bo widzicie, seks jest genialnym balsamem na wszelkie niepokoje. Sprowadza cię z powrotem do twojego ciała, ponieważ trudno dryfować w spirali mentalnej zagłady, gdy ktoś dotyka twoich piersi. Ten fenomen odpowiada za co najmniej siedemdziesiąt procent moich kontaktów seksualnych, których nie potrafię wytłumaczyć w żaden inny sposób.
Sięgając po drinka, Seth muska moje ramię, a ja odczuwam ten dotyk gdzieś w okolicach jajników. Po raz pierwszy tego wieczoru rozluźniam spięte ramiona.
Spoglądam na niego ukradkiem, zastanawiając się, czy on także poczuł to szczątkowe pożądanie.
Niestety – cała jego uwaga jest skupiona na Marian.
– Pierwsze pytanie! – woła Marian, wymachując do nas karteczką. – Jakie jest twoje ulubione wspomnienie z liceum?
Jezu.
Marcus podnosi rękę.
– To łatwe. Zostałem królem balu, a ta przepiękna dziewczyna królową.
Marian się rumieni i ujmuje dłoń Marcusa. On patrzy jej w oczy, a jego spojrzenie rozświetla się czymś w rodzaju podziwu. Dosłownie można poczuć pomiędzy nimi ogień.
– To też moje ulubione wspomnienie – przymila się Marian.
Przypadkowo łapię spojrzenie Setha. Zastanawiam się, czy tak samo jak ja pamięta, że namówiłam go, by wyjść z balu i udać się na spacer po plaży. Że tamta noc była taka sama jak ta – parna i oświetlona blaskiem księżyca w pełni. Że wbiegliśmy do oceanu w naszych eleganckich strojach i pojawiliśmy się na afterparty roześmiani: ja w przemoczonych cekinach, a on w ociekającym wodą smokingu.
Oboje odwracamy wzrok.
Georgette opowiada o nurkowaniu na Kostaryce podczas wycieczki klasowej, a następnie przychodzi moja kolej.
Nie mam nic do powiedzenia.
Prawda jest taka, że wszystkie moje miłe wspomnienia z liceum wiążą się z Sethem. Z całą pewnością nie zamierzam się do tego przyznawać. Opowiadam więc o pierwszej rzeczy, jaka przychodzi mi na myśl.
– Zawsze będę pamiętała dzień, kiedy razem z Dezzie i Alyssą wymknęłyśmy się z domu podczas wspólnego nocowania i szukałyśmy oldskulowego baru w westernowym klimacie, o którym słyszałyśmy, że jest gdzieś na wschodzie, na jakimś ranczu. Ukradłyśmy kabriolet mamy Dezzie i jeździłyśmy przez jakąś godzinę po ciemnych, zakurzonych drogach, słuchając Patsy Cline, aż wreszcie go znalazłyśmy. Nikt nie sprawdzał nam dowodów, zjadłyśmy steka z grilla i tańczyłyśmy do drugiej nad ranem z bandą starych kowbojów. To było niesamowite.
Nie dodałam, że przez całą noc myślałam tylko o tym, że chciałabym, aby Seth był z nami. Ani o tym, że Dezzie i Alyssa powstrzymywały mnie przed dzwonieniem do niego, by mógł posłuchać przez telefon grającego w barze zespołu.
– To urocze – mówi Marian, uśmiechając się do mnie.
– Racja – dodaje Seth. – Szkoda, że mnie tam nie było.
Seth naprawdę bardzo chciał tam być. Było mu smutno, że go nie zaprosiłam. Uwielbia – uwielbiał – muzykę country. I taniec. To właśnie taki typ człowieka.
Chciałam go tam zabrać w jego urodziny, które wypadały kilka miesięcy później, żeby mu to wynagrodzić, ale okazało się, że bar został zamknięty.
Można to potraktować jako metaforę dynamiki naszej relacji w liceum: on zawsze chciał więcej, ja zawsze krok do tyłu, umniejszająca uczucia, którymi mnie obsypywał. A był niezmordowany w okazywaniu uczuć. Tylko że ja już wtedy połknęłam tę trującą pigułkę, która wciąż działa: wywołuje odruchowe przerażenie i wycofywanie się właśnie wtedy, kiedy inni ludzie najbardziej pragną mojej miłości.
– Twoja kolej, Rubes – mówi Marcus.
Seth odchyla się na oparcie krzesła i obejmuje mnie ramieniem.
– To dzień, w którym ta tutaj zgodziła się ze mną chodzić – oświadcza.
Zdecydowanie sobie ze mną pogrywa.
– Byliśmy wtedy na konkursie debat w Raleigh, to było w pierwszej klasie – kontynuuje, zerkając na mnie kątem oka. Wyczuwam w tym kpinę. – Marks oczywiście wygrała. Potem kilkoro z nas skończyło w pokoju hotelowym Chaza Logana, gdzie rozmawialiśmy o Sądzie Najwyższym, bo byliśmy pretensjonalnymi gówniarzami. Molly wypowiadała się bardzo elokwentnie, broniąc interpretacji konstytucji ponad ścisłym konstrukcjonizmem, i była taka mądra i taka ładna. Myślałem, że serce wyskoczy mi z piersi. Więc kiedy Chaz wykopał nas ze swojego pokoju i kazał nam iść spać, zapytałem, czy nie chciałaby pogadać przy basenie, skoro tak fajnie nam się rozmawia. Siedzieliśmy na brzegu ze stopami w wodzie, a ja powiedziałem jej, że jedynym, o czym mogłem myśleć podczas jej wyśmienitej przemowy, było to, jak bardzo chciałbym ją pocałować.
Wszyscy przy stole przyglądają się nam, jakbyśmy występowali w filmie Hallmarku. Mam ochotę zerwać się z krzesła i wbiec do oceanu, ponieważ wolałabym zostać pożarta przez rekina, niż odczuwać tę mieszaninę wstydu i zażenowania, która właśnie mnie dławi.
Seth chichocze, jak gdyby opowiadał tę historię na próbie naszego wesela.
– Pamiętasz, co odpowiedziałaś, Molls? – pyta, patrząc mi prosto w oczy.
Wszyscy czekają z uśmiechami na twarzach.
Odchrząkuję z nadzieją, że zdołam wydusić z siebie słowa.
– Zapytałam, na co czekasz.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Seth
Molly się wierci.
Przyznaję: chciałem, by poczuła się niezręcznie, ale teraz jest mi jej trochę żal.
Pewnie wszyscy zgromadzeni wiedzą, jak skończyła się nasza love story.
Że usunęła konto na platformie AIM i zaszyła się w górskiej chatce swojego ojca aż w Vail, ja natomiast przez sześć tygodni wypłakiwałem sobie oczy i schudłem dziewięć kilo.
Że nie odpowiadała na moje maile.
Że unikała wszystkich miejsc, które kiedyś były „nasze”.
Że dosłownie złamała mi serce, a potem wyrzuciła je do kosza na śmieci w jakimś przypadkowym parku.
W wieku trzydziestu trzech lat powinienem już mieć to za sobą.
I mam!
Tak mi się przynajmniej wydawało. Ale nie spodziewałem się, że jeszcze kiedykolwiek spotkam Molly.
Marian, klasowa laleczka, woła:
– Ale to słodkie! Byliście przeuroczy.
– Nie tak jak wy – odpowiadam z uśmiechem.
Marcus obejmuje Marian swoim umięśnionym ramieniem byłego rozgrywającego.
– Dasz się porwać na parkiet jeszcze przed głównym daniem, piękna pani? – pyta ją.
Ciekaw jestem, czy tego wieczoru do czegoś między nimi dojdzie.
Mam nadzieję, że tak.
Oboje są singlami. Nie mogą oderwać od siebie rąk. Gdybym miał się zakładać, kto z naszej klasy może skończyć razem, typowałbym tę dwójkę.
Georgette i jej Francuz również się wymykają, zostawiając mnie i Molly przy stoliku samych, byśmy mogli pogrzebać w przegrzebkach albo znaleźć sobie jakiś neutralny temat do rozmowy.
Poprosiłbym ją do tańca – jestem ogierem parkietu – ale mam swoją godność, a poza tym gdy poruszyłem zakazany temat, atmosfera stała się nieco napięta. Wszystko przez to, że nie mogę się napatrzeć na jej włosy spływające na ramiona miękkimi falami.
Muszę się od niej oddalić.
– Pójdę się przywitać z Jonem – informuję ją, wstając.
Jon jest jednym z moich najlepszych kumpli z liceum. Całą poprzednią noc spędziliśmy razem z jego chłopakiem Alastairem i jeszcze jednym z naszej paczki – Kevinem. Nie mam więc specjalnego powodu, by się z nim witać, jednak nie chcę, by Molly wyczuła to, czego nie da się ukryć – że nadal coś do niej czuję.
Myślałem, że się ucieszy, że sobie idę, ale ona łapie mnie za rękaw.
– Hej – mówi. – Eee... zanim pójdziesz... chciałam... chciałam ci tylko powiedzieć... przepraszam.
Ulatuje ze mnie cały entuzjazm. Czuję się niekomfortowo. Udawanie miłego, gdy w środku buzuje skrywana uraza, daje ci władzę. Bycie przepraszanym sprawia natomiast, że czujesz się jak ofiara. Jak żałosny mały chłopiec ze złamanym sercem.
– Za co? – pytam, starając się nie brzmieć jak bezbronny dzieciak.
– No wiesz, za to, jak się skończyły sprawy pomiędzy nami. Za moje zniknięcie.
Okej, bardzo mi się to nie podoba. Nie zabiegałem o litość. Chciałem ją tylko zawstydzić, bo zachowała się jak wredna małpa. Nie o to mi chodziło.
Niemniej Molly wygląda teraz tak samo jak wtedy, gdy byliśmy sami, a ona porzucała to swoje sztuczne zachowanie.
Niepokoi mnie, jak bardzo jestem tym poruszony.
Wzruszam ramionami.
– To było piętnaście lat temu, mała. Nie ma tematu.
Kręci głową.
– Zachowałam się jak gówniara. Nadal fatalnie się z tym czuję. Słyszałam, że przez jakiś czas byłeś... w nie najlepszej formie.
Opadam z powrotem na krzesło i wyciągam nogi. Zanosi się na dłuższą rozmowę.
– Owszem, przez chwilę byłem dość przybity. – Oszczędzam jej szczegółów.
Kiwa głową, unikając mojego spojrzenia.
– Pewnie nie uwierzysz, ale ja też.
Ma rację. Nie wierzę jej.
– Myślałem, że w końcu zadzwonisz – wyrywa mi się. To pewnie wina tych kilku drinków. – Albo napiszesz. Albo przynajmniej wyślesz gołębia z wiadomością, że żyjesz.
Bierze paluszek parmezanowy i z rozmysłem kruszy go na kawałki. Nie mogę na to patrzeć. Marnuje dobry tłuszcz nasycony.
– Tia – mówi. – Tak pewnie zrobiłaby normalna osoba. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Byłam kretynką.
Nie wierzę, że nie ma na to lepszego wytłumaczenia. Prawda jest taka, że pomimo swojego zachowania nigdy nie była kretynką. Była wrażliwa, ale ukrywała to pod warstwą cynizmu. Kiedy opuszczała gardę, stawała się naprawdę kochana.
– Nie sądzę, żeby to była prawda – mówię.
Oczekuję, że będzie się wykłócać, ale wygląda na to, że zastanawia się nad moimi słowami.
– Chyba się bałam. Mieliśmy iść do różnych szkół oddalonych od siebie o dwie godziny samolotem, więc pomyślałam, że w końcu i tak ze mną zerwiesz. Nie mogłam sobie z tym poradzić. Dlatego wolałam to zakończyć, zanim zrobiło się poważnie.
To sensowne wyjaśnienie. Na pewno lepsze niż to, że zrobiłem jej coś złego, o czym nie miałem pojęcia albo że tak naprawdę nigdy mnie nie kochała, albo którykolwiek z bolesnych scenariuszy, którymi biczowałem się przez lata.
Zarazem jest to coś, co mogła mi powiedzieć już wtedy. Mogła pozwolić, bym scałował jej niepokoje, jak robiłem wiele razy wcześniej.
Nieważne. Nie przyjechałem tutaj, żeby się angażować w terapię dla par z Molly Marks.
Przyszedłem poklepać się po plecach z ziomkami, wypić sporo dobrego alkoholu i może zabawić się z jakąś laleczką z drużyny tenisowej.
Muszę zmienić temat.
– Słuchaj, Molls, nie ma sprawy, okej? Było, minęło. Patrz lepiej na Marian i Marcusa. Zakochana para, co?
– Wow – mówi Molly z westchnieniem, spoglądając na parkiet, gdzie nasi przyjaciele przyciskają się do siebie tak mocno, jakby stanowili jeden organizm.
Jako ekspert w dziedzinie związków mogę z całą pewnością stwierdzić, że dwie osoby nie tańczą w ten sposób do Cheeseburger in Paradise – chyba że są bratnimi duszami.
– Zawsze myślałem, że skończą razem – mówię.
– Z całą pewnością dzisiaj się na to zanosi. Nie jestem nawet pewna, czy zdążą dojść do pokoju hotelowego.
– Chodziło mi o małżeństwo czy coś. Tylko na nich popatrz. Nie sądzisz, że są bratnimi duszami?
– Nie wierzę w bratnie dusze.
Szokuje mnie to. Jej filmy są pełne romantyzmu i afirmacji życia. I w każdym z nich jakiś dziwak wiąże się z kimś równie dziwnym, ale idealnie do niego pasującym. Uwielbiam jej filmy. Są zabawne, urocze i bardzo optymistyczne, a mimo to z pazurem, który stanowi przebłysk wrażliwości autorki scenariusza.
(To bez znaczenia, że widziałem oba co najmniej trzy razy).
Nie chcę ujawniać, jak dobrze znam jej stronę na IMDb, więc mówię tylko:
– Co?! Piszesz komedie romantyczne i nie wierzysz w bratnie dusze? To nierealne.
– Żebyś wiedział, nierealne. – Opada na oparcie krzesła. – Dokładnie. Romans to fantazja. A to – wskazuje na Marian i Marcusa – niestety prawdziwe życie. A w prawdziwym życiu rzadko zdarzają się happy endy.
Powstrzymuję się przed zasugerowaniem jej, że to dlatego, że zdusiła naszą miłość w zarodku.
– Trochę to cyniczne, dziecinko – zauważam.
– Tylko stwierdzam fakty. Jestem w końcu ekspertką, nie? Romans to gatunek jak każdy inny. Ma wyświechtany zestaw frazesów, tak samo jak thrillery czy powieści detektywistyczne. Zaczyna się przypadkowym spotkaniem i kończy, kiedy sprawy w końcu przybierają dobry obrót. I jako twórca zawsze, ale to zawsze musisz w tym momencie zapauzować. Trzeba zostawić historię w zawieszeniu. Nie pokazuje się tej części, w której on zaczyna ją zdradzać albo ona przestaje go kochać, albo umierają, nurkując w czasie podróży poślubnej, albo dzieci rujnują ich życie seksualne. Rozumiesz. To fantazja. Zwykła głupia historia miłosna.
– Rany, to przygnębiające.
– Powiedział facet, który zarabia na niszczeniu związków.
– O, bardzo przepraszam. Przeprowadziłem wiele rozwodów, ale też widziałem wiele pojednań dosłownie w ostatniej chwili. Tak się składa, że wiem, iż rozpad związku nie oznacza, że miłość nie była prawdziwa. Czasami po prostu nie była właściwa. To moment, w którym jestem w stanie orzec, czy ludzie się pogodzą, czy rzeczywiście powinni się rozstać i poszukać prawdziwej miłości. Każdy powinien znaleźć swoją drugą połówkę. Każdy powinien spotkać miłość swojego życia.
– To słodkie – mówi Molly miłym, protekcjonalnym tonem, lekceważąc naszą rozmowę, zamiast przyznać rację moim błyskotliwym argumentom. Nie potrafię się o to na nią gniewać, bo ta dyskusja wyzwala we mnie nostalgię za czasami, gdy mieliśmy po szesnaście lat i byliśmy w siebie zapatrzeni.
Przewracam oczami.
– Nie traktuj mnie z góry, Marks.
– Nie traktuję. To miłe, że tak uważasz. Po prostu wiem, że się mylisz.
– Kto cię tak skrzywdził? – To miał być żart, ale jej twarz nagle tężeje.
Bo ktoś rzeczywiście ją skrzywdził. I to bardzo.
Nie powinienem był tego mówić.
– Powiedzmy, że nie jestem stworzona do bycia czyjąś bratnią duszą – odmrukuje.
Na te słowa ogarnia mnie smutek.
Nie wiem, co powiedzieć.
Z całą pewnością nie została stworzona, żeby być moją.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Molly
Jasna cholera, Molly.
Bycie brutalnie szczerą na temat swoich błędów we własnej głowie to jedno.
Ale przecież nie na głos.
Nie na licealnym zjeździe absolwentów.
I nie do byłego chłopaka, który cię nienawidzi.
Jeszcze gorsze jest to, że Seth wie, że mam rację. Lituje się nade mną. Widzę to w jego twarzy.
– Chyba jesteś dla siebie zbyt surowa, Molls – mówi cicho.
Ale ja wcale nie jestem dla siebie surowa. Jestem surowa dla ludzi, którzy popełniają ten opłakany w skutkach błąd i próbują mnie pokochać. Ponieważ niestety doskonale wiem, jak to się zawsze kończy.
– Marks! – krzyczy ktoś przez całą salę.
To Alyssa. Dzięki ci, wszechświecie.
– Pójdę się tylko przywitać... – zaczynam się tłumaczyć Sethowi, ale on zbywa mnie machnięciem ręki, jakbyśmy wcale nie byli sobą zaabsorbowani. Jakbyśmy wcale nie debatowali nad czymś poważniejszym niż romantyczne bzdury.
– Jon, Kevin i ja jesteśmy umówieni na spotkanie z jakimiś drogimi skorupiakami – mówi, wskazując na dwóch swoich kumpli z dzieciństwa, którzy ustawili się w kolejce do roladek z homara.
Macha do nich. Kevin na mój widok aż przeciera oczy ze zdumienia.
Wstaję najszybciej, jak potrafię.
Przepychając się, toruję sobie drogę do baru, gdzie Alyssa już zamawia san pellegrino z lodem i pięcioma plasterkami limonki. Bujne loki upięła na czubku głowy, dzięki czemu do swojego niemal metra osiemdziesięciu dodała jeszcze z piętnaście centymetrów. Ma na sobie długą do samej podłogi pomarańczową suknię, która podkreśla złocisty blask jej ciemnobrązowej skóry i ciasno opina ciążowy brzuszek.
– Promieniejesz – mówię na powitanie. Nie widziałam jej, odkąd zaszła w ciążę.
Kładzie sobie rękę na brzuchu.
– Cokolwiek się stanie, przysięgnij, że nie pozwolisz mi urodzić na parkiecie.
– No nie wiem. Gdyby tak się stało, mogłabym to wykorzystać w scenariuszu. Doskonała scena.
– Jak się trzymasz? – pyta przyciszonym tonem.
Koleś, z którym umawiała się przez dziesięć minut w dziesiątej klasie, przechodzi obok nas i przybija jej piątkę.
– Dawaj, Flamingo! – wrzeszczy.
Alyssa była gwiazdą lekkoatletyki. Duma i radość naszego zespołu Palm Bay Flamingos.
– Odchodzę od zmysłów – wyznaję. – Widziałaś, kto siedzi obok mnie?
Uśmiecha się.
– No.
– Umieram.
– Wydajesz się żywa, i to w całkiem niezłym stanie.
– Wiesz, co zrobię? – mówię, przywołując barmana. – Nawalę się.
Nietrudno będzie się wywiązać z tej obietnicy. Namiot jest wręcz zalany kelnerami dźwigającymi zastawione tace – początkowo stały na nich kieliszki z szampanem, a w miarę jak noc się rozkręca, pojawiły się szklaneczki z espresso martini nazwane – a jakżeby inaczej – Flamingo.
Z rozmysłem pomijam przystawkę, by nie wypełniać żołądka niczym poza alkoholem, a co ważniejsze – by trzymać się z daleka od Setha. Widzę go kątem oka, gdy przemierza salę, przytulając się z każdym, kto stanie mu na drodze, wklepując do telefonu numery i zaciągając ludzi na parkiet.
Promienieje takim szczęściem, że wydaje się, iż byłby w stanie w pojedynkę podnieść poziom serotoniny każdej osoby znajdującej się w tym namiocie.
Każdej poza mną.
– Hej! – woła Dezzie, zbliżając się do mnie i do Alyssy, która zgłosiła się, by dzisiejszego wieczoru pełnić funkcję mojej przyzwoitki.
W zasadzie nie jestem aż tak pijana, by wymagać nadzoru osoby dorosłej. Adrenalina wywołana zdenerwowaniem osłabia działanie alkoholu. Czuję się, jakbym była na jakichś nielegalnych prochach. Albo przynajmniej na takich z II grupy środków odurzających.
– Chodźcie, laseczki, zatańczymy – zarządza Dezzie i wyciąga do nas ręce.
– Jestem zbyt ciężarna, by tańczyć – marudzi Alyssa. – Moje kostki przypominają arbuzy. I muszę zadzwonić do Rylanda.
Mąż Alyssy został w domu z dwójką ich dzieci.
Szczęściarz.
– Ja nie mogę tańczyć – mówię. – Po prostu nie mogę. Bo widzisz – wskazuję na parkiet – Seth tam jest.
– Zamienili ze sobą słowo, a ta już jest wrakiem – podsumowuje Alyssa w moim imieniu.
– Wrakiem – podkreślam, ponieważ skonsumowałam już wystarczającą ilość alkoholu, by zatracić poczucie proporcji.
– Więc chodź zatańczyć, kochanie – mówi Dez, łapiąc mnie za rękę.
DJ puszcza hity z naszej młodości. Trudno nie podrygiwać do Baby Got Back, chociaż myślałam, że już się tego nie słucha. Dez wyrzuca w górę ręce, tańcząc jak szalona, i zanim zdążę się zorientować, robię to samo. Odkrywam, że kiedy zatracam się w tańcu i mocno zaciskam powieki, mogę się nie przejmować Sethem Rubensteinem.
Zaczyna się wolny kawałek i podchodzi do nas Rob.
– Mogę ją ukraść? – zwraca się do żony, łapiąc mnie za rękę.
Dezzie ruchem obrotowo-zwrotnym wtańcowuje mnie w ramiona swojego męża, po czym podchodzi do Alyssy.
– Chodź – namawia ją. – Nie jesteś w tak zaawansowanej ciąży, żeby nie móc zatańczyć ze mną wolnego kawałka.
Kładę ręce na ramionach Roba.
– Dobrze się bawisz? – pytam, przekrzykując Céline Dion.
– Zajebiście – odpowiada Rob.
Jest już pijany i dziwnie podryguje, czym wytrąca mnie z rytmu – ale to ten zabawny, niegroźny rodzaj upojenia alkoholowego.
– Mówisz serio? – dopytuję.
– Jasne! Uwielbiam waszych przyjaciół! Wiedziałaś, że Chaz jest zawodowym komikiem? Załatwi mi wejściówki na swój stand-up, jak następnym razem będzie w Chicago.
– Farciarz z ciebie.
– A ten koleś od funduszu hedgingowego, który siedzi przy naszym stoliku, opowiedział mi, że kiedyś podkochiwał się skrycie w Dezzie, tylko był zbyt nieśmiały, żeby do niej zagadać. Czy to nie urocze?
– Jak cholera! Powinna cię dla niego zostawić. Mógłby jej kupić wyspę.
– Co nie?! To samo powiedziałem. Och, i poznałem też te dwie zabawne lesbijki, które mieszkają w LA niedaleko ciebie.
– Glorię i Emily?
– Tak. I słuchaj tego: są scenografkami na planach filmowych!
– Mhm. Wiem? Bo jesteśmy sąsiadkami? Jak sam zauważyłeś?
– No i kocham Setha – wykrzykuje w chwili, gdy piosenka gwałtownie się kończy.
– Zamknij się – syczę.
– No co? – pyta z udawaną niewinnością. – Mieszka w Chicago. Po powrocie umówimy się na piwo.
– Ale wiesz, że to mój eks?
– No. Tym lepiej.
– Zdrajca.
DJ stuka w mikrofon.
– A teraz piosenka ze specjalną dedykacją dla uroczej Molly Marks – mówi tym głupkowatym głosem, którym posługują się wszyscy DJ-e.
– Uuuuu – wyje tłum.
Każdy, absolutnie każdy na tej sali wie, jak bardzo nienawidzę być w centrum uwagi, a już zwłaszcza takiej, która wiąże się z tańcem.
– Molls – droczy się ze mną Rob – musisz mieć jakiegoś cichego wielbiciela.
Z głośników rozlegają się pierwsze ikoniczne dźwięki It’s Gonna Be Me zespołu *NSYNC.
Obracam się gwałtownie do Dez i Alyssy, które chichoczą za moimi plecami.
– To wasza sprawka? – przekrzykuję muzykę.
Niewinnie kręcą głowami. Alyssa gestem pokazuje mi, abym się odwróciła.
Za mną stoi Seth i bezgłośnie recytuje słowa piosenki.
Przyklęka na jedno kolano.
– Czy mogę panią prosić do tańca?
– Nie zrobiłeś tego.
Uśmiecha się, bezczelnie z siebie zadowolony.
– Musiałem. Po prostu musiałem.
Ta piosenka to przeciwieństwo „naszej” piosenki z liceum. Nienawidziłam jej tak bardzo, że Seth puszczał ją w aucie, żeby mnie wkurzać, kiedy byłam dla niego wredna. Nienawidziłam jej tak bardzo, że zmuszał mnie do tańczenia do niej, kiedy byłam zdenerwowana, by przekuć mój smutek w gniew. Nienawidziłam jej tak bardzo, że wyśpiewywał mi ją jak serenadę za każdym razem, gdy braliśmy udział w karaoke, jakby to był jakiś perwersyjny rytuał godowy.
No wiecie. Jak to chłopak.
Seth chwyta mnie za rękę i przyciąga do siebie.
– No weź, Marks. Musisz ze mną zatańczyć. Tego wymaga tradycja.
Nie mam wyboru, muszę za nim pójść.
Obejmuje mnie w talii i przyciąga jeszcze bliżej siebie.
– It’s gonna be me – mruczy mi do ucha.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Seth
W końcu, w końcu mi przeszło.
Po piętnastu latach chowania urazy do Molly Marks wreszcie mogę odetchnąć z ulgą. Czuję się lekki jak piórko, choć sam przed sobą przyznaję, że tak długie chowanie urazy do kogoś było nieco absurdalne. Ale wybaczam to sobie. Dałem sobie przestrzeń na ból.
Molly była w końcu moją pierwszą miłością i przeprosiła, choć zrobiła to beznadziejnie. Na dodatek prawdopodobnie tej nocy widzę ją po raz ostatni, a bardzo chciałem z nią zatańczyć przez wzgląd na dawne czasy. Do jej ulubionej piosenki.
No dobra, może chciałem się też trochę nad nią poznęcać.
Rzecz z chronicznymi zrzędami polega na tym, że czasami trzeba takie osoby trochę potorturować. Wbrew pozorom to je rozwesela.
Poza tym wypiłem duuużo Flamingo i w moich żyłach zamiast krwi płynie kofeina.
– To okrutne – krzyczy mi Molly do ucha.
– Wcale nie – odpowiadam. – To zabawne.
Przyciągam do siebie jej biodra. Zachowuję bezpieczną odległość, ale z rytmicznym podejściem preferowanym przez napalone nastolatki na szkolnych dyskotekach.
Głównie po to, żeby jej dopiec, ale też dlatego, że... no cóż. Jest gorąca jak samo piekło.
– Dajesz, mała, poruszaj trochę bioderkami! – wołam, szarpiąc ją lekko za ramiona.
– Obrzydliwość – odkrzykuje, ale posłusznie wykonuje moje polecenie.
Skóra przy skórze.
– Zrób to dla Justina – szepczę jej do ucha i kładę dłoń na jej lędźwiach, gdy wykonujemy obroty.
– Jakiego Justina?
– Timberlake’a, skarbie.
Śmieje się i już wiem, że wygrałem.
Jest taka sama jak w liceum. A ja zawsze ją wyczuwałem. Była pomiędzy nami natychmiastowa chemia – nie tylko w sferze seksualnej, lecz także w przyjaźni. Takiej przyjaźni, gdy bez trudu zaczynasz rozmowę i przepadasz w niej na wiele godzin.
Mimo długiej listy dziewczyn, z którymi się spotykałem, już od dawna nie stworzyłem z nikim takiej więzi.
W pewien pokręcony sposób nadal za nią tęsknię. Moja Molls. Moja Miss Molly. Moja Marky Marks.
– Molls – mówię, przyciągając ją bliżej.
– No? (Mogła powiedzieć „Co?”, ale *NSYNC gra bardzo głośno).
– Przepraszam, jeśli wcześniej trochę przesadziłem. Mam nadzieję, że nie zepsułem ci zabawy.
Kręci głową,
– Zasłużyłam na to – woła.
Nie zaprzeczam.
– Miło cię widzieć – przekrzykuję hałas.
– Co nie? – odpowiada ruchem warg.
Nie słyszę jej. I wcale mnie to nie obchodzi.
Skoro już to sobie wyjaśniliśmy, chcę tylko tańczyć.
Wczuwam się i wyśpiewuję dla niej refren, a ona odchyla się ze śmiechem. Obracam ją kilka razy zupełnie nie do rytmu – tak dla zabawy.
Pod koniec piosenki ona również śpiewa. Patrzymy sobie w oczy, a nasze biodra – czy ośmielę się to powiedzieć? – ocierają się o siebie.
Kiedy zaczyna się następna piosenka, którą jest Shake Ya Ass, robi się śmiesznie i seksownie, a ona nawet nie udaje, że chce odejść. Zamiast tego zaczyna wymachiwać tyłkiem.
Czy to się dzieje naprawdę? Czy ona naprawdę ociera się tyłkiem o moje krocze i odrzuca te swoje ekstremalnie długie, erotyczne włosy na moją pieprzoną twarz?
Tak jest, Wysoki Sądzie. Tak jest!
Kiedy piosenka się kończy, jesteśmy skonani, obejmuję ją więc ramieniem i sprowadzam z parkietu.
– Napijmy się – mówię. – Od mojego ostatniego Flamingo minęło już co najmniej dwadzieścia minut.
Przywołujemy kelnera i wypijamy jeszcze jedną kolejkę zabójczej alkoholizowanej kofeiny.
– Chodźmy się przejść po plaży – proponuję.
W każdej chwili mogę przesadzić, nie mam co do tego wątpliwości. Nastawiam się na jej wymówki i na to, że pójdzie się wyżalać Alyssie, że niespodziewanie spodobało się jej moje towarzystwo.
Ale ona potakuje.
– Świetny pomysł – odpowiada. – Jest tak przyjemnie.
Kevin zauważa nas z drugiego końca sali i mruży oczy z dezaprobatą angielskiej niani, która przyłapała dziecko na podjadaniu ciastek. Przyjaźni się z Molly – studiowali razem w Nowym Jorku – ale jest w stosunku do mnie bardzo opiekuńczy.
To miłe z jego strony, ale nie potrzebuję teraz wybawiciela. Koniecznie muszę pocałować tę kobietę, która ściska moją dłoń i ramię w ramię idzie ze mną w stronę oceanu, szepcząc:
– Chodźmy. Marzę o świeżym powietrzu.
Mam nadzieję, że ma na myśli: „Marzę o tobie”.
Łapię ją za rękę i idziemy wzdłuż plaży. Zatrzymujemy się na molo.
– Pamiętasz, jak się tu obściskiwaliśmy? – zagaja Molly.
Niczego po sobie nie pokazuję.
– No pewnie. Szkoda, że ta plaża została odkryta przez turystów. Są takie korki, że dotarcie tutaj z miasta zajmuje co najmniej półtorej godziny.
– Wiem. Moja mama zawsze chce tu przyjeżdżać, gdy wpadam w odwiedziny, ale nie mam zamiaru konkurować z turystami.
– Często przyjeżdżasz? – pytam.
Ja tak, ale nigdy nie wpadłem na Molly.
– Raz na rok. Przy dobrych wiatrach – odpowiada. – Przyjeżdżam na Boże Narodzenie, a mama przylatuje do Los Angeles na czwartego lipca.
Przypominam sobie, że w liceum Molly zawsze bardzo lubiła obchody czwartego lipca. Niezależnie od tego, jak kiepsko wyglądała sytuacja w domu, jej mama zawsze organizowała piknik na plaży dla całej rodziny. Molly uczestniczyła w tych spotkaniach z taką radością i pewnością siebie, że trudno było ją rozpoznać. Uwielbiałem ją taką widzieć: po prostu szczęśliwą, cieszącą się z małych rzeczy.
– Czyli koniec z piknikami na plaży? – pytam.
Robi mi się smutno na myśl, że nikt nie podtrzymuje tej tradycji.
– Nie wolno już rozpalać ognisk – wyjaśnia, wzruszając ramionami. – Mama jest zajęta pracą i przeniosła się do lepszej części miasta. A ciotkom i wujkom coraz mniej chce się tu przyjeżdżać. Starzeją się. No i te korki.
Mieszkańcy Florydy nienawidzą korków z wielką pasją – częściowo dlatego, że w sezonie tutejsze miasta są przepełnione turystami i niedzielnymi kierowcami, których umiejętności pozostawiają wiele do życzenia. Kończy się to tym, że niewiele nam trzeba, by wywołać awanturę na drodze.
Cieszę się, że mieszkam teraz w Chicago. Ale i tak lubię tu wracać.
– A jak wyglądają obchody czwartego lipca w LA? – pytam.
– O rany, Seth – mówi, a w jej głosie pobrzmiewa coś niespotykanego, jakby podekscytowanie.
Ja też jestem podekscytowany, bo od piętnastu lat nie słyszałem, by wypowiadała moje imię. Dosłownie czuję, jak po kręgosłupie przebiega mi dreszcz. Seth. W jej ustach to brzmi jak „seks”, tylko z seplenieniem.
– Jest przepięknie – kontynuuje. – To najlepsze święto w mieście, wszystkim odbija na punkcie fajerwerków, cała dolina eksploduje wspaniałymi światłami z kanionów. Nie da się tego opisać. Oczywiście jest to trochę przerażające z uwagi na ryzyko pożarów, a te wszystkie wystrzały odbijają się echem w górach, przez co czujesz się jak na polu bitwy, ale jest to niemal duchowe doświadczenie.
Okazuje się, że nadal podnieca mnie ta rzadko spotykana u Molly cecha: szczerość.
– Czyżbyś była ewangelistką czwartego lipca w Los Angeles, Molly Marks?
– Chyba tak. To czysta, magiczna noc. Powinieneś kiedyś przyjechać.
Wydaje się, że jej słowa docierają do niej w tej samej chwili, co do mnie. Głos jej się łamie, a ja zaczynam się trochę pocić.
– To znaczy, no wiesz – dodaje szybko – powinieneś przyjechać na czwartego lipca do LA, a nie...
– Jasne, rozumiem – zapewniam ją.
– Nie chcę być niegrzeczna, ale to by było trochę dziwne...
– Molls – wchodzę jej w słowo, łapię ją za ramię i zniżam głos. – Rozumiem. Nie zapraszasz mnie do siebie na czwartego lipca. W porządku. Nie jestem urażony. I tak wolałbym cię odwiedzić w Święto Dziękczynienia. Robię niesamowite ciasto dyniowe.
Odpręża się.