Życie i przygody Nicholasa Nickleby tom 2 - Charles Dickens - ebook

Życie i przygody Nicholasa Nickleby tom 2 ebook

Dickens Charles

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy umiera ojciec Nicholasa, na chłopaka spada odpowiedzialność za utrzymanie rodziny. Bohater nawiązuje kontakt z ekscentrycznym wujem, sprowadza się z bliskimi do Londynu i rozpoczyna pracę w szkole. Dziewiętnastowieczne brytyjskie mieszczaństwo nie jest jednak wspierającym środowiskiem dla osób w gorszej sytuacji finansowej. Powieść napisana w charakterystyczną dla Dickensa mieszanką czułości i ironicznego dystansu. Moralitet miesza się tu z romansem, a pozytywistyczna refleksja z sensacyjnymi przygodami. W filmowej adaptacji książki z 2002 r. wystąpiła Anne Hathaway, zaś w 1985 r. na jej podstawie powstał australijski film animowany.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 596

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Charles Dickens

Życie i przygody Nicholasa Nickleby tom 2 

Tłumaczenie Tadeusz Jan Dehnel, Anna Przedpełska-Trzeciakowska

Saga

Życie i przygody Nicholasa Nickleby tom 2 

Tłumaczenie Tadeusz Jan Dehnel, Anna Przedpełska-Trzeciakowska

Tytuł oryginału The Life and Adventures of Nicholas Nickleby

Język oryginału angielski

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1839, 2022 SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728387313 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

ROZDZIAŁ XXXI 

w którym mowa o panu Ralfie Nickleby i Newmanie Noggsie oraz o pewnej rozsądnej rozmowie, której dobre lub złe skutki okażą się w dalszym rozwoju akcji

Pan Ralf Nickleby siedział tego ranka zajęty swymi codziennymi sprawami, w błogiej nieświadomości, iż bratanek zdąża ku terenowi jego działania z pełną szybkością czterech dobrych koni i że dzielący ich dystans maleje z każdą chwilą. Mimo to nie potrafił odpędzić napastujących go od czasu do czasu wspomnień wczorajszej rozmowy z bratanicą. Gdy mijała taka chwila roztargnienia, pan Ralf pomrukiwał coś gderliwie i ze wzmożonym uporem zajmował się księgą rachunkową. Ale wbrew wszystkim wysiłkom myśli jego wciąż wracały na ten sam tor myląc mu rachunki i odrywając uwagę od liczb, nad którymi ślęczał. Odłożył wreszcie pióro i rozparł się w fotelu, jak gdyby chciał pofolgować natrętnemu prądowi i nie tamując jego biegu pozbyć się go w ten sposób.

— Nie należę do ludzi, których wzrusza widok ładnej twarzy — mruczał gniewnie. — Kryje się pod nią czaszka z wyszczerzonymi zębami, a tacy jak ja, którzy spoglądają pod powierzchnię i pod nią pracują, widzą raczej czaszkę niż jej delikatną powłokę. Cóż, lubię właściwie tę dziewczynę... a raczej lubiłbym ją, gdyby wychowano ją bez takich fumów i fochów. Mój dom stałby się jej domem, gdyby ten brat utonął albo gdyby go powiesili, a matka umarła. Życzę im tego z całego serca.

Mimo śmiertelnej nienawiści, jaką żywił do Nicholsa, i całej pogardy, z jaką myślał o biednej pani Nickleby, mimo całej podłości, z jaką dawniej i dzisiaj postępował z Kate, a z jaką potraktowałby ją znowu, gdyby leżało to w jego interesie — mimo to wszystko w duszy pana Ralfa było w tej chwili, choć dziwnym to się wydać musi, coś zgoła ludzkiego, a nawet tkliwego. Myślał, czym mógłby stać się jego dom, gdyby Kate w nim zamieszkała; sadzał ją na pustym krześle, spoglądał na nią, słuchał jej słów; odczuwał znowu na ramieniu lekkie dotknięcie jej drżącej dłoni; zdobił swe bogate pokoje licznymi dowodami kobiecej obecności i kobiecych starań. A potem wrócił do wygasłego kominka, do milczącego przepychu i w nagłym — choć zrodzonym z samolubnych rozważań — przebłysku lepszych skłonności bogacz poczuł się samotnikiem pozbawionym rodziny i przyjaciół. Złoto na chwilę utraciło dlań swój blask, ujrzał bowiem nieprzebrane skarby serca, których nigdy nie będzie mógł kupić.

Niewiele było potrzeba, by przepędzić tego rodzaju refleksje z myśli takiego człowieka. Kiedy pan Ralf z roztargnieniem spojrzał przez podwórze w okno drugiego kantoru, nagle zdał sobie sprawę, iż ktoś go bacznie obserwuje. Był to Newman Noggs, który z czerwonym nosem przylepionym niemal do szyby udawał, że temperuje pióro zardzewiałym szczątkiem noża, lecz w istocie przyglądał się chlebodawcy z wyrazem głębokiego i dociekliwego skupienia.

Pan Ralf ocknął się z zadumy i jak zwykle przybrał postawę człowieka interesu; oblicze Newmana zniknęło i w tej samej chwili niepożądane myśli rzuciły się do ucieczki.

Po upływie paru minut zadzwonił, a gdy Newman Noggs zgłosił się na to wezwanie, pan Ralf podniósł ukradkiem wzrok ku jego twarzy, jakby obawiał się z niej wyczytać, że kancelista zna treść niedawnych rozmyślań chlebodawcy.

Ale twarz Newmana nic nie wyrażała. Patrząc nań w momencie, gdy pan Ralf go obserwował, można by wyobrazić sobie, że jest to człowiek, który ma dwoje oczu szeroko otwartych, lecz nie spoglądających w żadnym określonym kierunku i nic nie widzących.

— Czego? — warknął pan Ralf.

— Ooo!... Myślałem, że pan dzwonił — powiedział Newman, którego oczy w jednej chwili zmieniły wyraz i spojrzały na pana Nickleby z błyskiem zrozumienia; rzuciwszy to lakoniczne zdanie, odwrócił się, by pokuśtykać w stronę drzwi.

— Czekaj! — krzyknął pan Ralf.

Newman stanął bynajmniej nie stropiony.

— Dzwoniłem.

— Wiem o tym.

— Czemu więc wychodzisz, jeśli wiesz?

— Myślałem, że pan po to dzwonił, żeby mi powiedzieć, że nie dzwonił — odparł Newman. — Często pan to robi.

— Jak śmiesz, mój panie, szpiegować, podglądać i gapić się na mnie? — spytał pan Ralf.

— Gapić się! Na pana! Cha, cha, cha! — roześmiał się Newman; było to jedyne wyjaśnienie, jakiego raczył udzielić.

— Strzeż się, mój panie — rzekł pan Ralf przeszywając go surowym wzrokiem. — Nie życzę sobie tutaj żadnych pijackich błazeństw. Widzisz tę paczkę?

— Spora — odparł Newman.

— Zanieś ją do City, do Crossa przy Broad Street i tam ją zostaw. Prędko! Słyszysz?

Newman niedbale skinął głową, by dać tym do zrozumienia, że słyszy, opuścił pokój i wrócił po chwili ze swym cylindrem. Kilkakrotnie bez powodzenia próbował umieścić paczkę (która mierzyła około dwu stóp kwadratowych) we wnętrzu owego cylindra, potem zaś wsunął ją pod pachę, bardzo starannie i dokładnie naciągnął rękawiczki bez palców, przez cały czas wpatrując się uparcie w chlebodawcę, włożył cylinder z tak wielką — udaną czy prawdziwą — pieczołowitością, jak gdyby był on nowiutki i wytworny, i udał się wreszcie w swoją drogę.

Z niezwyczajnym pośpiechem wykonał otrzymane polecenia, przy czym raz tylko wpadł na pół minutki do szynku, który rzec można, sam stanął mu na drodze, gdyż Newman wszedł doń jednymi drzwiami, wyszedł zaś drugimi. Kiedy jednak w powrotnej wędrówce dotarł już do Strandu, zaczął ociągać się z niepewną miną człowieka niezupełnie zdecydowanego, czy ma zatrzymać się, czy podążyć dalej. Po chwili wahania pierwszy z tych projektów wziął widać górę, bo Newman ruszył prosto ku miejscu, o którym zapewne myślał, i dwa razy nieśmiało — a raczej raz bardzo nerwowo — zastukał do drzwi panny La Creevy.

Otworzyła mu nieznajoma służąca, na której osobliwa powierzchowność gościa nie wywarła zapewne najkorzystniejszego wrażenia, spojrzawszy nań bowiem natychmiast przymknęła drzwi, zagradzając wąską szparę własną osobą i pytając, czego sobie przybysz życzy. Newman rzucił jedną tylko sylabę „Noggs”, jak gdyby była ona kabalistycznym słowem, na którego dźwięk rygle ustępują i podwoje stają otworem, po czym zwinnie wcisnął się do wnętrza i znalazł się na progu saloniku panny La Creevy, nim zdumiona kobieta zdołała się temu sprzeciwić.

— Proszę, proszę! — odpowiedziała panna La Creevy na pukanie Newmana, który na to zaproszenie wszedł do pokoju.

— Mój Boże! — krzyknęła przerażona jego widokiem. Czego pan sobie życzy?

— Nie poznała mnie pani — powiedział Newman pochylając głowę. — Dziwne... Rozumiem, że nie poznaje mnie nikt z dawniejszych znajomych, lecz ci, którzy choćby raz zetknęli się ze mną teraz, nie zapominają mnie zazwyczaj.

Mówiąc to lekko potrząsnął głową, a potem spojrzał na swą nędzną odzież i kulawą nogę.

— Nie poznałam pana, słowo daję — powiedziała panna La Creevy wstając na powitanie gościa, który zrobił w jej kierunku parę kroków. — Wstyd mi, doprawdy, gdyż jest pan, panie Noggs, zacnym i dobrym człowiekiem. Niech pan siada i opowie mi o pannie Nickleby. Kochane biedactwo! Dawno jej nie widziałam.

— Jak to? — zdziwił się Newman.

— Prawdę mówiąc, wyjeżdżałam w odwiedziny, panie Noggs, pierwszy raz od piętnastu lat wyjeżdżałam w odwiedziny — odparła panna La Creevy.

— To długi okres czasu — powiedział Newman smutno.

— Tak, bardzo długi okres czasu, jeśli obejrzeć się wstecz i przeliczyć lata, chociaż, chwała Bogu, samotne dni, tak czy inaczej, płyną jakoś spokojnie i szczęśliwie — mówiła miniaturzystka. — Mam brata, panie Noggs, jedynego krewnego, jaki mi pozostał, i przez cały ten czas nie widziałam go ani razu. Nie żebyśmy się kiedyś pokłócili... Nie... Ale on praktykował na farmie, na wsi się ożenił, a nowe uczucie i nowe warunki życia sprawiły, że zapomniał o mnie, biednej kobiecinie, co zresztą, widzi pan, jest zupełnie jasne i zrozumiałe. Proszę więc nie podejrzewać, że uskarżam się na to, bo przecie często mawiałam do siebie: „To zupełnie naturalne. Biedny, drogi John toruje sobie drogę w świecie, ma żonę, której może zwierzać troski i kłopoty, ma dzieci, które igrają u jego kolan. Niech więc Bóg błogosławi jego wraz z rodziną i pozwoli nam kiedyś spotkać się tam, gdzie nie rozłączymy się już nigdy”. Ale co pan na to, panie Noggs — ciągneła rozpogodziwszy się nagle i klasnąwszy w dłonie — co pan na to, że ten sam brat zjeżdża pewnego dnia do Londynu i nie daje za wygraną, dopóki mnie nie odnajdzie! Co pan na to, że przychodzi tutaj, siada na tym oto krześle i płacze jak dziecko, bo jest tak bardzo szczęśliwy, że mnie wreszcie widzi! I co pan na to — upiera się, żeby mnie zabrać ze sobą gdzieś daleko na wieś do własnego domu!... (i to do wspaniałego domu, panie Noggs, z wielkim ogrodem i nie wiem ilu tam polami, z usługującym do stołu służącym w liberii, z krowami i końmi, i świnkami i nie wiem doprawdy z czym jeszcze)... Zatrzymuje mnie tam na cały miesiąc i nalega, żebym została u niego do końca życia! Tak! Do końca życia! To samo mówiła jego żona i to samo mówiły dzieci. Jest ich czworo, a jedno, najstarszą dziewczynkę, ochrzcili... ochrzcili moim imieniem dobre osiem lat temu! Doprawdy, panie Noggs, nigdy nie byłam tak szczęśliwa! Jak długo żyję! Nigdy!

Poczciwina ukryła twarz w chustce i zaczęła głośno szlochać, bo po raz pierwszy mogła dać folgę sercu przepełnionemu wzruszeniem, które musiało przecie znaleźć jakieś ujście.

— Ach, wielkie nieba! — podjęła po chwili, ocierając oczy i z nerwowym pośpiechem pakując chustkę do kieszeni. — Pomyśli pan, panie Noggs, że jestem zupełnie niemądra! Ani słówka nie powinnam była mówić o tym wszystkim, lecz chciałam tylko wytłumaczyć, jak się to stało, że od tak dawna nie widziałam panny Nickleby.

— A widziała pani starszą damę?

— Czy ma pan na myśli panią Nickleby? — zapytała panna La Creevy. — Powiem zatem, panie Noggs, że jeżeli pan chce, by przychylnie na pana patrzyła, niech pan lepiej nie nazywa jej starszą damą, bo jak sądzę, wcale nie byłaby tym zachwycona. Tak! Wybrałam się tam przedwczoraj, ale pani Nickleby puszyła się z jakiegoś powodu i była tak tajemnicza i godna, że... że nic nie mogłam zrozumieć. Wobec tego, by powiedzieć panu całą prawdę, strzeliło mi do głowy wystąpić równie godnie i pożegnałem ją nader ozięble. Sądziłam, że powinna była zjawić się tu do tej pory, ale jakoś nie przyszła.

— A... a panna Nickleby?... — bąknął Newman.

— Otóż była tu dwukrotnie podczas mojej nieobecności — odrzekła panna La Creevy. — Ale obawiałam się, że nie życzy sobie może mych odwiedzin u tych wielkich ludzi na jakiejś tam ulicy, pomyślałam więc, że zaczekam parę dni, a jeżeli się nie zjawi, napiszę do niej.

— Ach! — zawołał Newman trzaskając palcami.

— Chciałabym wszakże usłyszeć od pana wszystkie nowiny — ciągnęła miniaturzystka. — Jakże się miewa stary, srogi potwór z Golden Square? Oczywiście dobrze. Takim ludziom zawsze dobrze. Nie mam zresztą na myśli stanu jego zdrowia, pytam tylko, co sobie poczyna i jak się zachowuje?

— Niech go diabli! — krzyknął zapytany i rzucił na podłogę swój ukochany cylinder. — Jak podły, fałszywy pies!

— Boże! — zawołała blednąc. — Przeraża mnie pan, panie Noggs!

— Wczoraj po południu obiłbym go po pysku, gdybym tylko mógł — mówił Newman kręcąc się niespokojnie i grożąc pięścią zawieszonemu nad kominkiem portretowi Canninga . — Bliski byłem tego. Musiałem chować ręce do kieszeni i z całej siły zaciskać pięści. Ale zrobię to kiedyś w tym jego małym pokoju od podwórka, wiem, że zrobię. Tak! Zrobiłbym to już dawno, gdybym się nie bał, że obrócę złe na jeszcze gorsze. Ale nim umrę, zamknę się z nim tam na dwa spusty i stłukę go na miazgę, słowo daję, stłukę!

— Zacznę krzyczeć, jeśli się pan nie uspokoi, panie Noggs — powiedziała panna La Creevy. — Jestem pewna, że nie zdołam się opanować.

— Mniejsza z tym! — wolał Newman miotając się po całym pokoju. — Nicholas przyjeżdża dzisiaj w nocy. Pisałem do niego. A stary nie domyśla się, że ja coś wiem. Nie domyśla się, że mnie to obchodzi. Przebiegły łajdak! Nie domyśla się niczego! Nie domyśla się! Nie domyśla! Mniejsza z tym! Pokrzyżuję mu szyki! Ja! Newman Noggs! Cha, cha, cha! Łotr!

Podniecając się coraz bardziej, szalał, rzucał się i wykonywał najosobliwsze ruchy, na jakie może się zdobyć ludzka istota. To wygrażał wiszącym na ścianach miniaturom, to znów, jak gdyby chciał podsycić swój gniew, zaciekle okładał się pięściami po głowie, dopóki zupełnie wyczerpany i bez tchu nie opadł wreszcze na krzesło.

— Ha! — powiedział podnosząc cylinder. — Dobrze mi to zrobiło. Czuję się lepiej i wszystko pani opowiem.

Sporo czasu zajęło mu uspokojenie panny La Creevy, wystraszonej niemal do utraty zmysłów osobliwym widowiskiem, kiedy jednak wróciła do równowagi, Newman wiernie przedstawił całą rozmowę Kate ze stryjem, a opowieść tę poprzedził wstępem, w którym opisał swe uprzednie podejrzenia oraz ich przyczyny. Na zakończenie wspomniał o podjętym ostatnio kroku, to jest o potajemnie wysłanym liście do Nicholasa.

Choć mała panna La Creevy nie objawiała swego oburzenia w sposób tak szczególny, jak czynił to jej gość, oburzenie owo było chyba niemniej szczere i gwałtowne. Gdyby przypadkiem pan Ralf Nickleby zjawił się w tej chwili, nie wiadomo doprawdy, czy w małej miniaturzystce nie znalazłby jeszcze niebezpieczniejszego przeciwnika niż w swoim kanceliście.

— Niech Bóg wybaczy mi te słowa — mówiła panna La Creevy kończąc w ten sposób swój wybuch oburzenia — ale czuję, że dźgnęłabym go tym z wielką przyjemnością.

Trzymany przez nią oręż wyglądał niezbyt groźnie, gdyż, prawdę mówiąc, był to tylko grafitowy ołówek. Spostrzegłszy swą omyłkę poczciwa portrecistka zmieniła ołówek na oprawny w masę perłową nożyk do owoców i chcąc dowieść, że gotowa jest na wszystko, dała nim w powietrze pchnięcie, które nie zadrasnęłoby skórki najmniejszego bocheneczka chleba.

— Jutro Kate nie będzie już tam, gdzie obecnie przebywa — powiedział Newman. — Jest w tym pewna pociecha.

— Nie będzie jej tam! — zawołała panna La Creevy. Powinna była odejść stamtąd przed kilkoma tygodniami.

— Gdybyśmy tylko wiedzieli... — westchął — ...lecz nie wiedzieliśmy. Nikt zresztą nie miał prawa interweniować prócz jej matki czy brata. Matka jest słaba, biedactwo, bardzo słaba, a kochany chłopak będzie tu dopiero dziś wieczorem.

— Wielki Boże! — zawołała panna La Creevy. — Gotów uczynić coś okropnego, panie Noggs, jeśli od razu powie mu pan wszystko.

Newman przestał zacierać ręce i przybrał wyraz powagi.

— Nie ulega wątpliwości — rozważała mała miniaturzystka — że jeśli wyzna mu pan całą prawdę bez zachowania środków ostrożności, to chłopak dopuści się wobec swego stryja czy któregoś z tych ludzi jakiegoś wariackiego czynu i sprowadzi na własną głowę okropne nieszczęście, a na nas wszystkich smutek i żałobę.

— Nie pomyślałem o tym — powiedział Newman, którego twarz poważniała coraz bardziej. — Przyszedłem do pani, żeby prosić o przyjęcie jego siostry, gdyby ją tu przyprowadził, ale...

— Ale to znacznie poważniejsza sprawa — przerwała panna La Creevy. — Tamtego z góry mógł pan być pewien, lecz nikt nie zdoła przewidzieć zakończenia tej historii, jeśli nie będzie pan bardzo przezorny i ostrożny.

— Cóż ja tu mogę poradzić? — zawołał biedak drapiąc się w głowę z wielce strapioną i zakłopotaną miną. — Jeżeli zagrozi, że ich wszystkich powystrzela, to będę musiał powiedzieć: „Racja! Dobrze im tak!”

Słysząc to panna La Creevy nie mogła powstrzymać okrzyku zgrozy i niezwłocznie poczęła domagać się od swego gościa uroczystego przyrzeczenia, że dołoży wszelkich starań, by ułagodzić gniew Nicholasa, co też po krótkotrwałym oporze w końcu obiecał.

— Chłopak musi ochłonąć, nim zdoła cokolwiek przedsięwziąć — dowodziła. — To rzecz pierwszorzędnej wagi. Trzeba opowiedzieć mu wszystko dopiero późną nocą.

— Ale on przyjedzie do Londynu pomiędzy szóstą a siódmą wieczorem — odparł Newman. — Przecie nie będę przed nim nic ukrywać, jeśli mnie wprost zapyta.

— W takim razie musi pan wyjść z domu, panie Noggs — zdecydowała mała portrecistka. — Każe pan powiedzieć, że ma pilne sprawy do załatwienia i wróci dopiero o północy.

— Wtedy Nicholas przyjdzie prosto do pani — odrzekł Newman.

— I ja tak sądzę — zgodziła się panna La Creevy — ale nie zastanie mnie w domu, bo wnet po pańskim wyjściu udam się wprost do City, załagodzę sprawę z panią Nickleby i zabiorę ją do teatru, żeby Nicholas nie mógł się nawet dowiedzieć, gdzie jego siostra mieszka.

Podczas dalszych narad doszli do wniosku, że ta metoda postępowania jest najbezpieczniejsza i najlepsza ze wszystkich, do jakich można by się uciec. Postanowiono zatem w taki właśnie sposób pokierować biegiem spraw i Newman, wysłuchawszy niezliczonych dodatkowych rad i ostrzeżeń, pożegnał pannę La Creevy i pokuśtykał na Golden Square rozmyślając po drodze o przeróżnych prawdopodobnych i nieprawdopodobnych następstwach całej tej historii, które roiły mu się w mózgu na skutek odbytej przed chwilą rozmowy.

ROZDZIAŁ XXXII 

w głównej mierze poświęcony pewnej ważnej rozmowie oraz pewnemu ważnemu zajściu, które z rozmowy tej wynikło

— Nareszcie Londyn! — zawołał Nicholas zrzucając płaszcz z ramion i budząc Smike’a z długiej drzemki. — Myślałem, że już nigdy nie dojedziemy!

— A jednak jechał pan dobrym kłusem — zauważył woźnica i niezbyt przychylnie spojrzał przez ramię na Nicholasa.

— Wiem, wiem! — odpowiedział młodzieniec. — Ale bardzo mi było pilno do kresu podróży i dlatego pewnie droga się dłużyła.

— No... Jeżeli się dłużyła, choć przez cały czas patrzył pan na zady takich szkap, to naprawdę musi być panu bardzo pilno — powiedział woźnica i rozpuściwszy bat śmignął po łydkach jakiegoś małego chłopca, chcąc zapewne w ten sposób dodać wagi swoim słowom.

Jechali teraz przez gwarne, ruchliwe, zatłoczone ulice Londynu, jaśniejące o tej porze podwójnymi rzędami wesoło płonących latarń; tu i ówdzie przykuwały wzrok jaskrawo oświetlone apteki, istny zaś potok światła tworzyła iluminacja wystaw, olśniewających nieprzebranym bogactwem i rozmaitością połyskujących klejnotów, wielobarwnych jedwabi i aksamitów, wyszukanych przysmaków i kosztownych, wspaniałych strojów. Tłum płynął i płynął nie kończącym się strumieniem, przechodnie potrącali się w ścisku i biegli przed siebie nie zwracając uwagi na otaczające ich skarby. Rozgwar i zamieszanie wzmagał jeszcze ustawiczny turkot pojazdów wszelkiego rodzaju i kształtu, które sunęły przez jezdnię ruchomą masą niby wody wezbranej rzeki.

Jakże ciekawe i osobliwe wrażenie sprawiały obrazy, które przesuwały się przed oczyma jadących i zmieniały nieustannie! Wystawy przepełnione wspaniałymi szatami i tkaninami, zwiezionymi ze wszystkich zakątków świata; stosy kuszących smakołyków, które miały pobudzać i zaostrzać stępiony apetyt i urozmaicać zbyt często powtarzane biesiady; wykute z polerowanego złota i srebra wazy, misy i puchary; strzelby, szable, pistolety i inne uznane i opatentowane narzędzia mordu; śruby i haki dla kalek, wyprawki dla noworodków, leki dla chorych, trumny dla zmarłych i cmentarze dla pogrzebionych — wszystko to mieszało się albo tłoczyło obok siebie wirując w jakimś szalonym tańcu i niby fantastyczne malowidło starego holenderskiego mistrza wciąż powtarzało beztroskim, ożywionym tłumom ten sam surowy morał.

W tłumie nie brakło również widoków, które nadawały przesuwającym się obrazom specyficzne znaczenie i smak. Łachmany obdartego śpiewaka ulicznego powiewały w tym samym jaskrawym świetle, w którego blasku lśniły skarby złotnika. Blade, wynędzniałe twarze krążyły koło wystaw pełnych kuszącej żywności. Zgłodniałe oczy pochłaniały obfitość jadła, strzeżonego przez kruchą szklaną taflę, tworzącą dla nędzarzy mur nie do przebycia. Półnagie, drżące z zimna postacie stawały, by patrzeć na chińskie szale i sprowadzony z Indii złotogłów. U właściciela wielkiego składu trumien uroczyście obchodzono chrzciny, a spowite żałobnym kirem herby widniały na fasadzie wspaniałego pałacu, którego przebudowę powstrzymało ich zasłonięcie. Życie i śmierć szły ręka w rękę; bogactwo i nędza stały ramię w ramię; przesyt i głód jednako zbierały żniwo.

Ale był to Londyn, co do czego wyzbyła się wątpliwości nawet pewna stara dama z prowincji, która jeszcze na dwie mile przed Kingstonem wychyliła głowę z okna dyliżansu i wołała, iż woźnica zapomniał, że ona miała wysiąść w stolicy, którą na pewno już minął!

Nicholas zamówił dla siebie i Smike’a nocleg w gospodzie, do której zajechał dyliżans, i nie zwlekając ni chwili pospieszył do mieszkania Newmana Noggsa, nie mógł bowiem opanować rosnącego wciąż niepokoju.

Poddasze Newmana wyglądało przytulnie, o ile w ogóle mogło wyglądać przytulnie: na kominku huczał ogień, świeca jasno płonęła, podłoga była czysto zamieciona, a na stole ustawiono zimną kolację i napoje. Wszystko to świadczyło o serdecznej troskliwości i staraniach gospodarza, ale samego gospodarza nie było w domu.

— Czy nie wie pan, kiedy wróci pan Noggs? — spytał Nicholas stukając do drzwi sąsiada.

— Ach, to pan Johnson! — zawołał Crowl ukazując się we drzwiach. — Witam! Serdecznie witam! Doskonale pan wygląda! Nigdy bym nie przypuścił...

— Bardzo przepraszam — przerwał młodzieniec — ale chciałbym się dowiedzieć... Doprawdy, ogromnie się spieszę...

— Aha! Pan Noggs musi załatwić jakieś pilne sprawy swojego chlebodawcy i wróci zapewne dopiero około północy — odparł Crowl. — Mogę pana zapewnić, że wychodził z wielką niechęcią, ale nic nie mógł na to poradzić. Mówił jednak, by panowie rozgościli się jak u siebie w domu, dopóki nie wróci, a ponadto, abym ja panów podejmował, co też uczynię ze szczerą ochotą.

Chcąc dowieść, że w swej szeroko pojętej gościnności gotów jest do najcięższych ofiar, pan Crowl przysunął krzesło do stołu i nałożywszy sobie kopiasty talerz mięsiwa zapraszał gości sąsiada, by szli za jego przykładem.

Strapiony i zawiedziony Nicholas nie mógł tknąć jedzenia, kiedy więc Smike zasiadł wygodnie za stołem, wyszedł (pomimo licznych protestów pana Crowla, który nie szczędził słów, choć przemawiał z pełnymi ustami) poleciwszy Smike’owi, by zatrzymał Newmana, gdyby ów powrócił pierwszy.

Nie zastawszy w domu panny La Creevy, do której, zgodnie z jej przewidywaniami, najpierw się udał, Nicholas wahał się przez chwilę, czy pójść do mieszkania matki, narażając ją tym na gniew pana Ralfa; doszedł jednak do wniosku, że gdyby nie istniały ważne powody nakazujące jego obecność w domu, przyjaciel nie wzywałby go do powrotu. Postanowił więc pójść mimo wszystko i szybko podążył ku wschodniej dzielnicy miasta.

Służąca powiedziała mu, że pani Nickleby wróci dopiero po północy, nie wcześniej. Dodała ponadto, że o ile jej wiadomo, panna Nickleby jest zdrowa, nie mieszka jednak w domu i bywa tu bardzo rzadko. Nie umiała objaśnić, gdzie można znaleźć pannę Nickleby, ale wiedziała na pewno, że nie u Madame Mantalini.

Ogarnięty jak najgorszymi przeczuciami Nicholas z bijącym sercem wrócił tam, gdzie zostawił Smike’a. Newmana nie zastał; było najzupełniej pewne, że nie wróci przed północą. Czy nie można by posłać po niego i sprowadzić choć na chwilę albo też napisać doń parę słów, na które udzieliłby ustnej odpowiedzi? Niestety, to niemożliwe. Newmana nie ma na Golden Square; prawdopodobnie wysłano go gdzieś w jakichś interesach.

Nicholas próbował czekać spokojnie, lecz wzburzenie i zdenerwowanie nie pozwalały mu usiedzieć na miejscu. Zdawało mu się, że gdy się czymś zajmie, przestanie marnować czas. Rozumiał, że to złudzenie, ale w żaden sposób nie mógł mu się oprzeć. Włożył więc cylinder i znów wybiegł na miasto.

Tym razem ruszył ku zachodniej dzielnicy i spiesznymi krokami przemierzał długie ulice. Dręczyły go tysiące obaw i złych przeczuć, których w żaden sposób nie mógł uspokoić. Wszedł do opustoszałego i cichego o tej porze Hyde Parku i maszerował coraz szybciej, jak gdyby uciekał od własnych myśli. Teraz jednak, gdy nic wokół nie rozpraszało jego uwagi, myśli owe oblegały go jeszcze natarczywiej, a najgorszą z nich była obawa, że zdarzyło się jakieś straszliwe nieszczęście, o którym nikt nie ma odwagi mu powiedzieć. Wciąż wracało to samo pytanie: co też się mogło stać? Krążył więc po alejkach, póki się nie zmęczył, lecz nie doszedł do żadnych wniosków i, prawdę rzekłszy, kiedy wychodził z parku, w myślach jego panował jeszcze większy zamęt niż w chwili, gdy tam wchodził.

Od świtu nic prawie nie jadł i nie pił, toteż był bardzo znużony i wyczerpany. Wracał do miejsca, z którego wyruszył i szedł ociężałym krokiem wzdłuż jednej z ulic pomiędzy Park Lane i Bond Street; mijając jakiś elegancki hotel zatrzymał się przed nim odruchowo.

„Drogo tu zapewne — pomyślał — ale miarka wina i biszkopty to niewielki zbytek, bez względu na to, gdzie się je zamawia. Czy ja wiem zresztą?”

Postąpił kilka kroków, żałośnie spojrzał na widniejący przed nim długi szpaler gazowych latarń i pomyślał, że wiele trzeba czasu, by dotrzeć do końca tej perspektywy. Był w nastroju, w którym człowiek łatwo ulega pierwszemu impulsowi, a że coś pociągało go do owego hotelu — po części ciekawość, a po części osobliwa mieszanina uczuć, których nie umiał określić — zawrócił i wszedł do kawiarni.

Sala urządzona była z przepychem. Wspaniałe tapety pokrywały ściany, ozdobione złoconymi gzymsami o wykwintnym rysunku. Bogaty dywan zaścielał podłogę, a dwa piękne lustra — jedno wiszące nad kominkiem, drugie umieszczone na przeciwnej ścianie i sięgające od sufitu do podłogi — wielokrotnie odbijały inne ozdoby potęgując ogólne wrażenie. Lożę przy kominku zajmowało dość hałaśliwe towarzystwo złożone z czterech dżentelmenów; prócz nich w kawiarni były tylko dwie osoby: dwóch samotnych starszych panów.

Nicholas rzucił dokoła badawcze spojrzenie, jakim obcy przybysz obejmuje nieznane miejsce, a potem usiadł w sąsiedniej loży plecami do hałaśliwego towarzystwa i odkładając zamówienie miarki francuskiego wina do chwili, gdy jeden ze starszych panów zakończy z kelnerem spór na temat jakiejś pozycji rachunku, wziął ze stołu gazetę i zaczął czytać.

Nie przeczytał jeszcze dwudziestu wierszy i, prawdę mówiąc, zapadł właśnie w drzemkę, gdy nagle ocknął się na dźwięk imienia swojej siostry. „Zdrowie małej Kate Nickleby!” — oto słowa, które wpadły mu w ucho. Zdumiony podniósł głowę i zobaczył w przeciwległym lustrze, że dwaj członkowie siedzącego za nim towarzystwa podnieśli się i stanęli przed kominkiem. „Któryś z nich musiał to powiedzieć” — pomyślał Nicholas. Czekał teraz, by usłyszeć coś więcej, a na twarzy jego pojawił się wyraz oburzenia, bo ton posłyszanych słów był bardzo daleki od szacunku, osobnik zaś, którego podejrzewał o ich wypowiedzenie, wyglądał na ordynarnego pyszałka.

Nicholas widział w lustrze twarz owego jegomościa; był on zwrócony plecami do ognia i rozmawiał z młodszym od siebie mężczyzną, który, w cylindrze na głowie, stał tyłem do reszty towarzystwa i poprawiał przed lustrem kołnierz koszuli. Mówili szeptem, lecz od czasu do czasu wybuchali donośnym śmiechem. Nicholas nie mógł złowić uchem imienia siostry ani niczego, co w najmniejszym bodaj stopniu przypominałoby zasłyszane uprzednio słowa.

Dwaj panowie wrócili wreszcie na swe miejsca; podano więcej wina i towarzystwo zabawiało się coraz głośniej, nie wspominając jednak o nikim ze znajomych Nicholasa, tak że zaczął on podejrzewać, że jego rozgorączkowana wyobraźnia stworzyła po prostu te niepokojące dźwięki albo też odmienne słowa zmieniła w imię, wokół którego krążyły wciąż jego myśli.

„Osobliwe, doprawdy — rozważał. — Gdyby brzmiało ono „Kate” lub „Kate Nickleby”, nie dziwiłbym się tak bardzo, ale „zdrowie małej Kate Nickleby!”

Kelner przyniósł mu właśnie wino, Nicholas przerwał więc rozmyślania, duszkiem wychylił szklankę i znowu wziął gazetę. W tej chwili...

— Zdrowie małej Kate Nickleby! — zawołał ktoś tuż za jego plecami.

„Dobrze słyszałem — pomyślał Nicholas i gazeta wypadła mu z ręki. — Dobrze słyszałem i słusznie podejrzewałem tego właśnie jegomościa.”

— Ponieważ zgłoszono uzasadniony protest przeciwko wznoszeniu takiego toastu resztkami — mówił ten sam głos — poświęćmy jej pierwszy kielich z nowej flaszy. Zdrowie małej Kate Nickleby!

— Zdrowie małej Kate Nickleby! — powtórzyli trzej pozostali i wnet wszyscy odstawili opróżnione szklanki.

Dotknięty do żywego lekceważącym tonem, jakim wymawiano imię jego siostry, i to w publicznym miejscu, Nicholas zadrżał z gniewu, ale opanował się z wysiłkiem i nie odwrócił nawet głowy.

— Jędza! — ciągnął głos, który przemówił pierwszy. — Prawdziwa Nickleby, godna uczennica swego stryjaszka Ralfa. Dziewczyna przeciąga sprawę, żeby podbić cenę. Tak samo postępuje stary. Nic nie wydusisz z Ralfa, jeśli nie będziesz deptać mu po piętach; pieniądze stają się wtedy podwójnie pożądane, a warunki podwójnie ciężkie, bo tobie pilno, a jemu nie. Co za piekielny spryt!

— Co za piekielny spryt! — zabrzmiało echo dwu głosów.

Dwaj samotni starsi panowie wstali prawie równocześnie i zabierali się do wyjścia, a w Nicholasie serce zamarło wprost z obawy, że na skutek ich poruszeń straci choćby jedno słówko z interesującej go rozmowy. Ale rozmowa ta została na chwilę przerwana i dopiero po wyjściu starszych panów rozbrzmiała jeszcze swobodniej.

— Obawiam się — mówił młodszy dżentelmen — że ta Wititterly cierpi męki zazdrości i zamyka ją na klucz. Na honor, coś mi na to wygląda!

— Jeżeli pokłócą się i mała Nickleby wróci do mamy, to dobra nasza! — odezwał się pierwszy głos. Z tą starszą damą zrobię, co zechcę. Uwierzy we wszystko, co jej powiem.

— Jak Boga kocham, racja! — przyznał drugi. — Cha, cha, cha! Zabawna jejmość.

Śmiech ten podjęły dwa głosy, które zawsze rozbrzmiewały razem, i całe towarzystwo bawiło się przez pewien czas kosztem pani Nickleby. Nicholas płonął z gniewu, lecz panował nad sobą, czekając cierpliwie, czy usłyszy coś więcej.

Nie ma potrzeby powtarzać tu wszystkiego. Wystarczy wspomnieć, że gdy wino zaczęło krążyć szybciej, usłyszał dość, by przeniknąć charakter i zamiary ludzi, których rozmowę podsłuchiwał, by poznać całe łotrostwo pana Ralfa oraz powody, dla których sam został wezwany do Londynu. Usłyszał nawet więcej. Dochodziły doń drwiny i ordynarne żarty na temat jej opacznie pojmowanego, a tak godnego zachowania. Słyszał, jak imię jej wędruje z ust do ust, jak Kąte jest wciąż przedmiotem obelżywych zakładów, rozwiązłych wypowiedzi i plugawych dowcipów.

Człowiek, który odezwał się pierwszy, kierował całą rozmową a raczej monopolizował ją niemal, gdyż tylko od czasu do czasu ten czy ów z jego kompanów wtrącał jakąś uwagę. Do niego więc zwrócił się Nicholas, gdy na tyle opanował wzburzenie, że mógł wreszcie podejść do wesołego towarzystwa i dobyć głosu ze spieczonego, zaschniętego gardła.

— Sir — odezwał się — chciałbym zamienić z panem kilka słów.

— Ze mną? — zdziwił się sir Mulberry Hawk i zmierzył intruza pogardliwym spojrzeniem.

— Powiedziałem już, że z panem — odparł Nicholas z wysiłkiem, bo gniew dławił go za gardło.

— Tajemniczy nieznajomy, słowo daję! — zawołał baronet podnosząc do ust szklankę i spoglądając na swych przyjaciół.

— Czy zechce pan oddalić się ze mną na parę minut, czy też odmawia pan? — zapytał młodzieniec stanowczo.

Sir Mulberry przerwał na chwilę picie i zażądał, żeby nieznajomy powiedział, o co mu chodzi, albo też odszedł od stolika.

Nicholas wyjął z kieszeni bilet wizytowy i rzucił go przed owego dżentelmena.

— Proszę! — powiedział. — Łatwo pan teraz zgadnie, o co mi idzie.

Baronet przeczytał nazwisko i na twarzy jego odbiło się zdziwienie, a nawet lekkie zakłopotanie. Wnet opanował się jednak, podsunął bilet siedzącemu obok lordowi Verisopht, dobył wykałaczkę ze stojącego na stole kieliszka i spokojnie zaczął dłubać w zębach.

— Pańskie nazwisko i adres? — zawołał Nicholas blednąc z niepohamowanej pasji.

— Nie zamierzam mówić tego panu — brzmiała odpowiedź.

— Jeżeli w towarzystwie panów znajduje się choć jeden dżentelmen, poda mi nazwisko i adres tego człowieka — rzekł młodzieniec, którego pobladłe wargi z trudem wypowiadały słowa.

Spojrzał na wszystkich po kolei, ale odpowiedziało mu głębokie milczenie.

— Jestem bratem młodej damy, która była przedmiotem rozmowy panów — ciągnął Nicholas. — Twierdzę, że ten osobnik jest kłamcą, i oskarżam go o tchórzostwo. Jeżeli ma on tutaj przyjaciela, niechże przyjaciel ów ratuje go od hańby i nie pozwoli taić nikczemnie nazwiska. To zresztą bezcelowe, bo i tak je poznam... nie odejdę stąd, póki nie poznam!...

Sir Mulberry spojrzał nań z pogardą i rzekł do kompanów:

— A niech sobie plecie. Nie zwykłem rozmawiać poważnie z młokosami takiego stanu, a przez wzgląd na jego śliczną siostrę nie rozbiję mu głowy, choćby nawet miał tu gadać do północy.

— Jesteś pan nikczemnym tchórzem i łotrem! — zawołał Nicholas. — I świat dowie się o tym. Już ja poznam pańskie nazwisko! Będę chodził za tobą, choćbyś nawet do samego rana wałęsał się po ulicach.

Sir Mulberry bezwładnie zacisnął dłoń na szyjce karafki i zdawało się przez chwilę, że ciśnie nią w głowę natręta, lecz zamiast to uczynić, napełnił swą szklankę i wybuchnął szyderczym śmiechem.

Nicholas usiadł przy sąsiednim stoliku, zawołał kelnera i uregulował rachunek.

— Czy zna pan nazwisko tego osobnika? — zapytał głośno i wskazał służącemu sir Mulberry’ego, który znowu się roześmiał, a dwa odzywające się zawsze razem głosy powtórzyły jego śmiech niby echo, lecz echo bardzo słabe.

— Tego dżentelmena, sir? — odparł kelner, który niewątpliwie zorientował się w sytuacji i przemawiał do Nicholasa tonem wyrażającym tak mało szacunku i tak wiele lekceważenia, na ile mógł sobie pozwolić w granicach bezpieczeństwa. — Nie, nie znam.

— Hej, słuchaj no! — zawołał baronet za odchodzącym kelnerem. — A może znasz nazwisko tamtego osobnika?

— Nazwisko? Nie, sir.

— Znajdziesz je tutaj — powiedział sir Mulberry rzucając mu bilet wizytowy Nicholasa. — A kiedy je poznasz, napal tym papierem w kominku. Słyszysz?

Służący uśmiechnął się, spojrzał niepewnie na Nicholasa i wybrnął z drażliwej sytuacji wetknąwszy bilet za lustro nad kominkiem; potem wycofał się z pokoju.

Nicholas skrzyżował ramiona i przygryzając wargi siedział z kamiennym spokojem, lecz całą postawą wyrażał, że jest zdecydowany spełnić swą groźbę i pójść za sir Mulberrym aż do drzwi jego domu.

Tymczasem najmłodszy z kompanów zaczął coś perswadować przyjacielowi, a z tonu jego można był wnosić, że nie godzi się z tego rodzaju postępowaniem i namawia towarzysza, by ustąpił wobec żądań Nicholasa. Ale sir Mulberry był niezupełnie trzeźwy i zaciął się w ponurym uporze, szybko więc przerwał wywody młodego niedołęgi, a potem, jak gdyby chciał uniknąć na przyszłość podobnej wymiany zdań, zdawał się domagać, żeby pozostawiono go samego. Tak czy owak, młody dżentelmen i dwaj jegomoście, którzy zawsze przemawiali razem, wstali niebawem i odeszli po krótkim pożegnaniu, zostawiając towarzysza sam na sam z jego przeciwnikiem.

Łatwo odgadnąć, iż człowiekowi w podobnym położeniu minuty dłużą się nieznośnie, a biegu ich wcale nie przyśpiesza jednostajne tykanie francuskiego zegara ani przenikliwy dźwięk wybijającego kwadranse dzwoneczka. Lecz Nicholas siedział wytrwale, w przeciwnym zaś końcu pokoju sir Mulberry Hawk oparłszy nogi na poduszce i niedbale zarzuciwszy na kolana chustkę do nosa rozpierał się na swym dawnym miejscu i z zimną krwią dopijał butelki francuskiego wina.

W takich pozach i w zupełnym milczeniu siedzieli dłużej niż godzinę, a Nicholas sądziłby pewnie, że przeszło trzy godziny, gdyby nie fakt, że dzwoneczek zegara tylko czterokrotnie zakłócił ciszę. Dwa czy trzy razy młodzieniec rozglądał się z gniewnym zniecierpliwieniem, ale sir Mulberry tkwił wciąż na miejscu, od czasu do czasu podnosił szklankę do ust i bezmyślnie wpatrywał się w ścianę, jak gdyby nie dostrzegał wcale, że prócz niego ktoś jeszcze znajduje się w kawiarni.

Wreszcie ziewnął, przeciągnął się i powstał. Spokojnie podszedł do lustra, przejrzał się i zaszczycił przeciwnika długim, pełnym wzgardy spojrzeniem. Nicholas odpowiedział mu pięknym za nadobne, a baronet wzruszył ramionami, zadzwonił i kazał kelnerowi podać sobie płaszcz.

Służący wykonał rozkaz i otworzył drzwi.

— Możesz odejść — powiedział sir Mulberry.

Służący wyszedł i dwaj wrogowie znowu zostali sami. Sir Mulberry pogwizdując niedbale przeszedł się parę razy tam i z powrotem, przystanął, by dopić napełnioną przed kilkoma minutami ostatnią szklankę wina, jeszcze raz przemierzył pokój, włożył cylinder, poprawił go przed lustrem, naciągnął rękawiczki i wreszcie wyszedł wolnym krokiem. Nicholas, w którym krew kipiała, pośpieszył za nim tak skwapliwie, że ledwie drzwi wahadłowe obróciły się na zawiasach za sir Mulberrym, już obydwaj stali obok siebie na ulicy.

Przed hotelem czekał kabriolet. Stangret odpiął fartuch pojazdu i skoczył, by przytrzymać konia przy pysku.

— Powie mi pan swoje nazwisko? — spytał Nicholas stłumionym głosem.

— Nie! — odpowiedział tamten, a poparłszy odmowę przekleństwem, powtórzył: — Nie!

— Jeśli ufasz pan nogom konia, to wnet przekonasz się o swej pomyłce — powiedział Nicholas. — Będę panu towarzyszył! Będę, na Boga, choćbym miał uczepić się stopnia!

— No, to dostaniesz pan batem! — warknął sir Mulberry.

— Jesteś łotrem! — zawołał Nicholas.

— A ty chłopcem na posyłki! — rzucił sir Mulberry Hawk.

— Jestem synem ziemianina — odparł Nicholas — równym panu urodzeniem i wychowaniem, a wyższym, jak sądzę, pod każdym innym względem. Powtarzam raz jeszcze: panna Nickleby jest moją siostrą. Czy przyjmujesz pan odpowiedzialność za swe, niegodne mężczyzny, grubiaństwa? Tak czy nie?

— Wobec godnego siebie przeciwnika — tak; wobec ciebie — nie! — odpowiedział sir Mulberry ujmując lejce. — Z drogi, szczeniaku! Wiliamie, puszczaj klacz!

— Nie radzę! — zawołał Nicholas, skacząc za przeciwnikiem na stopień i chwytając lejce. — Nie radzę! Twój pan nie włada koniem! Nie odjedziesz, przysięgam, nie odjedziesz, dopóki nie powiesz mi, kim jesteś.

Stangret zawahał się, gdyż rasowa i ognista klacz szarpała tak, że ledwie mógł ją utrzymać.

— Puszczaj, mówiłem! — zagrzmiał jego pan.

Służący usłuchał. Zwierzę cofnęło się i zaczęło wierzgać, jak gdyby chciało rozbić pojazd na tysiączne szczątki, lecz Nicholas, niepomny niebezpieczeństwa i świadom jedynie swego szalonego gniewu, stał wciąż na stopniu i trzymał lejce.

— Puścisz?!

— Powiesz, kim jesteś?

— Nie!

— Nie!

Słowa padały szybciej niż zdołałby je wymówić najobrotniejszy język, a sir Mulberry, ująwszy krótko bat, zaczął smagać z wściekłością głowę i ramiona Nicholasa. Bat złamał się podczas walki. Młodzieniec pochwycił grubszy koniec kozicy i ciął nim w twarz przeciwnika od oka do wargi. Ujrzał otwartą ranę, uświadomił sobie, że klacz pomknęła szalonym cwałem, w oczach zatańczyły mu setki świateł i coś gwałtownie cisnęło nim o ziemię.

Był oszołomiony i słaby, lecz niezwłocznie, choć z trudem, dźwignął się na nogi, bo poderwały go wrzaski przechodniów, którzy pierzchali na wszystkie strony i wołali na innych, żeby uciekali z drogi. Zdał sobie sprawę, że mija go pędem potok ludzki, a gdy oprzytomniał i podniósł głowę, zobaczył kabriolet, mknący z przerażającą szybkością tuż przy chodniku. Usłyszał głośny krzyk, ciężki odgłos upadku, brzęk tłuczonego szkła, a potem tłum skupił się w pewnej odległości i Nicholas nic już nie zobaczył ani nie usłyszał.

Ogólna uwaga została teraz skierowana na człowieka w kabriolecie, Nicholasem więc nikt się nie zajmował. Słusznie sądząc, że w tego rodzaju okolicznościach ściganie przeciwnika byłoby szaleństwem, młodzieniec skręcił w pierwszą przecznicę, chcąc poszukać najbliższego postoju dorożek. Po chwili stwierdził, że zatacza się jak pijany i po raz pierwszy zauważył strumień krwi, który spływał mu po twarzy i piersiach.

ROZDZIAŁ XXXIII 

który opisuje, w jaki sposób pan Ralf Nickleby szybko i niespodziewanie został uwolniony od wszelkich obowiązków rodzinnych

Newman Noggs nie mógł opanować niepokoju i wrócił do domu znacznie wcześniej, niż zamierzał. Siedział teraz ze Smike’em przed kominkiem, bacznie nasłuchując odgłosu kroków na schodach i każdego, najsłabszego bodaj dźwięku, jaki rozlegał się w domu i mógł zapowiadać powrót Nicholasa. Czas mijał; była już głęboka noc. Nicholas obiecał wrócić za godzinę, a jego opóźnienie zaczynało budzić w sercach dwu przyjaciół trwogę, o której aż nadto wyraźnie świadczyły żałosne spojrzenia, jakie po każdym nowym zawodzie wymieniali w milczeniu.

Wreszcie usłyszeli zajeżdżającą przed dom dorożkę. Newman wybiegł, aby poświecić na schodach, kiedy zaś ujrzał Nicholasa, w stanie opisanym w końcu poprzedniego rozdziału, z trwogi i zdumienia stanął jak wryty.

— Nic się nie stało — powiedział Nicholas ciągnąc go gwałtem do pokoju. — Całemu nieszczęściu zaradzi miska wody. Nie stało się nic złego!

— Nie stało się nic złego! — powtórzył Newman, śpiesznie przesuwając dłońmi po plecach i ramionach Nicholasa, jak gdyby chciał sprawdzić, czy nie połamano mu kości. — Gdzie byłeś? Co robiłeś?

— Wiem wszystko — przerwał mu Nicholas. — Część usłyszałem, reszty się domyśliłem. Nim jednak zmyję choćby najmniejszą plamkę krwi, muszę od ciebie usłyszeć całą prawdę. Widzisz, że jestem spokojny. Powziąłem postanowienie. Możesz mówić swobodnie, drogi przyjacielu, bo nie ma już celu łagodzenie lub ukrywanie czegokolwiek. Nic już dziś nie pomoże panu Ralfowi Nickleby.

— Ubranie rozdarte w kilku miejscach, kulejesz. Coś ci na pewno dolega — mówił Newman. — Trzeba cię najprzód opatrzyć.

— Nie mam ran godnych opatrunku — odparł młodzieniec. — Jestem trochę obolały i zdrętwiały, ale to minie niebawem. Słuchaj! Gdybym nawet miał pogruchotane obie ręce i nogi, lecz zachował przy tym zdrowe zmysły, i wtedy również nie pozwoliłbym założyć sobie bandaży, póki nie powiedziałbyś tego, czego dowiedzieć się mam chyba prawo. Słuchaj! — ciągnął ściskając dłoń przyjaciela. — Wspominałeś mi niegdyś, że sam miałeś siostrę, która umarła, nim spadły na ciebie te wszystkie nieszczęścia. No, pomyśl o niej teraz i mów, mów, mój drogi!

— Tak, tak, powiem! — zawołał Newman. — Powiem ci całą prawdę.

Zaczął opowiadać, a Nicholas od czasu do czasu kiwał głową, jak gdyby potwierdzał znane mu już szczegóły, przez cały czas jednak siedział z wzrokiem utkwionym w ogień i nie obejrzał się ani razu.

Ukończywszy opowieść gospodarz zażądał stanowczo, aby jego młody przyjaciel ściągnął surdut i pozwolił należycie opatrzyć swe obrażenia, choćby nawet były one zupełnie nieszkodliwe. Nicholas wzbraniał się, lecz wreszcie ustąpił i w czasie gdy liczne i wielkie sińce na jego ramionach i plecach nacierano octem z oliwą oraz innymi doskonałymi lekami, pozbieranymi przez Noggsa u rozmaitych sąsiadów, młodzian zdawał sprawę, w jakich okolicznościach zdobył te guzy. Słowa jego silnie widać działały na bujną wyobraźnię Newmana, kiedy bowiem Nicholas przystąpił do opisu najgwałtowniejszej sceny, opiekun jego zaczął trzeć tak mocno, że młodzieniec odczuwał dotkliwy ból, do którego wszakże nie przyznałby się za nic na świecie, gdyż widział jasno, jak na dłoni, że pielęgniarz zapomniał o swym prawdziwym pacjencie i operuje w tej chwili sir Mulberry’ego Hawka.

Kiedy skończyła się ta męka, uzgodniono, iż nazajutrz rano, gdy Nicholas będzie zajęty innymi sprawami, Newman przygotuje wszystko do niezwłocznej przeprowadzki pani Nickleby z jej dotychczasowego mieszkania, dokąd najpierw wyśle pannę La Creevy, która zaniesie owej damie niezwykłe nowiny. Potem Nicholas otulił się płaszczem Smike’a i poszedł wraz z nim do gospody, w której mieli nocować; skreśliwszy tam parę linijek do pana Ralfa (doręczenie tego listu miał powierzyć nazajutrz Newmanowi) udał się na tak bardzo potrzebny mu spoczynek.

Powiadają, że pijany może stoczyć się w przepaść, a odzyskawszy świadomość nie odczuwać żadnych poważniejszych dolegliwości. Stosuje się to zapewne i do obrażeń odniesionych w stanie podniecenia innego rodzaju, nazajutrz bowiem, kiedy zegar wybił siódmą, Nicholas zbudził się lekko wprawdzie obolały, lecz bez trudności wyskoczył z łóżka i wkrótce był tak rześki, jakby nie spotkało go nic złego.

Przede wszystkim zajrzał do pokoju Smike’a i powiedział chłopcu, że pan Noggs niedługo po niego wstąpi, a potem wyszedł na ulicę i zawoławszy dorożkę kazał woźnicy jechać do pani Wititterly pod adres uzyskany wczoraj od Newmana.

Kiedy przybyli na Cadogan Place, brakowało kwadransa do ósmej i Nicholas obawiał się, że cały dom może spać o tak wczesnej porze; niebawem jednak uspokoił go widok kobiety zajętej szorowaniem schodków ganku. Służąca owa skierowała go do Alfonsa o wątpliwym imieniu, który musiał wstać przed chwilą, bo miał zwichrzone włosy i rozgrzane, błyszczące policzki.

Ów młody dżentelmen poinformował Nicholasa, że panna Nickleby zażywa porannej przechadzki w pobliskim ogrodzie. Na pytanie, czy mógłby pójść tam i poprosić tę młodą damę, lokajczyk odpowiedział z pełną zwątpienia miną, że raczej nie, ale zachęcony jednoszylingową monetą znacznie pogodniej oświadczył, że raczej tak.

— Powiedz pannie Nickleby, że brat chce się z nią niezwłocznie widzieć — powiedział młodzieniec.

Metalowe guziki zniknęły z niezwyczajnym dla nich pośpiechem, a Nicholas zaczął spacerować po pokoju, wzburzony i rozgorączkowany, bo każda minuta zwłoki była dlań wprost nie do wytrzymania. Niebawem jednak usłyszał dobrze mu znane, lekkie kroki, a nim zdążył skoczyć na spotkanie Kate, siostra rzuciła mu się na szyję i wybuchnęła płaczem.

— Moja kochana, najmilsza — mówił ściskając dziewczynę — jakaś ty blada!

— Byłam tu bardzo nieszczęśliwa, braciszku! — szlochała biedna Kate. — Bardzo, bardzo nieszczęśliwa! Nie zostawiaj mnie tutaj, nie zostawiaj, bo mi serce pęknie!

— Nie zostawię cię, Kate — wybuchnął Nicholas, który tuląc siostrę do serca nie mógł opanować wzruszenia. — Nie zostawię cię nigdy i nigdzie! Ach, wierzaj, że chciałem jak najlepiej! Wierzaj, że przyczyną naszego rozstania była moja obawa, iż będąc przy tobie sprowadzę nowe nieszczęścia na twą biedną głowę. Wierzaj, że to rozstanie było dla mnie niemniej bolesnym przejściem niż dla ciebie, że jeśli postąpiłem niesłusznie, to bez mojej winy, że było to wynikiem nieznajomości życia i świata. Powiedz mi, że w to wszystko wierzysz?

— Po cóż miałabym mówić o tym, o czym obydwoje wiemy aż nadto dobrze — odparła siostra uspokajającym tonem. — Nicholasie, kochany Nicholasie, jak możesz o tym wątpić?

— Świadomość tego, co przeszłaś, jest dla mnie bolesnym wyrzutem — mówił brat. — Jakże przykro mi widzieć cię tak zmienioną, choć zawsze tak samo dobrą i łagodną. Wielki Boże! — zawołał nagle podnosząc głos i zaciskając gniewnie pięści. — Gdy patrzę na ciebie, znowu krew się we mnie burzy! Musisz niezwłocznie opuścić ten dom. Nie spędziłabyś tutaj ubiegłej nocy, gdybym nie dowiedział się o wszystkim zbyt późno. Z kim mogę się rozmówić?

Ostatnie pytanie było zupełnie na czasie, bo w tej właśnie chwili wszedł do pokoju pan Wititterly i Kate przedstawiła mu brata, który natychmiast wyłuszczył swój ostateczny i nieodwołalny zamiar.

— Pierwszy kwartał nie dobiegł jeszcze połowy — odrzekł pan Wititterly z powagą obrońcy słusznej sprawy. — Wobec tego...

— Wobec tego — przerwał Nicholas — trzeba zrezygnować z kwartalnego wynagrodzenia. Sądzę, że zechce pan wybaczyć ten niezwykły pośpiech, lecz pewne okoliczności zmuszają mnie do niezwłocznego zabrania stąd siostry i nie mam ni chwili do stracenia. Po rzeczy jej, jeśli pan pozwoli, przyślę w ciągu dnia dzisiejszego.

Pan Wititterly skłonił się sztywno, lecz nie wyraził zastrzeżeń przeciw natychmiastowemu wyjazdowi damy do towarzystwa, co, prawdę rzekłszy, było mu raczej na rękę, ponieważ sir Tumley Snuffim wyraził był opinię, że obecność Kate nie wpływa dodatnio na stan zdrowia pani domu.

— Jeżeli zaś mowa o drobnej sumce należnego wynagrodzenia — powiedział pan Wititterly — to... — w tym miejscu przerwał mu gwałtowny atak kaszlu — ...to... będę ją dłużny pannie Nickleby.

Wypada tu wspomnieć, że pan Wititterly przywykł do różnych drobnych długów, z których spłatą bynajmniej się nie kwapił. Każdy z nas ma swe miłe słabostki, a tak właśnie wyglądała słabostka pana Wititterly.

— Jak pan sobie życzy — powiedział Nicholas i przeprosiwszy jeszcze raz za tak nagłe rozstanie, śpiesznie powiódł Kate do dorożki i kazał woźnicy jak najszybciej jechać do City.

Zgodnie z tym poleceniem pojechali do City z całą szybkością, na jaką zdobyć się może dorożka, a ponieważ tak się złożyło, że konie mieszkały przy Whitechapel i tam jadały śniadanie, o ile je w ogóle jadały, podróż odbyli szybciej, niż można się było spodziewać.

Nicholas wysłał Kate na górę, sam zaś zaczekał parę minut, obawiając się, że jego niespodziewane przybycie może przerazić matkę, a gdy grunt został przygotowany, syn powitał panią Nickleby z należnym jej szacunkiem i czułością. Newman nie próżnował dotychczas, przed domem bowiem stał niewielki wózek, na który ładowano już rzeczy.

Ale pani Nickleby nie należała do osób, które można nagle o czymś zawiadomić, albo raczej, które mogą pojąć szybko coś szczególnie drażliwego lub ważnego. Jakkolwiek więc mała panna La Creevy przygotowywała ją już przez okrągłą godzinę, obecnie zaś zarówno Nicholas, jak i jego siostra zasypywali matkę najbardziej przejrzystymi wyjaśnieniami, zacna dama była wciąż w stanie oszołomienia oraz zdumienia i w żaden sposób nie można jej było wytłumaczyć, dlaczego trzeba działać z tak niezwykłym pośpiechem.

— Czemu, mój kochany Nicholasie, nie zapytasz stryja, o co mu właściwie chodziło? — pytała pani Nickleby.

— Ależ, droga mamo! — odparł Nicholas. — Minął już czas rozmów. Można podjąć tylko jeden jedyny krok, to jest odepchnąć stryja z całym wstrętem i pogardą, na jakie zasługuje. Po przejrzeniu jego niecnych machinacji twój własny honor i dobre imię nakazują, żebyś ani przez jedną godzinę dłużej nie korzystała z jego łask i uprzejmości, nawet z tego przytułku w gołych ścianach.

— Tak, tak, doprawdy — mówiła pani Nickleby płacząc gorzko — to brutal, to potwór, a te ściany są istotnie bardzo gołe i na domiar złego wymagają malowania. A ten sufit kazałam właśnie wybielić za całe osiemnaście pensów! Cóż to za smutne wydarzenie, bo przecież pieniądze poszły po prostu do kieszeni twojego stryja. Nigdy nie uwierzyłabym w coś podobnego, nigdy!

— Ani ja, ani nikt na świecie — powiedział Nicholas.

— Boże Wszechmogący! — zawołała pani Nickleby. — Pomyśleć tylko, że to właśnie sir Mulberry Hawk musiał okazać się takim rozpustnym łotrem, jak twierdzi panna La Creevy, i to właśnie wówczas, kiedy ja gratulowałam sobie codziennie, że nasza kochana Kate ma takiego konkurenta, i wciąż myślałam, jakby to było dobrze dla nas wszystkich, gdyby on wszedł do rodziny i użył swych wpływów, żeby zapewnić ci, kochany Nicholasie, jakąś dobrze płatną rządową posadę. Wiem, że przy dworze są bardzo dobre posady, bo znajomy jednej z naszych znajomych (panny Cropley z Exeter, pamiętasz ją chyba, moja kochana Kate) miał takie właśnie stanowisko i wiem na pewno, że głównym jego obowiązkiem było noszenie jedwabnych pończoch i staroświeckiej peruki z harbajtlem, zupełnie podobnym do czarnego futerału na zegarek. I pomyśleć tylko, że wszystko musiało się tak skończyć! Ach, Boże, Boże! To chyba dość, żeby umrzeć!

Takimi pełnymi bólu słowami i żałosnym płaczem pani Nickleby dawała wyraz przepełniającej ją goryczy.

Ponieważ Nicholas i jego siostra musieli doglądać w tej chwili ładowania nielicznych mebli, panna La Creevy zajęła się pocieszaniem zbolałej matrony i tłumaczyła jej nader łagodnie, że powinna zdobyć się na wysiłek i odzyskać pogodę ducha.

— Ach, pozwolę sobie zauważyć, panno La Creevy — odparła pani Nickleby z rozdrażnieniem zupełnie zrozumiałym w tak przykrych okolicznościach — że bardzo łatwo mówić komuś, aby odzyskał pogodę ducha. Gdyby jednak miała pani ostatnio tyle co ja okazji do odzyskiwania pogody ducha... A zresztą — ciągnęła zacna dama, zmieniając nagle temat rozważań — proszę pomyśleć o panu Pyke i panu Pluck, dwu najdoskonalszych pod słońcem dżentelmenach. Cóż mam im powiedzieć? Cóż mogę im powiedzieć? Widzi pani, jeżeli powiem im: „Mówiono mi, iż przyjaciel panów, sir Mulberry Hawk, jest skończonym łajdakiem”, to oni mnie wyśmieją.

— Ręczę, mamo, że nie będą nas więcej wyśmiewać — przerwał Nicholas zbliżając się do dam. — Chodźmy! Dorożka czeka przed domem. Do poniedziałku przynajmniej wracamy na dawne mieszkanie.

— Gdzie przygotowane jest wszystko, nie wyłączając serdecznego powitania — dodała panna La Creevy. — Czas już, żebym zeszła z panią na dół.

Nie tak łatwo było jednak wyprowadzić panią Nickleby, która najprzód ùparła się pójść na górę i sprawdzić, czy nic nie pozostawiono, później zaś pójść na dół i sprawdzić, czy wszystko zabrano; kiedy sadowiono ją wreszcie w dorożce, miała wizję zapomnianego na kuchennej płycie dzbanka do kawy, kiedy zaś zamykano ją w owym pojeździe, z rozpaczą przypomniała sobie o zielonym parasolu stojącym za jakimiś niewiadomymi drzwiami. W końcu doprowadzony do ostateczności Nicholas kazał woźnicy ruszać, a skutkiem niespodziewanego i gwałtownego szarpnięcia pani Nickleby zgubiła w słomie szylinga, które to szczęśliwe wydarzenie ograniczyło zainteresowania zacnej damy do wnętrza pojazdu i nie pozwoliło jej przypominać sobie o innych rzeczach, aż do chwili, gdy było już na to za późno.

Nicholas dopilnował załadowania całego bagażu, odprawił służącą, starannie zamknął na klucz drzwi domu, a potem wskoczył do odkrytej dorożki i pojechał na małą uliczkę w pobliżu Golden Square, przy której wyznaczył Noggsowi spotkanie. Wszystko zaś uczynił tak szybko, że około pół do dziesiątej był już na umówionym miejscu.

— Oto list do Ralfa, a oto klucz — powiedział przyjacielowi. — Kiedy przyjdziesz do mnie dziś wieczorem, ani słówka o wydarzeniach ubiegłej nocy. Zła nowina wędruje szybko; i tak dowiedzą się jej dość wcześnie. Nie słyszałeś, czy poważnie ranny?

Newman potrząsnął głową.

— Postaram się niezwłocznie to zbadać — rzekł Nicholas.

— Lepiej odpocząłbyś trochę — powiedział Newman. — Masz gorączkę i jesteś chory.

Młodzieniec lekceważąco machnął ręką i ukrywając ból, który odczuwał teraz, gdy minęło podniecenie, spiesznie pożegnał się z Noggsem i odszedł.

Newman oddalony był zaledwie o trzy minuty od Golden Square, lecz w ciągu tych trzech minut co najmniej dwadzieścia razy wyjmował list ze swego cylindra i wkładał go tam z powrotem. Podziwiał najprzód jego wierzch, potem spód, potem wszystkie boki, a wreszcie adres i pieczęć. Następnie niósł go przez chwilę w wyciągniętej ręce, jak gdyby pragnął objąć całość jednym, pełnym uwielbienia spojrzeniem, a później, zachwycony swą misją, radośnie zacierał dłonie.

Gdy znalazł się w swej klitce, powiesił cylinder na kołku, położył list i klucz na pulpicie i niecierpliwie oczekiwał przybycia pana Ralfa Nickleby. Po kilku minutach rozległo się na schodach tak dobrze znane skrzypienie butów i wnet zadźwięczał dzwonek.

— Przyszła poczta?

— Nie.

— Nie ma innych listów?

— Jeden.

Newman spojrzał badawczo na chlebodawcę i położył kopertę na jego biurku.

— A to co takiego? — spytał pan Ralf biorąc klucz do ręki.

— Jakiś chłopiec przyniósł z listem przed niespełna kwadransem.

Pan Ralf rzucił okiem na adres, rozdarł kopertę i przeczytał co następuje:

Poznałem cię wreszcie! Żadne gorzkie wyrzuty, jakimi mógłbym cię obsypać, nie pomieszczą w sobie tysięcznej części hańby i wstydu, jaki wiadomość ta musi wzbudzić nawet w twoim sercu. Wdowa po twoim bracie i jej osierocone dziecko odtrącają prźytułek pod twoim dachem, ciebie zaś wypierają się z obrzydzeniem i pogardą.

Rodzina wyrzeka się ciebie, gdyż jedyną jej hańbą są więzy krwi, które każą jej nosić to samo co ty nazwisko. Jesteś starym, bliskim grobu człowiekiem; pozostawiam cię więc w spokoju. Niech wszystkie wspomnienia niecnego żywota żrą twe obłudne serce i rzucą cień na twoje śmiertelne łoże.

Pan Ralf dwukrotnie przeczytał ów list, a potem zmarszczywszy czoło zadumał się głęboko. Kartka papieru wysunęła się z jego drżącej dłoni i spadła na podłogę, lecz pan Ralf zaciskał palce, jak gdyby trzymał ją jeszcze.

Nagle zerwał się z fotela, podniósł list, zmiął go i wepchnął do kieszeni, a potem zwrócił się z wściekłością w stronę Newmana Noggsa, chcąc go zapewne spytać, czemu się nie wynosi. Ale Newman, stojąc sztywno tyłem do chlebodawcy, wodził poczerniałym ogryzkiem starego, spisanego pióra po cyfrach przylepionej do ściany tablicy procentów i wydawał się całkowicie obojętny na wszystko, co się wokół działo.

ROZDZIAŁ XXXIV 

w którym pana Ralfa Nickleby odwiedzają osoby dobrze już czytelnikowi znane

— Diabelnie długo kazałeś mi pan dzwonić w ten przeklęty, stary, pęknięty garnek. Przecież na każdy taki dźwięk zdrowy chłop może dostać konwulsji, jak Boga kocham! A niech to diabli! — mówił pan Mantalini do Newmana Noggsa, wycierając buty o słomiankę pana Ralfa Nickleby.

— Słyszałem tylko jeden dzwonek — odparł Newman.

— Jesteś pan wobec tego straszliwie i haniebnie głuchy — rzekł pan Mantalini. — Głuchy jak piekielny pień.

Wcisnął się już na korytarz i zmierzał w stronę gabinetu pana Ralfa, lecz Newman zastąpił drogę bezceremonialnemu klientowi i tłumacząc, że pan Nickleby nie lubi, by mu przeszkadzano, zapytał, czy sprawa jest istotnie pilna.

— Tak, to piekielnie niezwykła sprawa — powiedział pan Mantalini. — Chodzi o przetopienie paru świstków brudnego papieru na świecącą, brzęczącą i dźwięczącą piekielną monetę.

Newman wydał znaczący pomruk i przyjąwszy podaną przez pana Mantalini kartę wizytową pokuśtykał do gabinetu chlebodawcy. Kiedy wsunął głowę przez uchylone drzwi, zobaczył, że pan Ralf siedzi wciąż w tej samej pełnej zadumy pozie, którą przyjął po otrzymaniu listu bratanka, i że zapewne znowu czyta ów list, trzyma bowiem w ręku rozłożoną ćwiartkę papieru. Lecz widok ten trwał krótko, bo lichwiarz szybko odwrócił się i zapytał o przyczynę wtargnięcia.

Nim Newman zdążył ją wyjaśnić, przyczyna sama wkroczyła do pokoju i nad wyraz wylewnie ściskając szorstkie dłonie gospodarza poczęła zapewniać, że nigdy w życiu nie widziała jeszcze, by wyglądał tak doskonale.

— Pańska piekielna twarz kwitnie po prostu — mówił pan Mantalini i siadając bez zaproszenia, poprawił czuprynę i faworyty. — Jak Boga kocham!... Wygląda pan młodzieńczo i promiennie.

— Jesteśmy sami — odparł gospodarz zgryźliwie. — Czego pan chce ode mnie?

— Dobre sobie! — roześmiał się szeroko pan Mantalini. — Czego chcę? Cha, cha, cha! Dobre sobie, doprawdy! Czego ja chcę? Cha, cha, cha! Niech to diabli!

— Czego pan chce, człowieku? — zapytał pan Ralf sucho.

— Przeklętego dyskonta — odparł z uśmiechem pan Mantalini i filuternie potrząsnął głową.

— Trudno dziś o pieniądze — rzekł pan Ralf.

— Pewnie, że diablo trudno, inaczej by mi ich nie brakowało — przerwał gość.

— Czasy są ciężkie i nie wiadomo właściwie, komu można ufać — ciągnął lichwiarz. — Nie chcę w tej chwili robić interesów... szczerze mówiąc, nie chcę... Ponieważ jednak jest pan moim dawnym znajomym... Ile pan ma weksli?

— Dwa — odparł Mantalini.

— Jaka suma?

— Diabelnie drobna... Siedemdziesiąt pięć.

— A terminy?

— Dwa i cztery miesiące.

— Załatwię do dla pana... uważa pan, tylko dla pana, bo wielu innym bym odmówił... Za... dwadzieścia pięć funtów — dodał pan Ralf z namysłem.

— A niech to diabli! — zawołał klient, któremu na tak korzystną propozycję twarz bardzo się wydłużyła.

— O co chodzi? I tak pozostanie panu pięćdziesiąt — odparł pan Ralf. — Ileż chciałby pan dostać? — Zobaczę jeszcze nazwiska.

— Piekielnie pan twardy, Nickleby — próbował opierać się pan Mantalini.

Zobaczę jeszcze nazwiska — powtórzył lichwiarz sięgając niecierpliwie po weksle. — No, nie są zupełnie pewne, ale dość bezpieczne. Czy zgadza się pan na warunki i bierze pieniądze? Mnie wcale na tym nie zależy. Wolałbym, żeby się pan nie zgodził.

— Do diabła, Nickleby, czy nie możesz pan... — zaczął klient.

— Nie! — przerwał pan Ralf. — Nie mogę. Bierze pan pieniądze, i to zaraz? Nie zgadzam się na zwłokę ani na chodzenie do City i udawanie, że pertraktuje pan z kimś innym, kto nie istnieje i nigdy nie istniał. Robimy interes albo nie robimy.

W tej chwili pan Ralf odsunął jakieś papiery i niby niechcący brzęknął niedbale kasetką na pieniądze. Było to zbyt wiele dla pana Mantalini, który zdecydował się w chwili, gdy dźwięk ów dobiegł jego uszu, wobec czego gospodarz wyliczył gotówkę na stół.

Zaledwie to uczynił i nim klient schował wszystkie mofiety, rozległ się dźwięk dzwonka i Newman wprowadził do gabinetu nie kogo innego, tylko samą Madame Mantalini. Na jej widok pan Mantalini bardzo się zmieszał i z niezwykłą szybkością zagarnął do kieszeni resztę pieniędzy.

— Ach, ty tutaj! — powiedziała Madame kiwając głową.

— Tak, moje życie, tak duszko, jestem tutaj — odparł małżonek upuszczając na kolana zabłąkany suweren i bawiąc się nim jak kot myszką. — Jestem tutaj, radości mej duszy, jestem w miejscu, gdzie pieniążki leżą po prostu na ziemi, i zbieram właśnie przeklęte złoto i srebro.

— Wstyd mi za ciebie — powiedziała Madame Mantalini z oburzeniem

— Wstyd ci?... Za mnie, moja najmilsza? — zdumiał się małżonek — Kochanie wie doskonale, że mówi diabelnie słodkie słówka, lecz zarazem i przeklęte bzdury. Kochanie wie, że nie wstyd jej za swego słodkiego chłopczyka.

Bez względu na to, jaki splot wydarzeń doprowadził do takich skutków, widać było jasno, że „słodki chłopczyk” przecenił tym razem uczucia swojej pani, gdyż Madame Mantalini odpowiedziała mu tylko pogardliwym spojrzeniem i zwracając się do pana Ralfa poprosiła, by zechciał wybaczyć najście, które, jak się wyraziła, „należy przypisać jedynie fatalnemu sprawowaniu się i karygodnym wybrykom pana Mantalini”.

— Moim, o słodyczy ananasowego soku?

— Tak, twoim — odrzekła małżonka. — Nie pozwolę dłużej na coś podobnego. Nie zgodzę się, by wybryki i marnotrawstwo jakiegokolwiek mężczyzny doprowadzały mnie do ruiny. Wzywam pana Nickleby na świadka mojej decyzji, zamierzam bowiem zastosować wobec ciebie pewne środki.

— Bardzo panią proszę, by nie wzywała mnie na świadka czegokolwiek — rzekł pan Ralf. — Ustalcie państwo wszystko między sobą... Tak między sobą...

— Muszę jednak prosić — powiedziała Madame Mantalini — by zechciał pan wysłuchać moich słów, kiedy będę zawiadamiać męża o tym, co jest moim nieodwołalnym postanowieniem. Nieodwołalnym postanowieniem, mój panie! — powtórzyła, przeszywając małżonka gniewnym spojrzeniem.

— Czemu ona nazywa mnie „panem”?... — zawołał Mantalini. — Mnie, który kocha ją z tak szatańskim ogniem... ona, która spowiła mnie splotem swych czarów niby czysty, anielski grzechotnik?... Cóż to za cios dla moich uczuć! Do jak piekielnego przywiedzie mnie ona stanu?

— Nie mów nic o swoich uczuciach, mój panie, jeżeli nie szanujesz moich — ucięła Madame siadając i odwracając się tyłem do męża.

— Ja nie szanuję twoich uczuć, duszko? — wykrzyknął pan Mantalini.

— Nie — odparła małżonka.

I nadal, pomimo licznych zabiegów pana Mantalini, Madame Mantalini wciąż powtarzała „nie”, i to z tak oczywistym i upartym gniewem, że pan Mantalini po prostu zbaraniał.

— Jego wybryki, panie Nickleby — mówiła zwracając się do pana Ralfa, który z rękoma splecionymi za plecami rozsiadł się w fotelu i spoglądał na miłą parę z uśmiechem najwyższej i niepohamowanej wzgardy — jego wybryki przechodzą wszelkie granice.

— Nigdy bym tego nie przypuszczał — odrzekł sarkastycznie lichwiarz.

— A jednak, zapewniam pana, panie Nickleby, że tak jest istotnie — mówiła pani Mantalini. Takie już moje szczęście! Żyję wśród ustawicznych obaw i ustawicznych trudności. Ale nie to jest najgorsze — ciągnęła ocierając oczy. — Dzisiaj rano zabrał z mojego biurka pewne wartościowe papiery, a uczynił to nie pytając mnie o pozwolenie.

Pan Mantalini jęknął słabo i zapiął kieszeń.

— Od czasu naszych ostatnich niepowodzeń — podjęła Madame — jestem zmuszona płacić pannie Knag poważne sumy za prowadzenie przedsiębiorstwa pod jej firmą i nie mogę pozwolić sobie na tolerowanie marnotrawstwa pana Mantalini. Ponieważ nie miałam wątpliwości, panie Nickleby, że przyjdzie on prosto tutaj, by zamienić na gotowiznę papiery, o których wspomniałam, gdy nieraz pan nam już pomagał w interesach tego rodzaju, pragnę zaznajomić pana z decyzją, do której powzięcia zmusiło mnie zachowanie męża.

Pan Mantalini raz jeszcze jęknął za kapeluszem małżonki i wsadziwszy suwerena w jedno oko mrugnął do pana Ralfa drugim, kiedy zaś zręcznie wykonał ową sztuczkę, wrzucił monetę do kieszeni i znowu jęknął z jeszcze większą skruchą.

— Postanowiłam zatem — ciągnęła Madame Mantalini, podczas gdy twarz pana Ralfa zaczęła zdradzać objawy zniecierpliwienia — postanowiłam go spensjonować.

— Co postanowiłaś, kochanie? — spytał małżonek, który, jak się zdaje, nie zrozumiał ostatniego słowa.

— Wyznaczyć mu stałą pensję — podjęła Madame Mantalini spoglądając na pana Ralfa i przezornie unikając wzroku męża, którego rozliczne wdzięki mogłyby zachwiać stałością jej postanowienia. — I twierdzę, że jeżeli na swe ubranie i drobne wydatki dostanie sto dwadzieścia funtów rocznie, będzie się mógł uważać za wybrańca losu.

Pan Mantalini nader taktownie czekał, by usłyszeć proponowaną sumę, kiedy jednak zabrzmiała w jego uszach, rzucił na podłogę cylinder i laskę i wyciągnąwszy z kieszeni chustkę do nosa, dał wyraz rozpaczy żałosnym zawodzeniem.

— Niechże to diabli! — zawołał wreszcie i wystawiając nerwy małżonki na ciężką próbę zerwał się nagle z krzesła i równie nagle padł na nie z powrotem. — Ach, nie! To szatański, straszny sen! To nie rzeczywistość! Nie!

Uspokoiwszy się tymi słowy, zamknął oczy i spokojnie czekał chwili przebudzenia.

— Bardzo rozumne postanowienie — rzekł pan Ralf z ironicznym uśmiechem — jeżeli oczywiście małżonek wytrwa, w co zresztą nie śmiem wątpić.

— Niechże to diabli! — wykrzyknął Mantalini otwierając oczy na dźwięk głosu gospodarza. — To straszna rzeczywistość! Moje kochanie siedzi tu przede mną. Oto wdzięczny zarys jej postaci. Tak! Nic nie da się z nim porównać. Nie ma mowy o pomyłce! Dwie hrabiny w ogóle nie miały zarysu, a zarys bogatej wdowy był bardzo lichym zarysem. Czemuż moje kochanie jest tak straszliwie piękne, że nawet teraz nie mogę się na nią gniewać?

— Sam doprowadziłeś do tego, Alfredzie — powiedziała Madame Mantalini tonem wymówki, lecz wymówki znacznie już łagodniejszej.