Lew i stalker z grzywą - Magdalena Świerczek-Gryboś - ebook
NOWOŚĆ

Lew i stalker z grzywą ebook

Magdalena Świerczek-Gryboś

0,0

Opis

Jedne światy się kończą, inne dopiero zaczynają.

Lew, Finka, Suri i Abigail dorastają w przedziwnych realiach: na Ziemi pożeranej przez kosmicznego pasożyta, na rozkwitającym życiem Marsie i na rozpadającej się stacji kosmicznej, która zawisła przy Czerwonej Planecie. Choć dzieciaki dzielą setki milionów kilometrów, ich perypetie splatają się ze sobą z powodu tajemniczego stalkera, który zaczyna się za nimi włóczyć.

Ciepła, mądra i zabawna, a przy tym niestroniąca od trudnych tematów i mrocznych wizji opowieść o tym, jak być dobrym człowiekiem – nie tylko dla innych ludzi, ale i dla przybyszów z gwiazd.

Zbiór opowiadań Lew i stalker z grzywą to siedem różnorodnych historii wprowadzających do powieści Nieświat, która ukaże się w 2023 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 206

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Finka z finką

#szkołajestdobani

#poszukiwanieskarbów

#babciaflaszka

#rekolekcjeuzłomiarza

Naprawdę trudno to było zrozumieć. Uwierało, jątrzyło rany odziedziczone w genetycznym spadku, a jednocześnie zdawało się niemal nieuchwytne.

Józefina nazywała to zgniłymi żalami. Bo były dla niej przegniłe jak planeta. Po co hodować w sobie rzeczy, które nic nie wniosą do obecnej sytuacji? Fakty należało przyjąć na zimno i się nie rozczulać. Pradziadkowie i dziadkowie stracili planetę. Pożerał ją kosmiczny pasożyt, Zgnilec. Dla kolejnych pokoleń ludzi nie było już miejsca na Ziemi, pakowali się na Marsa. Cześć i kropka, tyle w temacie.

A do tego „palec pod budkę, bo za minutkę zamykamy budkę”. Marsjańscy koloniści się wycwanili, zerwali kontakt z Ziemią i coraz mniej promów startowało na Czerwoną Planetę. Wszyscy w szkole mówili tylko o rozpaczliwych próbach swoich starych, by dostać bilety na prom. Finka nie mogła się szczerze przyłączyć do marsjańskiej gorączki. Miała zapewnione miejsce na statku, o którym nie wolno było mówić, a poza tym, po prawdzie, chętnie nie wsiadałaby na żaden prom.

Przez te zgniłe żale. Poczucie, że została oszukana, że wciągnięto ją w wybrakowany świat, złość z tego powodu – której nawet nie było na kim wyładować – i jednoczesne wrażenie zagubienia, snu na jawie.

Zresztą! Skąd miała wiedzieć, co jest realne? Większość czasu, gdy nie spała, spędzała w rzeczywistości wirtualnej. A gdy spała, to była nigdzie. Nie pamiętała snów. Teraz ponoć trwała jawa, a ona tkwiła na plenerowej lekcji biologii. Plenerowej! Dobre sobie. Plenerowa oznaczało, że zamiast w symulacji szkoły, kiblowała w nieistniejącym lesie z bandą idiotów z klasy. Och, dobrze, babcia nakazała jej nawet nie myśleć o rówieśnikach per „idioci”, bo mózg wejdzie w nawyk, ale Józefina nie mogła ich ścierpieć. Może dlatego, że praktycznie żaden nie zdradzał oznak pokąsania przez zgniły żal.

Pokazówki, iluzje, symulacje, wielkie G. I banda idiotów na tyle niezadowolona z powodu jej braku zainteresowania współpracą w grupie, by znów się czepiać.

– Finka to już dawno odleciała. Na prom się nie dostanie, bo bez rodziców jest dysfunkcyjna, a że nie używa mamo– ani tatoprotezy, nic z niej nie będzie. – Iga, lolitka mająca ambicję skupiać na sobie wzrok wszystkich, przestała dyrygować koleżankami uwalanymi ziemią i stanęła przed Józefiną z ciasno splecionymi ramionami na puchnących piersiach. – Podprowadzasz swojej babce alko? Czy coś wciągasz?

Gapiła się na czarną owcę w klasie z bolesną intensywnością, szukając na jej inkarnacji oznak złego zachowania. Inkarnacje, czyli awatary, dzięki którym poruszano się w wirtualu, nie były tylko pustymi konstruktami reprezentującymi użytkowników; odzwierciedlały ich wnętrze. Idze puchły nie tylko piersi, cała jej inkarnacja przybierała na wadze. Nie chodziło o naturalne dodatkowe kilogramy – twórcy Inkarnii owszem, stygmatyzowali niektórych, zestawiając brzydotę i braki w ciele ze skłonnościami do zła, za co potępiały ich różne instytucje i partie, dali jednak spokój osobom przy kości. Wydawało się raczej, że Iga puchnie jak alergiczka. To było dość częste schorzenie: puchli ci, którzy mieli paskudne myśli i pociągało ich krzywdzenie, ale się powstrzymywali.

Słabe, ale lepsze to niż bycie pokraką.

– Ty mi powiedz. Obwisła mi warga? Zżółkły zęby? – Józefina wyszczerzyła się do dziewczyny.

– Daj spokój, Iga – wtrącił się dobry duch wszystkich, Staszek. Miał tak niewinną twarzyczkę, że mógłby pozować do ikon ze świętymi, które próbowano odtworzyć w Muzeum Wszystkiego. – Nie rób innemu, co tobie niemiłe. Mamy zebrać trochę roślin nad rzeką. Finka, może pójdziesz? – Wyciągnął w jej stronę słoiczek.

Zgodziła się tylko po to, żeby mieć pretekst do ucieczki. Wzięła naczynie i odwróciła się od nich. Iga jednak nie potrafiła się powstrzymać:

– Nie chcę, żeby zaniżała nam wyniki. Nie dość, że chodzimy do gównianej szkoły i trzeba harować na ranking, to jeszcze ona to olewa. Naprawdę nie chcesz lecieć na Marsa, Józiu? Wolisz zgnić?

Finka bez słowa oddalała się od klasy, idąc wzdłuż rzeki aż do migoczącej granicy symulacji. Głosy irytująco rozćwierkanych ptaków prawie tu nie docierały, a las nie skrzył się, jakby był pokryty tandetnym magicznym pyłem z bajek. Usiadła na brzegu i wpatrzyła się w mętniejącą przy granicy wodę. Nie wierzyła, że taki był świat, zanim nastał Zgnilec i nieświat. Coś się w nim nie zgadzało. Umysł nie potrafił się do niego przekonać.

Zgniłe żale, podsumowała ponuro.

Pomyślała o protezach rodzicielskich. Owszem, babcia spróbowała kiedyś tej chorej zabawy. Ale zwykłe, martwe awatary, sztuczne inteligencje stosowane zamiast inkarnacji, udające daną osobę – wprawiały małą Józefinę w przerażenie, a babci tylko wszystko się od nich pogarszało.

„Nie chcesz lecieć na Marsa, Józiu? Wolisz zgnić?”

Gdy była młodsza, rówieśnicy dorzucali: „jak twoi starzy”. Teraz już rozumieli, że jej rodzice zginęli, starając się dostarczyć zapasy do dzielnicy, i że to nie jest powód, by się wyzłośliwiać. A może chodziło tylko o osiągnięcie wieku, w którym słowa i myśli zaczynały mieć znaczenie dla wyglądu inkarnacji? „Inkarnia, mokry sen dyktatorów. Trzyma nas za pyski i wykrzywia je, gdy próbujemy być ludźmi” – mówiła często babcia Stefa. Klasa Finki nazywała ją Babcią Flaszką. Okej, była pijaczką. Ale co jej pozostało? Inkarnia nie karała jej za picie „wykrzywieniem pyska”. Może ryła po innych częściach ciała. Finka wiedziała, że tak może być, hej, sama chodziła w długich rękawach. Twarz to tylko ułamek awatara, który można zohydzić zepsutymi myślami albo karygodną odzywką.

Albo próbą samookaleczenia.

Albo próbą wyżycia się na zwierzęciu.

– Ale masz stypę w głowie – mruknęła do siebie. – Krindżuwa.

Wstała i wróciła kawałek w głąb symulacji, by przy brzegu pojawiły się rośliny, żaby i kijanki. Złapała oślizgłą, niewiarygodnie zieloną żabkę i przysunęła do twarzy. „Na żywo” pewnie by tego nie zrobiła, ale w wirtualu bez oporów polizała błyszczącą skórę. Uuułeeeech, ale gorzka! Może trująca? Finka ucieszyłaby się, gdyby mogła się zerwać z pozostałych lekcji. Niestety, po chwili głupawego oczekiwania nic się nie stało.

Kiedy byli młodsi, trudno im było odróżnić real od Inkarnii. Nieświat tkwił za progiem prawdziwych domów, za zaklejonymi szybami, równie niewiarygodny co wirtual. Uczono ich, że jest ciemny, szlamowaty – dawny świat pokryty tkanką Zgnilca, błotem, w którym wszystko ulegało nieubłaganemu rozkładowi. Józefinie udało się go podejrzeć dosłownie kilkukrotnie. Czemu tylko tyle? Raz, że Zgnilec był niebezpieczny i nie należało zwracać na siebie jego uwagi… żeby nagle nie zechciał przeżreć domu… A dwa, że wirtual rozciągnięto na koderze, którym pokryto nieświat. Takim jakimś proszku kodującym przestrzeń, tworzącym w niej Inkarnię. Koder trochę ograniczał Zgnilca – proszek był dla niego toksyczny, a i dzieci nie raz straszono, że samo patrzenie na niego mogło popsuć wzrok.

No więc takie to życie było parchate: Finka siedziała na brzegu bajecznej rzeczki, grzebiąc w mule, a tak naprawdę jej wynędzniałe ciało tkwiło w konsoli, w domu otoczonym zakodowaną „smołą”, w którą zmienił się świat.

– Gówno w papierku po cukierku – odezwała się znowu sama do siebie. Wkurzało ją, że jest taka ponura. Miała zdecydowanie słabszy dzień. To pewnie przez ten głupi okres. Jeszcze się do niego nie przyzwyczaiła. Wpieniało ją to, jaką się stawała zrzędą na parę dni przed tym nieznośnym bólem i krwawieniem. Jakby i bez tego życie generalnie nie było do bani!

Dostała wiadomość na czacie. Wyświetliła ją przed twarzą.

Karaluch: Jesteś sama?

Rozejrzała się odruchowo.

Finka: Si, senior.

Pojawił się tak niespodziewanie, że podskoczyła, poślizgnęła się i wpadła twarzą do rzeki. Poharatała sobie policzek o kamienie i opiła się wody. Przeklęła, gramoląc się na brzeg.

– Oj, dostaniesz pypcia na języku.

Zmroziła go spojrzeniem, odchrząkując jak stary palacz. Karaluch był wysoki, chudy, nie miał jednej dłoni i oka. W wieku siedemnastu lat zdążył już tak uszkodzić inkarnację parszywymi uczynkami. Utratę dłoni łatwo było rozszyfrować – próbował zrobić coś grubego, najpewniej skok na niezły hajs. Ale oko…? Finka, w obawie przed „niezdrową ciekawością”, która może „wykrzywić pysk”, nigdy nie spytała.

– Masz coś dla mnie? – Wiedziała, że najęte pokraki pilnujące szkoły i uczniów zaraz dostaną sygnał o intruzie w symulacji, więc musieli się streszczać.

– Zlokalizowałem twój nożyk, dziecino.

Finka poczuła bolesne napięcie i ekscytację, które przebiły się do realu i obudziły czujniki monitoringu pulsu.

– Gdzie?

– Bardzo blisko ciebie, w starej fabryce droidów. Siedzi tam złomiarz ze zgnilcofobią. Lubi błyskotki.

– To on… – Przełknęła z trudem.

– Nie, dostał nożyk niedawno.

A już się przestraszyła, że ten człowiek, mieszkający tak blisko jej domu, jest mordercą rodziców. Wiedziała, że zabił ich jakiś złomiarz, jeden z ludzi z gorączką gromadzenia tego, czego nie zeżarł Zgnilec. Z tego powodu długo nie mogła się przekonać do Złomiarki. Ta dziwaczna kobieta, psiapsióła Stefy, też zbierała różne śmieci i budowała „wybawienie” na starym szkielecie rakiety kosmicznej. Prom, którym zgromadzone wokół niej wyrzutki miały stąd uciec.

– Możesz go zdobyć? – spytała.

– Wykluczone. To stary łajdak, nie dam mu się wciągnąć w żadną rozkminę, podczas której odpadnie mi nos. Tyle braków mi wystarczy, przynajmniej póki nie będę miał narzeczonej. – Wyszczerzył do niej zęby i szczerby. – Pójdziesz sama. Zrobisz w końcu użytek ze skafandra dziadka.

Poczuli drżenie symulacji; gdzieś nieopodal pojawił się pokrak-cieć.

– Zrób to pod wieczór, gdy Nurki… – zaczął Karaluch.

– Nurkowie… – poprawiła go niemal bezwiednie.

– …mają zmianę, a koder przechodzi w standby. – Chłopak błyskawicznie wypluwał z siebie rady. Miał taką głupią ksywę, żeby zmylać algorytmy w systemie. Przedstawiał się w sieci jako „Karaluchy pod poduchy!”, czyli hasełkiem, którym raczyła go w dzieciństwie mama. – Przejdź wzdłuż starych działek, nie sprawdzają ich przed północą. Weź jakąś błyskotkę na wymianę. Staruch jest niepełnosprawny, nie zrobi ci krzywdy, ale uważaj na to, co mówi. Ani się obejrzysz, a rano odkryjesz jakiś ubytek w awatarze, bo tak cię wciągnie w rozkminy na moralnej mieliźnie.

Zniknął dwie sekundy przed tym, jak zza drzew wyłonił się okutany w szmaty pokrak. Pokraki chętnie cieciowały, bo dostawały za to racje żywnościowe w realu. Coś w rodzaju pomocy społecznej dla najbardziej „parszywych” obywateli. Miały też na sobie systemowy kaganiec, żeby nie mogły zrobić tego, do czego były zdolne. Mimo wszystko zasłonięty, zniewolony cieć zawsze wywoływał na głowie i plecach Finki mocne ciarki. W końcu pokrakami były największe szumowiny – ludzie zdolni do tego, by zrobić innym krzywdę, pragnący jej w głębi duszy. Te chęci i uczynki wykwitały na ich wirtualnych aparycjach.

– Dilujemy, panienko? – rzucił zniekształconym głosem.

Józefina z miną niewiniątka podniosła słoik pełen oślizgłych liści.

W jej sercu szalał ogień, który podsycała, jak mogła. W końcu musiała wypalić sobie nim drogę do starej fabryki, gdzie mieszkał zlokalizowany złomiarz. Drogę przez kilometr nieświata, ziemi w całkowitym władaniu Zgnilca.

O nożyku Finka wiedziała od babci. Babcia stwierdziła parę lat temu, że musi jej powiedzieć, zanim zapomni. Jak tak Józefina teraz patrzyła na Stefę, rozmasowując bark po wielogodzinnym unieruchomieniu w konsoli, to gratulowała jej zapobiegawczego pomysłu. Kobieta siedziała skulona na kanapie i wgapiała się w przestrzeń.

Babcia miała Alzheimera. Bywały lepsze i gorsze okresy – czasem całymi tygodniami była w pełni przytomna i świadoma, innym razem odpływała w tylko sobie znaną dal i odmęty przeszłości. Dlatego „supeł”, System Przełożenia Uczynków i Myśli na Wizualizację Duszy – czyli to, co wykrzywiało inkarnacjom ryje za zło i nieprawość – w przypadku Stefy działał w ograniczonym zakresie. Wpakowano ją do kategorii obywateli z uszkodzeniami mózgu. A Fince nie wlepili opiekuna socjalnego tylko dlatego, że w domu była też Klementynka, stary droid dziadka zaprogramowany na kompleksową opiekę. Zresztą, w ich zapomnianej przez kogokolwiek poza Zgnilcem dzielnicy i tak niespecjalnie przejmowano się warunkami bytu. Pewnie tym z rządu było wszystko jedno, czy Zgnilec zeżre mieszkańców. Tylko jakoś nie chciał, ot, cały ambaras. Pożerał wedle tylko sobie znanych prawideł.

– Babciu?

– Źle to robisz, córuś – mruknęła z rozdrażnieniem Stefa. – Maliny trzeba ostudzić. To będzie sernik na zimno.

Józefina przez chwilę przysłuchiwała się przepisowi na ciasto, którego nigdy nie jadła w realu. Słuchała do czasu, aż do zagraconego książkami i albumami oceanograficznymi salonu wpadła Klementynka, skrzypiąc i postękując.

Nawet maszyny się starzeją, pomyślała ze smutkiem Finka. Smutek wywoływał w niej złość, więc popatrzyła z ukosa na droidkę, zaciskając usta, żeby się na niej nie wyżyć. Kurczę, powinny być jakieś ulgi od Systemu Przełożenia, gdy kobieta ma PMS. Zwłaszcza jak ma okres ledwie od paru miesięcy i jest w tym wszystkim zielona!

– Tablet się świeci, słoneczko – oznajmiła Klementynka. – To chyba Złomiarka, bo to na nią ustawiłaś odgłosy pierdzenia zamiast normalnego dzwonka.

– Tylko mi nie praw morałów – mruknęła Finka, mijając ją.

– Ależ jak bym mogła spodziewać się dojrzałości po piętnastolatce! – zaszczebiotała zgrzytliwie. Nie miał kto jej naoliwić.

Dziewczyna weszła do nieco zatęchłej, zagraconej sypialni babci. Konsola stała w tym bałaganie jak przybysz z Kosmosu. Finka chwyciła popierdujący tablet. Potarła odruchowo dawno już zdrapany pryszcz na brodzie. Cholera, muszę to ruszać? – pomyślała. Zaraz znowu zrobi się czerwone…

– Dzień dobry, Złomiarko – przywitała się grzecznie, wsadzając wolną dłoń pod udo, żeby nie gmerać przy molestowanej hormonami twarzy.

– Witaj, Józefino! – odparła z nonszalancją kobieta. Wielkie oczy w kościstej twarzy zlustrowały Finkę. Za nią słychać było coś jakby rwanie blachy i dzikie dudnienie. – Babcia nie w formie?

– Myli mnie z mamą – przyznała bez ogródek.

Złomiarka zasępiła się tylko na mgnienie oka.

– Słuchaj, załatwiłam wam bilety na otwarcie Dobrego Zoo pod koniec miesiąca. Instytut pokaże prawdziwe zwierzaki, nie symulacje. Wreszcie odszlamili kawałek nieświata. Zabierz babcię. Kiedy siedzi w symulacji, jest trochę lepiej, co nie?

– Trochę.

– Mhm, programy ją nieco stymulują. Zrobimy wam aktualizację, tak żeby dała radę w zoo, nawet jak się do tego czasu nie ocknie. To ważne – powiedziała z naciskiem.

Finka natychmiast domyśliła się, że Złomiarka znów miała jakąś natchnioną wizję. Zażądała:

– Powiedz mi, co wiesz! Proszę – dodała szybko.

– Patron zakomunikował nam, że to ważne.

Głupia sekta, stwierdziła w duchu. Nienawidziła nazywania Zgnilca Patronem, tej narracji, jakoby kosmiczny pasożyt był opiekunem, a nie szkodnikiem. Mierziło ją, że ta kobieta, a z nią i babcia, wierzą w komunikację z nim. Ale niestety, parę razy te „przepowiednie” się sprawdziły; Złomiarka miziała się gdzieś w podziemiu z nieatakowanym koderem kawałkiem Zgnilca i czasem odczytywała przyszłość. Cóż, na bezrybiu i rak ryba, nie tak mówiono w świecie? A w nieświecie i Zgnilec pogodynka. Wróżka zębuszka. Czy tam futurolog tudzież inny wróżbita Maciej. W końcu nie wiedzieli, co to właściwie jest. Zeżarło im świat i zalegało tu, upasione i niepojęte.

W każdym razie, Finka nie miała powodu, by Złomiarce odmówić. Ale miała powód, by coś na tym ugrać.

– Zaoszczędziłabyś mi czasu, Złomiarko, i powiedziała, gdzie tym razem Stefa wcisnęła kontrabandę?

– Po co ci babcine skarby, Józefino? – odpowiedziała słodko pytaniem na pytanie.

– Zamierzam wyjść na zewnątrz. W skafandrze dziadka. Potrzebuję waluty dla miłośnika starych gratów – odparła szczerze dziewczyna. Co niby Złomiarka mogła zrobić, żeby ją powstrzymać? Figę. A o inkarnację trzeba dbać, ograniczając kłamstwa do minimum.

– Rozumiem, że masz ku temu rozsądny powód, a cel misji jest niedaleko? – spytała ostro budowniczka nielegalnych kosmicznych rakiet.

– Sama prawda.

Przez chwilę kobieta próbowała przesłać poprzez światłowody, które jakoś zupełnie nie smakowały Zgnilcowi – w przeciwieństwie do satelitów Starlinku, które obgryzł niczym kosteczki kurczaka – palącą moc swojego spojrzenia.

– Dobrze, powiem ci, ale weź nadajnik. Mam kogoś w pobliżu, jednak wolałabym, żebyś nie wyciągała go z domu. Bardzo tego nie lubi.

Finka przewróciła oczami i wydęła usta, dając Złomiarce do zrozumienia, że nie ma do czynienia z amatorką, która będzie niepokoić szpiegów i wywrotowców wieczornym „spacerkiem”. Starała się ignorować fakt, że nigdy nie była na zewnątrz. A wielokrotnie odtwarzany w głowie plan takiego wyjścia był tak abstrakcyjny i czysto teoretyczny, że tylko nastoletni szaleńcy, nieodróżniający wirtualu od realu, mogli się na niego zdobyć.

– Kontrabanda jest w piwnicy – dodała po chwili Złomiarka. – Ale w ogóle nie musisz schodzić, podważ tylko deskę pierwszego schodka.

W życiu by nie znalazła. Cwana Stefa.

Dwadzieścia minut później, z sercem rozszalałym jak wkurzony bawół na filmach przyrodniczych, w zabytkowym skafandrze płetwonurka, mruknęła do siebie:

– Oby tylko mojej inkarnacji nie odpadła noga, kiedy przekroczę próg domu…

Skafander to tajny projekt dziadka. Sama odzież była dla Finki wręcz prehistoryczna, gdyż pamiętała połowę zeszłego wieku. Zabytek, wywleczony przez dziadka z Muzeum Wszystkiego, został jednak podrasowany. Wciąż ciężki i nieporadny, choć odciążony z topornego hełmu na rzecz ustrojstwa przypominającego element stroju astronauty, miał nie budzić zainteresowania Zgnilca. Pokryty grubą warstwą wypielęgnowanej rdzy i tajemniczymi smarowidłami, zasklepionymi w odstręczającą skorupę, był według dziadzia absolutnie bezpieczny. Parę razy kazał Józefinie go założyć i w nim paradować, w razie gdyby musiała kiedyś wyjść na zewnątrz. Sam wychodził w nim wielokrotnie. Ostatnim razem nie wiedziały z babcią, w jakim celu, to znaczy, babcia ponoć wiedziała, ale zapomniała. Wrócił, a raczej wtoczył się przez próg z rozległym zawałem. Nie miał szans.

To było pięć lat temu. Finka nie bała się skafandra, nie czuła traumy, zakładając go, nie drżała na wspomnienie umierającego w nim dziadka. Guzik ją obchodziło, czemu; profesory w szkole opowiadały o jakichś zaburzeniach, niedostatkach, mutacjach i innym szajsie, ale dziewczyna nie kupowała tej narracji. Była nowym pokoleniem w nowym świecie, dawne prawidła przetrawił Zgnilec. Co jej tu będzie pitolić jakiś jeden z jakąś drugą? Nie miała zamiaru czuć się nieswojo dlatego, że niby jest „emocjonalną kaleką”. Przynajmniej nie musiała się męczyć z żałobą czy płaczem za frajerem z równoległej klasy, który ją rzucił w zeszłym miesiącu.

Znój, dupa i kamieni kupa, jak mawiał dziadzia. Nie ma co stać przed drzwiami i stękać. Finka przypięła nadajnik do pasa, gazówkę z przedostatnim, od dawna przeterminowanym wkładem wrzuciła w sprytnie ulokowaną na biodrze kieszeń, a gruby złoty łańcuszek zawinęła wokół nadgarstka, zanim wcisnęła na dłonie rękawice. Na ramię zarzuciła worek z puszkami z żarciem – bez tego ani rusz, gdy chodzi o jakiś handel. Odchrząknęła, zerknęła na Stefę, przestąpiła z nogi na nogę. W końcu przeszła przez śluzę, w którą zmienił się dawny wiatrołap, i odryglowała drzwi.

Czym jest nieświat? Każde dziecko umie odpowiedzieć na to pytanie, chociaż żadne nie ma pojęcia. To chyba coś jak z dawną ideą bogów? Zgnilec jest wielki. Wszechmocny. Ma swoich wybrańców, których z niewiadomego powodu nie skazuje na śmierć. A innych wybrańców zabiera. Nie da się z nim porozumieć, choć istnieją liczne wyznania sławiące „Patrona” i utrzymujące, że wysłuchuje ich modlitw czy przekazuje im świadectwa. Ale to wszystko są słowa, domysły, protezy dawnej kultury. Nieświat to przeciwieństwo świata. Akultura, aświat, awszystko. Miejsce, w którym powierzchnia planety gnije w niepojętym procesie, skąpana w rozrastającej się, ciemnej, smołowatej tkance Zgnilca.

Postawiwszy stopę w niemal czarnym mule, Józefina wzdrygnęła się i przełknęła przekleństwo; nawet przez skafander poczuła, jakby wsadziła nogę w… w skłębione nic. Dopiero po przejściu paru kroków zaczęła wyłapywać leciuteńkie uderzenia maleńkich drobinek o brudną, zardzewiałą powierzchnię jej pancerza.

Rozejrzała się, pamiętając, by nie podnosić głowy – Zgnilec wyprawiał coś srogo popapranego z chmurami i nie pozwalał nikomu podglądać. Lepiej dla Finki, żeby go nie wkurzała. Otoczenie domu dziadków wyglądało niczym zamulone, brudne dno morza, którego wody wyparowały, a na muł prószyły jakieś szare paprochy i spadał mieniący się tęczowo koder. Normalnie jakby ktoś posypywał przeterminowanym pudrem i kolorowymi perełkami powierzchnię wyjątkowo obrzydliwego zakalca. Z tego „dna” wyrastały gdzieniegdzie rzeczy, które Zgnilcowi nie smakowały: plastikowa huśtawka, szkielet samochodu, oszczędzony wraz z mieszkańcami dom sąsiadów, niektóre gatunki drzew, sczerniałe i martwe, lecz wciąż tkwiące w ziemi. Świat był czarno-popielaty, poza migotliwym koderem niemal wyzbyty jakichkolwiek kolorów. Finka poczuła wzbierającą w piersiach żałość, gdy patrzyła na resztki płotów, częściowo strawione budynki i tą leniwie rozedrganą, odstręczającą tkankę pokrywającą niemal wszystko.

Brawo, pradziadkowe, pomyślała skołowana. Zamiast ratować Ziemię i przestać ją truć, kolonizowaliście Marsa. Obudziliście Zgnilca i teraz mam to.

Nogi cmokały upiornie, gdy wyciągała je z około trzydziestocentymetrowej warstwy zgniłej tkanki. Czuła się jak kosmonautka przemierzająca jakiś postapokaliptyczny, obcy świat. Skafander był dość ciężki, dyszała, szybka parowała wściekle, co parę sekund zabierając jej widok na nieświat – nie wiedziała, czy sprawia jej to ulgę, czy przeszkadza. Zgniła mać! Nigdzie żywej duszy, a spodziewała się, że takie wyskoki jak jej są jednak na porządku dziennym. Idąc wzdłuż wygryzionego płotu ogródków działkowych „Boski relaks” – nieraz przeglądała zdjęcia satelitarne z tego miejsca, które zostało też dość wiernie odtworzone w Inkarnii – coraz bardziej docierało do niej, że robiła coś totalnie głupiego i absolutnie zakazanego. Ale Nurkowie, czyli stróże porządku, jakby zapadli się w Zgnilca.

Koder migotał na tej całej błotnej rzeczywistości i Fince trudno było uwierzyć, że jest tu naprawdę, że idzie tędy w realu. W oddali wyraźnie widziała – kiedy akurat szybka odparowywała – wyszczerbioną halę, ku której zmierzała. Nie czas na filozofowanie, czy ma pojęcie, co wyprawia; trzeba doczłapać do celu. Najlepiej jak najszybciej, gdyby jednak gdzieś zamajaczył Nurek. Natrętne myśli o tym, że zamkną ją w ośrodku dla odpadów systemu, a babcię w „opiekuńczym”, czyli jakiejś umieralni, zdawały się kłębić pod hełmem i zamazywać obraz podobnie jak para. Ale cel jej misji był niepodważalny. Jeśli nie ma sensu wychodzić po coś takiego, to w ogóle nie ma sensu żyć.

– Najweselszy barak w obozie, nie ma co – wymruczała powiedzenie babci, nie wiadomo który raz tego dnia ganiąc się za wisielczy nastrój. Jakieś sto metrów od hali poczuła mocny skurcz w brzuchu. – Pewnie, na wszystkie kosmiczne pasożyty, niech jeszcze teraz dostanę okresu…

Niespodziewanie Zgnilec, dotąd obojętny wobec jej marszu, zaczął wspinać się po nogach skafandra. Finka zamarła, zdjęta skrajnym przerażeniem; narastająca z sekundy na sekundę panika sprawiła, że czuła się naelektryzowana niczym świecąca żarówka. Wtłoczona w krew adrenalina nie szła jednak w parze z instynktownymi zachowaniami. Może faktycznie jej pokolenie było zepsute, ale kto to wie? Może jakieś mądre głowy, lecz nie Józefina, średnia w szkole 3,21. W każdym razie nie zrobiła nic, bo nie wiedziała co, nawet tryb ucieczki nie chciał się odpalić. Zamarła, a czarne pozlepiane drobiny oplotły ją od pasa w dół.

Stała tak jakiś czas, spodziewając się najgorszych rzeczy i przypominając sobie wynurzonych z gry Death Stranding. Nic więcej się jednak nie stało. W końcu odważyła się więc podnieść oblepioną Zgnilcem nogę i postawić ostrożny krok. Teraz już nie cmokała, zdawała się zrośnięta z gruntem.

– No zajebiście – mruknęła. Całe szczęście, że po długich sporach językoznawców z młodzieżą, dawno temu (w latach czterdziestych?) przestano uznawać to słowo za przekleństwo; w takich chwilach było bezcenne*.

Dotarła do fabryki jako pół człowiek, pół Zgnilcowa maź. Olbrzymia, udręczona nieświatem hala była częściowo zajęta przez roszczeniowego ziemskiego rezydenta, ale były to raczej plamy czerni, kałuże niż jezioro. Dało się przejść „suchą stopą”, pytanie, co się stanie, gdy Finka wylezie na „ląd” cała w tym szlamie. Nie chciała „zarazić” złomiarzowi ocalałych fragmentów fabryki, które zaadaptował na dom i magazyn; już teraz widziała stosy niestrawionych śmieci, majaczące pod dziurawym dachem.

– Przepraszam… – powiedziała, na razie wypróbowując swój stłumiony głos i to, jak się rozchodzi po gołych ścianach. Zabrzmiało cichutko, więc odważyła się zawołać: – Jest tu kto?!

Cisza.

Cel uświęca środki. Wyszła z czarnego bajora na spękany beton. Przylepiony do niej jak rzep fragment Zgnilca pozostał na dolnych częściach skafandra. No świetnie, pomyślała. Wyglądam jak straszydło z horroru, a nie klient. To nie jest dobry dzień dla pana złomiarza… A jak się nie będzie chciał dogadać, to oboje będą mieć spaprany wieczór.

„Nie chcesz lecieć na Marsa, Józiu? Wolisz zgnić?”

Musiała zdobyć finkę.

Przeciskając się ostrożnie przez zwaliska rzeczy, które niegdyś były złomem, a dziś skarbem wydartym z paszczy kosmicznego pasożyta, myślała o historii swojego imienia. Niemal nieprawdopodobnej. Nieraz oskarżała babcię o robienie w bambuko, aż w końcu odrosła od ziemi na tyle, by w podziemnym światku przemytników usłyszeć dokładnie to samo. Znano jej rodziców i znano źródło jej imienia: inkrustowane ostrze, najpiękniejsza rzecz, jaką znalazł jej ojciec, podarowana ukochanej zamiast pierścionka. Mama zawsze miała ją przy sobie, a parę razy skutecznie się nią obroniła.

I stąd Józefina – Finka. Rodzice starali się nie chwalić nożykiem, ale kilkukrotne użycie go do samoobrony zaowocowało opowieściami, które urosły do legend. Ostrze miało pochodzić z jakiegoś pałacu, mieć magiczną moc, a nawet odstraszać Zgnilca – zabobony rosły w nieświecie jak w świecie grzyby po deszczu. To, skąd rzeczywiście tata miał finkę, pozostawało zagadką, ale dziewczyna podejrzewała, że jej rozwiązanie jest prozaiczne, do bólu przyziemne: z przemytu, a samo ostrze to pewnie jakaś chińska tandeta. Widziała ją tylko na czarno-białym zdjęciu ze ślubu rodziców, niewyraźnym i lekko zniszczonym. Zeskanowała je i przepuszczała przez filtry, próbując odtworzyć przedmiot w Inkarnii, ale nic z tego nie wyszło. Tak naprawdę jednak nie było istotne, czy to tylko kuchenny nożyk: musiała go mieć. Nikt inny, tylko ona! Jej się należał! Był wszystkim, co mogła mieć, nie potrafiła sobie wyobrazić nic cenniejszego…

– ZABIERZ MI TO DIABELSTWO OD TOWARU!!!

Dotarła do czegoś w rodzaju wolnego od stosów żelastwa placyku, swoistego warsztatu połączonego z sypialnią i pokojem dla gości. Meble sklecone ze złomu, fotele wywleczone z samochodów, stół z krzywych pniaków i poklejonych ścinek, łóżko szpitalne – chyba nawet ginekologiczne – otoczone starą aparaturą medyczną – wszystko to wyglądało schizofrenicznie, ale zarazem dało się w tym dostrzec specyficzny ład i pokrętny porządek.

 – Pięknie, zgniła mać – mruknęła do siebie Finka, skupiając wzrok na gospodarzu.

Jego wózek inwalidzki też charakteryzował post­zstąpieniowy dizajn; każdy rupieć nierozłożony przez „Patrona” traktowano niemal jak złoto; niemal, bo złoto nawet w takim kryzysie nadal pozostawało w czołówce rzeczy cennych, choć musiało ustąpić z podium na rzecz czystej wody i przeterminowanej, ale nieuszkodzonej konserwy. Gospodarz jeździł na superstosiku złomu, a kółka miał przy nim i od roweru, i od samochodu, nie wspominając o podnóżku pochodzącym chyba z hulajnogi. Użytkownik wózka zdawał się podobnie powykrzywiany, co jego dzieło, zupełnie jakby pokractwo wylało się na niego z wirtualu, bezlitośnie wyszarpało za bety i pozostawiło na brzegu nieświata niczym sfatygowaną życiem meduzę. Finka wzdrygnęła się, poczuła panikę, że złomiarz to zauważył, ale szybko uświadomiła sobie, że przecież była od stóp po czubek głowy zanurzona w skafandrze, a dodatkowo do pasa w Zgnilcu.

– Coś ty jest, wiedźma? – Mężczyzna, patrząc na nową klientkę nieufnym wzrokiem, gładził pająkowatymi, bladymi palcami strzelbę leżącą na kolanach. Kolana miał nierówne, jakby jedna noga była znacznie krótsza od drugiej. – Nie, nie wiedźma – odpowiedział sam sobie.

Mówił nieco niewyraźnie. Dziewczyna dostrzegła, że warga dziwnie mu opadała, jakby nie miał dolnych zębów. Czemu się dziwić, sama nie znała żadnego dentysty, chociaż w pobliskiej przychodni mieli upiorny przyrząd do borowania i amatorsko czyścili zęby z próchnicy.

– Wiedźmy to się taplają w Zgnilcu, a nie udają astronautki. Zaraz, zaraz… – Podjechał nieco bliżej, skrzypiąc upiornie, a palce powędrowały do spustu strzelby. Józefina poczuła zimny pot na karku, zdawało się jej, że wrosła w podłoże. – Znam ja ci ten kombinezon. Przyznaj się, rozszabrowałaś dom starego Jerem­skiego?! Stefa kopnęła w kalendarz?! Tam muszą być magiczne rzeczy! Mów, zarazo!!!

– Uspokój się pan! – warknęła, zbierając w sobie całą swoją odwagę i wszelki arsenał niewyparzonej–ale–nieszkodliwej–dla–inkarnacji gęby, gdyby odwaga się zachwiała. – Jestem wnuczką Jeremskiego, może trochę szacunku?

– Wnuczka? – mruknął z powątpiewaniem, ale dłoń oddaliła się od broni, wędrując w geście zamyślenia ku chudej, pełnej plam szyi. Rozbiegane spojrzenie skupiło się na chwilę na „gaciach” ze Zgnilca. – Ach. Ach tak. Jesteś chora? Stwardnienie rozsiane? Guz w miednicy?

– Co? – spytała skołowana.

– Twojemu dziadkowi też to robił. – Złomiarz wskazał sękatym palcem prosto w miejsce, w które dorosły mężczyzna z całą pewnością nie powinien celować nastolatce, ale upaćkana „smołą” akurat tam, Finka mogła mu ten jeden raz wybaczyć. – Wspinał mu się na pierś. Zamrażał miażdżycę.

– Zamrażał?

– No, młoda. To świństwo potrafi wiele, jak chce – dokończył szeptem, a potem się odwrócił i odjechał w stronę stołu z jakimś rozkręcanym ustrojstwem.

Józefina przez dłuższą chwilę nie wiedziała, co ro­bić. Wypytywać o dziadka, o Zgnilca? Karaluch radził, żeby nie wdawać się z tym człowiekiem w inne dyskusje niż biznesowe. Takie czasy, że nikt nikogo nie może rolować, bo zaraz mu się to odbije zajęczą wargą w Inkarnii. Karaluch zalecał szybkie działanie.

Przeczekała walenie serca, odchrząknęła i już miała się odezwać, ale złomiarz ją uprzedził:

– Wiem, po co przyszłaś.

Fince było w skafandrze gorąco jak diabli. Uznała, że skoro ten człowiek żyje tu bez ochrony, to może ona wytrzyma pięć minut rozmowy.

– Można tu spokojnie oddychać? – spytała, chcąc się upewnić (obejrzała przed tą całą akcją inkarnację złomiarza; z pewnością nie miał w zwyczaju kłamać, bo wyglądała znacznie lepiej od realnej wersji).

– Ta.

Z westchnieniem ulgi odpięła hełm i zsunęła rękawice. Sprzęt do nurkowania? Raczej jakieś średniowieczne narzędzie tortur, bez kitu. Nie mogłaby w tym nurkować, zwłaszcza że pod wodą dochodzą ciśnienie i mrok… W sumie teraz lepiej nie było. Iga będzie miała używanie w szkole, jak inkarnację Finki powykręca po tej akcji.

Minimalizacja strat, ot co. Trzeba było szybko zakończyć „misję”. Wyłącznie sukcesem. Na chwilę jednak jej myśli znów rozprysły się niby rozbite szkło, bo z sufitu zsunął jej się na przedramię najprawdziwszy pająk. Przez moment z niedowierzaniem wgapiała się w żółty krzyż na jego odwłoku. Miała ochotę go polizać, ale wiedziała, że to poroniony pomysł. Czytała, że człowiek chce dotykać ustami tego, za czym tęskni, co kocha, z czym się żegna. Czy ona tak strasznie pragnęła świata, że ciągle przytykała do czegoś ryj?

– Po co więc przyszłam… proszę pana? – mruknęła.

– Po finkę. – Westchnął, zwrócony do niej plecami, z dwoma śrubokrętami w jednej ręce. – Mam nawet zamiar ci ją sprzedać.

Bingo! A jakoś w Monopoly nigdy jej nie szło.

– Mam złoto i konserwy – oznajmiła bez ogródek. Stać ją było na to miasto na planszy!

Znów westchnął i rzucił jej przez ramię zmęczone spojrzenie.

– Dobrze, że blisko mieszkasz, koleżanko, bo bym cię ochrzanił za spacery z kontrabandą. Niby masz obstawę – machnął śrubokrętem w jej stronę; chodziło mu o Zgnilca – ale niekomunikatywną i nieprzewidywalną. Zachowaj sobie swoje skarby. Nie taka jest cena.

Józefina poczuła ukłucie niepokoju. Teraz to jej ręka powędrowała instynktownie bliżej kieszeni z gazówką. Pająk zjechał po srebrzystej nici na ziemię, jakby on też sugerował, że trzeba się zawijać.

– Więc jaka? Mam przynieść coś dziadkowego? Proszę mi tylko to opisać.

– Jesteś szczodra, za to ja, wbrew obiegowej opinii, skromny. Nie, dziękuję. – Odwrócił się do niej, skrzypiąc samochodową oponą. Odchylił się, tak że jego twarz skrył cień, coraz śmielej zagarniający przestrzeń. Józefinę przeszył dreszcz, przygryzła wargę. – Zrobisz dla mnie dwie rzeczy, drogie dziecko.

– Ja-jakie? – Cholera, nie udało jej się zapanować nad głosem. Ale udało jej się nie cofnąć.

– Po pierwsze, wyrzucisz finkę. Po prostu ją upuścisz, wracając do domu. – Wyciągnął zza pazuchy nóż skryty w poszarzałej i poplamionej (matko, chyba krwią!) jedwabnej chustce. – Zgnilec ją zabierze. Cóż, widać, że cię lubi. Klątwa zostanie przełamana.

Po kilku sekundach ciężkiej ciszy Finka parsknęła śmiechem. Rozluźniła się. Na tyle, na ile to możliwe, gdy ktoś wyciąga przy człowieku najważniejszy przedmiot w jego życiu.

– Śmiej się, młoda, śmiej, a fakty są, jakie są. – Odwinął srebrne, błyszczące ostrze osadzone w inkrustowanej, mieniącej się wdzięcznie rękojeści. – Wszyscy jej poprzedni właściciele nie żyją. Nastarałem się, żeby dostarczono mi tę finkę. Próbowałem ją wyegzorcyzmować, ale Bóg nas nie słyszy przez tę zgniłą powałę. Właściwie spadasz mi z nieba. – Podjechał bliżej, wjeżdżając w krąg światła mrugającej przemysłowej lampy. I dopiero wtedy dziewczyna to dostrzegła. Spod powyciąganego swetra wyzierała przybrudzona koloratka. – Mając to ostrze, prędzej czy później kogoś nim zabijesz. Droga tego ostrza jest długa i kręta, ma setki lat. To puukko, oryginalny nóż myśliwski z Laponii. Podejrzewam, że to ów legendarny puukko, którym zabito jedynego renifera, którego nie wolno było ruszać. Coś jak nasze jabłko z drzewa poznania dobra i zła.

– Przepraszam, ale raczej nie uważam na religii… – mruknęła ostrożnie, acz szczerze Józefina, nawet zafascynowana tą niedorzeczną opowieścią. Ale w obecności tego noża jakoś wszystko nabierało magii.

Ksiądz-złomiarz zganił ją spojrzeniem.

– Dzisiejsza młodzież… Dam ci finkę pod warunkiem, że w drodze do domu wrzucisz ją w Zgnilca – powiedział cicho, ale tak dobitnie, że nawet krzyk nie byłby bardziej wyrazisty. – Nie warto żyć przeszłością. Wierzyć w talizmany. Nie będziesz mi robić posążków ani obrazków, mówił Pan. Twoi rodzice są w tobie, nie w tym przeklętym ostrzu.

Pewnie wymyślił tę gadkę o puukko, żeby skłonić Józefinę do decyzji według niego dojrzałych. Ale ją Karaluch wrobił! W rekolekcje! I to takie klasyczne, z przeganianiem demonów, pokus i nieufnością względem krainy Świętego Mikołaja. Do dziś Finka pamiętała rekolekcje z początków kształcenia, na których katechetka grzmiała, że materializm to zepsucie, Święty Mikołaj to bajka, a prezenty mają być skromne i płynąć z głębi serca. W ogóle nie przeszkadzało to w rokrocznym procederze dawania sobie przepysznych, konsumpcjonistycznych prezentów w Inkarnii – tam przynajmniej mogli zrealizować wyjazd do spa, zrobić skok na bungee czy przejechać się na elektrycznej desce.

Zresztą nauczycielka religii mówiła im o tym wszystkim jakoś bez przekonania. W sumie, co się dziwić w nieświecie? Tutaj dzieciaki były zafascynowane Zgnilcem, a nie Bogiem, który najwyraźniej opuścił to miejsce, odwrócił wzrok. A może jednak wciąż patrzy? Gdyby miała wskazać jakieś natchnione boską mądrością i miłością oczy, to byłyby te przed nią. Nawet przypomniała jej się ulubiona modlitwa z dzieciństwa. Aniele Boży, Stróżu mój… Finka poczuła sympatię do tego kalekiego duchownego.

– Co się panu… księdzu stało? – spytała, przełamawszy strach.

– Odsuń się trochę, dzieciaku. – Przypomniał jej o swojej zgnilcofobii, więc zrobiła parę kroków w tył. – Cóż, dawno temu dorwali mnie wyznawcy… eee… Patrona. Ta cecha u ludzi nigdy nie zniknie, w żadnym świecie czy nieświecie.

– Nienawiść?

– Nietolerancja – sprecyzował. – I podążanie za modą. Za stadem. A stadu brakuje pasterzy. – Westchnął i zawinął nożyk z powrotem w jedwab. Podjechał pod stojący nieopodal taboret, ręka z finką zawisła nad jego powierzchnią. – Obiecujesz ją wyrzucić?

Józefina przez chwilę milczała. Myślała o religii, o wierze. O tym, że według niej gdzieś z góry patrzy na nią dziadek, i rodzice… o ile Zgnilec im nie zasłania.

Kurczę! Jak tu wierzyć w niebo, kiedy go nie widać? Królestwo Niebieskie.

A może właśnie w tym sęk, że go nie widać? Nie no, zaraz rozboli ją od tego głowa. A już na pewno zaleje ją krew. Lepiej nie w skafandrze…

– Obiecuję – westchnęła zrezygnowana.

Mężczyzna odłożył nożyk i odjechał, zgrzytając okrutnie, do swojego stanowiska pracy.

Dziewczyna przypomniała sobie jego wcześniejsze słowa.

– Mówił ksiądz, że mam zrobić dwie rzeczy.

– Mhm – mruknął, dłubiąc już w jakimś śliskim od smaru mechanizmie. – Nie wychodź więcej z domu, póki cię nie wezwą na prom. Twój dziadek prosiłby mnie, żebym wymógł na tobie tę obietnicę. Wiem to.

Akurat, miała już odpowiedzieć buńczucznie Finka, ale ugryzła się w język. Szlag, dobry ten klecha! Aż się czuła lepszą osobą. Co ten Karaluch pitolił? Nie widziała wyprowadzenia na moralną mieliznę, raczej nakierowanie na spokojne wody.

– A jeśli będziesz potrzebować coś naprawić bądź przehandlować, to napisz do mnie – dokończył.

– Dobrze – skwitowała z rezygnacją. Podniosła nożyk, ale cały czar obcowania z nim gdzieś prysł. – To nie mogę już księdza odwiedzić? – spytała ostrożnie.

– Możesz przychodzić na rekolekcje w wirtualu – odparł.

Józefina pożegnała się, ubrała szczelnie i wyszła w półmrok nieświata. Koder mienił się już bardzo słabo, wszystko szarzało, stapiało się, nikło. Dotknęła „smoły” na swoim udzie. Była lepka i sypka jednocześnie. Dotykała Zgnilca! Łaziła w nim jak w śmiesznej pielusze! Pokręciła głową, totalnie poschizowana tym dziwnym dniem. Ruszyła szybko do domu, rozglądając się nieufnie za Nurkami. Kosmiczny pasożyt powoli zsuwał się ze skafandra, a gdy stanęła na swoim zaszlamionym podwórku, była już bez dodatkowych „gaci”, jak przy wyjściu na rekolekcje. Poczuła też natychmiast mocny skurcz; zgięłaby się, gdyby nie krępujący ją kombinezon. Zmełła przekleństwo i westchnęła głęboko. Z przetrzebionej zawartości torby (jak miałaby nie dać księdzu konserw?!) wyciągnęła zawiniątko z finką.

– Obiecanki-cacanki – mruknęła. W nieświecie nic niewarte przyrzeczenia już nie miały racji bytu; co się obiecało, było święte, w przeciwnym wypadku wykwitało skazą na inkarnianym ryju, najczęściej pod postacią zajęczej wargi albo ubytków w zębach.

Powstrzymała zbudzony z niezaszlamionych genów, tęskny odruch spojrzenia w niebo i szukania tam wsparcia ukochanych zmarłych. Przygryzła wargę i upuściła nożyk. Przez chwilę obserwowała, jak finka milimetr po milimetrze zapada się w nieświat, niczym Jedyny Pierścień w lawę Orodruiny. Dzielny był z niej Frodo.

Coś przemknęło na granicy pola widzenia. Finka poderwała głowę. W półmroku, na resztce płotu po drugiej stronie ulicy siedział wielki rudy kot. Jakiś dziwny taki… szeroki nos, okrągłe uszy… Może raczej lwiątko? Niemożliwe! Józefina sapnęła, przez co zaparowała sobie szybkę. Gdy wstrzymała oddech i odzyskała widok, pchlarza już nie było.

Oj, za długo przebywała na zewnątrz, nurkując w nieświecie.

Minutę później z sykiem zasunęła za sobą domową śluzę. Gdy wygramoliła się ze skafandra, od razu napisała do Karalucha.

Finka: Trzeba było powiedzieć, że to ksiądz!111

Karaluch: Ksiondz, ksiondz, i to egzorcysta. Nie miałabyś zabawy 8)

Finka: Mówiłeś, że będę ryzykować moją śliczną wirtualną buźką! Na spotkaniu z księdzem?!

Trzy kropeczki falowały na ekranie przez dłuższą chwilę. Józefina zajrzała do salonu, potem do sypialni. Babcia spała. Dziewczyna zatrzymała się na chwilę w progu, patrząc na skuloną sylwetkę. Spodobała jej się jedna z myśli przywołanych przez księdza.

– Dziadek nad nami czuwa – szepnęła.

Ponownie spojrzała na smartwatch.

Karaluch: Bo ryzykowałaś! ;< Miałaś nielegalne, pozasystemowe spotkanie z klechą. Dzisiaj najwyższy wpisany w system byt to Patron, nie chrześcijański Bóg. Moralność jest podciągnięta pod niego. Gdy chcesz „zmienić wiarę”, musisz to zgłosić administracji, dostać zezwolenie i aktualizację.

Dziewczyna zamarła na progu swojego pokoju.

Finka: Rzeczywiście. Zapomniałam o tym.

Karaluch: Nie przejmuj się. Chyba że cię zaraził wiarą przodków? ]:->

Nie odpisała. Nie miała pojęcia, w co wierzy ani co to w ogóle jest wiara. Może zresztą niczego nie wiedziała, tylko wierzyła – że jest wirtual, że gdzieś tam są prawdziwi ludzie, że kiedyś niebo było niebieskie. Dumając nad tym i krzywiąc się z bólu, zabezpieczyła się w łazience pieluchą wielokrotnego użytku (podpaski i tampony widziała tylko w wirtualu), postawiła na biurku przeterminowane tabletki przeciwbólowe, w razie gdyby było bardzo źle, i rzuciła się na łóżko.

Pozostawała jeszcze kwestia tego, dlaczego Zgnilec „pomagał” dziadkowi i jej i dlaczego ostatecznie nie uratował dziadziowi życia. O co chodziło temu kosmicie? Był lepszy od Boga, taki sam, gorszy? Bóg nie mógł być zgniłą papką rozpaćkaną po świecie, która zeżarła, rozpuściła większość istot i rzeczy na powierzchni. Chyba że to potop? Potop za to, co zrobili przodkowie?

– No i wracamy do zgniłych żalów – powiedziała do siebie, gapiąc się w sufit. – Kiedyś były chyba gorzkie żale… Tylko co to było… Działo się chyba w Wielki Post?

Zasnęła i wreszcie zapamiętała sen. Śniła jej się olbrzymia katedra, chłodna, doskonale pusta, o sklepieniu niknącym w cieniu. Nigdy takiej nie widziała w Inkarnii. Smugi wonnego kadzidła snuły się przy ziemi i oplatały ławki, a w niewyraźnej dali, nieopodal miejsca, gdzie powinien być ołtarz, paliły się delikatne zielone i czerwone światełka. Finka szła przez główną nawę bardzo długo, aż w końcu spostrzegła swojego nowego znajomego, którego, uświadomiła sobie, nawet nie spytała o imię. Stał o własnych siłach tuż przed prezbiterium, w którym niczego nie było. Żadnego ołtarza, obrazów, witraży, świec, tabernakulum, czy jak się nazywało to miejsce, w którym trzymano ciało w postaci chleba i krew w postaci wina. Podeszła do księdza.

– Tu go nie ma – uprzedził jej pytanie. Popatrzył na nią; w oczach, niby w oknach na inny wymiar, miał pustynny, czerwonawy krajobraz. – Czeka na Marsie.

Rano, po zalogowaniu do wirtualu, Finka stanęła nago przed lustrem i dokładnie się obejrzała. Zmiana rzucała się w oczy od razu, jednak nikt jej nie spostrzeże pod ubraniem: ciemna, nieregularna plama między piersiami, na wysokości mostka. Przyglądała się jej długo. Potem obejrzała stare sznity i ubytki i znów zerknęła na plamę.

Nie czuję się oszpecona, pomyślała. Naskocz mi, Systemie Przełożenia.

Zrozumiała coś superważnego. Przypomniała sobie ciężar finki w dłoni. Ciężar świadomości, jacy ludzie potrafią być podli dla innych, na przykład dla księdza-złomiarza, ukrywającego się w swojej świątyni ze śmieci starego świata, które stały się dla niego nowymi relikwiami. Ciężar własnego życia, zawsze przygniatającego jej kark do ziemi cholernymi zgniłymi żalami wobec zmarłych. Ciężar bycia pod niebem, w które nie można spojrzeć.

Zrozumiała, że jest dla niej przyszłość. Tylko nie tu. Że są dla niej talizmany. Tylko nie martwe, nie rzeczy.

Na przerwie pomiędzy pierwszą a drugą lekcją podeszła do nabzdyczonej, pulchniejszej niż wczoraj Igi.

– Chcę lecieć na Marsa – oznajmiła, a raczej odpowiedziała na ostatnie pytanie koleżanki. – I chcę, żebyście wy też polecieli. Zgoda? – Wyciągnęła rękę.

Iga przez moment nie jarzyła, a potem chyba niedowierzała. W końcu jednak uśmiechnęła się niepewnie i uścisnęła jej dłoń.

W jednej chwili opuchlizna zaczęła znikać z jej twarzy.

Dalsze losy bohaterów znajdziecie w nadchodzącej powieści Nieświat.

* W naszej rzeczywistości lat dwudziestych słowo „zajebiście” wciąż stanowi wulgaryzm ze względu na swoją etymologię. Znalazło się tu jednak, by zaznaczyć, że jest powszechne, także wśród młodzieży, której nie da się odseparować od świata dorosłych. Oficjalne słowniki, definicje i nakazy to nie jest coś, czym młodzi ludzie się przejmują, gdy starają się opisać świat, a to, co zakazane, wydaje się im często najatrakcyjniejsze. Poczucie wulgarności słabnie z pokolenia na pokolenie, jeśli chodzi o wiele słów, dlatego nie zakazuję pewnych określeń swoim bohaterom w obrębie tej opowieści, zwłaszcza że są z pokoleń po nas. Zaznaczam, że istnieje mnóstwo „prawilnych” określeń, które doskonale sprawdzą się w opisywaniu rzeczywistości, nawet jeśli wydaje się wam, że nie mają takiego kopa jak kontrowersyjne słownictwo. To, jaką moc nadajemy słowom, zależy od nas – słowa tak naprawdę... nie istnieją. To symboliczne pojęcia mające opisać rzeczywistość. Trzymacie w rękach kartki pełne niczego, a jednak te umowne szlaczki robią robotę w waszej wyobraźni.

Lew i stalker z grzywą

Copyright © by Magdalena Świerczek-Gryboś 2022

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022

Redakcja – Paulina Stoparek

Korekta – Sylwester Gdela

Projekt typograficzny i skład – Natalia Patorska

Okładka – Paweł Szczepanik

Grafika na okładce – rawpixel

Asteryski – Marek Gryboś

Rysunki – Vivi Ekhart

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2022

ISBN mobi: 9788382106602

ISBN epub: 9788382106619

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Mateusz Wesołowski

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz, Marcin Mendelski

Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka

finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl