Trupokupcy - Magdalena Świerczek-Gryboś - ebook
NOWOŚĆ

Trupokupcy ebook

Magdalena Świerczek-Gryboś

3,5

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Żadna droga nie prowadzi już przez las, oprócz ścieżek trupokupca.

W niedalekiej przyszłości szaleńcza walka z ociepleniem klimatu doprowadza do katastrofy: budzi stare duchy i skazuje ludzkość na ich łaskę.

W niewielkiej wsi Stare Olchy trupokupiec pobiera od mieszkańców zapłatę dla tajemniczej istoty. W zamian nie doskwierają im głód ani choroby, karmią się bowiem tym, co „wyjdzie z lasu”. Gdy w okolicy pojawiają się zbiry zwane juchochłepcami, zagrażając wsi, bohaterowie nie mają wyboru. Muszą zawierzyć nieznanemu i sprzymierzyć się z niepojętymi siłami.

Postapokaliptyczna, nawiązująca do mitów słowiańskich i retrofuturystycznej estetyki, zjawiskowa opowieść o przetrwaniu w świecie, gdzie białe słońce i głodne bóstwa zmuszają do poszukiwania zupełnie nowych dróg i znaczeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 150

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
polly616

Z braku laku…

pomysł super, ale mnie niestety znudziła brakiem akcji
00

Popularność




Przedmowa

Historię tę opowiedziały mi drzewa Czarnego Lasu, pijące ciemność z ziemi i pnące się dzięki niej ku światłu.

Opowiedziało mi ją hołubiące rozkład poszycie lasu, w którym można poczuć wezwanie ziemi, zanurzywszy w nim stopy bądź dłonie.

Opowiedziały mi ją łąki wydeptane przez sarny, pola zryte przez dziki, te, na które jeszcze nie wcis-nęły się domy, parkingi dla tirów i latarnie; moczary nocami przeszywane wrzaskami dzikich lokatorów, napęczniałe od tajemniczych rytuałów tego, co pod osłoną mroku wychodzi z lasu.

Opowiedziało mi ją ciemne niebo, niezanieczyszczone jeszcze łuną miasta, i ślad Drogi Mlecznej: obietnica niepoznawalnych światów, przestroga przed iluzją wielkości.

Opowiedziały mi ją szkielety młodych saren dopadniętych przez lisy, kości porywane przez psy, zęby dzików znajdowane przy okazji grzybobrania, ptaki i myszy upolowane przez koty, pozostawiane wnętrzności, pióra i wiewiórcze ogony.

Opowiedziało mi ją to, czego głos zawsze będzie obecny, a usłyszeć go pozwoli pokora wobec klęski. Próżno szukać tu głosu miejskich molochów, przemysłu, pstrokatej reklamy i niezachwianej wiary. Niech przemówią rzucone apokalipsie na żer wsie i dzikie ostępy; i niech opowiedzą, jak człowiek otrzymuje to, co mu się należy, w nieustannej spokojnej rzezi kładącej kres jednym formom na poczet nowych. W nieskończonym eksperymencie. Niech przyjdą na nowo mity całkowicie niepojęte, bo nieustannie źle opowiadane: po człowieczemu i dla ludzi, zgubnie izolując ich, znaczących dokładnie tyle samo co opadające liście, od macierzy i przeznaczenia. Ciemnej głębi niepojętego.

Tak wygląda koniec każdego, w tym i mojego świata. Jednego z tych malejących wobec świadomości, że są krótkotrwałym wrażeniem, wynurzeniem głowy z mroku, bo padło na jego powierzchnię światło. Małe końce światów to te, które można jeszcze ignorować, ale czuć, że nadejdzie ich Król; jest to pewne i prawdopodobnie z całych sił witalnych wszyscy odpychamy od siebie tę wiedzę, wybierając z zimnej ziemi czarne nasiona i paląc je w ogniu kojących namiętności. Grzejąc się w świetle gwiazdy, zbudowani z prochów innej, sami w ciemnym morzu niezbadanego. Zbuntowani, uśmiechnięci, kpiący; wewnątrz zrozpaczeni i zagniewani, cwani i spokojni na zewnątrz; karmieni największym kłamstwem najsmutniejszej z istot, bo nazbyt samoświadomej: że to my jesteśmy monarchami czegokolwiek.

Po co więc opowiadać cokolwiek innego niż pocieszenie?

Należałoby zapytać tego, co każe mi opowiadać.

Ale żeby zapytać, trzeba dać zgodę na to, że Król istnieje. Że w ciemności, której tak wielu się boi, udaje, że jej nie ma, i w którą wszyscy zmierzamy, jest coś, czego nigdy nie pojmiemy. Prawdopodobnie przekłamujemy to, ubierając w kreacje, w boskie emanacje. I tak niepojęte, zawsze zwycięskie, zawsze głodne i wyczekujące naszego powrotu, dzierży nad nami władzę.

Mój ojcze, mój ojcze, ach patrzaj, gdzie ciemno!

Król Olszyn ma córki, chcą bawić się ze mną.

23.11.2019

1

Spalić wiedźmę, napoić dziada

Panie dzieju, ja to już niejednych takich przeżyłam.

Panie dzieju, niejedno widziałam, gdy się tak tu kręciłam…

Muzykę puszczono na cały regulator, lecz podwórze stanowiło wielką, na wpół martwą połać resztek ogrodowego dobrobytu, a dźwięki zdawały się wchłaniane w suchą glebę i stare konary. Tuż przy płocie dziewczyna zrywała z krzewu nieliczne pomarszczone owoce, tak suche, że nawet nie brudziły rąk. Nie była w stanie przypomnieć sobie ich nazwy, miała jedynie mglisty obraz przed oczami: swoje dziecięce, fioletowe od soku palce. Usłyszała w głowie głos babci: „Pola, oszkliwy bachorze, jak bydziesz takŏ łakoma, przyszłość odpłaci ci głodem”.

Wspomnienie przeszyło donośne:

– Przepraszam!

Sąsiadka wyglądała nieznośnie. Dziewczyna aż zazgrzytała zębami, gdy zwróciła na nią spojrzenie. Wciąż żywy w głowie głos przypomniał jej, że babcia mawiała o takich kokoty albo wycieruchy.

– Może czas się w końcu poznać?

Pola przywołała na twarz swój najmniej wiarygodny uśmiech, zarezerwowany dla blagierów i natarczywych pacanów.

– Może.

– Jestem Magda. – Kokota wskazała za siebie, na straszydło, które jakiś czas temu przesłoniło widok na łąki i bagno. – To mój dom.

– Wiem.

Szary wilczur podbiegł do nich, zamerdał ogonem i polizał rękę wetkniętą między deski płotu. Dziewczyna z pewnym trudem powstrzymała się, by nie warknąć „bierz ją”. Podobnie jak pies, sąsiadka nic sobie nie robiła z jej niechęci.

– Co tu się stało?

Wskazała na las po drugiej stronie kamienistej drogi, przy której stały ich domy. Szeroki pas ściętych pni, ciągnący się w każdą stronę wzdłuż drogi, sprawiał wrażenie, jakby ogromny żniwiarz zamachnął się na las, zadrasnął go i zrezygnował.

– Miała być droga. Dwa pasy. Ścieżka rowerowa. Burmistrz chciał przed wyborami.

– Przed wyborami. – Kobieta pokiwała głową. Z szyi zwisał jej duży łapacz snów ozdobiony czarnymi piórami. Przyciągał wzrok. – Przed tym wszystkim. Szkoda, że zdążyli wyciąć drzewa.

– Chechli tysiąc drzew, aż do kolejnej wsi. – Pola poczuła, że twarz jej tężeje. Wspomnienie wycinki nadal sprawiało ból. – Drzewa są mądre. Pochylały się nad podwórkiem i dawały cień. Nie umieliśmy ich obronić. Teraz nie ma ani drogi, ani cienia, ino bajzel.

Nie rozumiała, dlaczego tyle gada. Splotła ręce na piersiach i zamilkła, patrząc na ciemną ścianę lasu.

Arktyka i Antarktyka, Arktyka i Antarktyka…

– Właściwie to dobrze – stwierdziła sąsiadka. – Tu wszędzie bagno. Wyschnie, drzewa się przewrócą… widzę, że już się przewracają… ale nie na wasz dom.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Ale ta wycinka była lata temu – paplała dalej wycierucha. – Nic tu nie wyrosło. Pniaki nadal wyglądają jak świeżo po wycince. Wiecie czemu?

– Nie wiemy.

Kobieta podrapała się po odsłoniętym udzie, które lśniło od jakiejś mazi. Pola znów zazgrzytała zębami. Miała jeszcze kosmetyki?

– Myślę, że to dlatego, żeście nie chcieli drogi – oznajmiła kokota.

– Sąsiadów też żeśmy nie chcieli. To już nie są czasy, żeby się wynosić z miasta na wieś.

Sąsiadka się uśmiechnęła, założyła ciemne okulary o szkłach grubych jak denka butelek. Zerknęła na bielejące wczesnoporanne niebo. Chwilowa radość spełzła jej z twarzy. Poprawiła słomkowy kapelusz na głowie.

– Nie jestem obca. Mam tu korzenie. Jak drzewa.

Dziewczyna parsknęła. Wielkomiejska będzie jej tu mówić o drzewach. Ocipiała.

– Ja wiem, coś ty jest. Wrazidlok. A twój dom jest z drewna – zauważyła oschle. – To jakby zbudować chałupę z trupów.

Kobieta zdjęła okulary i obdarzyła ją pełnym niedowierzania spojrzeniem.

– Naprawdę? W tych czasach zarzucasz mi coś takiego?

Z obory dobiegł ryk drażniący podobieństwem do ludzkiego.

– Co się dzieje? – spytała sąsiadka.

– Krowa nie może urodzić. Pewno będzie krojona.

Kobieta wydęła usta i stanowczo odwróciła się od źródła dźwięku. Wskazała dom kilkaset metrów dalej, na bagnie.

– Czyj tamten?

– Niczyj. – Pola nie miała pojęcia, czemu znów nie może się powstrzymać przed mieleniem ozorem. Niemal wbrew sobie dodała: – Ten nikt nie goda z obcymi.

– Dałabyś już spokój. – Kokota pokręciła głową, wprawiając w ruch cień na wyschniętej trawie.

Rozmówczynie skrzywiły się identycznie, obserwując go. Cienie nie były już tym co kiedyś.

– Dom kopidoła – mruknęła po chwili dziewczyna.

– Kopidoła? To po waszemu trupokupiec, tak? – Pola kiwnęła głową. – Taki, jak myślę?

– Nie mogę powiedzieć.

Sąsiadka zwróciła się ku niej i spojrzała chytrze znad okularów.

– Boś nie stąd. A ten dom czyj? Męża?

Dziewczyna posłała jej słodki uśmiech. Nie miała zamiaru się żegnać. Odwróciła się od wścibskiej wycieruchy i ruszyła w kierunku obory.

A wszyscy oni z mojej byli gliny…

A wszystkich ich moje wykarmiły dydy!

Czuła na sobie uważne spojrzenie.

– No i co, Franek?

– Nie urodzi. Dej no brzytwę.

– Gdzie jest młody? Powinien się uczyć.

– Nie pierdol.

Franek wygolił bok ze sztywnej sierści. Wstrzyknął lek. Rozkroił skórę. Rozkroił mięso. Znalazł macicę. Rozerwał gorące śliskie fałdy. Złapał za nogi, pociągnął. Krowa znów odezwała się ludzkim głosem. Chwycił pewniej cielaka. Wsunął rękę pod łeb i złożył ciało na ziemi.

Cała operacja na nic, młode zmarło już jakiś czas temu.

Zaczął zszywać krowę, która wciąż pewnie stała na nogach. Skończył, popatrzył na brata i podrapał się po kilkudniowym zaroście.

– Nie wiem, ile za cielaka. Zapomniałem. Może Pola pamięta.

– Stawiam na gorzałę.

Nad oborą trzasnął piorun. Wydawało się, że z jasnego nieba. Poczuli nieprzyjemny smak na językach. Właściwie nie mieli pojęcia, czy to piorun. Nigdy go nie widzieli, po prostu tak to nazywali. Zbliżała się godzina-granica, od której nie patrzyło się już w górę.

Stanęli w drzwiach, by nie ominął ich skąpy deszcz. Półminutowy podarunek brudnych kropel hipnotyzował. Świeży osad pokrył żółtą trawę.

– Mam jeszcze kurę – mruknął uwalany we krwi Franek, zasłaniając oczy dłonią. – Czteropak.

– Ta, wiem – odparł brat w porysowanych goglach pełnych pokręteł i filtrów. – Coś tam już chytam.

Podmuch wiatru poderwał wszechobecne liście, wzbudził odór, wtargnął przez wyrwy w las. Zwaliło się jakieś drzewo, wprawiając grunt w drżenie.

– Całkiem dziś ładnie. Poznałeś się z nową sąsiadką?

– Tomasz, to nie jest śmieszne. – Franek zaczął wycierać ręce w starą szmatę.

– Wiem, wiem. – Tomasz popukał się palcem w skroń. – Wyjebała sobie dom z bali. Teraz. Pod zarżniętym lasem, nad wyschniętym strumykiem. Skąd w ogóle nagrała roboli? No kurwa, byłem pewien, że poza mną i Matim już nikt tu nie zamieszka. – Splunął na ziemię. – Las jej przecież nie przyjmie.

– Co za różnica?

Franek czuł się uważnie obserwowany, choć gogle Tomasza były czarne i nieprzeniknione. Brat raczej nie dowierzał jego pozornemu opanowaniu. Franek od dłuższego czasu miał wrażenie, że coś się zbliża, jak fala na morzu, nadciąga wraz z dręczącymi snami. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz czuł się dobrze, ale wychodził ze skóry, by podarować domownikom choć namiastkę spokoju. Nowa chałupa za płotem i jego dziwna, gapiąca się na nich często z werandy mieszkanka nie pomagały.

Tomasz odchrząknął i przetarł szkła.

– Zostało ci coś benzyny? – spytał.

– Ja. Nawet podwórka by tym nie skosił.

Człowiek bez spojrzenia przekrzywił głowę.

– Jak nas będzie wkurwiać, to ją spalimy.

Znów to samo. Lichy worek. Zgrzewka kwaśnych browarów. Flaszka z bimbrem.

Trupokupiec wsadził palec w starą folię, wyciągnął puszkę. Był wysoki, schylał się sztywno jak gięty siłą wiatru konar; tak, przypominał chłopakowi stare drzewo. Jedno z wielu w tej wsi, takie, na którym podglądacz właśnie się krył.

Czuł ciarki.

Strużki piwa spływały starcowi po podbródku, znikały w splątanej brodzie. Gdy skończył, zwrócił się w stronę lasu i chłopak widział przez chwilę ciemne, pozbawione blasku oczy oraz dłoń, która wysunęła się z rękawa, sięgając po worek.

Rzadko udawało się patrzeć tak, żeby kopidoł nie wiedział. On przecież wiedział wszystko. Najwyraźniej więc to akurat ignorował.

Ciarki zamieniły się w dreszcze.

Trupokupiec poszedł do szopy, wziął co trzeba i skierował się tam gdzie zwykle. Chłopak analizował fakty, gdy odprowadzał mężczyznę wzrokiem. Powoli się uspokajał.

Staruch nie zajrzał do worka. Do takich małych nie ziorał. Może nie musiał, a może liczyła się zapłata. Ale na końcu otwierał pakunki czy po prostu wrzucał do dołu? Tego chłopak nie miałby szans się dowiedzieć… gdyby nie ćmy.

– Zrób to, Mateusz – mruknął do siebie, chcąc dodać sobie otuchy. – Po prostu to zrób.

Przesunął się trochę na gałęzi, tak by usadowić się wygodniej. Podniósł ręce do twarzy. Obejrzał tatuaże na wierzchach dłoni. Rozcapierzył palce. Serce ani oddech nie chciały się uspokoić, było mu niedobrze. Powolnym ruchem zakrył oczy.

Obraz był chaotyczny, pełen pulsujących linii, kształtów przenikających jeden drugi, pozornie bezsensownej plątaniny żyłek. Wydawało się, że mógłby ciągnąć się w oczach Mateusza tak daleko, aż zobaczyłby drugą stronę Ziemi. Dar rwał do przodu, z trudem dało się ograniczyć go do lasu. Chłopak wiedział, że zbyt długo nie wytrzyma, musiał się skupić na wierzchniej warstwie. Znał już dobrze rytm pulsowania jestestwa trupokupca. Obserwował kształt jego ścieżki, bo musiał mieć własną. Zobaczył, gdzie jest cmentarz, a więc miejsce, w którym on nie założy swojego.

Podglądanie niedostępnego tak go zaaferowało, że nie zauważył utraty energii i spadł.

Przez chwilę leżał, dysząc ciężko, w chmurze wzbitego pyłu. Usiadł, sprawdził, czy się nie uszkodził. Na dłonie nie patrzył w ogóle. Wstał, wetknął do uszu ponadrywane słuchawki, założył maskę i ruszył w kierunku miasta, klucząc po polach i starając się korzystać z cienia samosiejek.

W rytm eksperymentalnej muzykikroczył przez krainę oszołomioną tym, co właśnie zaczynało dziać się na niebie.

Hagall er kaldastr korna;

Kristr skóp hæimenn forna.

Nauðr gerer næppa koste;

nøktan kælr í froste.

Ís köllum brú bræiða;

blindan þarf at læiða.

Ár er gumna góðe;

get ek at örr var Fróðe.

Sól er landa ljóme;

lúti ek helgum dóme.

Magda zapięła szelki na zniecierpliwionej suce, wzięła do ręki pogryzioną smycz. W lustrze zobaczyła, że nie zrobiła makijażu, i chwilę zajęło jej uświadomienie sobie, że nie musi. Położyła na parapecie powerbanki na panele słoneczne. Zwierzę stanęło w progu uchylonych drzwi frontowych i kichnęło od wszechobecnego pyłu.

Przed wyjściem Magda zawisnęła jeszcze na drążku. Spięte mięśnie pleców zareagowały bólem mieszkającym gdzieś pomiędzy przyjemnością a męką. Podciągnęła się z trudem dwukrotnie. Psina nie skakała, nie wariowała, jak to jeszcze parę miesięcy temu miała w zwyczaju. Patrzyła na panią uważnie i z nadzieją. Ta owinęła głowę szalem, założyła okulary. Wyszła na niemal parujący ganek, przywołała towarzyszkę. Spojrzała na las.

Ludzie często teraz chronili się wśród drzew. Zakładali leśne osady i było im nieco lżej, podobnie jak tym nad morzem, chociaż… Nie, jednak zupełnie inaczej. Ale to miejsce, Czarny Las przy wsi Stare Olchy, wydawało się ostatnim, które ktokolwiek chciałby odwiedzić.

Ruszyła przez rozległe podwórko. Nie zamykała drzwi. Nie było potrzeby.

Po lewej, tam gdzie wyschnięte koryto rzeki stanowiło granicę jej ziemi i bagna trupokupca, na kilkumetrowym obszarze rosła wysoka, ociężała trawa. Magda podeszła tam i dotknęła roślin. Przymknęła oczy i przejechała po nich dłonią jak po grzywie.

Suka wskoczyła w sam środek i zaraz znalazła pomarszczoną ropuchę, którą wygoniła na spękaną ziemię. Magda zaśmiała się głośno i zaraz przestała. Chwilę po wyjściu z domu bluzka przykleiła się jej do skóry.

Dziesięć minut później były już w głębi lasu. Kobieta czuła na mokrych plecach cudowny chłód, jaki dawały drzewa. Nie chciała, żeby ubranie wyschło, więc co chwilę wyczyniała jakieś wygibasy na wąskiej ścieżce, choć klaustrofobiczna atmosfera próbowała wywołać panikę.

Mówiło się, że lasy są tym, co jeszcze chwilę pożyje, tym, co żywi się resztkami. Popularny wśród proekologicznych osób stał się ruch trupolasów. Jeżeli nie przychodzono tu, by mieszkać, to i tak robiono to w końcu, by umrzeć. Pomóc zwierzętom i roślinom.

Wszystko jest teraz lepsze niż miastowy cmentarz, pomyślała Magda.

Las był zdziczały, o bladozielonych koronach, niżej brunatno-czarny. Wilgotny, duszny, ale chłodny, zimny jak jaskinia. Jak grób. Ziemię doszczętnie zryły dziki, wszędzie zalegały zwały ciemnego gruntu i stare liście.

Trupokupiec musiał uprawiać swój ogród głębiej.

Szły przez chwilę ścieżką zwierząt, psina zachłannie wciągała ostre zapachy. W końcu dotarły do drogi wydeptanej ciężkim butem. Wokół było cicho, tylko z oddali regularnie dolatywał ostry wrzask ptaka znaczącego terytorium. Drogi kopidoła nie przecinały zwalone konary; odsuwał je lub wyrąbywał w nich przejście. Prowadziła przez pomarańczowo-zielone paprocie, wysokie do ramion.

Magda poczuła podniecenie. Właśnie dlatego chciała tu mieszkać. Rok temu odwiedziła ten las i nie mogła już odejść. Zauważyła jednak, że na obrzeżach stał się odrobinę bardziej przegniły i stęch-ły. Teraz wchodziła już na teren, powiedziałaby kiedyś – w lepszych czasach – magiczny.

Podczas pierwszej wizyty nie szła tędy, bo nie było jej wolno. Nie wiedziała tak naprawdę, dokąd poprowadzi ją ścieżka, na której co jakiś czas leżał a to gładki kamień, a to wypolerowane szkiełko. Przedzierając się przez zadziwiająco gęste krzewy, niemal potknęła się o kanię. Kucnęła przy niej, sprawdziła blaszki i wierzch kapelusza, z trudem przypominając sobie, jak odróżnić ją od sromotnika. Suka trącała wysoki grzyb nosem, zafascynowana. Nigdy wcześ-niej nie widziała grzyba.

– Pliszka, odejdź!

Magda nie natknęła się na kanię od kilku lat. Zostawiła lekko przekrzywionego grzyba na swoim miejscu. Babcia ich nie zbierała – mówiła, że nie są szlachetne.

Następnie napotkały jeżyny i maliny. Im się nie oparły. Pliszka zachłannie zrywała owoce z najniższych gałązek. Magdzie łzy popłynęły po policzkach, gdy poczuła słodki zapach, ściskając dojrzałe okazy w dłoni. Jeżyn nie jadła jakieś pięć lat, maliny ostatnim razem kupiła trzy lata wstecz. Mimo to uszczknęła tylko kilka.

Ścieżka kojarzyła jej się coraz bardziej z drogą do chatki wiedźmy.

Dwa koźlaki wśród brzóz, poziomki w sprężystej trawie, orzechy pod starą leszczyną… Wszystko naraz, dojrzewające bez baczenia na z dawna nieodróżnialne pory roku. Poszycie i krzewy były tak fascynujące, mieniły się tyloma kolorami, że Magda nie patrzyła w górę. Podniosła się, chcąc rozłupać twardą skorupę za pomocą buta i pnia, i o jej czoło uderzyła naga stopa.

Kobieta nie mogła powstrzymać wysokiego krzyku, który las natychmiast połknął.

Przewróciła się, Pliszka szczeknęła ostrzegawczo. Dopiero po dłuższej chwili wpatrywania się w spuchniętego wisielca Magda poczuła na sobie spojrzenie. Kilka metrów dalej na ścieżce stał starzec wsparty na długiej łopacie. Miał ciemne ubranie, na rękach grube rękawice, a twarz skrytą za poplątanymi szarymi włosami. Magda automatycznie pomyślała o broni na gaz, którą miała w kieszeni, ale zmusiła się, by po nią nie sięgnąć. To nie było miasto. A to był kopidoł.

Jedna z much oblepiających twarz trupa poczuła pot kobiety i wylądowała na jej policzku. Magda wzięła głęboki oddech i nie odgoniła stworzenia. Patrzyła uważnie na mężczyznę.

– Pomoże – odezwał się cicho. – Wlezie na drzewo i odetnie.

Rzucił w jej stronę składany nóż. Pliszka warknęła, ale nie ruszyła się z miejsca. Kobieta wstała, podnosząc przy okazji kozik.

– Może trzeba zadzwonić po służby? – Nie mogła się powstrzymać od pytania, chociaż znała odpowiedź.

– My to służby. Wejdzie. Odetnie.

– Znał go pan?

– Stary Zięba.

– Czemu to zrobił? Chory?

– Wchodzi na drzewo czy nie?

Było w nim coś takiego, że Magda nawet nie pomyślała o tym, by nie wejść. Podeszła do pnia, dotknęła kory i przez mgnienie widziała w głowie obraz płomieni. Wzdrygnęła się i spojrzała w górę. Wydawało jej się, że to wiąz: miał liście w harmonijkę. Obejrzała gałęzie, zahaczyła o jedną z nich smycz i zaczęła się podciągać. Drzewo pełne było starych pajęczyn i trucheł owadów, pachniało zbutwieniem i żywicą.

Wspinaczka dała Magdzie satysfakcję. Nie wiedzieć czemu w ogóle nie dolatywał do niej zapach trupa. Dotarła do właściwej gałęzi, położyła się na brzuchu i odcięła starego Ziębę, który zadziwiająco miękko i cicho spadł na ziemię.

Zeskoczyła obok. Aż zadzwoniło jej w czaszce.

Kopidoł złapał sznur i zaczął ciągnąć zwłoki w głąb lasu.

– Co pan wyprawia? – spytała niepewnie, łapiąc za smycz i ruszając za mężczyzną. Nie do końca wiedziała, jak powinna z nim postępować.

Spojrzał przez ramię, ale nie dostrzegła jego oczu.

– Wie co.

Magdzie mocniej zabiło serce.

– Podobno nie rozmawia pan z obcymi! – brnęła dalej.

– Ona nie obca.

Zatrzymała się i przygryzła wargę, żeby powstrzymać uśmiech. Na pierwszy raz wystarczyło.

– Nie je więcej nic z lasu – rzucił jeszcze. – Nie je, póki nie zapłaci. Teraz jadła na koszt Zięby. Odjęła wnukom od ust.

Nie dała rady. Musiała. Podbiegła nieco do przodu, by jej nie umknął.

– Czyli z ludźmi to tak nie działa?!

– Zależy. Lezie stąd teraz.

Patrzyła za nim, póki nie zniknął.

Pola cerowała ubranie. Nienawidziła tego. Kalecząc sobie opuszki, wspominała centrum handlowe, w którym lata temu polowała na promocje. Nie lubiła drogich ciuchów i zawsze miała nosa do przecen. Teraz naprawiała stare spodnie, przetarte w kroku, z dziesiątkami łat; już nie wstawiała materiału, zaszywała dziury. Była coraz chudsza, więc nie rozłaziły się tak szybko.

Siedziała w piwnicy. Chłód wędrował po pomieszczeniu, jakby był czymś żywym, przeganianym z kąta w kąt. Domownicy przenieśli tutaj wszystko, co się dało, czyniąc podziemie namiastką domu. Ale czym jest dom bez okien? – dumała dziewczyna, przesuwając między palcami zdarty materiał. Czy nie tym samym co życie bez zasad? A kiedy zabrakło wokół ludzi, Internetu, telewizji, wspólnot, służb, pracy, przyjezdnych – czy jeszcze mogły istnieć jakieś zasady poza narzuconymi przez trupokupców?

Wzruszyła ramionami, jakby nie miała odpowiedzi na własne pytania. Wyparowały razem z błękitem nieba. Chociaż nienawidziła tej piwnicy, dobrze było w niej siedzieć i móc udawać, że błękit wciąż jest.

Jej wzrok padł na leżące na stole kości do gry. Jedyna rzecz, jaką kiedykolwiek podarował jej kopidoł. Małe kościane przedmioty w różnych kształtach, z rzeźbieniami. Trupokupiec dał i powiedział:

– Nie rzuca. Nie gubi. Rzuci, gdy będzie trzeba.

Jedyny dar z lasu. Jedyne słowa do niej. Kości z kości.

A ojciec był hazardzistą.

– Polka?

– Co?! – warknęła. Drażniło ją wszystko. Pociągnęła nosem i poprawiła się po chwili: – Słucham, Franek.