Bardzo długi marzec - Andrzej Dziurawiec - ebook + audiobook + książka

Bardzo długi marzec ebook i audiobook

Andrzej Dziurawiec

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Miłość zdeptana przez historię…

 

 

Warszawa, druga połowa lat sześćdziesiątych. Nastoletni Adam Sander jest uczniem dobrego warszawskiego liceum. Nawiązuje i zrywa przyjaźnie, przeżywa pierwszą miłość, poznaje moc muzyki Stonesów i taniego alkoholu, ale także brutalnie konfrontuje się z historią. Wydarzenia marcowe, inicjowane przez władze komunistyczne wystąpienia antysemickie i ataki milicjantów na studentów Uniwersytetu Warszawskiego powodują, że Adam musi poznać korzenie swojej rodziny i znaleźć odpowiedź na pytanie, kim właściwie jest…

 

 

To poruszająca historia o dojrzewaniu i przedwczesnym wkraczaniu w dorosłość, w której jedną z bohaterek jest Warszawa – ponura, przytłoczona PRL-owską szarzyzną, ale zarazem wibrująca energią młodych ludzi pragnących dla siebie pełniejszego życia.

 

 

„Romeo i Julia w czasach zarazy”. Feliks Falk, reżyser

 

 

„Bardzo dobra książka. Bardzo! W nastroju, w grozie, atmosferze. Bardzo mocna i prawdziwa”. Wacław Holewiński, pisarz

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 3 min

Lektor: Konrad Biel

Oceny
4,5 (11 ocen)
7
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Beataaudiobook1600

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
ArkadioMorales

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana książką o ważnych dla Polski wydarzeniach!
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

© Copyright by Andrzej Dziurawiec, 2022

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Dorota Boruszkowska

Korekta: Joanna Dzik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Na okładce wykorzystany został obraz

autorstwa Janusza Dziurawca „Marzec 68”

Zdjęcie Andrzeja Dziurawca: © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęć okładkowych: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN: 9978-83-67084-49-9 (EPUB); 978-83-67084-50-5 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Pamięci Andrzeja Emila Falbera

Przyjaciela

Nie wiem jeszcze, kim będę.

Roześmiani stoimy w słońcu, całą gromadą, na dużym betonowym placu.

Z otwartego okna słychać najnowszą piosenkę Dżambli.

Już pierwszego dnia naraziłem się nauczycielce.

Mam czternaście lat,

jestem nieśmiertelny,

wkrótce całe miasto

będzie należeć do mnie.

1967

Rok 1967 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały klęski i nadzwyczajne zdarzenia. W styczniu zginął tragicznie Zbigniew Cybulski, a Doorsi wydali swoją pierwszą płytę. W kwietniu w Warszawie wystąpili Rolling Stonesi, a w Kazachstanie, w obwodzie semipałatyńskim, urodził się wielbłąd z trzema garbami. W maju Scott McKenzie zaśpiewał San Francisco (Be Sure to Wear Flowers in Your Hair) i w Kalifornii zakwitło Lato Miłości. Piątego czerwca rozpoczęła się wojna sześciodniowa, a nad ziemią przeleciała Kometa Rudnickiego. Władze PRL-u zerwały stosunki dyplomatyczne z Izraelem. Konsekwencji wobec odkrywcy komety nie wyciągnięto. W listopadzie w Teatrze Narodowym odbyła się premiera Dziadów, a w FSO wyprodukowano pierwszego polskiego fiata. W grudniu doktor Barnard dokonał przeszczepu serca, a wróż Maciej z Bolęcina przepowiedział rychły koniec świata.

W takim to roku Adam Emil Sander obchodził swoje szesnaste urodziny.

***
1. BILET
6.04.67. CZWARTEK

Siedemnasty rok życia Adama Emila Sandera zapowiadał się wspaniale. Męczył mamę od tygodni i wreszcie wymęczył – załatwiła bilet. Dała mu go dzień przed urodzinami, żeby dłużej mógł się nim nacieszyć. Niewielki, zadrukowany rozmazanymi literami kartonik. Najpiękniejszy prezent urodzinowy, jaki kiedykolwiek dostał. No, może poza tamtym, sprzed trzech lat. Jego pierwszym certyfikatem dojrzałości. Bilet był drugim.

Już sobie wyobrażał, co powiedzą kumple, jak zareagują, gdy im powie, kiedy tak od niechcenia rzuci: „To co, w przyszły czwartek o siódmej przed Kongresową?”. Na pewno nie skojarzą. Że niby co przed Kongresową? A on nonszalancko, z papierosem w kąciku ust: „A co, nie wybieracie się na Stonesów?”. Już widział ich miny, szok i niedowierzanie. Bilety na koncert były nie do zdobycia. W ich klasie chyba tylko Gośka je miała. No, ale jej ojciec był wicepremierem, a jego – prostym wiceministrem mało ważnego resortu. Na szczęście mama pracowała w Ministerstwie Kultury.

Rzecz jasna ojciec postawił mnóstwo warunków: miał poprawić dwóję z fizyki, nie spóźniać się do szkoły ani na treningi, wyrzucać śmieci i myć wannę po sobie. No i oczywiście musiał przysiąc, że już nigdy, przenigdy nie zapali papierosa. Nie minął jeszcze miesiąc, jak ojciec nakrył go na podwórku z carmenem w zębach. Przez tydzień miał szlaban na wszystko. Adam obiecał, przysiągł. Jakby mu ojciec kazał polecieć na księżyc, to też by przysiągł na wszystkie świętości, że poleci. Inna sprawa, że zbyt wiele tych świętości nie miał. Mama była święta. Z ojcem miał słaby kontakt. Mówiąc prawdę, nie bardzo kiedy miał mieć ten kontakt. Ojciec późno wracał z pracy, w milczeniu zjadał kolację, zamykał się w swoim pokoju. Nie widywali się całymi dniami. Tylko w niedzielę jedli razem obiad, ale i wtedy niewiele rozmawiali. Dopiero teraz stary się rozgadał. Adam nie pamiętał, żeby kiedyś wypowiedział tyle zdań naraz. A każde z tych zdań było żądaniem, wymaganiem, naganą. Jakby chciał ze swego jedynego syna zrobić anioła. Choć przecież w żadne anioły nie wierzył. Ale co tam, ten bilet był wart każdego wyrzeczenia.

Kiedy już wysłuchał, przysiągł i obiecał, zamknął się w swoim pokoju, puścił Big Hits, jedyny album Stonesów, jaki miał, prezent od cioci z Wiednia. Cudowny riff gitarowy Keitha i krzyk Micka: I Can’t Get No Satisfaction...

Nigdy się nie zastanawiał nad sensem tych słów. A powinien.

2. SZESNAŚCIE KAWAŁKÓW
7.04.67. PIĄTEK

Rozgorączkowany, podekscytowany, zasnął dopiero nad ranem, mama ledwo go dobudziła. Śniadanie czekało na stole w kuchni. Świąteczne, urodzinowe. Swój bilet położył obok nakrycia. Spoglądał na niego co chwilę.

Mama dopijała poranną kawę. Ojca już nie było.

– Wszystkiego najlepszego, synku! Spełnienia marzeń!

– Już je spełniłaś!

Poderwał się, przytulił mamę, wycałował.

Siódmy kwietnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku. Piątek. Jego szesnaste urodziny. Jego wielki dzień!

Oczywiście wszystko poszło nie tak. Do szkoły się spóźnił. Pierwsza przerwa była za krótka na papierosa, podczas drugiej ktoś go zagadał, na trzeciej też coś. Dopiero na dużej przerwie po czwartej lekcji mógł wpaść do kibla i wreszcie pochwalić się biletem.

Było jak zawsze – ścisk, gęste kłęby dymu. Zapalił szluga, choć równie dobrze mógł się napalić, po prostu oddychając. Przepchał się do pisuaru, rozpiął rozporek. Ktoś klepnął go w ramię. Rozpoznał kto.

– Odpierdol się, Marilyn!

Mikołaj Michalik zasłużył na ksywkę Marilyn z dwóch oczywistych powodów. Po pierwsze – inicjały, podwójne „M”, po drugie – był synem popularnego aktora. Adam nie lubił Michalika z dwóch oczywistych powodów. Rywalizował z nim o miano najlepszego sportowca i o miano najprzystojniejszego chłopaka w klasie. W obu kategoriach przegrywał. Michalik grał w reprezentacji szkoły we wszystkich grach zespołowych. Adam łapał się do pierwszej szóstki tylko w siatkówce. MM był podobny do swego ojca aktora: wysoki, barczysty blondyn o jasnej proletariackiej twarzy. Z nieznanych Adamowi powodów podobał się dziewczynom. Był jeszcze trzeci powód, dla którego Adam nie lubił Marilyna, równie oczywisty jak dwa poprzednie – uważał mianowicie, że Marilyn jest tępym chujem.

Intruz nie zrezygnował, klepnął ponownie. Stanowczo. Adam nie mógł się odwrócić z siusiakiem na wierzchu, więc nie odwracając się, nie oglądając się za siebie, podał do tyłu carmena.

– Masz, pierdolnij się, tylko nie zagrzej!

Nie zarejestrował nagłej ciszy. Spokojnie dokończył, zapiął rozporek, odwrócił się i stanął twarzą w twarz z dyrektorem szkoły. Poza nimi nikogo w toalecie już nie było. Dyrektor trzymał w dłoni tlący się wciąż papieros Adama. Uniósł go do ust, zaciągnął się ze smakiem. Wolno wypuścił dym.

– No widzisz, nie zagrzałem.

Zaciągnął się jeszcze raz, wyrzucił peta do kibla, spuścił wodę.

– Jutro przed zajęciami masz być u mnie z ojcem. Dzisiaj możesz już nie wracać na lekcje. Do zobaczenia.

Konsekwencje były łatwe do przewidzenia, ojciec mu nie daruje, koncert Stonesów szlag jasny trafi. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Godzinami włóczył się po mieście, bał się wracać do domu. Ojciec nigdy go nie uderzył, ale też nigdy nie przytulił, nie powiedział czułego słowa. Od syna wymagał tylko, żeby nie zawracał mu głowy, nie sprawiał kłopotów. Najlepiej, żeby był niewidzialny. Kiedy Adam coś zbroił, ojciec nie krzyczał, nie podnosił głosu. Nawet nie robił mu wyrzutów. Patrzył na niego zimno, spokojnym tonem nakładał karę. Najczęściej szlaban – na tygodniówkę, na wyjścia z domu, na oglądanie tv.

Wrócił do domu późnym wieczorem. Głodny, przemarznięty. Otworzyła mu gosposia Magda. Uśmiechnęła się do niego smutno, ze współczuciem. A więc dyrektor już dzwonił...

Adam zamknął się w swoim pokoju, rzucił się na tapczan, opatulił kołdrą. Czekał na nieuniknione. Ojciec przyszedł kilka minut po dwudziestej. Po dzienniku w telewizji. Czas dziennika był święty, nie było siły, która mogła wtedy oderwać ojca od ekranu. Adam poderwał się, usiadł na łóżku. Ojciec stał w drzwiach, w dłoni trzymał bilet. W milczeniu popatrzył na syna, po czym powoli, metodycznie podarł bilet na strzępy. Cisnął na podłogę.

– Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin.

Wyszedł, zamknął za sobą drzwi. Adam rzucił się na podłogę, zgarnął kawałki papieru. Zacisnął zęby, powstrzymał płacz. Zaniósł strzępy biletu na biurko, policzył. Szesnaście. Już nie potrafił opanować łez...

3. MAGDA
8.04.67. SOBOTA

Do szkoły pojechał służbowym samochodem ojca. Siedział z przodu, obok pana Stasia, kierowcy. Ojciec na tylnym siedzeniu czytał „Trybunę Ludu”. Nie zamienili ani słowa. Później czekał na korytarzu przed gabinetem dyrektora. Niedługo. Piętnaście minut, może mniej. Ojciec wyszedł pierwszy, nawet nie spojrzał na syna, odszedł.

Adam nie wiedział, jak udało mu się przetrwać sześć godzin lekcji. Wpatrywał się tępo przed siebie, nie widział, nie słyszał, co się wokół dzieje. Prosto ze szkoły wrócił do domu. Rodziców nie było. Magda podała mu obiad. Zjadł machinalnie, nawet nie wiedział co. Poczłapał do swojego pokoju. Nastawił nową płytę Cliffa Richarda, ciocia z Wiednia przysłała ją kilka dni temu. Całe szczęście, że to mama otworzyła paczkę. Ojciec pewnie zarekwirowałby Cliffa... Już miał się walnąć na tapczan, kiedy dostrzegł biały kartonik na blacie biurka. Podszedł, niemożliwe... Bilet! Jego bezpowrotnie stracony bilet na Stonesów! Magia? Cud? Ostrożnie wziął kartonik do ręki. Dopiero teraz zauważył, że jest posklejany z kawałków. Z szesnastu kawałków naklejonych na kartkę papieru maszynowego. Z daleka nie było nawet widać, że to rekonstrukcja, z bliska... Z bliska nie wyglądało to już tak dobrze, ale może nie będą się wpatrywać w każdy bilet. Wciąż nie mógł uwierzyć. Drgnął gwałtownie, kiedy usłyszał jej śmiech. Magda stała w drzwiach, śmiała się. Podbiegł do niej, wziął ją w ramiona. Próbowała się wyrwać, nie miała szans. Zaczęli tańczyć. Cliff śpiewał Quando Quando Quando. Potknęli się, opadli na tapczan. A Magda wciąż się śmiała.

To się zaczęło ponad trzy lata wcześniej. Adam nie miał jeszcze trzynastu lat, czarny meszek dopiero zaczął mu pokrywać podbrzusze i właśnie odkrywał uroki masturbacji. Przyszedł ze szkoły, w domu nikogo nie było. Nawet nie zamknął drzwi do ubikacji. Nie usłyszał, kiedy Magda wróciła z zakupów, nie wiedział, jak długo na niego patrzyła. Na pewno wystarczająco długo... Nie śmiała się, uśmiechała się ciepło, łagodnie. Był już blisko, kiedy ją zobaczył. Poderwał się, w panice zaczął wciągać majtki i spodnie. Powstrzymała go.

– Siadaj.

Nie zrozumiał. Popchnęła go lekko, opadł na klapę sedesu. Patrzył na nią przerażony, nic nie rozumiał. Uśmiechała się wciąż.

– Skończ.

Nie zrozumiał. Pomogła mu zrozumieć. Ujęła jego dłoń, położyła na penisie. Uciekł.

– Nie bój się. Dokończ.

Penis już dawno sflaczał. On również. Nie potrafił dokończyć. Przykucnęła przy nim, dokończyła za niego. Zacisnął powieki, nie miał odwagi patrzyć. Czuł. Miała duże, szorstkie dłonie chłopki spod Tłuszcza. Ciepłe. Wystarczyło kilka ruchów. Bał się otworzyć oczy.

– Przepraszam... – wystękał.

– Za co?

Wreszcie ośmielił się na nią spojrzeć. Spokojnie wycierała dłonie papierem toaletowym. Bluzkę też miała obryzganą.

– Bluzka...

Wzruszyła ramionami. – Spierze się. Podała mu papier. – Wytrzyj się.

Wstała, wyszła. Zamknęła za sobą drzwi.

Chyba z pół godziny przesiedział w toalecie, zanim odważył się wyjść. Przemknął do swego pokoju. Postanowił, że już nigdy, przenigdy z niego nie wyjdzie. Choćby miał umrzeć z głodu... Nie umarł. Magda przyniosła mu obiad. Postawiła tacę na biurku. Nie mógł na nią patrzeć, odwrócił się plecami.

– Wstawaj. No już, bo wystygnie.

Udawał, że nie słyszy. Podeszła do niego, ściągnęła z tapczanu, posadziła przy biurku.

– Smacznego.

Kiedy tylko wyszła z pokoju, wrócił na tapczan. Naciągnął na siebie koc. Zasnął. Śniła mu się Magda, jej dłonie... Obiad wystygł.

Przez następne dni starał się omijać Magdę, nie widzieć jej. Ona zachowywała się zwyczajnie, jak zawsze, jakby nic się nie stało. W końcu sam zaczął wierzyć, że naprawdę nic się nie stało, a tamto to był tylko sen. Tyle że ten sen powracał. Również na jawie. Coraz bardziej pragnął wyśnić go znów... Zapomniał o wstydzie i upokorzeniu, fantazjował.

Pilnował, żeby zawsze zamykać na zasuwkę drzwi do toalety, za to przestał zamykać drzwi do łazienki. Zaczął się kąpać tylko w czasie nieobecności rodziców, ale Magda nigdy nie skorzystała z niewypowiedzianego zaproszenia. Aż do siódmego kwietnia, jego trzynastych urodzin. Kąpał się, z nadzieją patrząc na drzwi łazienki. Pukanie. Wiedział, że to ona, nikogo innego w mieszkaniu nie było. Weszła. Przez chwilę stała nad nim, przyglądała mu się z uśmiechem. Takim samym jak wtedy, kiedy go przyłapała...

– Umyć ci plecy?

– Poproszę...

Umyła. Nie tylko plecy. Później przenieśli się do jej służbówki. Magda zamknęła drzwi na klucz. Siedział na kozetce, patrzył, jak się rozbiera. Zwyczajnie, bez cienia zalotności, jakby rozbierała się do snu. Drżał. Ze strachu, podniecenia, niepewności. Nie wiedział, co się za chwilę wydarzy, nie widział, co ma robić, czy powinien coś robić. Nie musiał nic robić. Położyła go, usiadła na nim. Po chwili było po wszystkim. Magda wstała, ubrała się.

– Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Adasiu.

– Dziękuję.

– No to jesteś już mężczyzną.

Nie był mężczyzną. Miał trzynaście lat. Był dzieckiem.

Teraz, trzy lata później, byli niczym stare małżeństwo. Uprawiali seks dość regularnie, choć bez nadmiernego entuzjazmu. To cud, że rodzice nigdy ich nie przyłapali. Choć kilka razy było blisko. Teraz, dzień po jego szesnastych urodzinach, też niewiele brakowało. Ledwo skończyli, nawet nie zdążyli się porządnie pozapinać, kiedy usłyszeli zgrzyt klucza w zamku. Zamarli w bezruchu. Na szczęście to był tylko ojciec. Wiedzieli, że nie zajrzy do pokoju Adama. Nigdy nie zaglądał. Nasłuchiwali. Ojciec wszedł do swego gabinetu, zamknął za sobą drzwi. Magda wymknęła się z pokoju. Udało się. Znowu.

Nigdy nikomu nie opowiedział o swej inicjacji. Nawet Sewerynowi, najbliższemu i chyba jedynemu przyjacielowi. Rozmawiali o wszystkim, głównie o dziewczynach, o seksie, nie mieli przed sobą tajemnic. Poza tą jedną...

4. KONCERT I
13.04.67. CZWARTEK

Wszystko dokładnie zaplanował. Przez cały tydzień był grzeczny niczym aniołek. Ani razu nie spóźnił się do szkoły, od razu po zajęciach wracał do domu, sumiennie odrabiał lekcje, poprawił nawet dwóję z fizyki.

W środę, w przeddzień koncertu, ukrył w swoim pokoju skórzaną kurtkę, dżinsy od cioci z Wiednia i beatlesówki kupione jesienią u Śliwki na Marszałkowskiej. W czwartek, kiedy mama wróciła z pracy, wypił z nią herbatę, porozmawiał chwilę, powiedział, że musi się uczyć, zamknął się w swoim pokoju. Nastawił płytę Czerwono-Czarnych, nie za głośno, żeby nie zwabić mamy. Przebrał się, skręcił dwa prześcieradła tak, jak robili to więźniowie na jakimiś wojennym filmie. Przywiązał prześcieradła do kaloryfera. Otworzył okno. Na szczęście Tolo Partyzant, sąsiad z parteru, miał kraty w oknach. Trzymając się kurczowo prześcieradeł, stanął na kratach. Wrzucił prześcieradła z powrotem do pokoju, przymknął okno. Schodził po kratach niczym po drabinie. Tolo akurat otwierał okno. Krzyknął, cofnął się w głąb pokoju. Adam co prawda nie krzyknął, ale też się wystraszył, omal nie puścił się krat. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, kontemplowali to niebanalne spotkanie. Adam położył palec na ustach: „Cicho!”. Sąsiad uśmiechnął się wyrozumiale, pokiwał głową. Adam zszedł niżej, zeskoczył. Ukłonił się w podziękowaniu. Tolo Partyzant w geście pozdrowienia uniósł dłoń. Prawą. Lewej nie miał.

Nikt nie wiedział, gdzie Tolo Partyzant stracił rękę. Domyślali się tylko, że w partyzantce. Wszyscy z tego pokolenia byli w jakiejś partyzantce. Z wyjątkiem tych, którzy, jak rodzice Adama, przyszli ze Wschodu. Ani o partyzantce, ani o Wschodzie nie mówiło się głośno. Nikt nie chciał kłopotów.

Do przystanku tramwajowego było kilka kroków. Dwudziestkapiątka przyjechała po kilku minutach. W wagonie był ścisk, ledwo wcisnął się do środka. Wysiadł przy baraku udającym Dworzec Centralny, do Sali Kongresowej pięć minut spacerem. Nie spacerował, szedł szybko, niemal biegł. Dopiero po chwili zorientował się, że na Emilii Plater jest wyjątkowo tłoczno. Niemal wyłącznie młodzi ludzie. Wszyscy zmierzali w stronę Pałacu, wszyscy się spieszyli, wszyscy byli dziwnie podekscytowani. Im bliżej Pałacu, tym więcej ludzi. Przed Salą Kongresową dziki tłum. Z determinacją przedzierał się ku schodom prowadzącym do wejścia. Dopchał się. Na schodach stały setki ludzi, nie było centymetra wolnej przestrzeni. O dotarciu do drzwi Sali nie było mowy. Dopiero po chwili zorientował się, że to początek kolejki. Ruszył pod prąd, w stronę jej końca. Po kilkudziesięciu metrach zwątpił. Tylu ludzi naraz widział tylko podczas pochodów pierwszomajowych. To niemożliwe, żeby oni wszyscy mieli bilety! Wreszcie dotarł na koniec. Dwieście, może trzysta metrów od wejścia. Przed nim stał skłębiony, zwarty tłum, a już po chwili również za nim. I wciąż dobiegali następni... Spojrzał na zegarek (szwajcarski, Atlantic, dostał od rodziców, kiedy zdał do liceum). Dochodziła osiemnasta, do koncertu jeszcze godzina. Powinno się udać. Miał przecież ten cholerny bilet! Zbyt wiele zaryzykował, żeby się dostać na ten koncert. Musi się udać!

Nagle tłum zafalował, runął przed siebie. Porwał go ze sobą.

Dopiero następnego dnia dowiedział się, że właśnie wtedy otwarto drzwi Sali Kongresowej. Na godzinę przed koncertem! Jedno wejście dla kilku tysięcy ludzi!

Potknął się. Upadłby, gdyby przed nim było choć trochę wolnej przestrzeni. Tłum niósł go w stronę Pałacu. Krzyki, piski, czyjś histeryczny śmiech. Po chwili przestał się posuwać. Stał w miejscu, ściśnięty ze wszystkich stron, niczym w tramwaju w godzinach szczytu. Miał zawroty głowy. Stracił poczucie czasu. Odzyskał je, gdy wokół niego nagle zrobiło się luźno. Ludzie rozbiegali się we wszystkich kierunkach. Nie rozumiał, co się dzieje. Kiedy zrozumiał, było już za późno. Najpierw poczuł przeszywający ból, dopiero później zobaczył milicjanta, jego wykrzywioną wściekłością twarz. I uniesioną do ponownego ciosu pałkę. Instynktownie zasłonił się. Uderzenie sparaliżowało mu rękę. Kolejne powaliło go na ziemię.

Adam żył w utkanym przez rodziców kokonie, niewiele wiedział o kraju, w którym żyje, o młodych ludziach innych niż jego koledzy z elitarnego warszawskiego liceum. Otarł się o ten inny świat podczas swoich podwarszawskich wypraw fotograficznych, ale tylko otarł. Robił zdjęcia mieszkańcom małych, zapyziałych miasteczek, kibicom miejscowych klubów piłkarskich, ale z żadnym nie zamienił więcej niż kilka zdań.

Dla milicjanta, chłopaka spod Sochaczewa, zapewne kibica B-klasowego Orkana, Adam był uosobieniem tego, co obce, nienawistne. Czego skrycie pragnął i czym gardził. Adam był wysokim, przystojnym, modnie ubranym i na pewno bogatym inteligencikiem z Warszawy. Miał to wszystko, o czym on nie mógł nawet marzyć. Piękne, eleganckie, pachnące dziewczyny pewnie też. I właśnie taka dziewczyna, filigranowa blondynka, niczym żywcem wyjęta z mokrych snów przedstawiciela władzy ludowej, powstrzymała karzącą rękę proletariatu.

– Co pan robi?! Dlaczego pan bije tego chłopca?!

Milicjant już chciał dać odpór, przyłożyć obcej interwentce. Spojrzał jednak na jej śliczną twarz i uniesiona do ciosu pałka bezwiednie opadła. Burknął tylko: „Rozejść się!”, i pobiegł przywracać ład i porządek. Już po chwili pałował innego nieszczęśnika.

Adam leżał w pozycji embrionalnej, dłońmi osłaniał głowę. Kiedy wreszcie przestały spadać na niego ciosy, otworzył oczy i oniemiał. Ujrzał nad sobą anioła, choć przecież wiedział, że nie ma aniołów. Został wychowany w zdrowym ateistycznym duchu i w żadne klerykalne zabobony nie wierzył.

Anioł pochylał się nad nim, patrzył z troską.

– Żyjesz?

– Nie wiem. Chyba...

– Możesz wstać?

Pomogła mu. Przytrzymał jej dłoń.

– Dziękuję.

– Nie ma za co. Każdy by...

– Nie. Nie każdy.

Zapłoniła się. Z rumieńcem była jeszcze piękniejsza. Chyba już wtedy zakochał się w niej.

– Adam.

– Ania.

Cisza. Nie wiedział, co dalej. Bardzo chciał, żeby było jakieś „dalej”. Dzięki Magdzinej edukacji Adam nie bał się dziewcząt, wiedział, że wbrew pozorom one też są ludźmi. I też mają bardzo ludzkie potrzeby. Ale teraz nie potrafił wykrztusić słowa. Ona potrafiła.

– Dlaczego?

Nie zrozumiał.

– Dlaczego on cię bił?

– Nie wiem. Nic nie zrobiłem. Stałem w kolejce...

– Chyba już się nie dostaniemy...

– Próbujemy?

– Bez sensu. Spójrz, co tam się dzieje.

Spojrzał. Rzeczywiście, działo się. Przed wejściem do Sali Kongresowej zorganizowane pododdziały Milicji Obywatelskiej szturmowymi pałkami rozganiały dzieciarnię.

To były pierwsze poważne zamieszki w Warszawie od dziesięciu lat, od skatowania studentów protestujących przeciw zamknięciu tygodnika „Po Prostu”. Wtedy był to ostatni akord Października. Pałowanie fanów Rolling Stonesów było pierwszym akordem Marca, ale o tym nikt jeszcze nie wiedział. A już na pewno nie Adam. Miał szesnaście lat, chciał iść na koncert. Po prostu. I chciał zostać z tą dziewczyną, wziąć ją za rękę, pójść gdzieś, gdziekolwiek...

Tuż obok ludowi milicjanci pastwili się nad chudzielcem w rollingstonkach. Ania znów chciała interweniować. Powstrzymał ją, wiedział, że tym razem może się to naprawdę źle skończyć. Wziął ją za rękę, pociągnął za sobą. Pobiegli. Przed wejściem do Muzeum Techniki było spokojniej. Przystanęli. Z trudem łapali oddech, nasłuchiwali odgłosów sprzed Sali Kongresowej.

Trzynasty kwietnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku. Koncert, na którym nie był. Najważniejszy koncert w jego życiu. To od niego wszystko się zaczęło.

– Co teraz? – Ośmielił się zapytać.

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Nie bardzo mogę wracać do domu. Ojciec myśli, że uczę się u koleżanki.

– To może pójdziemy na kawę?

– Dokąd?

– Dokądkolwiek...

Uśmiechnęła się. Poszli. Nie „dokądkolwiek”, ale na Stare Miasto. W tamtej Warszawie niewiele było innych miejsc. Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu. Od czasu do czasu spoglądali na siebie i natychmiast uciekali wzrokiem, niczym przyłapani na gorącym, lecz zdrożnym uczynku. Zaczęli rozmawiać dopiero na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej.

– Miałaś bilet?

– No coś ty?! Ojciec by mnie chyba zabił, gdyby się dowiedział, że chcę iść na Stonesów! Dla niego to jakaś burżuazyjna degrengolada. Kolega mnie zaprosił.

– I co z nim?

– Nie wiem, nie znalazłam go w tym tłumie. A ty?

– Miałem. Prawie...

Pokazał swój posklejany bilet.

– Co się z nim stało?

Opowiedział. Roześmiała się. Skręcili w lewo, weszli do ogrodu Saskiego. Rozmawiali o koncercie. Bezpieczny temat.

– Chyba już się zaczęło...

– Teraz grają Czerwono-Czarni.

– Mam ich album.

– Ja też. Słuchałem ich przed wyjściem.

– Kasia czy Karin?

– Toni!

– No nie!

– Mój dom to ich najlepszy kawałek!

– Ja tam wolę Małego księcia.

– Sentymentalna jesteś?

– Czasami...

– A Stonesów co lubisz najbardziej?

– Wiadomo, Satisfaction.

– A Paint it Black znasz?

– Nie. Chyba nie.

– Jest na ich nowym albumie, Big Hits.

– Masz album Stonesów?!

– Stonesów, Beatlesów, Cliffa Richarda. Ale najbardziej lubię Animalsów.

– Nie znam... Jak to, nie znasz The House of the Rising Sun?!

– Nie znam angielskiego... W budzie tylko rosyjski mamy. Dom wschodzącego słońca! No musisz to znać!

– A, to to. No jasne. Wszyscy znają.

Zanuciła. Przyłączył się. Znał tylko słowa pierwszej zwrotki, ale i tak spojrzała na niego z podziwem.

– Naprawdę znasz angielski...

– Trochę. Chodzę do Metodystów. Metodyści to popularna nazwa najlepszej szkoły angielskiego w Warszawie prowadzonej przez metodystów właśnie. Mieściła się przy placu Zbawiciela i nie dość, że była piekielnie droga, to jeszcze bardzo trudno było się do niej dostać. Ale, no cóż, ojciec Adama był wiceministrem. Mało ważnego resortu, ale jednak...

– Też bym chciała, ale ojciec... Jest wojskowym – wyznała, jakby to wszystko tłumaczyło. I chyba rzeczywiście tłumaczyło...

– Chcesz, to mogę cię trochę pouczyć.

– Naprawdę?

– Naprawdę.

Uśmiechnął się do niej, oddała uśmiech. Ujął jej dłoń. Przez chwilę szli w milczeniu.

– Skąd masz te albumy?

– Mam ciocię w Wiedniu, przysyła mi czasami.

– Fajnie masz.

Wtedy Adam jeszcze nie wiedział, że „ciocia z Wiednia” to pojęcie umowne, zbiorcze. Że ma krewnych rozsianych po całym świecie. Rodzice mu nie mówili. Uznali, że tak będzie lepiej. Dla niego i dla nich.

– Byłeś tam?

– W Wiedniu? Nie. Może po maturze pojadę.

– A za granicą? Byłeś gdzieś?

– Tylko na Węgrzech i w Bułgarii. Na wczasach. Z rodzicami.

– Pewnie ładnie tam... Ja nigdzie nie byłam...

Adam, jak wszystkie szesnastolatki, lubił się popisywać, ale coś mu mówiło, że teraz powinien zamilknąć. Niezgrabnie objął ją, przytulił. Zesztywniała, ale nie uciekła. Dochodzili do Grobu Nieznanego Żołnierza.

– Twój ojciec jest żołnierzem?

– Podpułkownikiem. A twój?

– Pracuje w ministerstwie.

– Jakim?

– A nawet nie wiem. Chyba coś z transportem.

– Jaki jest?

– Normalny, jak to ojciec. Czepia się.

– Na pewno nie tak jak mój. Tresuje mnie, jakbym była jakimś rekrutem. Chyba żałuje, że nie jestem chłopcem.

– A ja nie żałuję...

Uśmiechnęła się. Pięknie. Serce podeszło mu do gardła. Przytulił ją mocniej, odważniej.

5. KONCERT II

W Largactilu na rynku Starego Miasta był tłok. Czekali przy szatni, aż zwolni się miejsce. Kilku znajomych pomachało do Adama, ale nie chciał się do nikogo przysiadać. Ania rozglądała się z ciekawością.

– Często tu bywasz?

– Dosyć.

Z wystudiowaną nonszalancją zapalił carmena.

– Palisz? – Była autentycznie zdziwiona.

– Jasne. Ty nie?

– No coś ty! Jestem grzeczną dziewczynką...

Uśmiechnęła się uśmiechem, od którego niemal dostał erekcji, wyjęła mu z dłoni papierosa, zaciągnęła się. Przez chwilę była femme fatale z francuskiego filmu noir. Przez bardzo krótką chwilę. Rozkaszlała się gwałtownie, upuściła papierosa. Chyba naprawdę była grzeczną dziewczynką.

W piwnicznej kawiarni dominowała czerń. Przy malutkich stolikach siedzieli młodzi ludzie w powyciąganych czarnych swetrach i dyskutowali zapalczywie. Nad nimi unosiły się kłęby dymu z tanich papierosów. Pachniało sztuką i szpanem.

Wreszcie zwolnił się stolik. Kelnerka rozpoznała Adama, parę razy flirtowała z nim żartobliwie i pewnie dlatego nie zażądała okazania dowodu, gdy zamówił kawę i dwa kieliszki czerwonego wina. Ania spojrzała na niego z podziwem. Kelnerka przyniosła kawę, wino i rachunek. Nie miał przy sobie pieniędzy, od miesiąca nie dostawał tygodniówki. Postanowił, że później będzie się tym martwił.

Niemal nie rozmawiali. Patrzyli na siebie. Oboje wiedzieli, że to ważne spotkanie. Być może najważniejsze. I właśnie dlatego tak trudno było im znaleźć słowa...

Ocknęli się na dźwięk werbla. W głębi sali był niewielki podest, na nim pianino i perkusja. Właśnie zasiedli za nimi muzycy. Dołączył potężny, brodaty kontrabasista. Zaczęli grać. Gwar ucichł stopniowo. Ania zasłuchała się, a Adam zapatrzył. W Anię.

Nawet nie zauważył, kiedy do klubu wszedł Seweryn. Inna sprawa, że łatwo było go nie zauważyć. Nieduży, chudy, w okularkach, ubrany w obowiązkowe barwy maskujące: czarny golf, czarne spodnie, czarne sztyblety. Seweryn chciał podejść, ale widząc rozanielony wzrok Adama, wycofał się dyskretnie. Przysiadł się do innego stolika i obserwował ich ukradkiem.

W przewie koncertu Ania poszła do toalety. Nie zdążyła jeszcze wyjść z sali, a już Seweryn był przy Adamie.

– Ty, dobra jest! Skąd ją wytrzasnąłeś?!

Adam nie miał czasu ani ochoty na zwierzenia.

– Pożycz stówę.

– Jak ma na imię?

– Ania. Stówa.

– Nie mam.

– A ile masz?

Seweryn wyjął sfatygowany portfel, zaczął w nim gmerać.

– Stary odpuścił? Mówiłeś, że masz szlaban.

– Uciekłem. Dawaj. – Adam zabrał mu portfel, przeszukał. Pięćdziesiąt złotych i jakieś drobne. Powinno wystarczyć.

– A ja? Bez groza zostanę!

– Ty nie jesteś z dziewczyną swojego życia.

– Aż tak?!

– Spadaj.

– Nie przedstawisz mnie?

– Nie chcę jej wystraszyć. No już...

Seweryn odszedł z wyraźną niechęcią. Jeszcze dwa razy oglądał się za siebie. Adam ponaglił go niecierpliwym gestem. Kiedy Ania wróciła, jak gdyby nigdy nic palił papierosa.

– A więc jednak jesteśmy na koncercie... – Wskazała wzrokiem na scenę.

– Tylko trochę innym.

– Ale też ładnie...

– Lubisz jazz?

– Chyba polubię. Jeśli mnie jeszcze kiedyś zaprosisz...

Później szli, trzymając się za ręce, przez opustoszałą Jezuicką, Kanonię do placu Zamkowego. Tam pocałowali się po raz pierwszy, drugi raz pod kolumną Zygmunta. Adam nie przepadał za całowaniem. Robił to tylko dlatego, że dziewczyny tego oczekiwały. Nie bardzo rozumiał, co one w tym widzą. Z Magdą nigdy się nie całował. Z Anią polubił od pierwszego razu. Zaszumiało mu w głowie.

Schodami ruchomymi zjechali do Trasy WZ. Na przystanku tramwajowym pocałowali się po raz trzeci. Tym razem krócej, bo przyjechała ich trzydziestkadwójka. Stanęli z tyłu niemal pustego wagonu i od razu zaczęli się całować. Nie potrafili oderwać się od siebie. Przy placu Dzierżyńskiego wsiadł towarzysz Wiśniak, lektor Komitetu Warszawskiego, sąsiad Adama z trzeciego piętra. Był nieźle wstawiony, zatoczył się, wpadł na młodych. Rozpoznał Adama, puścił do niego oko, uśmiechnął się obleśnie. Adam zignorował go, odwrócił się plecami. Wiśniak zamamrotał coś i zwalił się na najbliższe siedzenie.

Już nie zdążyli się pocałować. Ania wysiadała na następnym przystanku. Mieszkała na Muranowie. Nie chciała, żeby Adam ją odprowadzał, jej ojciec mógł ich zobaczyć. Umówili się na jutro, pod kolumną Zygmunta. Nie wiedział, jak mu się uda doczekać do jutra...

Z pętli na placu Narutowicza poszedł na piechotę. Dwa przystanki. Szedł wolno, im bliżej domu, tym wolniej. Na klatce nie zapalił światła, cichutko, na palcach, wspiął się na pierwsze piętro. Stanął przed drzwiami swojego mieszkania. Nie zauważył leżącego na wycieraczce bukieciku stokrotek. Nadepnął na nie. Wyjął klucze, bał się otworzyć.

Ojciec musiał czekać w przedpokoju. Adam nie wiedział, jak go usłyszał, ale usłyszał. Przez chwilę stali naprzeciw siebie w milczeniu.

– Warto było?

– Tak tato, warto. Naprawdę!

– No cóż, skoro tak... Porozmawiamy jutro.

Ojciec schylił się, podniósł stokrotki. Patrzył na nie zdziwiony, nie wiedział, co z nimi zrobić. Wzruszył ramionami, zamknął drzwi. Poszedł do kuchni, wyrzucił kwiaty do śmieci.

Adam prawie nie spał tej nocy. Nie dlatego, że bał się rozmowy z ojcem. Wiedział, że będzie musiał ponieść konsekwencje, że pewnie na kolejny miesiąc tygodniówkę szlag trafi, że będzie miał szlaban na telewizję i na wyjścia. Nieważne, coś wymyśli. Ważne, że jutro pod kolumną Zygmunta... Tylko to było ważne!

Ale nie było jutra pod kolumną. Ojciec odebrał go ze szkoły. Po raz pierwszy, odkąd Adam pamiętał, ojciec wyszedł tak wcześnie z pracy. Przyjechał po niego służbowym samochodem, zawiózł do domu. A w domu już czekała niespodzianka: drzwi do jego pokoju były wyjęte z framugi, stały oparte o ścianę przedpokoju. Nie będzie mógł się zamknąć! Nie będzie mógł... Nic nie będzie mógł! Tym bardziej że ojciec zarekwirował mu adapter, a drzwi do swojego gabinetu zostawił otwarte – będzie słyszał najlżejszy szmer z pokoju syna.

Adam siedział na tapczanie, wpatrywał się tępo w tarczę budzika: piętnasta... szesnasta... siedemnasta...

Obiadu nawet nie tknął. W brzuchu miał wielką, nieznośnie ciężką gulę. Na samą myśl o jedzeniu robiło mu się niedobrze. Na osiemnastą był umówiony z Anią! Próbował coś wymyślić, nic nie przychodziło mu do głowy. Kilka minut po siedemnastej poddał się. Podkulił ogon pod siebie, poszedł do gabinetu ojca negocjować. Był gotów na każde upokorzenie, tylko nie na odmowę... Ojciec był jednak nieugięty. Adam z trudem powstrzymał łzy. Wrócił do siebie, walnął się na tapczan. Najbliższe godziny przespał. Najbliższe dni również. Nie zapamiętał z nich nic. Chodził do szkoły, wracał, pewnie coś jadł, bo przecież z głodu nie umarł. Nic nie pamiętał, jakby nie było tych dni.

Najgorsze było to, że obraz Ani zaczął mu się zacierać w pamięci. Bał się, że nawet jeśli Bóg, w którego nie wierzył, pozwoli mu ją kiedyś spotkać, nie rozpozna jej. Zdawał sobie sprawę, że na to spotkanie nie ma żadnych szans. Nie wiedział, gdzie Ania mieszka, do której szkoły chodzi. Nie wiedział nawet, jak ma na nazwisko. Nie mógł sobie darować, że jak ostatni idiota nie wziął od niej numeru telefonu. Że Ania może nie mieć telefonu, nie przyszło mu do głowy. Nie zdawał sobie sprawy, że telefon jest dobrem ściśle reglamentowanym, że zwyczajni ludzie czekają na to dobro latami. Nie znał „zwyczajnych” ludzi. Jego znajomi byli dziećmi ministrów, sekretarzy, dyrektorów, profesorów. A oni mieli telefony. Nigdy się nad tym nie zastanawiał.

Tylko Magda widziała, że coś się z nim dzieje. Rodzice byli pewni, że się obraził, bo nie może chodzić do Caracasu i do klubu, spotykać się z kumplami. Magda widziała, że cierpi. Próbowała z nim porozmawiać, ale odwrócił się do niej plecami. Nie potrzebował jej. Nikogo nie potrzebował. Była tylko Ania i jej właśnie nie było.

6. TOLO PARTYZANT

Tolo Partyzant nie był partyzantem. Był marzycielem. Nocami, przed snem, wyobrażał sobie, że ma obie dłonie. Że w tych dłoniach trzyma automat, powiedzmy stena Mk II z magazynkiem na trzydzieści dwa naboje parabellum kaliber dziewięć milimetrów. I że z tego automatu pruje seriami do Szwabów, kładzie ich pokotem. Na wojnie znał się jak nikt, miał prawie wszystkie tomiki z serii Żółtego Tygrysa, ponad dwieście sztuk. Nad półką z tygrysami wisiał niemiecki bagnet w metalowej pochwie. Wzór S 84/98, z bakelitową, karbowaną rączką. Był z niego bardzo dumny. Znalazł go w styczniu czterdziestego piątego w ruinach, gdy po powstaniu wrócił do Warszawy. Na ostrzu były jeszcze brunatne ślady krwi.

Tolo widział wszystkie wojenne filmy. I polskie, i radzieckie, nawet jeden bułgarski. Kiedy tak wyświetlał pod powiekami film ze sobą w roli głównej, zapominał o całym syfie codzienności, znikały nawet bóle fantomowe amputowanej we wrześniu trzydziestego dziewiątego ręki. Miał wtedy czternaście lat. Pomagał budować barykadę na Grójeckiej u wylotu Opaczewskiej, niemal naprzeciw domu, w którym jego ojciec był dozorcą. Po wojnie odziedziczył po ojcu funkcję i mieszkanie, jednoizbową służbówkę. Wtedy, we wrześniu, nic nie poczuł, gdy z barykady osunęły się kostki brukowe i przygniotły go. Kiedy odzyskał przytomność, nie miał już prawej ręki. Do łokcia. Po osiemnastu latach wciąż go bolała. Kiedy był trzeźwy. Bo kiedy się napił, to nie bolało.

Bez względu na to, czy trzeźwy, czy nie, Tolo Partyzant marzył. Nie tylko o bohaterskich czynach. Marzył o swej wielkiej miłości. Bo Tolo Partyzant był śmiertelnie zakochany. Nigdy nie ośmielił się wyznać swej wybrance miłości, choć nie było dnia, by o niej nie marzył. Był marzycielem. I może trochę partyzantem... Jego bronią był aparat Start II, dwuobiektywowy, lustrzanka. Oszczędzał na niego ponad rok. Nie żałował ani jednej wydanej złotówki, choć kosztował więcej niż miesięczna pensja gospodarza domu. Dbał o ten aparat niczym snajper o swój karabin i niczym snajper potrafił godzinami czekać na strzał. Z ukrycia, z dużej odległości, przy każdej pogodzie. Ciemnię urządził w maleńkiej łazience. Klisze, odczynniki też swoje kosztowały, ale nie dbał o to. Do życia niewiele potrzebował: byle jakieś jedzenie, kilka piw, najtańsze papierosy. Większość pensji szła na fotograficzne akcesoria. Na szczęście była jeszcze forsa za bramę, więc w sumie żyło mu się całkiem przyzwoicie. Nie narzekał. A kiedy trafił mu się dobry strzał, był naprawdę szczęśliwy. Zapominał wtedy o swoim kalectwie, samotności.

Zbierał trofea, oprawiał je w metalowe ramki, wieszał na ścianach służbówki.

Czasami tęsknie spoglądał w sufit. Znał mieszkanie Sanderów, wiedział, że nad jego kawalerką jest pokój młodego, że obiekt jego westchnień nie mieszka bezpośrednio nad nim. Ale jednak była gdzieś tam, raptem kilka metrów wyżej. Tak blisko, tak daleko. Nie wiedział, co łączy Magdę i Adama. Nie wiedział również, że z młodym Sanderem łączy go wspólna pasja.

Adam zaraził się nią od Seweryna. Należeli do kółka fotograficznego. Mieli już nawet za sobą pierwszą wystawę – Obrazy z B klasy. Chłopcy postanowili połączyć dwie pasje: fotografię i sport. Pracowali nad tą serią ponad pół roku. Przez całą rundę jesienną w każdą niedzielę jeździli na mecze Mazura Karczew, Huraganu Wołomin, Orkana Sochaczew, Ząbkovii Ząbki i innych, równie sławnych klubów. Tłukli się rozklekotanymi pekaesami i podmiejskimi pociągami. W deszcz, w pluchę, w śnieg. Bywało, że nie mieli czym wrócić do domu. Czasami podwiózł ich zdezelowaną ciężarówką życzliwy autochton, czasami wiele kilometrów musieli pokonać na piechotę. Zrobili kilkaset zdjęć, trzydzieści cztery z nich pokazali na wystawie w Dzielnicowym Domu Kultury. Pochlebna wzmianka o wystawie ukazała się w „Życiu Warszawy”. Ośmielony nią Adam wysłał do gazety kilka fotografii. Dwie z nich opublikowano w niedzielnym dodatku ilustrowanym. Pod zdjęciami, malutkim drukiem, widniało: „fot. A. Sander”. Adam chodził dumny jak całe stado pawi. No i otrzymał pierwsze honorarium, całe sto złotych, równowartość swej tygodniówki. Seweryn dołożył drugie sto i urządzili huczną prywatkę dla wszystkich członków ich kółka fotograficznego.

Tolo Partyzant nikomu nie pokazywał swych zdjęć i nigdy nawet grosza za nie dostał, ale były dla niego równie ważne jak te z gazety dla Adama. Może nawet ważniejsze.

7. NIECH SIĘ ŚWIĘCI PIERWSZY MAJA!
1.05.67. PONIEDZIAŁEK

Magda uprasowała mu białą koszulę i czerwony krawat. Dżinsy i beatlesówki od Śliwki wciąż były pod kluczem, więc musiał założyć spodnie od garnituru i pionierki. Wyglądał jak ćwok. Wisiało mu to. Magda ukradkiem uśmiechnęła się do niego, puściła oko. Później wymacał w kieszeni zwinięty banknot. Dziesięć złotych. Magda! Jego pierwsze pieniądze od ponad miesiąca. Wystarczą na ekstra mocne i dwie małe kawy w Caracasie.

Ojciec nie odpuszczał, odwiózł go na miejsce zbiórki, przekazał pod nadzór Kórkiewicza, wychowawcy ich klasy, odjechał na swój ministerialny pochód.

Sprzed szkoły poszli Szczęśliwicką i Niemcewicza do Grójeckiej. Chłopaki wygłupiały się, dziewczęta szeptały między sobą, nauczyciele obserwowali ich czujnie. On był gdzie indziej, nie zwracał na nic uwagi. Na Grójeckiej dołączyli do innych szkół z Ochoty. Przed nimi szło Liceum Kołłątaja. Nie lubili się. Kołłątajowcy uważali ich za czerwonych janczarów. Może i było w tym trochę racji, w końcu tylko oni paradowali w czerwonych krawatach. Miał to w dupie. Z nudów czytał transparenty.

„MŁODZIEŻ ZAWSZE Z PARTIĄ!”

Do głównego pochodu dołączyli na placu Dzierżyńskiego. Przed nimi stało Śródmieście. „Zaraz, zaraz... Muranów jest w Śródmieściu, szkoła Ani na pewno też!” – uświadomił sobie.

Ruszył do przodu. Kórkiewicz nie zdążył zareagować. Krzyczał coś za nim, Adam udawał, że nie słyszy. Wmieszał się w śródmiejskich manifestantów. Parł naprzód. Ktoś by wreszcie zwrócił na niego uwagę, ale pochód właśnie ruszył. Poza tym chronił go czerwony krawat. Zawsze czujni cisi panowie myśleli zapewne, że jest aktywistą wykonującym odpowiedzialne zadanie młodzieżowej organizacji. Przedzierał się przez tłum przedstawicieli śródmiejskich zakładów pracy, szpitali, urzędów... Pewnie gdzieś tutaj szli jego rodzice. Nie zauważył ich. Oni jego też nie, bo wciąż nikt go nie gonił. Dotarł wreszcie do kolumny uczniów szkół średnich. Dzieciaki z podstawówki jeszcze nie były zmuszane do manifestowania swej miłości do Partii.

„MŁODZIEŻ PRZYSZŁOŚCIĄ PARTII I NARODU!”

Szli całą szerokością Marszałkowskiej. Szereg za szeregiem. Tysiące twarzy. Szukał tej jednej.

Zbliżali się do trybuny honorowej na placu Defilad. Potężny baryton z gigantofonów podawał hasła, tłum podchwytywał je, skandował karnie jednym grzmiącym głosem:

– IMPERIALISTOM I PODŻEGACZOM WOJENNYM NASZE PROLETARIACKIE HARDE NIE!!!

– HARDE NIE!!!

Co chwila ktoś wybiegał z pochodu, by wręczyć ukochanym przywódcom wiązankę kwiatów. Oczywiście wszystkie wiązanki były wcześniej dokładnie sprawdzane przez smutnych panów w służbowych ortalionowych płaszczach. Mijał już trybunę, kolejny raz odwrócił się, przebiegł wzrokiem po maszerujących. Zobaczył ją! Właśnie podchodziła do trybuny, niosła kwiaty dla towarzysza Wiesława. W pierwszej chwili nie był pewny, czy to na pewno ona. Była jakaś inna, doroślejsza, poważniejsza. Tak jak on miała na sobie białą koszulę i czerwony zetemesowski krawat. Lniane włosy zaplotła w gruby warkocz. Wyglądała niczym alegoria zdrowej siły narodu, jakby żywcem wyjęta z chorych snów komunistycznych eugeników. Obok niej szło dwóch wyrośniętych uczniów. Tłum ryczał:

– TOWARZYSZ WIESŁAW NIECH ŻYJE!

– NIECH ŻYJE! NIECH ŻYJE!!!

Koledzy chwycili Anię w pasie, sprawnie unieśli ją w górę, ponad krawędź trybuny. Spod spódniczki mignęła na chwilę czerń majtek.

Towarzysz Wiesław chyba nie ucieszył się z kwiatów, bo natychmiast oddał je ochroniarzowi. Na pewno ucieszył go widok Ani, bo wychyliwszy się znad trybuny, gorąco wycałował oba jej policzki. Adamowi wydawało się, że słyszy mokre cmoknięcia przywódcy Partii i narodu. Zaczął biec. Dzieliło go od trybuny dwadzieścia, może trzydzieści metrów. Przebiegł nie więcej niż dziesięć. Doskoczyli do niego cisi w ortalionowych płaszczach. Trzech. Powalili na jezdnię. Nawet nie próbował się wyrywać. Zdołał tylko wykrztusić:

– Ania...

Ania wracała z objęć Pierwszego Sekretarza. Podekscytowana, zaczerwieniona. W końcu nie co dzień jest się całowanym przez najważniejsze usta w kraju... Usłyszała go, przystanęła. Spojrzała w dół. Rozpoznała. Westchnęła.

– No nie. To znowu ty...

– Zna pani tego osobnika? – spytał zdecydowanie służbowym tonem funkcjonariusz wykręcający Adamowi dłonie.

– Tak. To jest... Ma na imię Adam...

Tajniacy poderwali go z ziemi, skuli kajdankami, odprowadzili poza zasięg kamer telewizyjnych. Ania szła kilka kroków za nimi. Tłum unisono wyznawał miłość do Związku Radzieckiego. Adam chciał wyznać miłość Ani, ale funkcjonariusze nie byli w romantycznym nastroju. Wylegitymowali ich oboje, przesłuchali razem i osobno, skonsultowali się ze zwierzchnikami. Nieco ponad pół godziny zajęło im ustalenie, że Adam S. nie stanowi bezpośredniego zagrożenia dla przewodniej roli Partii i sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Tylko raz przyłożyli mu pałą, niemal pieszczotliwie, żeby sobie nie myślał. I puścili.

Gdyby Adam był przesądny, pomyślałby, że Ania nie przynosi mu szczęścia, że spotkania z nią są dosyć bolesne. Ale nie był przesądny. Był zakochany.

– Szukałem cię...

– Ponad godzinę czekałam pod tą kolumną... Padało...

– Ojciec mnie związał...

– Tak, no jasne. Przywiązał cię do kaloryfera.

– Prawie. Nawet twojego telefonu nie miałem, żeby ci powiedzieć... Myślałem, że zwariuję.

– Biedaczek...

– Bałem się, że już nigdy cię nie znajdę.

– To ja cię znalazłam. Za każdym razem, jak cię znajduję, leżysz na ziemi, a milicjant cię bije.

– To takie moje małe hobby...

Roześmiała się. Wyciągnęła rękę na zgodę. Adam ujął jej dłoń i już nie puścił. Ruszyli pod prąd pochodu, doszli do ogrodu Saskiego. Jak wtedy, jak za pierwszym razem. Na kawiarnię nie mieli pieniędzy, poza tym po milicyjnej przygodzie biała koszula Adama nie była już biała. Trochę wstyd mu było paradować w niej po mieście. No i te koszmarne pionierki na nogach...

Zostali w ogrodzie. Znaleźli ustronną ławkę obok Wodozbioru udającego Świątynię Westy. Całowali się. Trochę rozmawiali, znowu się całowali.

– No i kto lepiej całuje?

Stężała. Nie chciała mówić o chłopcach, z którymi chodziła. Nie było wiele do opowiadania. Ale Adam nie o chłopców pytał.

– Towarzysz Wiesław czy ja?

Śmiech. Śmiejąc się, biegli przez park, plac Zwycięstwa, Królewską. Na Krakowskim Przedmieściu postanowili kupić piwo. Sprzedawczyni obrzuciła Adama uważnym spojrzeniem. Zaczerwienił się. Z rumieńcem na twarzy nie wyglądał na dorosłego. Zlitowała się, nie zażądała dowodu osobistego. Adam z dumą wyniósł ze sklepu dwie butelki eksportowego żywca. Jak co roku, z okazji święta klasy robotniczej Partia rzuciła do sklepów lepsze gatunki piwa. Na co dzień było tylko warszawskie. Jeśli w ogóle było...

Oboźną, wzdłuż zabudowań Uniwersytetu, zeszli na dół. Usiedli na betonowych schodach nad Wisłą. Pili piwo, patrzyli na rzekę, milczeli. Było pięknie. Najpiękniej. Wierzyli, że tak będzie zawsze.

8. „TRYBUNA LUDU”
2.05.67. WTOREK

Zapukał do gabinetu ojca, poczekał na pozwolenie, wszedł. Położył gazetę na biurku.

– Chciałem ci kogoś przedstawić.

– Tak...?

Adam wskazał na zdjęcie na pierwszej stronie „Trybuny Ludu”. Ojciec spojrzał, nie zrozumiał. Standardowe zdjęcie z pierwszomajowego pochodu. Trybuna honorowa. Dwóch chłopców podnosi dziewczynę z bukietem kwiatów dla uśmiechniętego szczerze towarzysza Wiesława. Czarnych majtek nie było widać.

– To jest Ania.

Ojciec spojrzał pytająco. Wciąż nic nie zrozumiał.

– Pytałeś, czy było warto...?

Ojciec nie skojarzył. Minęły prawie trzy tygodnie od tamtej rozmowy. Trzy tygodnie bezlitosnych sankcji. Adam ani razu się nie poskarżył.

– Wtedy, jak uciekłem na koncert Stonesów, zapytałeś, czy było warto. Powiedziałem, że tak. Mimo że nie zobaczyłem Stonesów.

– Nie zobaczyłeś? – Ojciec nie wiedział, że nie dostał się na koncert. Nie rozmawiali na temat tamtego wieczoru. Prawie w ogóle nie rozmawiali. – Więc...?

– Był straszny tłum. Milicja zaczęła nas rozganiać. Dostałem pałą.

– I dlatego było warto?

– Nie. Dlatego! – Adam wskazał dłonią zdjęcie.

– No i?

– Ania. To ją wtedy poznałem. Na tym koncercie, na którym nie byłem. Dlatego było warto!

Ojciec podniósł gazetę, uważniej przyjrzał się zdjęciu. Chyba chciał zyskać na czasie.

– Ma na imię Ania?

– Tak.

– A nazwisko?

– A nawet nie wiem.

– No tak...

– Śliczna, prawda?

– Taka bardzo... ludowa...

– Ludowa? Dlaczego?

– Nieważne. Wygląda na miłą dziewczynę. To coś poważnego?

– Mam nadzieję.

– No cóż... W tej sytuacji...

Ojciec uśmiechnął się. Nie powiedział tego głośno, ale obaj wiedzieli – kara została anulowana, szlaban otwarty.

9. TOLO PARTYZANT
2.05.67. WTOREK

Trudna i odpowiedzialna praca gospodarza domu jest. Wszyscy myślą, że łatwizna. Owszem, w zimie musi się taki cieć trochę napracować, szczególnie jak śniegu ostro nawali. Ale wiosną, latem – z rana pomacha trochę miotłą po chodniku i podwórku, i fajrant ma. Raz na tydzień szmatą po schodach przeciągnie, a że w kamienicy są raptem trzy klatki schodowe, to się przecież nie przepracuje. Okna co najwyżej raz na miesiąc umyje. No i nie tylko z gołej pensji żyje...

Za otwieranie bramy po dwudziestej drugiej parę złotych zawsze wpadało. Przeważnie to złotówkę dawali, ale taki Wiśniak spod trzydziestkitrójki, jak po nocy z narady w Komitecie wracał, to nawet piątaka potrafił Tolowi zostawić. I dołożyć drugiego, jak mu Tolo rano piwo na kaca przynosił. Ludzkie panisko było z tego Wiśniaka, ludzki towarzysz znaczy się. Kiedy się napił, bo gdy był trzeźwy, to różnie bywało...

Nie tylko Wiśniakowi Tolo Partyzant pomagał w trudnych chwilach, innym lokatorom również. A to ciężkie zakupy wniósł na trzecie piętro, a to jakieś drobne naprawy wykonał.

Uczynny był z niego człowiek. Niby kaleka, ale przecież prawdziwy gospodarz domu.

Mało kto jednak wiedział, że jego praca wymagała też właściwej świadomości politycznej. Początek maja to nie był łatwy czas dla dozorców. Ludowa władza wymagała od nich w tych dniach proletariackiej czujności. Już trzydziestego kwietnia trzeba było po obu stronach bramy powiesić flagi, jedną czerwoną, drugą – biało-czerwoną, i zdjąć je najpóźniej drugiego maja, żeby już nie wisiały trzeciego maja. Świętowanie Konstytucji 3 maja było zabronione. Podobnie było w listopadzie. Siódmego, na cześć rewolucji październikowej, flagi musiały wisieć, ale broń Boże, żeby zostały do jedenastego! Honorowanie rocznicy odzyskania niepodległości było surowo zakazane.

Tolo nie był na pierwszomajowym pochodzie. Nikt tego od niego nie wymagał. Jego zadaniem było zabezpieczenie ładu i porządku na własnym podwórku. Poza tym nie musiał jechać do Śródmieścia, żeby kupić żywiec eksportowy. W delikatesach na Grójeckiej była dostawa, dawali po cztery butelki, te mniejsze, jedna trzecia litra. Musiał dwa razy stawać w kolejce, żeby uzbierać komplet, osiem butelek znaczy się.

Święto światowego proletariatu Tolo uczcił trzema żywcami wypitymi na skwerku przed domem, po czym udał się na MDM, na festyn pierwszomajowy. Zabrał ze sobą swój skarb, lustrzankę. Rozglądał się, ale nie zrobił żadnych zdjęć. Nie było obiektu godnego jego aparatu. Filmy były cholernie drogie, a i odczynniki swoje kosztowały. Tak naprawdę tylko na jeden „obiekt” Tolo nigdy nie żałował kliszy...

Wypił kilka kufli piwa, zjadł kiełbaski, pogapił się na występy kapel ludowych, wynudził się, wrócił do domu. O dwudziestej drugiej, jak każdego dnia, zamknął bramę. W nocy sporo zarobił, widocznie inni bawili się lepiej niż on. A już najlepiej Wiśniak. Nad ranem Tolo zainkasował od niego kolejne pięć złotych. Nowy tydzień dobrze się zapowiadał.

Dobre zapowiedzi rzadko się spełniają, ale tym razem Tolo naprawdę miał fart.

Pospał trochę dłużej, wypił żywca na kaca i poszedł zdjąć te nieszczęsne flagi. Schodził właśnie z drabiny, kiedy wyszła z klatki schodowej Magda. Jego potajemna miłość. Zamyślona, nie zauważyła go, potrąciła drabinę. Tolo zachwiał się, spadł. Nawet się specjalnie nie potłukł. Nieważne! Ważne, że ona stała tuż obok, pięknie zawstydzona. Ważne, że pomogła mu wstać, wyplątać się z czerwonej szmaty. Że naprawdę martwiła się o niego.

– Przepraszam! Nic się panu nie stało?

– Drobiazg.