Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa wspaniała powieść historyczna
autorki bestsellerów Charlotte Roth,
osadzona w międzywojennym Sopocie.
Kipi tu radość życia i panuje beztroski nastrój lata. Czworo przyjaciół: Lore, Gundi, Julius i Erik zabawiają turystów skocznymi rytmami i chwytliwymi melodiami, marząc o wielkiej karierze muzycznej. Wkrótce rzeczywiście odnoszą sukces i mogą przemierzać morza na pokładzie luksusowego okrętu Wilhelm Gustloff.
Trudno im jednak zaakceptować to, że czasy bardzo się zmieniły. Gundi zakochuje się w śpiewaku Tadku, ale wtedy właśnie Hitler napada na Polskę i Tadek dołącza do ruchu oporu. Czy oznacza to koniec wielkiej miłości? Po latach młoda Wanda wyrusza na poszukiwanie tego, co zostało z ich marzeń.
„Życie od nowa” to porywająca i autentyczna, wzruszająca historia z głębokim wglądem w przeszłość.
Mainhattan Kurier
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 663
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Część pierwsza
Wanda
Berlin
Jesień 1963
Osiko, twoje liście lśnią biało w ciemności, Włosy mojej matki nigdy nie były białe.
Paul Celan, Osika [przeł. Ryszard Krynicki]
Stoły w stołówce przypominały Wandzie twarze – niektóre nowe i gładkie jak powierzchnia preszpanu, niektóre przywleczone skądś i obce, a niektóre stare i usiane bliznami.
Siedziały we trzy przy jednym z takich okaleczonych stołów. Helga Landschulze nie była stąd, Sigi Witthuhn studiowała już od roku, a Wanda zaczęła dopiero przed czterema tygodniami. Helga w czasie swojej przerwy obiadowej jeździła aż na uniwersytet położony w dzielnicy Dahlem, bo, jak twierdziła, musiała oszczędzać pieniądze przeznaczone na kanapki.
– Ile zarabia ktoś taki jak ja? Mniej niż ci makaroniarze w lodziarni. A ojciec żałuje mi każdego grama margaryny, którą smaruję sobie chleb.
Wanda podejrzewała, że w rzeczywistości Helga smaruje sobie grubo kanapki smalcem albo metką i połyka je w drodze na uniwersytet. Tam spotykała Wandę, która do stolika przynosiła pełną tacę wraz z deserem. Helga była zawsze głodna.
– To zostało we mnie ze złych czasów – powiedziała Wandzie. I dodała:
– Nie zrozumiesz tego, nie wiesz, co to głód.
Miała rację. Wanda nie znała takiego głodu, jaki dawał się we znaki Heldze, dlatego chętnie oddawała koleżance tacę z obiadem przysługującym jej jako studentce – grochówkę z kiełbasą i ryż na mleku z palonym masłem. I tak nie lubiła potraw nakładanych z blaszanych wiader. Pachniały nieprzyjemnie, pokrywał je kożuch i nie pobudzały apetytu.
Jedzenie – dla Wandy zaczynało się ono od zapachu, który w domu przy Alboinstraße wyczuwała już na klatce schodowej. Gęsie podroby w garnku, ostrożnie mieszane przez Matti, kapuśniak ze świeżo podsmażonym boczkiem, długi stół, przy którym siadały wszystkie, i białe talerze z niebieskim napisem – miały ich akurat sześć, przy czym szósty, używany tylko na Boże Narodzenie, miał nadtłuczony brzeg. Na kuchence zawsze stały garnki, w których coś się gotowało – galaretka z czarnego bzu albo rosół, a przed świętami kości szpikowe na karpia w galarecie. W ciepłym, wilgotnym od pary powietrzu spoglądały na nią cztery twarze. Była wyczerpana i cieszyła się z powrotu. Helga mogła sobie śmiało zjeść pokrytą kożuchem grochówkę, Wanda z radością czekała na domową kolację.
Sigi, córka lekarza, która studiowała na trzecim semestrze i wzięła Wandę pod swoje skrzydła, wydawała się w ogóle nie mieć pojęcia, czym jest głód. W swetrze białym jak mleko sprawiała wrażenie kościstej. Wzięła do ust łyżkę zupy, po czym ze wstrętem odsunęła tacę w stronę Helgi.
– Moją też może pani wziąć, jeśli smakuje pani coś takiego. To wstyd, że niemieckim studentom serwuje się taką breję, ale nasi przedstawiciele w radzie studenckiej wolą odgrzebywać stare brudy, niż zatroszczyć się o najprostsze potrzeby.
– Ktoś taki jak ja nie może sobie pozwolić na grymaszenie – stwierdziła Helga, przyciągając ku sobie tacę, po czym łapczywie połykała zupę. – U nas je się to, co postawią na stole, albo w brzuchu burczy.
– Nie wygląda na to, by często burczało pani w brzuchu – zauważyła Sigi. Zignorowała nienawistne spojrzenie Helgi i zapaliła papierosa.
Trudno było siedzieć razem przy stole, nie miały ze sobą nic wspólnego z wyjątkiem faktu, że obie przyjaźniły się z Wandą. Chociaż Helga uważała, że Wanda jest nielojalna, skoro nazywa Sigi przyjaciółką. Córkę lekarza znała przecież dopiero od czterech tygodni, a swoją prawdziwą przyjaciółkę, Helgę, niemal całe życie. Ale taka już była Wanda. Lubiła ludzi i wszędzie znajdowała przyjaciół. „Twoja matka była w młodości taka sama”, mówiła ciotka Lore. „Wystarczyło, że na kogoś spojrzała, a już każdy ją uwielbiał”.
Matka Wandy, nazywana przez Wandę i jej siostry nie Mutti, mamą, lecz Matti, rzadko wychodziła z domu, nie miała więc wielu okazji do nawiązywania znajomości, ale za to wszyscy przyjaciele Wandy ją uwielbiali. Wystarczyło, że na nich spojrzała. „Twoja Matti to prawdziwy skarb” – mawiała Helga, która często pojawiała się w mieszkaniu przy Alboinstraße. „Nawet nie wiesz, jakie masz szczęście”.
Helga często to powtarzała – że Wanda nie wie nawet, jakie ma szczęście, bo jej matka to skarb, poza tym ciotka Lore „również jest bardzo miła”, bo nie ma ojca, który przepija państwową zapomogę i bije, ani wiecznie faworyzowanego brata, tylko dwie skromne siostry, bo może studiować, zamiast stać w zatęchłych oparach pralni, aż nogi wchodzą w tyłek, i bo każdy ją lubi, choć nie stara się nawet w połowie tak bardzo jak Helga.
Owszem, myślała Wanda, kiedy Helga tak mówiła, owszem, wiem, jakie mam szczęście, czuję to każdego dnia, gdy się budzę i słyszę, jak Matti gotuje w kuchni herbatę z dzikiej róży i nuci przy tym cicho, niemal bezgłośnie. Ale czuję również, że czegoś mi brakuje. Byłam dobra w szkole, nauczyciele doradzali mi studia, ale gdy dyrektor zapytał mnie, czym chciałabym się zajmować, nie przyszła mi do głowy żadna odpowiedź.
„Czymś związanym z muzyką”, wymruczała i zawstydziła się, bo nie grała nawet na flecie i nie pochodziła z rodziny muzyków. W mieszkaniu przy Alboinstraße był, co prawda, instrument, ale nikt go nie używał. Matti i ciotka Lore nie ceniły muzyki, lecz w przeciwieństwie do rodziców Helgi, którzy jej ulubione piosenki nazywali „muzyką czarnuchów” i „chorym wyciem”, nigdy nie zabraniały Wandzie słuchać radia. Wręcz przeciwnie. Zaoszczędziły nawet, żeby w domu towarowym Held wpłacić zaliczkę na adapter, i co piątek, gdy ciotka Lore przynosiła do domu żółtą kopertę z wypłatą, najpierw odliczały pieniądze na spłatę raty. Nie spytały nigdy Wandy, czy ta chciałaby mieć adapter, widziały po prostu, co się z nią dzieje, gdy słucha muzyki.
Ona sama nie pojmowała, co to dokładnie jest, ale pojawiało się przy niemal każdym utworze, nawet przy koncertach orkiestry dętej Armii Zbawienia i banalnych szlagierach Connie Francis. Jej ciało jakby się wtedy elektryzowało, każde ścięgno napinało, każdy por otwierał, by chłonąć dźwięki. Przy piosenkach Beatlesów miała wrażenie, że cała drży, a przy śpiewie Édith Piaf, która zmarła tego roku tak młodo, Wanda dostawała zawrotów głowy, bo do tego stopnia poruszała ją muzyka.
Padam, padam, padam.
Dziki smutek, który tańczył aż do upadłego.
Wanda nie znała się ani na jednym, ani na drugim, ani na tańcu, ani na smutku, a już najmniej na samej muzyce. Postanowiła zatem studiować język niemiecki i historię i zostać nauczycielką. Bo do czego innego mogły służyć studia? Rodzina Wandy znała co najwyżej garstkę osób, które je skończyły – ich lokalnego pastora, domowego lekarza oraz nauczycieli, którzy uczyli Ari, Verę i Wandę. Osobą duchowną Wanda nie mogła zostać, a była zbyt słaba z nauk przyrodniczych, by studiować medycynę.
Zawód nauczycielki natomiast wydawał się możliwy. Dyrektor pokiwał głową: „Dlaczego nie, świadectwa potwierdzają pani zdolności. Mam nadzieję, że wie pani, ile ma szczęścia, panno Scharneck”.
Wanda była jedyną dziewczyną wśród szesnaściorga maturzystów z jej rocznika. Wiedziała, jakie ma szczęście, nawet jeśli szczęście to było czasem cięższe do udźwignięcia niż skórzana teczka, którą podarowały jej Matti i ciotka Lore z okazji rozpoczęcia studiów. „No i kto by pomyślał?” – powiedziała ciotka Lore. „Po tym wszystkim, co było, jedna z nas dostała się na uniwersytet. Jesteśmy z ciebie dumne, Wando”.
– Poradziłaś dziś sobie? – przerwała rozmyślania Wandy Sigi, strącając popiół na tacę Helgi. – Jeśli nie, pytaj śmiało. Chętnie wytłumaczę ci wszystko, czego nie zrozumiałaś.
Po raz drugi uczestniczyły razem w proseminarium na temat liryki w romantyzmie heidelberskim. Profesor przemawiał terkoczącym głosem, maszerował przed pulpitem w tę i we w tę, wymachując rękoma, a na nadgarstku miał dwa zegarki, z których powodu na pierwszym wykładzie zbeształ Wandę. Nie spodziewała się, że profesor zacznie krzyczeć, aż zrobi się czerwony. W jego obecności Wanda tak się niepokoiła, że miała trudności ze skupieniem uwagi.
– Co takiego tu robicie, co tak trudno zrozumieć? – spytała Helga. – Ale ja i tak jestem dla was za głupia. Dziewczyna z pralni Meyer – czym się tu chwalić?
Sigi zgasiła papierosa i zignorowała Helgę.
– Właściwie nie było to dla mnie trudne do zrozumienia – stwierdziła Wanda. – Raczej nudne. Choć jako początkująca studentka nie powinnam tak mówić. Zastanawiałam się po prostu…
Urwała w pół słowa i miała nadzieję, że ktoś się odezwie i poruszy nowy temat. Robiła tak czasami, podobnie jak Matti, i zwykle ta metoda działała.
Ale nie dzisiaj. Sigi uniosła brwi, a Helga, która opróżniła już obie miseczki z grysikiem, spytała:
– No, co takiego? Odjęło ci mowę?
– Nie, nie – odparła Wanda, bawiąc się postrzępioną tasiemką na nadgarstku, jak zawsze, gdy czuła się niepewnie. – Zastanawiałam się po prostu, co to wszystko ma wspólnego z nami, te wiersze o blasku księżyca i szemrzących fontannach, dlaczego mamy się tym dziś nadal zajmować. Ale oczywiście wiem, że to konieczne, jeśli chcę zostać nauczycielką niemieckiego.
Brwi Sigi wciąż były uniesione.
– Naprawdę nie wiem, czemu chcesz nią zostać – wtrąciła Helga. – Ale ty zawsze byłaś wyjątkowa. Wanda… Kto ma tak na imię? Pamiętasz jeszcze, jak było w szkole podstawowej? Z dwudziestu dziewczyn w klasie osiem miało na imię Helga, ale tobie nauczyciel powiedział, że nawet nie wiedział, że imię Wanda istnieje.
– Osiem Helg? – spytała Sigi. – Poważnie?
Helga przytaknęła.
– Były dwie Helgi Schulze i do tego ja, Landschulze. Żaden nauczyciel nie zwracał się do mnie po imieniu, zawsze byłam po prostu „jedną z Helg Schulze”. – Smutnym gestem odsunęła na bok obie tace i wstała, zbierając się do wyjścia. Zaraz jednak przystanęła. – No jasne – wymruczała. – Gdy muszę już iść, zjawiają się jacyś przystojniacy.
Wanda odwróciła się. Do ich stolika podeszło dwóch młodych mężczyzn, których twarze wydały się jej nieco znajome. O ile dobrze pamiętała, niższego z nich, z ogromnymi, odstającymi uszami, widziała na jednym z wykładów. Wyższy nie niósł przed sobą tacy z obiadem, tylko trzymał pod pachą wypchaną aktówkę.
– To bardzo proste – powiedział.
– Co jest bardzo proste? – wyrwało się Wandzie.
– Odpowiedź na twoje pytanie – odparł. – Dziwisz się, co ci wierszokleci ze swoimi pieśniami wędrowców i cudownymi rogami mają wspólnego z nami, a odpowiedź brzmi: nic. Nie mają z nami nic wspólnego. Choć ich patriotyczne zapędy nie są bynajmniej tak niewinne, jak próbują nas przekonać w swoich bajaniach o słowikach i chrześcijańskim przebudzeniu.
Sigi jęknęła.
– Daruj nam. Jesteśmy w stołówce, a nie na jednym z twoich zebrań.
Helga nadal gapiła się na tego mężczyznę, który tak po prostu i bez skrępowania zwracał się do Wandy na ty. Był wysoki, o kanciastej twarzy, otoczonej nieuczesanymi, zbyt długimi włosami.
– Tak w ogóle to jestem Manne – powiedział niższy mężczyzna, w połowie zasłonięty przez drugiego. – A ten prostak obok to Andras. Nie bierzcie mu za złe, że nie widzi potrzeby, by się przedstawić. Dobre maniery nie są jego mocną stroną.
– To żadna nowość – odezwała się Sigi, przewracając oczami. – Macie coś jeszcze czy się już stąd zabierzecie i pozwolicie nam zjeść w spokoju?
– Przecież nic nie jesz. – Niższy, który przedstawił się jako Manne, uśmiechnął się i zwrócił do Wandy, która teraz go rozpoznała. On także brał udział w seminarium profesora z dwoma zegarkami na ręku. – A gdzie twój talerz? Nie smakuje ci nasza lukullusowa uczta? – Wyciągnął do niej dłoń. – Serdecznie witamy na Wolnym Uniwersytecie Berlińskim. Masz na imię Wanda, prawda?
Gdy Wanda nie zareagowała, uniósł ręce.
– Już dobrze. Nie jesteśmy wcale tacy źli, na jakich wyglądamy, i zaraz się ulotnimy.
– Nie, nie! – zawołała Wanda. Chłopak imieniem Manne wydał się jej miły i podziwiała jego pewność siebie, choć nie mógł być starszy od niej, a z powodu swoich uszu z pewnością często bywał obiektem drwin. Nie chciała, by odeszli. Ten drugi – Andras – nie był miły, ale to, co powiedział o przedstawicielach romantyzmu heidelberskiego, nie dawało jej spokoju. – Zostańcie, proszę. Tylko się zamyśliłam.
– Ja i tak zostaję. – Andras walnął teczką o stół i przyciągnął krzesło, którego nogi zapiszczały na podłodze. Usiadł i oparł łokcie na kolanach, a podbródek na dłoniach. Wpatrywał się w Wandę intensywnie, można by powiedzieć wręcz nieprzyzwoicie. Jego oczy miały niezwykły kolor, ciemnoniebieski albo ciemnoszary, niepasujący ani do czarnych włosów, ani do bladej cery. – Chodzisz na proseminarium Raimunda Krankemanna, tego z dwoma zegarkami, prawda? Achim von Arnim i Clemens Brentano, dwóch leśnych ptaszków, którzy przecież tylko opiewali przyrodę, więc nikomu nie wolno powiedzieć o nich złego słowa.
Jego spojrzenie wywoływało w niej niepokój. Nie potrafiła dłużej siedzieć bez ruchu, zaczęła szurać nogami i skubać wstążeczkę na nadgarstku. Ta składała się już tylko z kilku jedwabnych pasemek i jeśli Wanda by nie przestała, musiała się zerwać – tasiemkę tę nosiła niemal tak długo, jak sięgała pamięcią.
– Nie zaprzątaj sobie głowy gadaniną Andrasa – powiedziała Sigi. – Mówiłam ci przecież niedawno, że cały ten polityczny cyrk to jego sieć, którą zarzuca na każdego, a o swoich studiach dawno już zapomniał.
Andras nie zwracał na nią uwagi, tylko ujął nadgarstek Wandy owinięty wstążeczką.
– Zostaw – powiedział. – Jeśli chcesz się tego pozbyć, przyniosę ci nożyczki.
– Nie chcę się tego pozbyć! – zakrzyknęła Wanda.
– Tak właśnie myślałem. – Wciąż uważnie się jej przyglądał. – Co to takiego?
– To… – zaczęła Wanda i puściła niebieską tasiemkę. – To od mojej matki.
Nosiła ją, odkąd sięgała pamięcią. Matti dała jej tę wstążeczkę, gdy Wanda razem z Verą i dziećmi z sąsiedztwa bawiła się na podwórku w rabusiów i żandarmów. Zrobili z patyków pistolety i strzelali do siebie. Trafiony musiał upaść na ziemię i udawać martwego. Nie na zawsze. Gdy policzył do stu, mógł ożyć, ale liczenie do stu wydawało się Wandzie ciężką jak ołów wiecznością.
Nie lubiła tej zabawy. Bawiła się tylko dlatego, że wszyscy inni ją uwielbiali. Ciągle się kłócili i gdy ktoś za wcześnie wstawał, krzyczeli przez podwórko: „Liczyłeś za szybko, nadal nie żyjesz!”.
Wanda miała dopiero sześć lat, niedawno się wprowadziła i nie umiała liczyć do stu. Dała jakoś radę do dwudziestu, co i tak było trudne. Po ostatniej liczbie podskoczyła. „Hej, ty!” – zawołał któryś z uczestników zabawy. „Nie można tak łatwo ożyć. Jeśli nie umiesz liczyć, zostaniesz martwa na zawsze!”. Wanda rzadko płakała i uchodziła za pogodne, miłe dziecko, ale tego dnia zalała się łzami.
Matti stała w kuchni przy otwartym oknie i nasłuchiwała, co robią dzieci. Zbiegła dwa piętra na dół i popędziła przez podwórze tak szybko, że nie dogoniłby jej żaden sportowiec. Na włosach miała kwiecistą chustę, a spódnicę i bluzkę zakryte czystym fartuchem. Uklękła przed Wandą na bruku i wzięła ją w ramiona. Żadne dziecko, pomyślała Wanda, żadne dziecko na świecie nie ma matki, która byłaby równie piękna jak Matti.
Wanda nie chciała, żeby Matti krzyczała na pozostałych. Była tu przecież nowa, musiała dopiero wywalczyć sobie miejsce. Ale Matti nie krzyczała na dzieci. W ogóle nie zwracała na nie uwagi, patrzyła tylko na Wandę.
– Już dobrze, mój pierożku, mój bąbelku, poradzimy sobie z tym.
– Nie chcę być martwa, Matti. Wtedy jest ciemno. Nie chcę być martwa tak długo, aż nauczę się liczyć.
– Wiem, pierożku, wiem. Nikt by tego nie chciał.
– A jeśli będę tak długo nie żyć, może wcale już się nie obudzę! – Wanda ponownie zalała się łzami, choć sama siebie nie rozumiała. Co takiego było w tej zabawie, że wzbudzało taki płacz? Co mogło się stać i skąd Wanda wiedziała w swoim ciepłym, jasnym życiu, że śmierć jest ciemna?
– Popatrz – powiedziała Matti i podciągnęła Wandzie rękaw kurtki. – W dzieciństwie też się w to bawiliśmy, ale kto chciał nas zabić, musiał najpierw zabrać nam tasiemkę życia. – Zajęło jej to chwilę i wyciągnęła z własnego rękawa jasnoniebieską wstążeczkę, którą zawiązała Wandzie luźno wokół nadgarstka. – Każdy liczył do stu i potem ją oddawał. Kto miał swoją tasiemkę życia, temu nikt nie mógł wmawiać, że jest martwy, i tobie też już nikt tak nie powie. Po prostu upadnij i udawaj martwą – masz przecież swoją wstążeczkę i wiesz, że nadal żyjesz.
Wanda popatrzyła na swój nadgarstek i odetchnęła, pociągając nosem.
– Już lepiej?
Skinęła głową.
– Moje dzieciątko z mgły. – Bardzo rzadko nazywała tak Wandę, tylko wtedy, gdy były same. – Jeśli nie chcesz się już bawić na podwórku, chodź ze mną do środka. Zrobię nam kakao, a kluski z makiem też zaraz będą gotowe.
Ale Wanda nie chciała iść do domu. Lubiła ludzi, chciała znaleźć przyjaciół, i dlatego musiała czasami wziąć udział w nielubianej zabawie. Nie była ona zresztą taka zła, teraz, z niebieską wstążeczką. Pokręciła głową, jeszcze raz pociągnęła nosem i wytarła go wierzchem dłoni.
Nie musiała się już bać. Gdy Matti poszła, rozsupłała kokardkę na niebieskiej wstążeczce i zawiązała ją na nadgarstku dwoma mocnymi węzełkami. Może i będzie musiała policzyć pięć albo dziesięć razy do dwudziestu, a inni będą myśleć, że umarła, ale ona popatrzy wtedy na swoją wstążeczkę i będzie mieć pewność, że wciąż żyje.
Wieczorem węzełków nie dało się rozwiązać, następnego dnia także nie i tak zostały do dziś. Wandzie to odpowiadało, nawet jeśli od dawna nie bawiła się już na podwórku i nie wierzyła, że niebieskie jedwabne tasiemki chronią przed śmiercią. Mimo to dobrze było przez te wszystkie lata czuć wstążeczkę na pulsie niczym zaświadczenie, które można okazać, by udowodnić, że ma się prawo do życia.
Mężczyzna o imieniu Andras pogładził długim palcem najbardziej postrzępione miejsce.
– Tasiemka życia, tak?
– Też się pan w to bawił? – zdziwiła się Wanda.
– Bawiłeś – poprawił Andras. – Czy też się w to bawiłeś. Zwracanie się do siebie per pan i pani jest reakcyjne – tak jak wiersze, które ten nazista Krankemann każe wam czytać.
– Przestań zgrywać ważniaka – przerwała mu Sigi. – Starego człowieka, który nosi zegarek na pamiątkę po zmarłym przyjacielu, opluwasz jako nazistę, romantyczne wiersze są według ciebie reakcyjne, ale każdego zalewasz tym błotem, w którym sam się grzebiesz. A przecież to już przeszłość, tak samo jak teksty Arnima i Brentano, i nikt nie chce tego słuchać.
– Dlatego muszę o tym naokoło trąbić – odparł Andras. – Bo nie chcą słuchać, ale muszą. Przede wszystkim wy, którzy chcecie zostać nauczycielami. Chcecie nauczać przyszłe pokolenia historii, a jesteście zbyt tchórzliwi, by zmierzyć się z własną?
– Dlaczego niby jesteśmy zbyt tchórzliwi? – wyrwało się Wandzie. Od małego uwielbiała historię – katedry i zamki, które przypominały pałace z bajek, miasta handlowe z okazałymi kamienicami, miejskie bramy, zakony rycerskie i sejmy Rzeszy. W dzieciństwie wypożyczała z biblioteki albumy z ilustracjami, które ją urzekały – były obce i tajemnicze, ale niegroźne. Nie miały nic wspólnego z jej własnym życiem, a mimo to w tajemniczy sposób należały do niej.
Przynajmniej tak wierzyła. Jeśli czasami ogarniały ją wątpliwości, jakiś rodzaj niepokoju, Wanda pospiesznie kierowała uwagę na inny temat.
– Przeszłość to nie baśniowy las pełen błękitnych kwiatów – powiedział Andras i podsunął jej teczkę. – To cmentarz pełen duchów.
– Ha – odezwała się Helga. – Co to ma niby znaczyć?
– Nic! – zakrzyknęła Sigi. – Andras Goldfarb się popisuje, i tyle. – Helga zmierzyła ją wzrokiem.
– Szkoda, że muszę już iść – wymruczała. – Zawsze, gdy robi się ciekawie.
Wanda mimo woli dotknęła tasiemki na nadgarstku. Jednocześnie pomyślała: Andras Goldfarb. Takie piękne nazwisko.
– Ten tchórz Winkler karmi was świetlanymi obrazkami – rzekł mężczyzna o pięknym nazwisku. – Ja natomiast chcę otwierać groby i wyciągać zwłoki z piwnic. Wydobyć przeszłość na światło dzienne, ponieważ wcale nie minęła, tylko kipi pod powierzchnią i czeka na kolejny wybuch.
Przez chwilę wszyscy milczeli, a odgłosy skrzypiących krzeseł, stukania sztućców i szmer rozmów w tle zlały się w jedno. Wreszcie odezwał się Manne:
– Zostaw to już, Andi. Walisz prosto z mostu, ale w kogo tak naprawdę celujesz?
Andras odwrócił się do niego, jednak milczał i tylko przeglądał zawartość swojej aktówki, z której wyciągnął wreszcie cienką, czarną książeczkę. Otworzył ją i położył przed Wandą.
– Proszę – powiedział. – Skoro zajmujecie się przeszłością, czemu nie przeczytacie tego?
Sigi chciała odsunąć książeczkę na bok, ale Wanda już położyła na niej dłoń. Bez zastanowienia przyciągnęła tomik do siebie i zaczęła czytać:
Osiko, twoje liście lśnią biało w ciemności,
Włosy mojej matki nigdy nie były białe.
Mleczu polny, zieleni się Ukraina.
Moja jasnowłosa matka nie wróciła.
Deszczowa chmuro, zwlekasz u studni?
Moja cicha matka płacze nad wszystkimi.
Dreszcz przebiegł jej ciało. Gwałtownie odepchnęła książkę.
– Co to jest?
– Paul Celan – odparł Andras. – Żydowski poeta, którego rodzice zginęli w obozie pracy przymusowej na Bukowinie. – Wziął tomik i przeczytał ostatnie cztery wersy:
Krągła gwiazdo, zaciskasz swoją złotą pętlę.
Serce mojej matki zranił ołów.
Dębowe drzwi, kto was wyważył z zawiasów?
Moja łagodna matka nie może przyjść.
Przez ułamek sekundy Wandzie wydawało się, że widzi przed sobą Matti. Jej palce chwyciły niebieską tasiemkę życia i zaczęły ciągnąć, aż zerwała się ostatnia nić. Dłoń Wandy zesztywniała. Spojrzenie zawisło nieruchomo na rozdartym materiale.
– Nie wie, jak dokładnie zginęli – powiedział Andras. – To właśnie miałem na myśli – po co mamy czytać zaślepionych romantyków, skoro nasze pokolenie nie wie nawet, kto zabił ich rodziców. Albo kogo oni zabili?
– O rany – odezwała się Helga. – Ale się straszno zrobiło. Lepiej już wrócę do mojej pralni, ktoś taki jak ja nie może sobie pozwolić, by wyrzucili go z pracy.
Odeszła, a Sigi także wstała.
– Musimy iść na wykład – powiedziała. – Następnym razem znajdźcie sobie inne ofiary. Wanda jest tu nowa, to może zrobić na niej wrażenie.
Manne wziął Andrasa pod ramię.
– No, chodź już. Przecież to nie ma sensu.
Andras jednak wciąż wpatrywał się w Wandę, jakby decydujące było to, co ona teraz zrobi.
– Nie – usłyszała swój głos, a jej palce przytrzymywały końce tasiemki. – Niech pan nie idzie. Proszę mi wyjaśnić, co miał pan na myśli, mówiąc, że nie wiemy, kogo zabili nasi rodzice.
Ujął jej dłoń i zdjął z niej niebieską wstążeczkę.
– Naprawię to – powiedział. – Mam talent do takich rzeczy. A myślałem o tym, że nasze pokolenie musi zdobyć się na odwagę, by stanąć przed swoimi rodzicami i zadać pytanie: co robiliście między 1933 a 1945 rokiem?
Wanda wróciła do domu pieszo. Było zimno, nie wiadomo kiedy zrobiło się ciemno, a drogę miała daleką. Zwykle jeździła autobusem, dziś jednak czuła, że nie zdoła spojrzeć w twarz żadnemu obcemu człowiekowi, nawet kontrolerowi, który sprawdzał bilety. W dzielnicy Steglitz widziała jeszcze ludzi spieszących z biur i sklepów do swoich domów, ale w Tempelhof ulice były jak wymarłe. Znajdowało się tu niewiele lokali, jedynie włoska lodziarnia, o tej porze już zamknięta, i kilka narożnych knajpek, z których przez pożółkłe story sączyło się mętne światło.
Zaczął padać deszcz. Cienkie, ledwo wyczuwalne kreski przecinające czerń.
Wanda znała na wylot senną okolicę wokół Alboinplatz, park z kamiennym bykiem, na którego cokół wspinała się w dzieciństwie, pralnię i sklep spożywczy pana Ecka. Zanim poszła do gimnazjum, położone o niecały kwadrans drogi na piechotę od jej domu, rzadko kiedy opuszczała swoją dzielnicę, a gdy już do niej wracała, po cichu oddychała z ulgą. Było tu pięknie! Miały własny dom, gdzie mogły zamknąć za sobą drzwi i schronić się przed wszelkimi nieszczęściami.
Zresztą żadne nieszczęścia się nie zdarzały. Życie Wandy płynęło gładko, niemal bez zakłóceń, a mimo to myśl, że mieszkanie stanowi jej twierdzę, wypełniała ją spokojem. Za drzwiami z tabliczką „Lehwald/Scharneck” czekały ciepły kaflowy piec, światło kuchennej lampy i otwarte ramiona. Harmonia, którą Matti i ciotka Lore pielęgnowały tak jak inni ludzie domowe rośliny. Jeśli Wanda i Vera się pokłóciły, Matti przytulała je obie i mówiła: „Proszę, nie w naszym domu. Dość jest tam na zewnątrz kłótni i ludzi, którzy wzbudzają w nas strach”.
Wanda nigdy nie widziała, żeby matka kłóciła się ze swoją siostrą. Matti i Lore – to była jedność, nie potrzebowały nawet słów, by się rozumieć. Aby oduczyć bliźniaczki kłótni, Matti sadzała je obie przy pomalowanym na biało kuchennym stole i stawiała przed nimi wszystko, co tylko znalazło się w garnkach, słoikach i puszkach: pączuszki w cukrze pudrze, karmelowe cukierki, grube pajdy białego chleba z musem gruszkowym lub uwielbiane przez wszystkich kluski z makiem.
– Macie, smacznego. Kto ma słodko w buzi, nie może być dla nikogo kwaśny.
Wanda i Vera objadały się, a ona przygotowywała już coś nowego, rzecz zaś, o którą się pokłóciły, odchodziła w zapomnienie. Wszystkie przysmaki Matti robiła sama i nic, co dało się kupić, nie mogło się z nimi równać.
– Dlaczego Matti nie została kucharką? – spytała kiedyś Wanda. – U niej wszystko smakuje o wiele lepiej niż u pani Behse ze szkolnej stołówki.
Ciotka Lore spojrzała na Matti stojącą przy kuchence i smażącą cienkie naleśniki (zwane „Komm morgen wieder”), które później miała napełnić farszem z wczorajszych resztek. Była to ulubiona potrawa Wandy.
– Ludzie się zmieniają – odparła ciotka. – W młodości twoja matka nie tknęłaby warząchwi.
– Gotowanie dla obcych to żadna przyjemność – stwierdziła Matti po chwili milczenia. – Gdybym nie miała was, z pewnością bym się tym nie zajęła, ale każda matka lubi gotować dla swoich dzieci.
W każdym razie Matti to lubiła. Odkąd zamieszkały przy Alboinstraße, nie było dnia, by na stole nie stał ciepły posiłek, a w spiżarce nie czekało coś słodkiego.
Przeprowadziły się tu w 1950 roku ze swojego tymczasowego lokum. Wanda słabo przypominała sobie, jak z niedowierzaniem biegała po wszystkich pomieszczeniach. Wcześniej znała tylko zastępczą kwaterę, w której musiały dzielić wszystko z innymi rodzinami, a oto miały dwa pokoje tylko dla siebie – sypialnię dla Matti i ciotki Lore oraz pokój dziecięcy dla Wandy i jej sióstr, przy czym cicha Ari miała aż piętnaście lat i w zasadzie nie była już dzieckiem. Do tego kuchnia z dużym stołem, którego spękania ciotka Lore zamalowała na biało i przy którym razem jadły albo grały w swojego ulubionego remika. Kuchnia była sercem całego mieszkania. Wychodziło się z niej na mały balkon, na którym ciotka Lore uprawiała geranie i ogórki na przetwory. Miały tu nawet własną łazienkę z piecem, w którym podgrzewało się wodę, by napełnić nią emaliowaną wannę.
Wanda była zmarzluchem. Lecąca z kranu gorąca woda, od której unosiła się para, to dla niej najwspanialsza rzecz w całym mieszkaniu. Nadal uwielbiała w zimowe wieczory po powrocie do domu wziąć ciepłą kąpiel. Mydło pachniało, jakby nadeszły już święta, ciotka Lore podgrzewała ręczniki na dudniącym grzejniku, a w kuchni stała Matti i parzyła herbatę.
„Jesteście trzema rozpuszczonymi panienkami” – mawiała Helga i miała całkowitą rację. Wanda i jej siostry były rozpieszczane niczym księżniczki. Gdy tylko którąś z nich zaczynało drapać w gardle, Matti robiła miodowe dropsy i gotowała rosół, który ciotka Lore nazywała „żydowskim lekarstwem na wszystko”. Jeśli jedna z nich miała urodziny, mogła zaprosić do siebie tyle dzieci, ile tylko chciała, a każdy gość był częstowany kluskami z makiem, sernikiem, kakao z bitą śmietaną i mógł zabrać do domu kolorowankę. Wkrótce w pobliżu Alboinplatz nie było dziecka, które nie chciałoby otrzymać zaproszenia na przyjęcie do sióstr Scharneck. Vera i Wanda były bliźniaczkami, ale ponieważ Wanda przyszła na świat tuż przed północą, a Vera godzinę później, każda obchodziła urodziny osobno i przyjęcia dla dzieci odbywały się przez dwa dni.
– Czy twój ojciec był jakimś ważniakiem? – spytał kiedyś Horst Pahlke z mieszkania od frontu po ósmych urodzinach Wandy. – Albo Amerykaninem? Bo chyba śpicie na pieniądzach, skoro możecie sobie pozwolić na takie rzeczy.
Ojciec Wandy nie był ani nikim ważnym, ani Amerykaninem, jak zapewniła ciotka Lore. Jego fotografia stała na kredensie w kuchni, uśmiechnięta męska twarz w wyblakłej czerni i bieli, obramowana żałobnym wieńcem. Nie wrócił z wojny, jak wielu innych. Vera i Wanda go nie znały, a Ariane nie pamiętała. Wanda nigdy nie interesowała się zbytnio zdjęciem, stało tam podobnie jak zegar, nieużywany instrument muzyczny i pudełko po cukierkach, w którym trzymały klucze. Na Boże Narodzenie ciotka Lore stawiała przed fotografią świecę i gałązkę jodły, ale poza tym rodzina nie poświęcała jej uwagi.
Helga z kolei zachwycała się zdjęciem: „Zmarły ojciec jest lepszy od niektórych żywych. A ten jest taki śliczny, że wzięłabym go żywego czy martwego”.
Ani na pytania Horsta Pahlke, ani na wywody Helgi nikt nigdy nie reagował, a już na pewno nie wyjaśniano, kim był ów ojciec. Ani ważniakiem, ani Amerykaninem, tylko tyle wiedziała Wanda. Nigdy jej to nie przeszkadzało, aż do teraz, gdy szła przez poprzecinany deszczem mrok i nie była już pewna, czy mieszkanie przy Alboinstraße nadal jest jej domem. Ale jeśli nie, to gdzie się on znajdował?
Nikt nigdy nie pytał, gdzie się urodziła. Ona sama też o nic nie pytała. To był tylko wyraz w jej akcie urodzenia, tak samo jak jej nazwisko, o które przecież też nikt nigdy nie pytał.
Scharneck, Wanda Ernestine
urodzona w Zoppot, 1 listopada 1944 roku
Gdziekolwiek by to było, nie miało z nią nic wspólnego, bo przecież mieszkała tutaj. Przy Alboinstraße, za malutkim sklepem pana Ecka, gdzie ciotka Lore siedziała przy kasie. Dostały to mieszkanie właśnie dlatego, że znalazła tę pracę. W przypadku innych dzieci, których ojcowie nie wrócili z wojny, matki pracowały, a dzieci po powrocie ze szkoły musiały prać, robić sobie kanapki i opiekować się rodzeństwem. Matti natomiast zawsze była w domu, czekała z przyszykowanym posiłkiem i zrobionym praniem, nasłuchując przez okno, aż Wanda i Vera przybiegną przez podwórze.
W dzieciństwie Wanda myślała, że są bogate. W drodze do szkoły mogły zajrzeć do pana Ecka i pożegnać się z ciotką Lore, pan Eck zaś częstował je wiśniowymi lizakami. Ciotka Lore zarabiała tyle, że Matti mogła zostać w domu, a jej dzieci dostawały wszystko, czego zapragnęły.
To, że ciotka Lore przynosiła do domu w żółtych kopertach niezbyt duże kwoty, a Matti musiała na zakupach liczyć się z pieniędzmi, Wanda pojęła dopiero w gimnazjum. Jej klasa wybierała się na wycieczkę do Frankonii, a Wanda nie mogła pojechać.
– Przykro nam, dziewuszko. Chciałybyśmy, ale to, co zarabiam, nie wystarczy niestety na opłacenie wyjazdu. – To ciotka Lore ją o tym poinformowała, podczas gdy Matti stała przy kuchence i płakała bezgłośnie.
– Nie szkodzi! – zawołała Wanda, podbiegła do Matti i objęła ją. – I tak nie chciałam jechać, nie ma sprawy.
Matti odwróciła się i położyła dłoń na twarzy Wandy.
– Jesteś wyjątkowa, pierożku. Ktoś taki jak ty zasługuje na rodziców, którzy mogą zapewnić dziecku wszystko – podróże do dalekich krajów, przygody, czerpanie z życia całymi garściami.
Przy każdym jej słowie Wanda czuła to, co rzadko kiedy przed sobą przyznawała: jest ulubienicą Matti. Jej dzieciątkiem z mgły. Matti była urodzoną matką, kochała i chroniła wszystkie swoje dzieci, ale z Wandą łączyło ją coś więcej. Wanda uściskała Matti tak mocno, aż zatrzeszczały kości.
– Nie chcę żadnych innych rodziców. Nie chcę głupiej szkolnej wycieczki, która doprowadza cię do płaczu. Chcę tylko ciebie.
Wcześniej tego ranka cieszyła się jeszcze na wyjazd i snuła plany z przyjaciółkami, ale gdy leżała nocą w łóżku, doszła do wniosku, że myśl o podróżach wcale nie sprawia jej przyjemności. A co, jeśli wróci, a życie przy Alboinstraße nie będzie już takie samo, jakie znała? Albo jeśli podczas jej nieobecności coś się wydarzy? Wieczorami modliła się. Dawniej ciotka Lore śpiewała z dziewczynkami na dobranoc Müde bin ich, geh zur Ruh, „Jestem zmęczona, odpocznę teraz”, ale odkąd były już na to za duże, Wanda modliła się po swojemu. Tego wieczora mówiła: „Dobry Boże, proszę, spraw, żebyśmy zawsze mieszkały przy Alboinstraße, Matti, ciotka Lore, Ari, Vera i ja, i żeby wszystko zostało tak, jak jest”.
Gdy Ari osiągnęła pełnoletność, Wanda przez cały rok obawiała się, że starsza siostra może poznać jakiegoś mężczyznę i zniknąć z mieszkania i z ich życia. Teraz Ari miała już prawie trzydzieści lat, nadal odzywała się za rzadko, by nawiązać jakieś znajomości, i wciąż była w domu. W sieni urządziła sobie kącik, gdzie wstawiła łóżko i regał na swoje powieści miłosne. Gdy Matti chciała rozstawić drabinę, by dostać się do schowka na antresoli, żeby wyjąć pudło z bożonarodzeniowymi ozdobami albo zimowe płaszcze, musiała wchodzić na łóżko Ari. Ale to jej nie przeszkadzało.
– Dopóki dzieci mają się dobrze, matka nie zwraca uwagi na takie rzeczy.
Taka była Matti. Taki był świat, który znała Wanda. Teraz jednak szła przez czarny, mokry od deszczu wieczór i nie wiedziała już, na jakich filarach ten świat się wspiera. Jakby z każdym krokiem ziemia usuwała się jej spod stóp. Było późno, o wiele później niż zwykle, gdy wracała do domu. Kolacja wystygła, reszta rodziny już od wielu godzin była na miejscu, a Matti i ciotka Lore na pewno odchodziły od zmysłów. Ari i Vera nigdy się nie spóźniały, a gdy zdarzało się to Wandzie, bo chciała pospacerować z przyjaciółkami albo pójść do kawiarni, dzwoniła wtedy do sklepu pana Ecka, by ten powiadomił ciotkę Lore.
Dziś też mogła do niego zadzwonić. Przed lokalem stała budka telefoniczna, a pan Eck był miłym mężczyzną, który szedł nawet na górę do ich mieszkania, gdy ktoś dzwonił do jego kasjerki po godzinach pracy. Państwo Eck nie mieli dzieci.
– Po tylu latach jest pani dla nas niejako częścią rodziny – powiedział pan Eck do ciotki Lore.
Ale Wanda nie zadzwoniła. Siedziała w dziwnej, ponurej piwnicznej knajpce, słuchała dziwnej, ponurej muzyki i zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek zadzwoni do domu, czy w ogóle wie, gdzie jest jej dom.
– Chyba tracę zmysły – powiedziała do mężczyzny, który miał na imię Andras i który zaciągnął ją do tego miejsca. Przy czym słowo „zaciągnął” nie było zgodne z prawdą. Poszła z nim z własnej woli.
– Spadamy? – spytał, gdy sympatyczny Manne pożegnał się już pod jakimś pretekstem. – Znam lokal, gdzie jest przyjemniej. Niedaleko stąd.
– Lokal?
– Klub. Knajpka z muzyką. Jak wolisz.
– Dlaczego miałabym pójść z panem do jakiejś knajpki?
Pytanie nie pasowało do Wandy. Nie lubiła komplikować sobie życia i nie zwracała się per pan do nikogo, kto mówił do niej na ty.
– Bo chcę z tobą porozmawiać – odparł Andras.
Wanda też tego chciała. Porozmawiać z nim. Dowiedzieć się, co znaczą wiersz o matce, która nie mogła już przyjść, dokumenty w aktówce i to pytanie, które pobrzmiewało w jej głowie: „Co robiliście między 1933 a 1945 rokiem?”.
Jednocześnie czuła strach. Ale z jakiego powodu miałaby bać się pójść z kolegą ze studiów do knajpki, by tam porozmawiać? Wstała ociężale. Uprzejmiejszy mężczyzna wziąłby od niej torbę albo przynajmniej zaczekał, ale Andras Goldfarb po prostu ruszył przodem.
Droga do lokalu okazała się jednak daleka, wiodła przez cały kampus, przez połowę dzielnicy Dahlem, a potem jeszcze przez połowę Steglitz. Zapadł zmierzch i w mgnieniu oka zrobiło się bardzo zimno. Wanda wtuliła się w swój zimowy płaszcz, podszyty przez ciotkę Lore. Andras natomiast, który poza koszulą miał na sobie tylko coś w rodzaju szarego, cienkiego prochowca, nie dawał niczego po sobie poznać.
Tym wspanialsze było ciepło, które buchnęło na nich z wnętrza knajpki. Mieściła się w piwnicy wypełnionej po brzegi ludźmi, ich oddechem, rozmowami i zapachami. Gdzie mamy się zmieścić, przecież nie ma tu ani skrawka wolnego miejsca! – przemknęło Wandzie przez głowę.
Mimo to wiedziała już, że za nic się stąd nie ruszy. To nie ciepło kazało jej zejść kilka stopni niżej, tylko muzyka. Jakiś mężczyzna śpiewał po angielsku przy akompaniamencie gitary. W pierwszej chwili uznała, że musi to być rock’n’roll, którego Helga nie mogła słuchać w swoim domu, dlatego przynosiła płyty do mieszkania rodziny Scharneck. Wanda lubiła muzykę Helgi, ale to nie była jej muzyka. Wanda podchodziła do wszystkiego z otwartością i wciąż poszukiwała, choć nie umiałaby nazwać tego, czego szukała. Jeśli chodzi o Beatlesów miała wrażenie, że jest bliska celu, przy Édith Piaf jeszcze bliższa, ale ostatecznie pozostawało przekonanie, że musi istnieć coś więcej. Coś, co należy do Wandy. Tak bardzo, jakby sama to stworzyła.
Gdy przecisnęła się przez wejście, a dźwięki popłynęły ku niej niczym metaliczne perły, poczuła, jak napina się każdy mięsień jej ciała. Nie zauważyła nawet, że przepchnęła się obok Andrasa i bramkarza, a potem przystanęła na schodach prowadzących do ciemnego, zatłoczonego pomieszczenia. To jest bardzo podobne do muzyki Helgi, myślała przez sekundę, ale potem: nie. To co innego. Nie ma nic wspólnego z Helgą. Tylko ze mną.
Wanda uczyła się w szkole angielskiego i jak ze wszystkich przedmiotów i z angielskiego miała przyzwoite oceny, ale dopiero teraz naprawdę zrozumiała, co oznacza określenie „język obcy”. Obcość. Drzwi, do których na próżno się dobijała. Z tekstu utworu docierały do niej jedynie ułamki, które jednak sprawiały, że tym usilniej pragnęła zrozumieć całość. Mężczyzna śpiewał o deszczu, o ciężkim deszczu, który spadnie, a Wanda uniosła ramiona, jakby poczuła już jego uderzenia. Potem bard wydawał się zwracać do jakiegoś dziecka, „swojego” dziecka, które nazywał „swoim drogim malcem”.
Śpiewał o smutnych lasach, które przemierzał, o otchłani cmentarza, w którego środek wszedł na tysiące mil. Słowa pomiędzy tymi fragmentami pozostały bez znaczenia. Ale Wanda musiała dowiedzieć się, co oznaczały, musiała zrozumieć, co chce przekazać jej ta muzyka! Szukając pomocy, odwróciła się do Andrasa. Stał dwa stopnie wyżej i debatował z bramkarzem. Wreszcie wyciągnął z kieszeni jakiś papier i pokazał go rozmówcy. Mówili po angielsku, jak ze zdumieniem stwierdziła Wanda. W tym samym momencie zauważyła, że we wrzawie głosów, która mieszała się z muzyką, również dominował język angielski.
Mężczyzna oddał Andrasowi dokument i cofnął się. Andras wepchnął świstek z powrotem do kieszeni i zwrócił się do Wandy.
– Coś nie tak?
– Ta muzyka – powiedziała Wanda. – Co to jest?
– Facet ze Stanów – odparł Andras. – Bob Dylan, warto zapamiętać to nazwisko. Jest niewiele starszy od nas, niedawno stał się znany w Greenwich Village.
– Greenwich Village? Gdzie to jest?
– W Nowym Jorku – powiedział Andras. – Dzielnica artystów. Ten lokal też się tak nazywa, bo sprowadzają do Berlina najnowsze płyty, które są popularne w Village. Dla G.I.
– G.I.?
– Amerykańskich żołnierzy. – Wskazał na salę, a Wanda dostrzegła, że większość mężczyzn, którzy się w niej tłoczyli, jest w mundurach. – To klub dla amerykańskich żołnierzy.
– Ale pan… – zaczęła Wanda. – Pan nie jest przecież Amerykaninem?
Pokręcił głową.
– Mój ojciec pracuje dla Berlin Brigade, amerykańskiej armii okupacyjnej. Jako aprowizator. Znają mnie tu. Miałem teraz problem z Jakiem tylko dlatego, że nie uwierzył mi, że jesteś pełnoletnia.
– Bo nie jestem! – zawołała Wanda przestraszona. Miała dziewiętnaście lat i nigdy wcześniej nie była w lokalu dla osób pełnoletnich. Ale nie chciała z niego wychodzić. Żeby nie stracić tej muzyki, nie teraz, gdy właśnie ją znalazła.
Metaliczny głos mężczyzny śpiewał o doboszach z płonącymi dłońmi i o szepczących tłumach, których nikt nie słuchał.
– Hej – rzucił Andras i położył jej dłonie na ramionach. – Już w porządku, Jake nie będzie więcej robił problemów. Powiedziałem, że jesteś moją kuzynką, i pokazałem mu jakiś list od ojca. Mój ojciec to tutaj znana figura. Możesz być spokojna.
Jego dłonie wydawały się palić jej napięte ramiona.
– To ta muzyka – wymamrotała Wanda, wbijając wzrok w zakurzone schody. Nagle jednak przyszło jej do głowy, w jaki sposób może wytłumaczyć to Andrasowi: – Nie rozumiem, o czym on śpiewa, mój angielski na niewiele się tu zdaje. Ale jednocześnie mam wrażenie, jakbym rozumiała wszystko. Tak jak w przypadku tego wiersza, który mi pan pokazał. Nie wiem, o co w nim chodzi, ale czuję się tak, jakbym wiedziała. Jakby ta wiedza była we mnie, tylko nie potrafię do niej dotrzeć.
Urwała bezradnie i zwiesiła ramiona.
– Chodź – powiedział Andras, wyminął ją i pociągnął za sobą. – Usiądźmy.
– Ale nigdzie nie ma miejsca.
– Znajdę jakieś.
Wanda bezwolnie pozwoliła pociągnąć się przez tłum. Sala nie miała okien. Od głośnej muzyki wibrowała podłoga. Przy ścianie stały gęsto ustawione wąskie stoliki, najwyżej dwuosobowe. Andras podszedł do jednego, przy którym siedziała, trzymając się za ręce, jakaś para, dziewczyna o blond włosach ułożonych w loki, mężczyzna w mundurze. Zamienili kilka słów po angielsku, po czym para wstała i zostawiła stolik Andrasowi i Wandzie.
– Usiądź. Przyniosę nam coś do picia.
– Nie może pan tak po prostu przeganiać innych ludzi z ich miejsc.
Andras wzruszył ramionami i położył teczkę na stole, która zakryła cały blat.
– Mark to mój przyjaciel. Wie, że i ja wyświadczyłbym mu taką przysługę.
Odwrócił się i przecisnął przez tłum w kierunku baru. Wanda usiadła, nie wiedząc, co ze sobą począć. Wydawało się, że muzyka ponownie narasta, całą ją otacza. Znowu była mowa o ogniu, o młodej kobiecie, która płonęła. Wanda miała na zawsze zapamiętać imię i nazwisko barda – Bob Dylan. Przed nią leżała na stole teczka. Wystarczyłoby unieść klapę, ale na samą myśl o tym palce Wandy się zacisnęły. Czego się bała? Stosu papierów, słów, które wcale jej nie dotyczyły?
Andras wrócił, trzymając w dłoni za szyjki dwie brązowe butelki. Wolną ręką zdjął teczkę ze stolika i postawił napoje.
– Piwo?
Skinął głową.
– Country Club. Malt Liquor.
Wanda nie wiedziała, czy lubi piwo, i miała ochotę na coś ciepłego. Jeśli nie kakao, w tym miejscu wydawałoby się ono dziecinne, to kawę, kufelek, jak mawiała Matti, dużą filiżankę, o którą mogłaby ogrzać dłonie. Gdy uniosła wzrok, zobaczyła, że Andras również marznie, blada skóra na kościach policzkowych była zaczerwieniona, usta drżały. Spodziewała się, że znowu odejdzie, by przynieść szklanki, ale on usiadł naprzeciwko niej, wsunął teczkę pod stół i upił z butelki.
– Wiedza jest w tobie – stwierdził. – Wiesz, o co chodzi w wierszu Celana, wiesz dużo więcej albo przynajmniej mogłabyś wiedzieć. Nie możesz do tej wiedzy dotrzeć dlatego, że rodzice odmawiają ci dostępu. Mówią, że nic tam nie ma, odwróć się i grzecznie żyj dalej swoim małym życiem, żeby było ci lepiej niż nam. Ale tobie nie jest lepiej. Nawet jeśli z pozoru wszystko lśni czystością i usunięto wszystkie gruzy. W głębi duszy czujesz, że coś jest nie tak, i to cię dręczy.
– Wystarczy – przerwała mu Wanda. – Dlaczego mówi pan o mnie takie rzeczy? Wcale mnie pan nie zna, a już na pewno nie moich rodziców.
Piosenka dobiegła końca. Wanda bezwolnie złożyła dłonie, jakby chciała przytrzymać coś, co utraciła.
– Nie – odparł Andras. – Oczywiście, że nie. Nie miałem na myśli ciebie i twoich rodziców. Tylko nas wszystkich. Dzieci z ruin, którym od małego wpajano do głowy: patrz naprzód. Byle nie wstecz. Uprzątnij wszystko, kładź kamień na kamieniu i nie pytaj, dlaczego urodziłeś się wśród ruin.
– Nonsens – stwierdziła Wanda. – Oczywiście, że to wiemy. Uczyliśmy się o tym w szkole, słyszeliśmy, jak było to złe, ale teraz już dość tego, bo co nam da zadręczanie się dalej tym wszystkim?
Tak powiedziała ciotka Lore. Wtedy, gdy w szkole omawiali temat wojny i Wandzie przyśnił się koszmar: jechała pociągiem przez tunel, poczuła coś znajomego, ale tam, gdzie chciała wysiąść, pociąg się nie zatrzymał. Z krzykiem waliła w drzwi z całych sił, przekonana, że na ostatniej stacji czeka na nią coś strasznego, ale na nic się to zdało. Z krzyku i dzikiego strachu obudziła się wtedy, gdy pociąg wypadł z ciemności tunelu na równie ciemny dworzec i zobaczyła mężczyzn w czarnych płaszczach, którzy czekali przy wszystkich wyjściach i siali śmierć.
Krzyczała i płakała tak bardzo, że nie mogła zaczerpnąć oddechu i nie zauważyła nawet, że już nie śpi, że ciotka Lore siedzi przy jej łóżku i kołysze ją w ramionach. Ciotka Lore. Nie Matti.
– Już dobrze, mój cukiereczku, mój pączusiu, to wszystko przecież minęło i już nie może cię zaboleć.
Ale Wanda nie potrafiła się uspokoić. Do dziś pamiętała szloch, który wstrząsał wtedy jej ciałem, aż wreszcie nad ranem opadła bez sił i zasnęła. Ciotka Lore wzięła wolne u pana Ecka i poszła do szkoły, by zwolnić Wandę z lekcji historii, dopóki temat wojny światowej nie zostanie przerobiony.
Wieczorem poinformowała o tym Wandę, która przespała większość dnia i czuła się już dobrze. Wstydziła się swojego nocnego wybuchu i nie rozumiała, skąd się wziął. Jeszcze bardziej wstydziła się wizyty ciotki Lore u nauczyciela i jej ingerencji.
– Skoro wszyscy muszą się tego uczyć, nie chcę być traktowana specjalnie. Czemu miałabym przestać chodzić na historię tylko dlatego, że wczoraj przyśnił mi się ten głupi sen?
Ciotka Lore, która zwykle była zrównoważona, podskoczyła na te słowa i cisnęła przybory do szycia na ziemię.
– Bo już dość tego – zawołała, tak jak Wanda powiedziała właśnie do Andrasa. – Cierpieliśmy, wciąż cierpimy, ale co to da, jeśli nasze dzieci też będą cierpieć? A po nich nasze wnuki i prawnuki – czy nigdy nie nastąpi koniec?
Matti upuściła warząchew, podbiegła do siostry i objęła ją.
– Przestań, Lorinko, moja wspaniała, uspokój się i siadaj do stołu. Ugotowałam dla ciebie fasolkę, dodałam dużo słoniny, tylko spróbuj.
Wanda przyglądała się im zafascynowana. Nigdy wcześniej nie okazywały sobie czułości, a ich słowa brzmiały jak tajny język sióstr, którego Wanda i Vera nie znały. Matti zaczęła nucić jakąś melodię, którą czasami mruczała rankiem w kuchni, ale ciotka Lore napięła ramiona i uwolniła się z objęć.
– Przestań, od tej piosenki niedobrze mi się robi, rozumiesz?
Matti natychmiast przestała, podeszła do kuchenki, by zamieszać fasolkę, i nigdy więcej już o tym nie rozmawiały. Teraz zaś Wanda siedziała z obcym mężczyzną, a gdy uniosła wzrok, napotkała jego spojrzenie. Pochmurne oczy niczym deszczowe niebo. Amerykański śpiewak zaczął nowy utwór.
– Musimy się tym dalej zadręczać, ponieważ to nie minęło – powiedział Andras. – Nie zniknie tylko dlatego, że będziemy milczeć jak grób. W ogóle nie zniknie. Jest zawsze przy nas, we wszystkim, co robimy.
Deszcz się nasilił, zacinał, uderzał Wandę w twarz. Jej oczy łzawiły od wiatru, szła na ślepo, biegła niczym ścigana.
– Od tego nie można uciec – powiedział Andras. – To ucieka wszędzie razem z nami.
Ciężko oddychając, dotarła do domu numer cztery, otworzyła drzwi i puściła je za sobą z trzaskiem. Przystanęła w wysokiej, pustej bramie domu frontowego i oparła się o ścianę. Jako dziecko zawsze od razu zapalała tu światło, bo w ciemności tańczyły groźne cienie, i również gdy dorosła, za każdym razem spieszyła przez przejście, jakby gonił ją diabeł. Dziś jednak przystanęła w ciemności. Wbrew lękowi, który ściskał jej serce, nie chciała włączać światła. Zamiast jak zwykle pobiec przez podwórze i po schodach w bocznym skrzydle do mieszkania, stała cicho i wsłuchiwała się w swój oddech, a minione godziny owładnęły jej myślami.
– Twoja przyjaciółka na przykład – powiedział Andras. – Helga Schulze. Myślisz, że naprawdę nie wie, dlaczego poza nią jeszcze siedem innych dziewczyn w klasie miało na imię Helga?
– Skąd miałaby to wiedzieć? – odparła Wanda z uczuciem, że broni się przed czymś rękami i nogami, ale to i tak się nad nią zbiera. – Nie może przecież zajrzeć do głów innych rodziców, by sprawdzić, dlaczego spodobało im się imię Helga.
Andras pochylił się ku niej i powiedział cicho, głosem szorstkim jak głos amerykańskiego śpiewaka:
– Niemieckie matki, podarujcie dziecko Führerowi.
Oddech Andrasa oblał jej skórę.
– Helga było ulubionym imieniem Führera.
Wanda cofnęła się przestraszona.
– Czyim ulubionym imieniem?
– Hitlera – odparł Andras. – Jeśli jakaś dziewczyna w naszym wieku ma na imię Helga, możesz być pewna, że jej rodzice byli w stu procentach oddani i nadali córce imię niczym etykietę. Wszystkie te małe Helgi i mali Horstowie zostali spłodzeni jako prezent dla Führera.
– Mówi pan, że rodzice Helgi…
Wanda przerwała, a Andras pokiwał głową.
– A jest jeszcze Sieglinde – ciągnął. – Jak sądzisz, jacy ludzie ochrzcili córkę tym imieniem? Ten sam rodzaj, nawet jeśli szanowny doktor Witthuhn ukrywa się lepiej niż ojciec twojej przyjaciółki Helgi Schulze, który jest prawdopodobnie bardzo prostym człowiekiem. Ma przecież więcej do stracenia i wie, jak to się robi. Taki ktoś to posiadacz persilowego zaświadczenia, które wszystko może wybielić. Swoje nazbyt pospiesznie nazwane złote dziecko woła teraz niewinnie Sigi.
Już w stołówce Wanda wyczuła napięcie panujące między Sigi a Andrasem. Chłodna, wyniosła Sigi wydawała się zaślepiona i ostrzegała Wandę:
– To jego sieć. Zarzuca ją na każdego.
Co się między nimi wydarzyło, czemu Andrasa interesował ojciec Sigi i dlaczego mówił o nim z taką pogardą?
Popatrzyli na siebie w milczeniu.
– Wanda nie jest germańskim imieniem – odezwał się wreszcie Andras.
– Nie? – Nie chciała, by mówił dalej, by powiedział jej, jakim imieniem jest Wanda.
– Gdzie się urodziłaś? – spytał. – Skąd pochodzą twoi rodzice?
– Dlaczego mnie pan o to wypytuje? – parsknęła. – Dlaczego próbuje pan wzbudzić we mnie strach swoją gadaniną, dlaczego chodzi pan za mną z teczką pełną paskudnych wierszy, co takiego panu zrobiłam? Nawet pana nie znam. Tak, pamiętam, przemawiał pan na wieczorze zapoznawczym zorganizowanym przez radę studentów, ale razem z Sigi wyszłyśmy wcześniej i nie mamy przecież ze sobą nic wspólnego!
Wydawał się przerażony. Wyprostował się gwałtownie.
– Wcale tego nie chciałem. Wzbudzać w tobie strach. – Jego dłoń przesunęła się nad stołem. Gdy położył ją na dłoni Wandy,
ta nie wiedziała, kogo Andras chce uspokoić, ją czy siebie samego. – Wzbudzać w pani strach, jeśli tak pani woli. Nie wymyślam też żadnych rzeczy na temat pani rodziny, a w teczce mam dokumenty do mojego projektu. Tomik Celana tylko między nimi leżał, ponieważ jestem od niego uzależniony i wszędzie go ze sobą zabieram. Czy naprawdę uważa pani, że ten wiersz jest paskudny?
– Jest przerażający – odparła Wanda. Przez kilka sekund miała wrażenie, że Bob Dylan swoim głosem przypominającym chropowaty metal wyśpiewuje początek utworu:
Osiko, twoje liście lśnią biało w ciemności,
Włosy mojej matki nigdy nie były białe.
– Moim zdaniem jest czuły – stwierdził Andras. – I smutny. Myślę, że Paul Celan bardzo kochał swoją matkę.
– Oczywiście – wyrwało się Wandzie.
Nagle wydało się jej, że w smugach dymu dostrzega Matti, której włosy nad czołem i na skroniach były białe niczym pył. Matti, która stała przy kuchence i odwróciła się, gdy Wanda weszła do kuchni. Zobaczyła uśmiech, który pojawił się na zmęczonej twarzy Matti, i usłyszała, jak mówi „pierożku, mój pierożku”, tak cicho, że było to przeznaczone tylko dla nich dwóch, dla Matti i Wandy. Na chwilę dopuściła do siebie myśl, że mogłaby stracić Matti, głęboko się przeraziła – i miała wrażenie, że wreszcie pojmuje, o co w tym chodzi.
Mleczu polny, zieleni się Ukraina.
Moja jasnowłosa matka nie wróciła.
– Nawet jeśli się pani boi, proszę nie odchodzić – powiedział Andras. Sięgnął do kieszeni prochowca, wyciągnął jej zerwaną wstążeczkę życia i zaczął rozplątywać nitki na końcach, aż znowu była dość długa, by móc ją zawiązać. Owinął wstążeczką nadgarstek Wandy i zrobił supełek.
– Proszę – powtórzył. – Wszyscy wciąż odchodzą. Wszyscy chcą patrzeć naprzód, nie słuchać więcej, nie widzieć więcej – ale co ma zrobić ktoś taki jak Celan? On nie może odejść. Wszędzie nosi ze sobą swoją zmarłą matkę. I nie może zacząć żyć od nowa, dopóki się nie dowie, co się wydarzyło, jak zmarła – i przede wszystkim dlaczego.
Zamilkł, odwrócił się i patrzył na falującą masę ludzi. Nie zwróciwszy nawet na to uwagi, Wanda zacisnęła dłoń na jego dłoni.
– Mogę wypić pani piwo, jeśli pani ono nie smakuje? – spytał.
Wanda potaknęła. Andras upił łyk z butelki.
– Moja matka też umarła – powiedział.
– Pańska matka… – Nie wiedziała, jak to nazwać, nie potrafiła znaleźć właściwych słów. – Nie wróciła z wojny? – spytała wreszcie, mówiąc tak jak ciotka Lore o ojcu Wandy lub poległych ojcach innych dzieci.
Andras pokręcił głową.
– Nie – odparł. – Choć w pewnym sensie tak. To ciekawe wyrażenie: „nie wróciła z wojny”.
– Moja ciotka zawsze tak mówi. „On już nie wrócił”.
– Podoba mi się to – uznał Andras. – Bo niczego nie upiększa. Nie można przecież w jakiejś chwili przestać być martwym i zacząć żyć od nowa. Nawet jeśli wierzyliśmy w to jako dzieci i chcielibyśmy okłamywać się tak przez kolejne lata. – Dotknął tasiemki, którą zawiązał wokół jej ręki. – Gdy moja matka zmarła, od wojny minęło już osiem lat, ale w pewnym sensie to prawda. Została na wojnie, a wojna w niej. Miała wrzód, który dosłownie wyżarł jej żołądek, ponieważ nie potrafiła wyrzucić wojny z siebie.
– Przykro mi – wymamrotała Wanda.
Andras ścisnął jej dłoń.
– Strach – powiedział. – Gniew. Smutek. Dla innych to było już lata temu. Ale dla mojej matki nic nie przeminęło. Małżeństwo moich rodziców tego nie wytrzymało. Matka uważała, że ona i ojciec powinni zostać razem ze względu na mnie, ale czasami myślę, że czuła ulgę, gdy mogła wreszcie umrzeć.
– A pański ojciec?
Andras uśmiechnął się smutno.
– Miał mnie na karku. A ja jego. Ale jakoś się dogadujemy. Przynajmniej na tyle, na ile to możliwe w przypadku dwóch facetów z taką historią.
– Nie cieszy się, że pana ma? – Matti stale wplatała to stwierdzenie w swoje wypowiedzi, gdy ktoś wspominał śmierć jej męża, trudne czasy, biedę w pierwszych latach. „Cieszyłam się, że was mam” albo „Miałam przecież was, wszystko inne dało się jakoś znieść”.
– Nigdy się nie cieszył – powiedział Andras. – Sądzę, że nienawidził matki za to, że koniecznie chciała mieć dziecko. Spłodził mnie tylko dlatego, że uważał, że nie może jej odmówić, skoro musiała z jego powodu zrezygnować niemal ze wszystkiego, do czego w innych okolicznościach miałaby prawo.
Wanda poczuła, jakby dostała obuchem w głowę. Co miała na to odpowiedzieć? To nie było w porządku. Zupełnie obcy ludzie, którzy nawet nie darzyli się sympatią, nie prowadzili przecież takich rozmów, nie zwierzali się sobie z tego rodzaju szokujących spraw.
Ale mimo to wydawał się jej sympatyczny! A ona sama była Wandą, otwartą na ludzi, lubiącą cały świat! „Lubisz każdego” – narzekała zawsze Helga, a pewnego razu Vera, cicha siostra Wandy, która wracała wtedy z nimi ze szkoły do domu, wtrąciła gniewnie:
– Tak, niestety, lubi. W przeciwnym razie nie zadawałaby się z osobami takimi jak ty i nie zaciągała ich wciąż do naszego mieszkania.
Vera często się wycofywała, gdy w kuchni zbierały się przyjaciółki Wandy, ale fakt, że właśnie Helga, która w gruncie rzeczy stała się już jednym z domowników, budzi w niej taką wściekłość, przeraził Wandę. Dopiero tego wieczora zwróciła uwagę na to, że Vera nigdy nie przyprowadzała nikogo do domu, ani koleżanek z klasy, ani dziewcząt, które poznała na praktykach w drogerii. Vera rozkwitała, gdy zostawały same w swoim gronie, gdy było wiadomo, że przez cały wieczór nikt nie zadzwoni do drzwi. Wtedy na stole pojawiały się karty do remika, a ona znów była Verą, jakiej nikt z zewnątrz nie znał – dowcipną i błyskotliwą, niekiedy nawet hałaśliwą.
Głos Andrasa ponownie sprawił, że Wanda się wzdrygnęła. Czemu była taka bojaźliwa, w dodatku tutaj, w tłumie ludzi, którzy cieszyli się wieczorem i słuchali muzyki?
– Proszę pytać – powiedział Andras.
– Co takiego?
– Jeśli chce pani coś o mnie wiedzieć, niech pani nie stara się tego domyślić. Tylko pyta. Powiem pani.
– Dlaczego opowiada pan obcej osobie te rzeczy o swoich rodzicach? – spytała Wanda.
– Może dlatego, że od lat czekam na to, by ktoś chciał o tym wiedzieć – odparł. – Może dlatego, że nie jest mi pani obca. Może z obu tych powodów.
Wanda wpatrywała się w niego, widziała potargany lok tańczący nad jego czołem, ciężkie powieki, a pod nimi oczy, które były zmęczone, a zarazem niezwykle pobudzone. Nie wydaje mi się sympatyczny, uznała. Wydaje mi się piękny. Chcę, żeby odszedł, i chcę, żeby został.
– Nie chciałem przejąć pani strachem, tylko panią poznać – zapewnił. – Błagałem Mannego, który chodzi z panią na jakieś seminarium, by nas sobie przedstawił.
– Nas? Pana i mnie? Ale dlaczego?
Uniósł głowę. To był pierwszy raz, gdy zobaczyła u niego uśmiech, który jednak natychmiast znikł.
– Jak to dlaczego? Dlatego że chciałem panią poznać.
– Mnie?
Skinął głową.
– Nie chciałem też napadać na panią, mówiąc o swojej sprawie. Ale Manne najwyraźniej ma rację – jestem niepoprawny. Już wtedy, gdy ta pani Helga Schulze zaczęła mówić o swoim imieniu, nie mogłem się powstrzymać. A kiedy w dodatku zapytała pani o seminarium tego przeklętego nazisty Krankemanna…
Przerwał, jak często zdarzało się to Wandzie. Pozwolił, by słowa ucichły, i naraz sam również sprawiał wrażenie uciszonego. Zagubionego. Wanda patrzyła na niego, gdy tak siedział przed nią ze spuszczonymi ramionami i z dojmującym smutkiem w oczach, i miała niemal wrażenie, że nigdy jeszcze żaden człowiek nie był jej tak bliski. Jakby patrzyła w lustro, tyle że obraz po drugiej stronie lustra żył.
Chciała powiedzieć coś zupełnie innego, coś niewypowiadalnego.
– Profesor Krankemann nie jest przecież nazistą – stwierdziła zamiast tego. – Nazistów już nie ma. To zakazane. A już na pewno nie na uniwersytecie.
– I pani w to wierzy? – Wsparł głowę na dłoniach i nadal szukał spojrzenia Wandy. – Że nazistów już nie ma, bo to zakazane? A już na pewno nie na uniwersytecie i nie w szkołach, sądach, urzędach i w rządzie… Naprawdę pani w to wierzy? – Nabrał powietrza. – Lubię panią, Wando. Już od tego dnia, gdy siedziała pani na wieczorku zapoznawczym obok tej zawsze i wszędzie obecnej Sigi i rzuciła naraz: „Dlaczego właściwie tu jesteśmy? Dlaczego wszyscy przemawiają i nikt nie wyjaśni nam, dlaczego tu jesteśmy?”. Chciałem to pani wyjaśnić, ale Sieglinde, przedstawicielka rasy panów, zarządziła, że obie musicie pospiesznie opuścić salę.
Teraz Wanda to sobie przypomniała. „Spadajmy stąd” – powiedziała Sigi. „Ten ważniak ugania się za wszystkimi spódniczkami. Wydaje mu się, że dziewczynom podoba się ta polityczna farsa”.
– Co to za sprawa? – spytała. – Ta, kiedy nie chciał pan na mnie napadać?
– Mój projekt. – Skinieniem głowy wskazał pod stół, gdzie odstawił teczkę. – Moja obsesja. Sigi Witthuhn ma rację. Zawaliłem studia i to z panią też zawalę, bo zwyczajnie nie potrafię sobie odpuścić. Chciałem posiedzieć tu z panią, posłuchać Boba Dylana, powiedzieć pani, że ma pani najwspanialszy głos w tym otoczonym murem półmieście – albo przynajmniej zaprosić panią na piwo, ale nawet to schrzaniłem.
– Proszę mi o tym opowiedzieć – odparła Wanda. – Co jest w teczce?
Andras wstał.
– Najpierw przyniosę pani coś do picia. Choć nie ma tu wielkiego wyboru. Whisky nie będzie pani odpowiadać bardziej niż piwo, prawda? Ale pewnie dostanę coca-colę.
Wanda pokręciła głową.
– Chcę wiedzieć, co to za sprawa, z której robi pan taką tajemnicę, choć wspomina pan o niej w każdym zdaniu. – Nie znała u siebie takiej zawziętości, ale rozpalona muzyką, zastanawiała się, czy w ogóle zna samą siebie.
Schylił się po teczkę, po czym ponownie opadł na stołek.
– Auschwitz – powiedział.
W milczeniu słychać było, jak gitara Boba Dylana grzmi niczym uderzenia gradu, na tyle silnego, by wybić krater. Wanda wzięła butelkę piwa, wciąż do połowy pełną, i wypiła.
– Przyniosę nam coś jeszcze. – Chciał ponownie wstać.
– Nie. Co jest w aktówce?
– Dowody – odparł. – Drobne ślady, których wypatruję niczym jastrząb, by się na nie rzucić. Ja i garstka innych ludzi. W grudniu zaczyna się proces, zostało jeszcze tylko sześć tygodni. Jeśli do tej pory nie zbierzemy wystarczającego materiału dowodowego, możemy stracić jedyną szansę, która nam została.
– Jaki proces?
– Auschwitz – powtórzył. Jego usta ułożyły się w słowo, o którym Wanda była przekonana, że nie potrafiłaby go wypowiedzieć, nie krzycząc przy tym jak Ari, gdy w wieczór przed Bożym Narodzeniem próbowały karpia w galarecie. W wieczór przed Bożym Narodzeniem, który jako dzieci nazywały „Wigilia”, a nie „Weihnachtsabend”, nie było wyboru. Należało koniecznie spróbować wszystkich potraw, w sumie dwunastu, w przeciwnym razie można było sprowadzić nieszczęścia na Nowy Rok. Ari, która zwykle była bardzo dzielna, na widok galaretowatej masy otaczającej rybę zalewała się łzami. A kiedy wzięła ją do ust, zaczynała pluć, krzyczeć i dławić się, jakby walczyła o życie. Tak właśnie czuła się teraz Wanda. Za nic w świecie nie utrzymałaby tego słowa w ustach.
– Po prawie dwudziestu latach mordercy z Auschwitz wreszcie staną przed niemieckim sądem – powiedział Andras. – Walczył o to niestrudzenie prawnik Fritz Bauer, który sam był więźniem obozu koncentracyjnego.
– A pan? – spytała Wanda. – Dlaczego pan walczy?
– Bo muszę – odparł Andras. – Naprawdę pani tego nie wie?
– Skąd miałabym wiedzieć?
– Wszystko kryje się w imieniu i nazwisku – stwierdził. – U Helgi Schulze tak samo, jak i u germańskiej bohaterki Sieglindy. A w przypadku Goldfarba w ogóle nie można mieć wątpliwości, prawda? Mój ojciec jest niemieckojęzycznym Węgrem. Studiował w Berlinie, tu się ożenił i harował w przedsiębiorstwie Borsiga w dziale zaopatrzenia. Aż mu tego zabroniono. Potem zaczęto naciskać na moją matkę, żeby się z nim rozwiodła, a w końcu i jej zabroniono harować. Była chirurgiem. Ojciec próbował ją przekonać, ale ona mimo to się z nim nie rozwiodła i straciła posadę w klinice. Straciła przyjaciół. Kogoś takiego jak ona nikt nie chciał już dotknąć, choćby obcęgami. Ale jej mąż przeżył. Jako jedyny ze swojej rodziny. Zawsze coś.
Jego ojciec był Żydem. Nagle wszystko stało się jasne, a Wanda poczuła się jak idiotka. Słowo „Żyd” miało w sobie coś zakazanego, tak jak słowo „Auschwitz”. Gdy tylko ktoś je wypowiedział, głosy milkły, głowy się odwracały. Wanda nigdy jeszcze nie spotkała żadnego Żyda. Może jakaś jej część wierzyła, że za tym strasznym słowem nie kryje się żadna rzeczywistość.
– Teraz chyba rozumiesz, dlaczego mam problem z ludźmi takimi jak Raimund Krankemann i Adalbert Witthuhn – powiedział Andras. – Dlaczego skręca mnie na samą myśl, że im się upiekło. Nadobna córka Witthuhna zarzuca mi, że nie potrafię przestać, i ma rację. Ona ma babcię, wujka i trzy kuzynki. Ja nie mam nikogo i nie potrafię przestać zastanawiać się, czy jej ojciec krzyczał „hurra”, gdy moja babka, mój wuj i kuzynki umierali, charcząc, w komorze gazowej.
Galareta w ustach Wandy zgęstniała i zatkała gardło. Muzyka w jej uszach ułożyła się w echo słów Andrasa: „umierali, charcząc”.
Zanim zakręciło się jej w głowie, chwycił ją za ramiona.
– Przepraszam – szepnął. – Nie może pani na to nic poradzić, a ja nie mam prawa zarzucać pani tym wszystkim. Ale chciałbym mieć prawo. Chciałbym zmusić każdego, kto chodzi na ten uniwersytet, by spytał swoich rodziców: co robiliście w tym czasie? Jak mogę zadawać się normalnie z kimś, kto tego nie wie? Jak mogę zjawić się w domu u kogoś z kwiatami dla jego matki, jeśli nie wiem, czy nie była strażniczką w obozie? Czy trzymała pałkę, którą zagnała moją babkę Huldę do gazu?
Wanda krzyknęła, ale nikt jej nie usłyszał. Nikt oprócz Andrasa. Wciąż trzymał ją za ramiona.
– Przepraszam – wymruczał ponownie. – Już przestaję. Gdy tylko poczuje się pani lepiej, przyniosę nam piwo i porozmawiamy o pani seminariach. Swoją drogą, ten Krankemann to bliski przyjaciel doktora Witthuhna i naprawdę jest nazistą. Tę bajkę o zegarku, który należał do ich trzeciego przyjaciela, Adolfa Klinga, i który stanął, gdy ten bohatersko poległ za ojczyznę, obaj opowiadają wszystkim naokoło, ale milczą na temat tego, co robił ów przyjaciel, kiedy dosięgła go bohaterska śmierć. To nie przypadek, że każe wam czytać Arnima i Brentano. Zamiast tego mógłby przecież zaproponować wam Eichendorffa, który jest nie mniej romantyczny, ale nie napawa się niemieckością i nie wszczyna nagonki na Żydów.
– Pańska babka Hulda – powiedziała Wanda ze ściśniętym gardłem. – Kochał ją pan?
Drgnął.
– Nie wiem. Byłem bardzo mały. Smażyła plastry jabłek w cieście, a ja skakałem dookoła, bo nie mogłem się doczekać, aż zdejmie je z patelni.
– Tak jak u nas – wymruczała Wanda. – Gdy Matti robi pierogi albo naleśniki.
Uniósł wzrok, ale zaraz ponownie spuścił głowę.
– Więcej nie pamiętam. Pewnego dnia zniknęła.
– A pan… – Wanda wskazała ręką, którą Andras nadal przytrzymywał, na teczkę. – Szuka pan dowodów na tych ludzi, przez których pańska babka… – Nagle znienawidziła ten swój nawyk, by nie wypowiadać zdań do końca, gdy brakowało jej słów, a głos stawał się ochrypły.
– Na tych, którzy ją zabili – dokończył zamiast Wandy. – Na morderców z sąsiedztwa, zacnych i porządnych, którzy żyją dalej tak, jakby nic się nie stało. Tych, którzy teraz dalej nauczają, kierują, rządzą i zasiadają w niemieckich sądach. I są chronieni. Gdy zaczynasz zadawać pytania, natrafiasz na mur milczenia. Jedyne, co usłyszysz, to: „Trzeba już z tym skończyć” albo „Czy nie dość wycierpieliśmy?”. Niedawno ktoś rzucił mi prosto w twarz: „Dlaczego wy, lewicowcy, ciągle burzycie się z powodu tych starych spraw, a nie z powodu tego muru hańby, którym Rosjanie przecięli nasze miasto, albo z powodu części Niemiec, którą zagarnęli sobie Polacy?”.
– Polacy?
Andras skinął głową.
– Początkowo na takie słowa odpowiadałem pytaniem: a dlaczego Pomerelia jest teraz polska, dlaczego Niemcy są podzielone? Ale to nie ma sensu. Ludzie chcą o tym wszystkim zapomnieć, chcą, żeby minęło. Tylko że to nigdy nie minie, dopóki nie zostanie wydobyte na światło dzienne i unieszkodliwione, a teraz nabrzmiewa w ciemności, kipi i ponownie się rozrasta.
– Pomerelia – powtórzyła Wanda. Jej serce łomotało.
– „Kraina nad morzem” – powiedział Andras. – Pochodzi pani stamtąd?
– Ja? – Przeraziła się do szpiku kości. – Skąd to panu przyszło do głowy?
– Z powodu sposobu, w jaki pani mówi – powiedział. – Jeszcze nigdy nie słyszałem tylu zdrobnień u kogoś, kto nie pochodziłby z Prus Zachodnich. Wymawia pani dźwięczne „r”, swojej matki nie nazywa „Mutti”, mamą, a ta nienazywana „Mutti” matka robi pierogi i naleśniki, „Flinsen”, które my, berlińczycy, nazywamy „Eierkuchen”. – Urwał, szukając jej wzroku. – No i co? Zgadza się?
Serce Wandy napięło się tak mocno, jakby włókna mięśniowe miały się zerwać. Zanim zdołała się powstrzymać, wyrwały się jej niewiarygodne słowa:
– Nie wiem.
Puścił jej ramiona, pogładził ją po rękach.
– Przecież wie pani, gdzie się urodziła. Ile ma pani lat? Dziewiętnaście? A zatem rocznik czterdziesty czwarty.
Skinęła głową.
– W moim akcie urodzenia wpisano miejsce zwane „Zoppot”. Ale nie wiem, gdzie to jest.
Andras wykrzywił usta, ale nie uśmiechnął się.
– W Pomerelii. Koło miasta Danzig. Nad morzem.
Obiecała mu, że zapyta Matti i ciotkę Lore. Teraz stała w ciemnym przejściu i marzła. W uszach bębniła jej piosenka Boba Dylana o ciężkim deszczu, który spadnie, ale sylaby tekstu układały się w jedno słowo: „dlaczego, dlaczego, dlaczego?”.
Dlaczego nikt nie powiedział mi, że miejscowość, w której się urodziłam, dzisiaj leży w Polsce? Dlaczego nikt nigdy nie wspominał o tym miejscu, dlaczego nigdy nam o nim nie opowiadałyście, skoro w tym zamkniętym, odległym kraju leży nasza ojczyzna?
Pomorze. „Kraina nad morzem”.
Nie da się tam pojechać, tak powiedział Andras, w każdym razie nie bez pokonania ogromnych trudności. Przed delegacją, którą chciał wysłać sąd we Frankfurcie, by na miejscu w Auschwitz zebrała pilnie potrzebne dowody, piętrzyły się problemy, ponieważ Polska i Republika Federalna nie utrzymywały stosunków dyplomatycznych. Nie były pokojowymi sąsiadami, tylko wciąż zaciekłymi wrogami. Zostały na wojnie.
Wanda zatrzęsła się z wściekłości.
Dlaczego nie powiedziałyście nam, że w tej wojnie, która nigdy się nie skończyła, chodzi o kraj, gdzie przyszłyśmy na świat? Dlaczego zachowywałyście się tak, jakbyśmy pewnego dnia spadły całą naszą piątką z nieba i wylądowały w tymczasowej kwaterze? Jakby nasze życie zaczęło się dopiero na Alboinstraße? I dlaczego, dlaczego, dlaczego przez dziewiętnaście lat wam wierzyłam?
Wściekłość nadal wstrząsała jej ciałem z gwałtownością, z którą Wanda ledwo sobie radziła. Ze zdumieniem zauważyła, że łka, głośno i niepowstrzymanie jak małe dziecko, jak wtedy, gdy się bała, że Matti mogłaby zniknąć. Jej Matti, jej dom, granica jej świata.
Nie potrafiła przestać. Tak jak Andras nie potrafił przestać szukać dowodów, Wanda nie potrafiła przestać płakać. Pod koniec ponownie zaczęli zwracać się do siebie na ty. Bez wcześniejszego uzgodnienia. Zapewne dlatego, że dość już mieli obcości.
– Mój przyjaciel Manne van Bontjes należy do tych, co potrafią przestać – powiedział Andras. – Ten greenhorn, który wzbrania się przed zasłanianiem uszu, wygląda jak klasowy błazen, a przy tym jest cholernie silnym facetem. Angażuje się, jest znaczącym głosem w Socjalistycznym Związku Niemieckich Studentów, ale nie jest opętany. Potrafi zaprosić piękną dziewczynę na piwo i nie wpadać w szał z powodu nieżyjących matek i niepomszczonych mordów. Może jest tak silny, ponieważ jego rodzice przez cały ten czas zachowali siłę. Jego ojciec jest Holendrem, matka Niemką, oboje uciekli do Francji i działali tam w ruchu oporu. Z wiedzą, że walczyło się po właściwej stronie i w końcu wygrało, można żyć, ale ludzie tacy jak Claas i Rieke van Bontjes to rzadkość. Większość z nas ma rodziców, którzy dzielą się na ofiary i sprawców.
Ofiary i sprawców.
Wanda nadal nie mogła się uspokoić. Wreszcie ruszyła się z obawy, że ktoś mógłby wejść do domu i zacząć zadawać pytania. Stanie w miejscu niczego nie rozwiązywało i niczego nie naprawiało. Gdy przechodziła przez podwórze, na piętrze otwarło się okno. Okno kuchenne. Żółte zasłony załopotały i uwolniły wiązkę światła, w którym zamigotał deszcz. Matti nie wołała. Krzyczała. Wanda szła dalej, nie unosząc wzroku. Weszła do bocznego skrzydła i wdrapywała się po schodach z uczuciem, że musi wciągać swoje stawiające opór ciało, przytrzymując się balustrady. Przynajmniej szloch już zamarł, choć z powodu zatkanego nosa prawie nie mogła oddychać.
Ledwo dotarła na podest schodów na pierwszym piętrze, gdy otwarły się drzwi i na progu stanęła wdowa Bader – w różowym szlafroku frotté i z ufarbowanymi na blond lokami, upiętymi na czubku czymś przypominającym klamerkę do prania.
– Nie wstyd ci? Włóczysz się, a twoja biedna matka, która zrobiłaby dla ciebie wszystko, zamartwia się na śmierć.
Wyżej, na drugim piętrze, drzwi dawno już były otwarte. Po pierwszych słowach wdowy Bader Matti zbiegła na dół, w pończochach, w codziennym fartuchu, włosy przytrzymywała opaska nad czołem, twarz miała zaczerwienioną i błyszczącą od potu.
Wdowa odwróciła się i zaczęła trajkotać do Matti:
– Pani przecież też została sama z bachorami, też była uciekinierką, której nikt nie pomógł. Nikt nas tu nie witał. Jakby to był nasz wybór, żeby stracić swoją ojczyznę. Ale dzisiejsze dzieciaki nie mają o tym pojęcia, bo zawsze je przed wszystkim chroniłyśmy. Nigdy nie głodowały, nie marzły i nie wiedzą, co to strach.
Matti jednym skokiem znalazła się na podeście i odepchnęła ją od Wandy.
– Niech pani zostawi moje dziecko w spokoju! – nakazała wyższej od siebie kobiecie. – Moje dziecko nie powinno pani interesować, jasne?
Oburzona odpowiedź sąsiadki dotarła do Wandy jak przez watę, ponieważ Matti przyciągnęła ją do siebie i ukryła jej głowę w swoich ramionach. – Jesteś wreszcie, mój pierożku, o Boże, o Boże, dobrze, że już jesteś z powrotem!
Przyjaciele, którzy przychodzili do ich mieszkania, wspominali o tym, ale Wanda nie rozmyślała nad tym za wiele. Teraz uświadomiła to sobie, dosłownie wpadło jej to w uszy: Matti nie mówiła tak jak inni ludzie. Używała słów, których Wanda nie słyszała nigdzie indziej, a wypowiadane przez nią zdania miały niezwykłą melodię. Uwolniła się szarpnięciem. Nie mogła czekać, aż znajdą się w mieszkaniu na górze, nie mogła czekać już ani sekundy dłużej.
– Dlaczego nie wiem nic o tym, że pochodzimy z Polski? Co się takiego zdarzyło w tym miejscu w Polsce, że nie wspominasz o nim ani słowem?
Matti wydała z siebie jakiś dźwięk. Jej ręka się gwałtownie wyprostowała i dłoń zasłoniła usta Wandy. Potem Matti opanowała się.
– To przecież nieważne, pierożku, to było dawno temu i wszyscy już o tym zapomnieli. Chodźmy na górę i zjedzmy ciepłą Bullewupp, kartoflankę, posiedzimy sobie razem miło. Jesteś już z powrotem i tylko to się liczy.
– W takim razie róbcie sobie, co chcecie – wtrąciła się wdowa. – Nigdy nie była pani jedną z nas i nic dziwnego, że dziewczyna nie wie, skąd jest. Pani ze swoją siostrą zawsze uważałyście się za coś lepszego.
Matti nie zwracała na nią uwagi, tylko ponownie objęła Wandę i weszła z nią po schodach. Wanda bezwolnie pozwoliła pociągnąć się na górę.
– A te pani dziewczyny, niby kim takim zostały? – zawołała za nimi wdowa Bader. – Jedna jest maszynistką w szpitalu, druga praktykantką w drogerii, i to ma być powód do dumy? Chwalę sobie moją Ulrike, której Rudi jest urzędnikiem, to przynajmniej stała posada.
Matti i Wanda szły dalej, aż drzwi za nimi zamknęły się z trzaskiem.
– Zmokłaś – wyszeptała Matti. – Okropna pogoda. Zrobię kakao, rozgrzeje cię.
W progu mieszkania czekała ciotka Lore.
– Wando – odezwała się. – Na Boga, dziecko, gdzie się podziewałaś?
– Na mieście – odparła Wanda. Potem uwolniła się z objęć Matti. – Nie chcę kakao. Chcę prawdy.
– Jakiej prawdy? – spytała ciotka Lore.
– Zaczekaj z tym – poprosiła Matti. – Wejdźmy najpierw do ciepła, na zewnątrz jest paskudnie.
Pociągnęła Wandę za ramię, ale ta stała jak przyrośnięta.
– Chcę wiedzieć, dlaczego pochodzimy z Polski – powiedziała. – Dlaczego nikt mi nigdy o tym nie mówił. I co robiłyście między 1933 a 1945 rokiem, gdy byłyście w Polsce.
Palce Matti wbiły się w jej przedramię. Wanda uniosła wzrok i zobaczyła, jak z jej twarzy odpływa cały kolor. Stała się blada jak popiół. Jak fotografia, która blednie w mgnieniu sekundy.
– Uczycie się tego na uniwersytecie? – spytała ciotka Lore. – Że Gdańsk był polski, a nasz niemiecki Danzig, to nasze piękne miasto z dachowymi rynnami, latarniami, kutymi bramami i wszystkimi tymi wieżyczkami i figurami nigdy nie istniało?
Wanda zawahała się. Źle się wyraziła, wiedziała oczywiście, że Gdańsk nie zawsze był polski. Nie wiedziała jednak, że Gdańsk, Danzig – to miasto, którego sylwetka zdawała się jawić przed nią jak przez mgłę – miał coś wspólnego z nią samą, że miejscowość Zoppot, Sopot, wpisana w jej akcie urodzenia, leżała obok Gdańska.
– Nie pytałam o to – odpowiedziała wcześniej Andrasowi.
– Nie wierzę – odparł. – Dzieci zawsze pytają o takie sprawy, ciekawi je wszystko, co dotyczy ich samych. Ale jeśli ze swoimi pytaniami wciąż natrafiają na ścianę milczenia, w końcu przestają je zadawać.
My naprawdę nigdy nie pytałyśmy, pomyślała Wanda. Ariane, Vera i ja. Nie pamiętam, żeby którakolwiek z nas choć raz zapytała o nasze pochodzenie.
– Nie chodzi o to, czego się uczymy – powiedziała teraz do ciotki Lore. – Tylko o to, co przed nami przemilczałyście.
– Zastanawiam się nad tym w przypadku każdej osoby, która milczy – stwierdził Andras. – Dlaczego milczy? Co takiego ma do przemilczenia?
– Chcę wiedzieć, skąd pochodzę – jąkając się, zaczęła ponownie Wanda. – Kto był moim ojcem. Dlaczego tu jesteśmy.
Ciotka Lore jednak wydawała się nie słuchać dłużej. Nie patrzyła na Wandę, tylko na Matti, która stała jak sparaliżowana, z pustym spojrzeniem i twarzą białą jak wapno.
– Myszko. – Lore rzuciła się ku niej, tak jak wtedy do Wandy, gdy ta uczyła się w szkole o wojnie i przyśnił się jej straszny sen o pociągu. Odciągnęła Matti od Wandy i objęła ją. – Ach, moja myszko, to nic takiego. Nie bierz sobie do serca tej głupiej gadaniny.
– To nie jest głupia gadanina! – zawołała Wanda urażona. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby ciotka czy Matti określiła to, co mówiła Wanda, jako głupie lub w inny sposób umniejszała jej słowa. – Mam prawo dowiedzieć się, kim jestem i co uczyniła moja rodzina.