Co widziała Matka B. - Tomasz Karamon - ebook
NOWOŚĆ

Co widziała Matka B. ebook

Tomasz Karamon

4,2

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Bardo w buddyzmie oznacza stan przejściowy między kolejnymi wcieleniami, a na Śląsku to miejscowość u wrót ziemi kłodzkiej. Miasteczko z wielkim kościołem skrywa skarb, którym przez wieki opiekowali się Polacy, Czesi i Niemcy – Matkę Bożą. Przez niemal tysiąc lat przesuwały się granice, wybuchały wojny i epidemie, waliły się góry i wzbierały wody, ludzie brali się za łby z imieniem Boga na ustach, a ona przyglądała się temu łagodnie uśmiechnięta, wysłuchując błagań o wstawiennictwo, łaskę, zwycięstwo i ratunek.

Mieszają się tu fakty historyczne, wspomnienia mieszkańców, tajemnicze notatki odnalezione po latach, wierzenia, legendy, plotki i dokumenty, modlitwy i przepisy na piernik. Jest czeski rycerz ze złamaną nogą, Meluzyna, co zgubiła dzieci, drzemiąca bestia spod Warthabergu, dentysta z SS, są oddychające organy, trzy Luksemburki wywożące Matkę Bożą w dziecięcym wózku, jest mnich, po którym zostało tylko ramię i wiatr, co kieruje się własną, raczej diabelską logiką, a jej sens znają nieliczni, którzy chętnie go wyjawią – wystarczy postawić im w karczmie dwie kwarty klasztornego piwa.

Tomasz Karamon – pasjonat Barda od ćwierć wieku – ożywia historię, pokazując, w jaki sposób przeszłość i teraźniejszość przeplatają się tutaj w niekończącym się cyklu. Podobnie wosk nieustannie przetapiany na dary wotywne – oczy, serca, ramiona, kręgosłupy, uszy, języki, zęby, nogi, głowy, piersi i ropuchy symbolizujące macicę – krążył w nieskończonym cyklu próśb i podziękowań zanoszonych do Matki Bożej, wędrując między kościołem a zakładem odlewacza i kramami. Karamon opowiada o ludziach próbujących przezwyciężyć swoje demony, miejscach, których nazwy przechowują pamięć o wojnach i katastrofach, o cudach i dziwnym żywiole, w którym to wszystko się miesza: czasie. Ostatecznie immer passt alles zu allem – wszystko zawsze pasuje do wszystkiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
3
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
korni7775

Całkiem niezła

słaba jakbym miała kupić bym się wściekła.ktos tu za dużo Miedzianki się naczytał i chce być jak Fili Springer. Całkowite pominąć ecie współczesności zbyt rozwlekłe opisy rzeczy pobocznych jak warzenie piwa itp
10
pantotoro

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo sympatyczna książka. Przeczytałem z przyjemnością. Przypomina jak bardzo złożone są otaczające nas rzeczy i miejsca.
00

Popularność




Tomasz Karamon CO WIDZIAŁA MATKA B. OPOWIEŚCI Z BARDA

Wydanie pierwsze, Warszawa 2024

© Copyright by Tomasz Karamon, 2024

© for this edition by Fundacja Instytut Reportażu, 2024

REDAKCJA

Julianna Jonek-Springer

KOREKTA I POPRAWNOŚĆ JĘZYKOWA

Małgorzata Włodarczyk

PROJEKT GRAFICZNY I TYPOGRAFICZNY SERII

Magdalena Wdowicz-Wierzbowska

PROJEKT OKŁADKI

Dominika Jagiełło/OneOnes Creative Studio/

www.behance.net/OneOnes

SKŁAD I ŁAMANIE

Michał Wysocki

ZDJĘCIE NA OKŁADCE

Marcin Ciba

ISBN: 978-83-66778-54-2 (EPUB); 978-83-66778-54-2 (MOBI)

Wydanie elektroniczne 2024

Imprint Fundacji Instytut Reportażu

Gałczyńskiego 7, 00-362 Warszawa

www.dowody.com

[email protected], [email protected]

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dla Franka

Dopiero co wybiła dziesiąta przed południem, a przechodnie zauważają ze zdziwieniem, że się ściemnia. Ekspedientka w sklepie spożywczym podaje klientowi wędzoną makrelę i zapala lampę. Z minuty na minutę światło słoneczne coraz bardziej szarzeje, gaśnie, mętnieje jak rybie oko.

Nikt jednak nie pada na kolana, żeby przebłagać Matkę Bożą. To już nie te czasy. Ktoś wzrusza ramionami, większość patrzy w ekrany telefonów. Przed jedenastą obok dawnej księgarni zatrzymuje się dziewczyna, wyciąga z torebki okopconą szybkę i spogląda przez nią w niebo.

20 marca 2015 roku księżyc zasłania niemal trzy czwarte tarczy słońca nad Bardem. W tym samym roku niemieccy archeolodzy odkopują w Regensburgu najstarszy na świecie precel z XVIII wieku, grupa amerykańskich naukowców odkrywa w Kenii liczące trzy miliony lat narzędzia krzemienne, a bardzki proboszcz ojciec Mirosław Grakowicz podejmuje decyzję o przeprowadzeniu prac konserwatorskich przy ołtarzu. W następnym roku parafia p.w. Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny w Bardzie będzie obchodzić pięćdziesiątą rocznicę koronacji figury Matki Bożej, świątynia musi być gotowa. A przecież blask wysuniętej do przodu mensy w kształcie zbliżonym do trójliścia, dawniej bogato posrebrzanej i złoconej, przygasł i nie onieśmiela pielgrzymów jak niegdyś. Anioły po obu stronach wiszącej na ścianie nastawy w formie rozchylonej kotary ozdobionej wiciami akantu i karbowanymi wstęgami podtrzymują nie tylko obraz Michaela Willmanna Nawiedzenie Najświętszej Maryi Panny, ale i grube warstwy kurzu. Półnagie putta, w przeszłości o białej skórze w różowawym odcieniu, teraz sine od brudu, sprawiają przygnębiające wrażenie.

– Ojcze, a może zaczniemy od figury? – proponuje Marcin Ciba, konserwator i kustosz zbiorów artystycznych klasztoru dominikanów w Krakowie.

Matka Boża na co dzień patrzy na wiernych z góry, zamknięta w szafce, która wznosi się nad mensą ołtarzową, tabernakulum i tronem pod monstrancję. Z daleka trudno dojrzeć jej uśmiech. Jedyną okazją na spojrzenie z bliska w święte oblicze jest dawny zwyczaj: pobłogosławiwszy zebranych na zakończenie niedzielnej mszy, kapłan wspina się po drewnianych, skrzypiących schodach za ołtarzem. Ludzie wstają z ławek i szurając nogami po posadzce, suną do prezbiterium. W ławkach zostają tylko przypadkowi turyści, którzy rozglądają się, nie wiedząc, co się dzieje. Srebrny wachlarz promieni za figurą rozchyla się na boki, a kapłan wyjmuje Maryję z przeszklonej szafki. Ostrożnie, bo upadki ze schodów z Matką Bożą już się zdarzały, schodzi z nią w objęciach i ustawia na postumencie obok ołtarza. Atmosfera jest podniosła, przez tłum wiernych przebiega szmer szeptów. Oto za chwilę staną twarzą w twarz z Matką Bożą Bardzką. Podchodzą kolejno i każdy całuje rzeźbiony cokół, na którym stoi figura, a właściwie ukryty w nim elipsoidalny, szklany relikwiarz, gdzie przechowywane są relikwie świętych redemptorystów: Alfonsa Marii Liguori, Klemensa Marii Hofbauera i Gerarda Majelli oraz drzewa Krzyża Świętego.

Ojciec Mirosław zwraca uwagę, że według krytyków, gdyby zebrać wszystkie czczone na świecie cząstki krzyża, na którym dokonał żywota Jezus Chrystus, można by z nich zbudować dom. I przytakuje konserwatorowi, że rzeczywiście najlepiej zacząć od figury, w końcu wielkie rzeczy często mają skromne początki, po czym przynosi Matkę Bożą do zakrystii. Ustawia ją na mahoniowym biurku przy oknie, a Marcin Ciba rozpoczyna oględziny.

Kąciki ust Pani z Nazaretu unoszą się w delikatnym uśmiechu. Oczy ma w kształcie migdałów. Policzki lekko zarumienione. Kreski wąskich brwi podkreślają wydatne łuki brwiowe. Na pewno nie jest tutejsza, nie jest dziołchą ze Śląska. Przypomina kobiety z Katalonii czy Nawarry. W hiszpańskim klasztorze Montserrat, gdzie znajduje się Madonna z XII wieku, mówią: „Pojedź do Terrassy albo Manresy, a zobaczysz Madonnę spacerującą po mieście”. Rzeźbiarze, zachwyceni urodą miejscowych kobiet, tworzyli figury, które odzwierciedlały ich piękno. Utrwalali w drewnie twarze dziewcząt, które kochali.

Może figura z Barda była darem od polskiej księżniczki Ryksy śląskiej, córki księcia Władysława II Wygnańca, która została żoną cesarza Hiszpanii Alfonsa VII Imperatora.

Możliwe, że przywieźli ją z Czech rycerze zakonni w czarnych habitach i płaszczach z kapturem, zdobionych białymi, ośmioramiennymi krzyżami, którym w 1189 roku biskup wrocławski Żyrosław II podarował kaplicę w Bardzie. W ikonografii bizantyjskiej ten typ wizerunku Matki Bożej nosi nazwę Nikopoia, co po grecku oznacza „przynosząca zwycięstwo”. Joannici, znani ze swojego rycerskiego powołania, mogli brać tę figurę na pola bitew, wierząc w jej zwycięską moc.

Nie sposób tego ustalić, pozostają domysły i rozliczne teorie.

Marcin próbuje rozpiąć płaszcz Maryi z czerwonego atłasu obszytego złotą nicią, ale fibula pod szyją nie chce się poddać jego palcom. Madonna cierpliwie się uśmiecha. Proboszcz pewnym ruchem pomaga konserwatorowi i płaszczyk opada: oto figura w całej okazałości.

Matka Boża ma również ubranie wymalowane na warstwie zaprawy klejowo-kredowej: srebrną suknię ze złotą lamówką wokół szyi i biało-złotą u dołu, czerwony płaszcz ze złotymi kołami oraz biały welon, który spływa na ramiona, a spod niego wystają pukle pomalowanych na brązowo włosów. Na głowie spoczywa drewniana korona z trójlistnymi sterczynami polichromowana na złoto. Lewą dłonią Najświętsza podtrzymuje płaszcz, jednocześnie dając podparcie Dzieciątku Jezus, a w prawej, wyciągniętej przed siebie, trzyma złote jabłko – symbol władzy królewskiej.

Mały Jezus ma złotą suknię i zielony płaszcz ze złotymi lamówkami. W przeciwieństwie do swojej matki nie dźwiga korony. Włosy rzeźbiarz ułożył mu na pazia. Lewą dłonią Syn Boży trzyma księgę opartą na kolanach, która symbolizuje prawo Nowego Przymierza – przymierza miłości. Drugą unosi lekko w geście błogosławieństwa.

Z tyłu tronu, na którym siedzi Maryja, jest deszczułka – długa na dwadzieścia osiem centymetrów i szeroka na dwanaście – przytwierdzona do rzeźby za pomocą dwóch drewnianych kołeczków.

Konserwator ostrożnie wyciąga kołeczki, wyjmuje deszczułkę i odsłania wnętrze rzeźby. Do deseczki przyklejona jest pożółkła kartka papieru z krótkim tekstem napisanym na maszynie. To wiadomość dla przyszłych konserwatorów: „W styczniu i lutym 1926 roku figura została poddana artystycznej konserwacji przez kustosza Śląskiego Muzeum Rzemiosła Artystycznego i Starożytności, pana Adalberta Baeckera z Breslau. Usunięto pozostałości polichromii z 1885 roku, w tym artystyczne malunki twarzy, dłoni i stóp, a kolorystykę odsłoniętych drewnianych partii starannie dostosowano do dawnego stylu. Nowa podstawa została wyrzeźbiona przez Georga Materne z Giersdorfu koło Warthy i pomalowana przez Richarda Richtera z Glatzu. Wartha, 30 marca 1926 roku”.

W wydrążonym wnętrzu widać pęknięcia. Jedno większe u góry i kilka mniejszych przy podstawie zabezpieczonej od spodu deską z miękkiego drewna przymocowaną sześcioma żelaznymi gwoździami. Na podstawie są ślady zacieków – prawdopodobnie rzeźba stała kiedyś w wilgotnym miejscu, gdzie drewno mocno nasiąkło.

W górnej części Marcin Ciba dostrzega wykaligrafowane w siedmiu wierszach trzydzieści cztery litery oddzielone kropkami. Niektóre niestety są nieczytelne.

M. M.

M. M. M....

M. W. I......W.

M. C. M. C....

... I.... N. T...... ...N. D.

M. M. O. F.

A. F. T.

Poniżej są jeszcze cztery: W. G. i O. G. – być może to inicjały osób, które kiedyś zajmowały się konserwacją figury.

Nie wiadomo, co oznacza ta zaszyfrowana wiadomość. Gdyby tylko Madonna mogła przemówić...

Pod literami wystaje kołeczek, którym przymocowano do rzeźby postać Dzieciątka Jezus wystruganą z osobnego kawałka drewna. W kołku jest szczelina, a w niej – mniejszy od zapałki palisandrowy klinek, zawieszony na srebrnym łańcuszku, którego drugi koniec tkwi w środku figury. Dzięki temu mocowaniu Jezusek nie wypada z objęć Maryi.

Konserwator wyjmuje klinek i popycha kołeczek. Pod Dzieciątkiem odkrywa na tułowiu Matki Bożej wąski, podłużny otwór, który zapewne powstał w wyniku nadmiernego wydłutowania rzeźby.

Marcin Ciba jest zaskoczony, bo jak na swój wiek figura jest w podziwu godnej kondycji. Oprócz miejscowych wytarć polichromii i ubytków zaprawy kredowo-klejowej nie widać większych zniszczeń czy śladów po insektach, a samo drewno zachowało się w nad wyraz dobrym stanie. Dlatego zaplanowanie prac konserwatorskich zajmuje niewiele czasu, podobnie jak uzyskanie zgody Dolnośląskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Następnie Ciba umawia się z proboszczem na transport figury do Krakowa. Datę i trasę przejazdu znają tylko oni. Ze względów bezpieczeństwa wszystko odbywa się w tajemnicy.

Pewnego dnia biały ford na krakowskich numerach rejestracyjnych wjeżdża na przykościelny parking. Wysiada z niego konserwator Ciba i znika za murami klasztoru redemptorystów. Wychodzi po godzinie z zawiniątkiem na rękach. Rzeźba jest starannie otulona folią bąbelkową. Proboszcz odprowadza Marcina i Matkę Bożą do samochodu. Życzy im bezpiecznej podróży i udziela błogosławieństwa.

Marcin delikatnie stawia figurę Madonny na tylnym siedzeniu forda i przypina pasami jak ojciec córkę, którą ma odwieźć do przedszkola.

Trasa prowadzi na wschód. Najpierw przez znany figurze Kamieniec Ząbkowicki, skąd pochodzili opiekujący się Bardem czterysta osiemdziesiąt pięć lat cystersi, a potem drogą krajową numer 46 przez Paczków i Otmuchów. Za Niemodlinem autostradą A4 aż do Krakowa. Tam w średniowiecznym klasztorze dominikanów na ulicy Stolarskiej konserwator kładzie ostrożnie zawiniątko na stole w swojej pracowni.

– Ojcze Mirku, jesteśmy na miejscu, cali i zdrowi – daje telefonicznie znać proboszczowi. – Ja i Matka Boża.

Najpierw pracownicy Laboratorium Analiz i Nieniszczących Badań Obiektów Zabytkowych Muzeum Narodowego w Krakowie robią rzeźbie zdjęcia rentgenowskie w płaszczyźnie bocznej i czołowej. Rentgen potwierdza, że struktura drewna jest nienaruszona. Zdjęcia ujawniają jedynie dwa niewielkie uzupełnienia. Widać na nich, że lewa stopa i trzy palce prawej dłoni Dzieciątka Jezus są wyraźnie ciemniejsze niż pozostała część rzeźby. Wykonano je z drewna o dużo większej gęstości i osadzono za pomocą cienkich, metalowych sztyftów. Być może to pamiątka po upadku figury, o którym zapomniano na przestrzeni lat.

Analiza zdjęcia w płaszczyźnie bocznej wykazuje ponadto, że drewna z wnętrza od strony pleców nie wybrano w momencie powstania rzeźby, lecz zrobiono to znacznie później. Matka Boża od zawsze była często zdejmowana z ołtarza, podawana do ucałowania wiernym i zabierana na procesje. Drewno, z którego ją wykonano, jest materiałem higroskopijnym, co oznacza, że absorbuje wilgoć z otoczenia i oddaje ją z powrotem do atmosfery. W wyniku zmian temperatury może tracić wilgoć i kurczyć się, co prowadzi do wysychania i powstawania pęknięć, a przy nadmiernej wilgotności drewno zwiększa swoją objętość i pęcznieje. Najprawdopodobniej poprzedni opiekunowie Najświętszej Panienki, cystersi, obawiali się, że te naturalne procesy mogłyby doprowadzić do zniszczenia figury, a nawet pęknięcia na pół. Dlatego zdecydowali się na wybranie drewna z wnętrza, aby zminimalizować ryzyko.

Matka Boża się uśmiecha, Marcin nie. Jest skupiony, w dłoni trzyma skalpel. Precyzyjnie wycina fragment ze środka do analizy metodą węgla radioaktywnego – C14, oraz do badania morfologii. Niewiele potrzebuje, tylko dwóch gramów. Nikt nie mówi o tym głośno, ale każdy ma nadzieję, że wyniki potwierdzą wiekowość rzeźby.

Iza Wójcik, szefowa zespołu krakowskiej pracowni Marcina Ciby, przystępuje do głównego etapu konserwacji. W białym fartuchu lekarskim i lateksowych rękawiczkach ostrożnie usuwa kurz i drobne zabrudzenia za pomocą miękkiego pędzelka. Aby delikatnie oczyścić powierzchnie polichromowane, używa nasączonych specjalnym środkiem tamponów podobnych do dużych patyczków do uszu. Złocenia przeciera acetonem rozcieńczonym terpentyną o zapachu sfermentowanych owoców. W miejscach, gdzie zaprawa jest osłabiona, Iza wzmacnia ją klejem z mielonych skór króliczych. Wreszcie usuwa stary, pociemniały werniks, który chronił polichromię.

Konserwatorka uzupełnia ubytki w zaprawie klejowo-kredowej tradycyjnym kitem na bazie kleju glutynowego wytwarzanego z kości i skór zwierzęcych lub rybich pęcherzy, który imituje oryginalnie użyty materiał. Na ubytki złoceń i srebrzeń nakłada warstwę pulmentu – podkładu z glinki ziemnej rozpuszczonej w kleju glutynowym. Po aktywacji alkoholem pulment trwale wiąże z podłożem cenne, sproszkowane kruszce. Tam, gdzie brakuje polichromii, konserwatorka stosuje szelak rozpuszczony w alkoholu, czyli rodzaj żywicy z wydzieliny czerwców, i zabezpiecza go satynowym werniksem. Na tak przygotowanej powierzchni punktowo uzupełnia polichromię najlepszymi włoskimi farbami.

Po wyschnięciu zabezpiecza figurę końcowym werniksem i zapisuje w dokumentacji powykonawczej: „Ze względu na kult, jakim jest otoczona rzeźba Matki Bożej, wykonane zostały jedynie niezbędne zabiegi, jak oczyszczenie powierzchni, podklejenie i konsolidacja osłabionych warstw zapraw z polichromią. Prace z zakresu konserwacji estetycznej obejmowały tylko uzupełnienie ubytków zapraw, polichromii, srebrzeń i złoceń oraz zabezpieczenie rzeźby przy pomocy werniksu”.

Program prac konserwatorskich nie zakładał wprowadzania jakichkolwiek zmian w wyglądzie Madonny. Wierni mogliby ich nie zaakceptować.

Figura Matki Bożej Bardzkiej wróciła już białym fordem z Krakowa do Barda. Morfologia wykazała, że rzeźbę wykonano z drewna lipowego – lekkiego, miękkiego i mało wytrzymałego. Proboszcz jeszcze czeka na wyniki badań metodą węgla radioaktywnego, by potwierdzić autentyczność rzeźby – i jej wiek. Opinie historyków sztuki dotyczące daty powstania figury Matki Bożej Bardzkiej są podzielone. Część badaczy twierdzi, że pochodzi z początku XII stulecia, inni, że powstała na początku XIII wieku. Jest też możliwe, że oryginał rzeźby zaginął w zawierusze dziejów, a wierni w Bardzie oddają cześć kongenialnej, ale jednak kopii.

14 kwietnia 2016 roku ojciec Mirosław odbiera telefon z krakowskiej pracowni Marcina Ciby i od razu dzwoni do biskupa świdnickiego Ignacego Deca oraz biskupa pomocniczego Adama Bałabucha, którzy uczestniczą w uroczystym posiedzeniu Episkopatu w Gnieźnie z okazji 1050-lecia chrztu Polski.

Tego dnia w Gnieźnie mówi się przede wszystkim o Bardzie.

Pięć dni później mówi o nim już cała Polska.

Podczas konferencji prasowej konserwator Ciba oficjalnie ogłasza wyniki badań figury Matki Bożej Bardzkiej przeprowadzone metodą węgla radioaktywnego w Laboratorium Datowań Bezwzględnych w Krakowie.

Stoi przy ekranie projekcyjnym i omawia wykres. Meandrująca na diagramie błękitna wstęga krzywej kalibracyjnej przypomina bieg Nysy Kłodzkiej rozcinającej Góry Bardzkie.

– Ale czy jesteście państwo pewni, że figura jest aż tak stara? – pada pytanie z sali.

– Tak. Wyniki nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Były również konsultowane z laboratorium w Seattle, które jest w tej dziedzinie czołową instytucją na świecie.

Na pierwszej stronie przygotowanych materiałów dziennikarze czytają: „Krzywa kalibracyjna wyników badań zaznacza datę około 1011 roku, z tolerancją błędu +/– 26 lat. Przy czym data graniczna uzyskana w tej metodzie nie odnosi się bezpośrednio do momentu powstania rzeźby, ale do czasu pozyskania materiału, czyli ścięcia drzewa. Biorąc jednak pod uwagę margines błędu oraz potrzebę sezonowania drewna przed wykonaniem rzeźby, bezsprzecznie można uznać datę około 1060 roku za pierwszą możliwą do zaakceptowania”.

Czyli oryginał. Dziewięćsetpięćdziesięciosześcioletni.

Dwa gramy udowodniły, że najstarsza drewniana rzeźba w Polsce znajduje się w Bardzie, gdzie spogląda na wiernych swoim łagodnym wzrokiem.

Gdyby tylko można było zobaczyć wszystko to, co widziały oczy figury przez wieki...

Od chwili, gdy Maryja po raz pierwszy spojrzała nimi na swego twórcę wpatrzonego w swoje doskonałe dzieło, pochyliło przed nią głowy miliony wiernych, którzy przychodzili przed cudowne oblicze z troskami, prośbami i słowami podziękowania za wstawiennictwo u Boga Ojca. Aby zaskarbić sobie łaskę Madonny, ofiarowywali jej złoto, mirrę, zdobne szaty, klejnoty i najlepsze kadzidła. Korzyli się przed nią na kolanach rycerze, królowie i przyszli papieże, oddając jej cześć. Stawali przed nią ludzie, którzy przybywali do Barda, by ją wielbić, oraz tacy, którzy chcieli jej zagłady. Figura Matki Bożej Bardzkiej była świadkiem zaćmień słońca, katastrof, wojen i plag, których doświadczyło to miasteczko na przestrzeni wieków. Jej oczy widziały bezmiar zdarzeń, z których jedynie nieliczne zapisały się na kartach historii.

Gdyby tylko móc to wszystko zobaczyć...

O NIEWYSOKIEJ GÓRZE, CZEKANIU I STANACH PRZEJŚCIOWYCH MIĘDZY KOLEJNYMI WCIELENIAMI

Rzeka była architektem krajobrazu na długo przed tym, zanim pojawiły się góry. Gdy zaczęły formować się pierwsze wypiętrzenia terenu, już wiła się licznymi zakolami. Nawet nie zauważyła wybrzuszającej się przeszkody, żłobiła swoje koryto niestrudzenie, tworząc przełom o stromych brzegach i wąskim dnie.

Najlepszy widok na to laboratorium geologii jest z samolotu lecącego nad Nysą Kłodzką od południa. Tuż za Kłodzkiem wyrastają Góry Bardzkie. Napierają na rzekę, która płynie między wzniesieniami, a uwolniwszy się od nich, skręca gwałtownie na wschód ku Nizinie Śląskiej.

To właśnie tutaj, na granicy przedgórza i gór, jest miejsce otoczone z trzech stron szczytami, a siła rozpędzonej wody podcina na meandrach wysokie brzegi. Było tu pełno ryb, był cień i można było się schronić przed niedźwiedziami jaskiniowymi. Dlatego dziesięć tysięcy lat temu ta okolica odpowiadała myśliwym i zbieraczom, którzy podążali z miejsca na miejsce, a tutaj mieli swoje ziemianki.

Przełom rzeki wyznaczał najdogodniejsze przejście, którym wędrowali coraz liczniejsi ludzie. W pierwszych wiekach naszej ery wiódł tędy szlak handlowy łączący kraje nadbałtyckie ze światem śródziemnomorskim. Z południa Europy ciągnęli kupcy po futra, niewolników i złoto północy: poszukiwany przez starożytnych Rzymian bursztyn. W zamian zostawiali biżuterię, naczynia, lustra, fibule do szat i posążki swoich bogów.

Mijały kolejne wieki, a wraz z nimi przemijali Celtowie, Lugiowie, Markomanowie, Kwadowie, Wandalowie. Po nich to przejście przez góry docenili Ślężanie, plemię Słowian zamieszkujące tereny wokół położonej na północ samotnej góry Ślęży. Nad stromym brzegiem rzeki, w miejscu, które wcześniej upodobali sobie ludzie z późnego paleolitu, zbudowali jeden ze swoich grodów plemiennych.

Jego relikty do dziś stoją w centrum Barda. Miejsce, gdzie był gród, Niemcy nazywali Schlossbergiem. Kiedy byliśmy dziećmi, często bawiliśmy się tam w Indianę Jonesa. Teren grodu był otoczony płotem i strzeżony, ale znaliśmy tajemne przejście od strony rzeki, dziurę w ogrodzeniu. Przekradaliśmy się przez nią i rozkopywaliśmy patykami pryzmę ziemi po drugiej stronie. Odkrywaliśmy kawałki glinianych skorup ozdobione prostymi wzorami. Uzbierałem ich całą reklamówkę, a potem próbowałem poskładać.

Jak wyjaśniła nam nauczycielka, gród, po którego pozostałościach ganialiśmy, był w swoich początkach świadkiem wielu wydarzeń, również takich, o których zapomniała nawet historia.

Przez Bardo przejeżdżała najprawdopodobniej z orszakiem ślubnym czeska księżniczka Dąbrówka w drodze do Gniezna, by tam poślubić księcia Mieszka I. Podróżowali z nią duchowni chrześcijańscy. Historycy przypuszczają, że wśród nich mógł być Jordan – pierwszy polski biskup. Tędy podobno jechał do Polski Święty Wojciech, czeski książę i biskup Pragi, by podjąć swoją misję wśród pogańskich Prusów. Niestety nie zobaczył więcej Barda, bo w świętym gaju koło Cholina niejaki Sicco przebił mu włócznią serce, a odciętą głowę nabił na pal. Ta opowieść rozpalała chłopięcą wyobraźnię. Naostrzonymi patykami jak włóczniami rzucaliśmy w główki kapusty na działkach. Kto trafił, nadziewał głąb na swój patyk. Tak praktykowaliśmy żywą historię.

W XI wieku teren ten stał się areną walk polsko-czeskich. Przez Bardo wlokło się z mozołem ponad sto wozów wyładowanych skarbami zrabowanymi w 1039 roku w świątyniach Wielkopolski przez czeskiego księcia Brzetysława. Jego wnuk Brzetysław II wrócił, aby w 1096 roku, podczas zbrojnego najazdu na Śląsk, zburzyć gród, przez który wcześniej przejeżdżał jego dziadek. Wówczas pojawiła się pierwsza wzmianka o Bardzie. Praski kanonik Kosmas podał nazwę zburzonego przez Czechów grodu – Byrdo – i określił go wrotami do Polski.

Co właściwie oznacza ta wydawałoby się obco brzmiąca nazwa? W dokumentach do XIII wieku występuje w staropolskim i staroczeskim brzmieniu: Brido, Byrdo, Burdan, Bardun, Bardon, Berdow i w końcu Bardo. Do dziś wielu mieszkańców mówi: „byłem na cmentarzu w Bardo”, „jadę do Bardo”. Nie wiedzą, że to nasz stary, rodzimy rzeczownik, który się deklinuje.

Według językoznawców nazwa Bardo wywodzi się z prasłowiańskiego słowa brdo znaczącego tyle co: pagórek, zbocze, góra. W języku czeskim brdo to nevysoký kopec, czyli niska góra. To by się zgadzało, bo nazwa ma odniesienie do rzeczywistości pozajęzykowej: Bardo leży pod niejedną niewysoką górą, na zboczu opadającym ku rzece.

Czy tę nazwę zawdzięczamy Ślężanom? Czy tak tłumaczyli drogę kupcom? Jedź na południe, będzie płasko, aż zobaczysz brdo, niewysoką górę, pod nią będzie gród i przejście.

Zniszczony przez Brzetysława II gród odbudowano około 1124 roku. W maju owego roku przeszedł przez niego Święty Otto, biskup Bambergu, który podążał na pogańskie Pomorze Szczecińskie. Gród chronił przeprawę przez rzekę oraz strzegł granicy biegnącej wzdłuż Przesieki Śląskiej – niezasiedlonego i trudnego do przebycia pasa gęstych lasów. W 1137 roku na mocy pokoju zawartego w Kłodzku między Polakami i Czechami Bardo znalazło się pod panowaniem Bolesława Krzywoustego.

Pierwsze informacje o Bardzie jako przygranicznym grodzie kasztelańskim strzegącym południowych rubieży Śląska pojawiły się w 1155 roku. Historia zapamiętała imiona niektórych kasztelanów: Sobiesława, Dzierżka-Peregryna, Bogusława Jarosławica i Jana, syna Żerzuchy. Podgrodzie wypełniało się różnymi dźwiękami – pobrzękiwaniem młotów, szumem kół garncarskich i nawoływań kupców. Z nielicznymi ulicami i drewnianą zabudową stworzyło z czasem podwaliny pod miasteczko, jakie dziś znamy.

Kiedy Śląsk zaczął się zmieniać wraz z napływem osadników niemieckojęzycznych, zmieniało się również Bardo. Książę Bolko I sprzedał teren dawnego grodu kasztelańskiego w 1301 roku cystersom z Camenz. Z twierdzy Bardo przekształciło się w niewielką osadę położoną na ważnym szlaku komunikacyjnym. Gród kasztelański cystersi zamienili w ogród. Zamiast mieczy w ruch poszły motyki, a naostrzone palisady zastąpił sad. Wszystko w myśl cysterskiej dewizy: ora et labora.

Coraz mniej było tych, którzy mówili „Bardo”. Od początku XIII wieku na Śląsk przybywali osadnicy z krajów niemieckich, Niderlandów oraz uchodźcy żydowscy z Węgier i Czech. Członkowie napływowych rodzin dominowali na książęcych dworach, gdzie panowały niemieckie obyczaje, język i kultura rycerska. Polscy rycerze, chcąc nadal uczestniczyć w życiu dworskim, przejmowali germańskie wzorce i język. Językoznawcy i historycy twierdzą, że przy adaptacji słowiańskiej nazwy miasta do niemieckiego dokonała się wymiana spółgłoski b na w, dźwięcznej d na bezdźwięczną t oraz samogłoski o na a: Bardo – Warda – Warta – Wartha.

Niemcy, dawni mieszkańcy Warthy, inaczej wyjaśniali pochodzenie nazwy miasteczka. W czasach, kiedy liczyło się tylko prawo pięści, kupcy byli stale zagrożeni. Warthapass, Przełęcz Bardzka, położona na górskiej trasie do Glatzu, czyli Kłodzka, była ulubionym miejscem zasadzek rozbójników. Powtarzające się napady doprowadziły do tego, że kupcy przestali przemierzać przełęcz w pojedynkę. Miejsca, w których się zbierali, nazywano die Warthe – od czasownika warten, czyli „czekać”.

Kupcy jadący od strony Breslau czekali w Warcie nad brzegami Glatzer Neisse. Z kolei przybywający od strony czeskiej – na trakcie przed Eichau, tam, gdzie znajdowała się miejscowość Friedrichswartha, również Wartha do chwili, gdy maszerujący ze swoją armią podczas wojen śląskich Fryderyk II Wielki zdziwił się, że po przejechaniu przez Warthapass natknął się na kolejną Warthę. Zarządził wówczas, żeby drugą miejscowość przemianować na Friedrichswartha – Warta Fryderyka.

[...]