Dopóki śmierć nas nie rozłączy - Ina Lorelei - ebook

Dopóki śmierć nas nie rozłączy ebook

Ina Lorelei

0,0

Opis

Inspiracją do napisania powieści były autentyczne wydarzenia, które miały miejsce kilka lat temu w jednym z polskich szpitali. Sławny profesor wraz z podległą mu grupą lekarzy stosowali eksperymentalnie nieprzetestowane leki bez powiadomienia pacjentów o ryzykach i skutkach ubocznych. Niewyjaśnione zgony oraz nieodwracalne powikłania zwróciły uwagę niektórych lekarzy oraz mediów. Mimo zgłoszenia tych nielegalnych praktyk przez jednego z lekarzy, sprawcy ludzkich tragedii pozostali bezkarni. Wydarzenia te stanowiły jedynie punkt wyjścia do intrygi z powieści. Wszystkie postaci i wydarzenia są czystą fikcją, a wszelkie zbieżności nazw, nazwisk i wydarzeń są przypadkowe.

Dziennikarz śledczy Robert Wójcicki wpada na trop nielegalnych eksperymentów i testów medycznych dokonywanych na pacjentach w jednym ze szpitali. Śledztwo prowadzone przez dziennikarza zbiega się z serią tragicznych wypadków, którym ulegają lekarze z tego szpitala. Zagadkowe wypadki próbuje wyjaśnić inspektor Marczak, który zwraca uwagę na podejrzane zbiegi okoliczności. W tym samym czasie dziennikarz próbuje uruchomić medialną kampanię, żeby doprowadzić do powtórnego procesu dawnej sprawy. Czarna seria nieszczęśliwych wypadków trwa. Despotyczny profesor z pomocą młodej żony próbuje tuszować sprawy, aby nie ucierpiały interesy jego mocodawców z zagranicznego koncernu farmaceutycznego. Proszą o „pomoc” znajomego prokuratora. Jednak sprawy wymykają się spod kontroli – nie udaje się ani wyciszyć prowadzonych dochodzeń, ani przerwać czarnej serii wypadków. Ktoś usuwa zamieszane w aferę osoby, tym samym eliminując ewentualnych świadków.

Inspektor Marczak ściga się z czasem, próbując ustalić, czy tragiczne wydarzenia to zbieg okoliczności, czy też kryje się za nimi jakiś sprawca, lub schemat. Może sprawców jest kilku? Kolejne wypadki zaskakują wszystkich i nikt nie potrafi im zapobiec. Kto zostanie następną ofiarą? Czy nieuchwytny sprawca zostanie rozszyfrowany i powstrzymany przez wytrwałego inspektora? Czytelnik od początku ma możliwość zajrzeć za kurtynę wydarzeń. Dostaje pewne podpowiedzi, więc ma większą szansę na rozwiązanie zagadki, niż prowadzący dochodzenie inspektor. Jednak wydarzenia toczą się jak lawina, której nie da się zatrzymać, i która prowadzi do zaskakującego zakończenia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 256

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Ina Lorelei

 

Dopóki nas śmierć nie rozłączy

 

Powieść kryminalna

 

 

 

 

 

© Copyright by Ina Lorelei 2023

ISBN 978-83-928528-9-6

Projekt okładki by autor

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

 

Rozdz.1. Nieprzewidziane skutki uboczne

Doktor Piotr Jasnota siedział w swoim gabinecie w szpitalu klinicznym. W miejscu pracy spędzał co najmniej połowę swego życia. Doktor był specjalistą w dziedzinie angiologii, czyli ogólnie mówiąc - chorób żył i tętnic. Miał też specjalizację z chirurgii, co okazało się nieocenionym atutem w jego karierze. Była niedzielna wiosenna noc, minęła dziesiąta i wszędzie panowała cisza. Doktor wziął dyżur nocny i zamierzał wykorzystać, by w spokoju popracować nad dokumentacją. Cały szpital od dawna spał, tylko w pokoju pielęgniarek paliło się światło. Nie spały, zawsze gotowe na wezwanie pacjenta. Nic się nie działo. Noc zapowiadała się spokojnie. Doktor pracował przy komputerze, analizując i przeglądając dokumentację medyczną. Praca lekarza wymagała coraz więcej biurokracji. Nocny dyżur był okazją do spokojnego przestudiowania dokumentacji medycznej niektórych przypadków. Poprzedni tydzień był bardzo pracowity, tak dla do doktora, jak i reszty personelu. A to dlatego, że kilku lekarzy było nieobecnych. Wyjechali na zagraniczne seminarium medyczne i trzeba ich było zastąpić. Cały oddział spadł na barki tych, którzy zostali. Tej nocy jak zwykle dwóch lekarzy pełniło dyżur na oddziale: Jasnota na pierwszym piętrze, a doktor Wanat nadzorował OIOM i całe drugie piętro.

Minęła prawie godzina, zanim Jasnota uporał się z wprowadzaniem danym do komputera. Wtedy wstał od biurka i przeciągnął się, by zmienić pozycję. Od tego siedzenia przed monitorem jeszcze bardziej rozbolały go plecy. Połknął kolejną tabletkę przeciwbólową i wyszedł na korytarz. Może spacer przyniesie ulgę . Kroczył, mijając ciemne sale, aby upewnić się, że wszystko w porządku. Wokół panowała cisza. Z niektórych sal dochodziło chrapanie śpiących pacjentów. Obszedłszy całe piętro, Jasnota wrócił do swego gabinetu. Usiadł przy biurku i zabrał ponownie za dokumentację pacjentów. Czekała go pracowita noc.

Minął może kwadrans, gdy doktor usłyszał cichutkie pukanie do drzwi. Znieruchomiał, czekając, czy pukanie powtórzy się. Nic. Cisza. Może mu się zdawało. Wrócił do analizy danych, gdy po chwili pukanie powtórzyło się.

- Proszę! - powiedział.

Drzwi uchyliły się i stanął w nich młody mężczyzna, a właściwie jeszcze chłopak. Niewysoki i szczupły. Zamknął drzwi i wolno podszedł do biurka doktora.

- Dobry wieczór, panie doktorze. Czy mogę na chwilę?

- Proszę. Co się dzieje?

- Mam jakieś dziwne objawy i nie mogę spać.

Doktor popatrzył na niego uważnie.

- Jakie „dziwne objawy”?

- Jest mi niedobrze, boli mnie brzuch, ale najgorsze są te zawroty głowy. Nie mogę spać. Mógłbym dostać coś na sen?

- Połóż się na kozetce. Zbadam cię. Biegunka jest? Wymioty?

- Nie, ani biegunki, ani wymiotów. Tylko te zawroty głowy, kiedy zmieniam pozycję lub leżę. Dlatego nie mogę leżeć - cały czas kręci mi się w głowie. Proszę mnie zbadać.

- Siadaj. Brałeś coś na własną rękę?

- Nie! Niech pan mnie zbada. Po co te pytania?

- Jak to po co? - Doktor wydawał się zniecierpliwiony słowami pacjenta. - Muszę wiedzieć, co brałeś. Tak nagle masz zawroty głowy? To mogą być skutki uboczne jakiegoś leku.

- Doktorze, jestem sanitariuszem i ratownikiem medycznym. Nie zażywam nic na własną rękę.

- W takim razie wiesz, że wszystko ma swoje skutki uboczne. Nie powinny cię dziwić takie pytania. Wy, pacjenci, nieraz wnosicie do szpitala jakieś swoje preparaty. A gdy nastąpi reakcja z lekami stosowanym tutaj, mówicie, że to nasza wina.

Mówiąc to lekarz podszedł do pacjenta. Zajrzał do oka, potem do drugiego, a następnie zaczął obmacywać węzły chłonne za uszami.

- Nic tu nie widzę… - mruczał pod nosem.

- To jak z tymi skutkami ubocznymi, panie doktorze?

- Na razie trudno powiedzieć. Może skutki uboczne, może masz po prostu zwykłą niestrawność. Uspokój się. Dam ci środek nasenny i wracaj do łóżka.

- Ale mówiłem, nie mogę leżeć. Jak leżę, jest mi niedobrze.

- Dam ci zastrzyk nasenny i za kilka minut to minie.

- A jak będą jakieś powikłania?

- Jakie powikłania? Środek nasenny zadziała i zaśniesz, nawet nie będziesz wiedział, kiedy.

- A jeśli mi się coś stanie? W trakcie snu? W tym szpitalu było wiele przypadków powikłań.

„Wyjątkowo upierdliwy, jak na medyka!” - pomyślał doktor.

- Co ty za bzdury wygadujesz. Skąd masz takie informacje?

- Z pierwszej ręki. Mój ojciec był waszym pacjentem kilka lat temu.

- Sanitariusz, a gada takie bzdury. Mówisz, że twój ojciec był tu pacjentem? Co mu było?

- Był u was leczony. W trakcie leczenia wystąpiły powikłania. Martwica. Amputowano mu nogę. To właśnie pan doktor dokonał amputacji.

- Jesteś medykiem, powinieneś wiedzieć, że powikłania się zdarzają. Amputację przeprowadzamy, gdy jest taka konieczność.

- Powikłania w tym szpitalu zdarzają się bardzo często. Amputacje też. Może nogę można było uratować?

- Gdy dochodzi do martwicy tkanek, nie da się uratować dotkniętej gangreną kończyny. Trzeba to usunąć. Powinieneś wiedzieć takie rzeczy. Przecież amputacja to nie koniec świata. Dokonałem wielu amputacji. Setki moich pacjentów żyje i są mi wdzięczni, że stracili nogę lub rękę, a nie życie.

- Ale mojemu ojcu nie uratowało to życia. Wkrótce zmarł na tym oddziale.

- Bardzo mi przykro. Jego śmierć na pewno nie była wynikiem amputacji. Amputacji dokonujemy właśnie po to, by ratować życie.

- Pytanie, czy całe leczenie było właściwe. Może to wasze eksperymenty prowadzą do fatalnych skutków ubocznych?

- Mimo skutków ubocznych pacjenci są wdzięczni za uratowanie życia - bronił się lekarz.

- Taaak, potraficie tak nastraszyć pacjenta, że jest wdzięczny, że w ogóle przeżył!

- Nie bądź bezczelny! Dam ci zastrzyk i idź spać.

Doktorowi coraz bardziej nie podobała się ta rozmowa. Ten człowiek miał jakiś problem psychiczny. Trauma po śmierci ojca. Kilka lat, już dawno powinien się z tym pogodzić. Może trzeba go wysłać do psychologa? Lekarz wyjął z oszklonej witryny strzykawkę oraz fiolkę z lekiem. Przygotowując zastrzyk do podania, powiedział:

- Muszę cię wpisać do rejestru wydanych leków. Przypomnij mi nazwisko. - Powiedział Jasnota, odłożył przygotowaną strzykawkę i podszedł do biurka. W tym momencie siedzący na kozetce mężczyzna osunął się na podłogę.

- Człowieku, ocknij się, co ci jest? - zaskoczony lekarz podbiegł do leżącego, próbując go cucić. Po chwili leżący pacjent otworzył oczy i powiedział całkiem przytomnie, ale zupełnie bez sensu:

- Aha! wszystko ma skutki uboczne? Łatwo mówić, gdy konsekwencje ponoszą inni. A gdyby tak pana doktora dotknęły konsekwencje?

- Co ty wygadujesz, człowieku? Dam ci zastrzyk i idź spać. Porozmawiamy jutro.

- O ile będzie jutro...

To mówiąc, leżący pacjent wyjął coś z kieszeni dresu i podsunął lekarzowi pod nos. Jasnota poczuł silny chemiczny zapach i osunął się na podłogę.

Kiedy lekarz ocknął się, dalej leżał na podłodze, ale w ustach miał knebel, a ręce miał skrępowane z tyłu bandażem elastycznym. Obok niego klęczał pacjent, trzymając strzykawkę w ręku. Mówił coś, czego początku lekarz nie usłyszał:

- … czym dłużej studiowałem, tym bardziej było dla mnie oczywiste, że to, co robicie, jest nielegalne. Traktujecie pacjentów jak króliki doświadczalne. Wszystko dla waszej kariery i pieniędzy. Zabiliście w ten sposób wielu ludzi. Nie macie prawa decydować o życiu pacjenta bez jego zgody.

Spojrzał na lekarza, który zakneblowany, nie mógł mówić, więc chłopak odpowiedział za niego:

- Wiem, co chce pan powiedzieć, doktorze. Uważacie, że wszystko wam wolno, bo w razie czego zasłonicie się skutkami ubocznymi. Przecież nigdy nie da się przewidzieć wszystkich skutków ubocznych i nikt nie będzie winił lekarza! W ten sposób robicie, co wam się podoba. Mieliście kilkadziesiąt śmiertelnych powikłań i dalej udajecie, że nie ma żadnych skutków ubocznych. Wykonujecie testy na pacjentach i decydujecie za nich o ich życiu lub śmierci. Teraz ja wykonam test na panu.

Jasnota zauważył, że pacjent nosi przejrzyste lateksowe rękawiczki. Zaczął się szarpać, ale bezskutecznie. Ręce miał związane z tyłu i wciąż był otumaniony eterem. Wreszcie zrozumiał, co się dzieje i w jego oczach pojawiło się przerażenie.

- Nie ma się czego bać, doktorze. Podam panu ten sam środek, który podawaliście swoim pacjentom. Mojemu ojcu również. Zrobimy taki eksperyment. Taki sam, jaki wy robiliście setki, lub tysiące razy. Ten sam zastrzyk, ten sam lek, tylko pacjent inny. Spokojnie. Proszę się nie rzucać, to nic nie pomoże.

Jasnot szarpał się coraz słabiej, a chłopak mówił dalej.

- Przedtem wstrzyknąłem panu środek nasenny. Za chwilę pan zaśnie i nie będzie czuł, jak panu podam drugi zastrzyk. Jeśli ten wasz lek jest bezpieczny, nic się panu nie stanie. Obudzi się pan jutro, jakby nigdy nic i wróci sobie do domu. Gorzej, jeśli ten wasz lek, który testujecie na pacjentach, to jakieś gówno. Wtedy mogą wystąpić u pana powikłania lub skutki uboczne. Wtedy może pana spotkać to samo, co waszych pacjentów. Cóż, tak naprawdę nie wiem, co będzie wtedy.

Czekając, aż zadziała środek nasenny, dodał:

- Uważacie, że jesteście nietykalni. Nikt z was nigdy nie poniósł żadnych konsekwencji. Nie przyszło wam do głowy, że może się znaleźć ktoś, kto zechce wyrównać rachunki? Ludzie, którzy upomną się swoich bliskich, to są również skutki uboczne waszych eksperymentów. Skutki nieprzewidziane przez was, które tym razem dotkną was. Jeśli pan przeżyje, doktorze, proszę nie opowiadać, co tu się wydarzyło. Nikt panu nie uwierzy. Nie będzie żadnych dowodów, że tu byłem.

To były ostatnie słowa, jakie usłyszał Jasnota. Potem środek nasenny zadziałał i lekarz zapadł w sen. Nie poczuł, jak chłopak wstrzyknął mu całą zawartość strzykawki. Nie widział, jak chłopak uprzątnął obie puste strzykawki i wrzucił do pojemnika na odpady medyczne. Potem chłopak położył lekarza na kozetce i zdjął bandaż kneblujący usta i krępujący lekarza. Podszedł do szafki z lekami, wyjął coś i schował do kieszeni. Wreszcie cichutko wyszedł z gabinetu, gasząc światło i udał się na jedną z sal, gdzie spali inni pacjenci.

 

                        *

 

Armagedon rozpętał się w poniedziałek rano. Salowa sprzątająca piętro odkryła ciało doktora Jasnoty leżące na kozetce w jego gabinecie. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Ciało nie było widoczne po otwarciu drzwi, bo zasłaniał je parawan. Przestraszona salowa narobiła wrzasku i poleciała zawiadomić innych. Przybiegł jeden z lekarzy i zbadał doktora. Okazało się, że nic już nie można zrobić. Doktor Jasnota nie żył od kilku godzin.

Tego dnia poranny obchód odbył się z opóźnieniem, a planowane wypisy ze szpitala oraz odwiedziny zostały wstrzymane. Jak zwykle w przypadku nagłego niewyjaśnionego zgonu, wezwano ekipę dochodzeniową. Ta zabrała się od razu do pracy, ale w pokoju lekarza nie znaleźli niczego podejrzanego. Wszystko było na swoim miejscu. Co prawda w koszu z odpadami medycznymi znaleziono zużyte strzykawki, ale nie było w tym nic niezwykłego, biorąc pod uwagę, że wszystko działo się w szpitalu. Obfotografowali gabinet doktora Jasnoty, oraz sprawdzili inne pokoje, gabinety zabiegowe, sale i pomieszczenia socjalne. Nie znaleziono niczego podejrzanego. Drzwi do pokoju Jasnoty nie były zamknięte, ale nic nie wskazywało, że w nocy był tam ktoś jeszcze. Koło południa ciało lekarza zabrano do policyjnego zakładu medycyny sądowej.

Przepytano lekarzy, pielęgniarki, strażników oraz pacjentów, czy czegoś nie słyszeli lub nie widzieli. Nikt nic nie widział, ani nie słyszał. Przesłuchania trwały przez kilka następnych dni. Doktor Wanat, drugi lekarz dyżurny tej nocy, potwierdził, że nic się działo. Ostatni raz rozmawiał z doktorem Jasnotą przed dziesiątą. Po rozmowie poszedł do swojego gabinetu piętro wyżej i każdy zajął się swoimi obowiązkami. Potem już się nie widzieli. Pielęgniarki obecne na tym dyżurze również potwierdziły, że nic się nie działo. Doktor Jasnota najwidoczniej był cały w swoim gabinecie. Większość czasu do porannego obchodu spędziły w pokoju. Do doktora nie zaglądały, gdyż nie było to w zwyczaju. Gdyby doktor czegoś potrzebował, na pewno by je wezwał.

Sekcja wykazała, że śmierć nastąpiła w nocy z niedzieli na poniedziałek, około godziny trzeciej nad ranem. Bezpośrednią przyczyną był krwotok wewnętrzny. We krwi znaleziono środek przeciwbólowy, środek nasenny oraz lek o nazwie Efibryl, który był przyczyną krwotoku. Był to zagraniczny lek specjalnego przeznaczenia, nie dopuszczony do stosowania na terenie kraju. Nie wiadomo dlaczego był używany w szpitalu. Fakt bardzo niewygodny dla dyrekcji szpitala. Dyrektor szpitala prosił, by poczekać z wyjaśnieniem tej sprawy kilka dni do powrotu kierownika oddziału, profesora Starmacha.

Ustalenia z sekcji zwłok rodziły wiele pytań. Na ciele nie było żadnych śladów przemocy ani pobicia, z wyjątkiem śladów igły na lewym przedramieniu. Okazało się, że ślady silnego środka przeciwbólowego znaleziono w żołądku, natomiast pozostałe dwa leki musiały zostać podane w zastrzyku. Mogło to oznaczać, że doktor sam wykonał zastrzyki. Dlaczego? W szpitalu nikt nie wiedział, by Jasnota chorował na coś. Nie miał żadnej depresji, ani innych problemów psychicznych, czy też życiowych, które skłaniają ludzi do samobójstwa. Wszystkie trzy leki nie zostały przedawkowane. Gdyby doktor próbował popełnić samobójstwo, wziąłby kilkukrotnie większą dawkę leku oraz użyłby wtedy środka nasennego, nie Efibrylu, który miał zupełnie inne zastosowanie. To wszystko wskazywało, że nie chodziło o samobójstwo. A jednak coś tragicznego wydarzyło się tamtej nocy. Czy doktor wziął leki pomyłkowo? Jeśli tak, to na czym polegała pomyłka? Teoretycznie pomyłka była możliwa, ale nie powinna się zdarzyć lekarzowi. Fiolki z obydwoma preparatami były podobne i znajdowały się w tej samej witrynie. Może Jasnota wziął środek przeciwbólowy, a gdy ten nie pomagał, Jasnota nie mogąc wytrzymać z bólu, zdecydował się wziąć dodatkowo środek nasenny. Pomylił się, wstrzyknął sobie Efibryl, po czym zorientował się w pomyłce i jako drugi wstrzyknął sobie właściwy lek. To byłoby jedyne logiczne wytłumaczenie. Odwrotna kolejność nie miałaby sensu. Gdyby wstrzyknął sobie środek nasenny jako pierwszy, po co wstrzykiwałby sobie potem Efibryl? Jasnota nie chorował na nic, co wymagałoby stosowania Efibrylu. Gdyby wiadomo było, który lek został wstrzyknięty jako pierwszy, może udałoby się wyjaśnić, co tak naprawdę się stało. Jednakże wynik sekcji nie określały, który zastrzyk został podany jako pierwszy. Dziwny był również fakt, że doktor zmarł, mimo iż żaden z leków nie został przedawkowany. Jedno było pewne – mimo nieprzedawkowania, śmiertelny krwotok spowodował Efibryl, a nie pozostałe leki. Wyglądało to jak interakcja lekowa o piorunującym działaniu.

Do sprawdzenia pozostała wersja wydarzeń z udziałem kogoś trzeciego. Mogło być tak, że doktor poprosił pielęgniarkę o zastrzyk nasenny, a ta pomyliła się, wzięła z witryny i podała mu Efibryl. Po czym zorientowała się i przyznała przed doktorem, a następnie podała mu właściwy zastrzyk. To musiałoby się stać za zgodą Jasnoty. Jeśli jednak pielęgniarka nie pomyliła się… zrobiła to rozmyślnie? Podała Efibryl zamiast środka nasennego? Tylko po co? Usiłowanie zabójstwa przy pomocy jednej dawki leku o zupełnie innym działaniu – to było bez sensu. Poza tym obydwie pielęgniarki zgodnie zeznały, że nie robiły doktorowi żadnego zastrzyku, ani nie widziały go przez całą noc. Należało wykluczyć taką wersję wydarzeń.

Udział innej osoby mógł wyglądać jeszcze inaczej. Ktoś mógł przyjść w nocy do Jasnoty bez złych zamiarów, po czym wydarzenia tak się potoczyły, że spowodował śmierć doktora. Na przykład pokłócili się o coś i ten ktoś chciał się zemścić na doktorze. Musiałyby powstać odgłosy kłótni, a nawet ślady walki. Zostawiłby jakiekolwiek ślady. W zaskakującej sytuacji w pośpiechu nie da się dokładnie usunąć wszystkich śladów. Więc jeżeli ktoś przyszedł w nocy, żeby zabić Jasnotę i nie zostawił żadnych śladów, to musiał mieć wszystko zaplanowane. Nie mógł to być przypadkowy człowiek. Musiał znać ten szpital, a nawet posiadać pewną wiedzę medyczną. No tak, ale czy chcąc zabić lekarza, użyłby Efibrylu? Jeśli miał jakąkolwiek wiedzę medyczną, musiałby wiedzieć, że Efibryl nie nadaje się do tego celu. Użyłby wtedy bardziej skutecznego środka. Więc może ten ktoś się pomylił? Wstrzyknął Jasnocie pomyłkowo Efibryl, zorientował się w swojej pomyłce i wstrzyknął lek nasenny. I znowu trudno było zakładać, że jedną dawką środka nasennego ktoś chciał zabić Jasnotę. Ta hipoteza nie trzymała się kupy.

Ochrona potwierdziła, że w trakcie weekendu nikt obcy nie wchodził do szpitala, a pomiędzy dziesiątą wieczór a szóstą rano tamtej nocy w ogóle nikt ani nie wchodził, ani nie wychodził. Potwierdzały to nagrania z kamer zainstalowanych przy głównym wejściu. Oprócz głównego wejścia, były jeszcze trzy inne: jedno boczne dla pacjentów przywożonych karetką, drugie gospodarcze oraz trzecie ewakuacyjne. Nie było przy nich monitoringu, ale wszystkie one były zamykane na noc i nikt, oprócz kilku pracowników nadzoru oraz ochroniarza, nie posiadał do nich kluczy. Co nie wykluczało, że intruz mógł dostać się do szpitala którymkolwiek z wejść o innej porze, przeczekać i po wszystkim opuścić szpital niezauważony, gdy już wszystko było otwarte. Jeżeli był jakiś sprawca, był to ktoś, kto pracuje albo często bywa w szpitalu, i zna go dobrze. Do tego wzorca pasowało co najmniej kilkaset osób, włączając pacjentów, obsługę i dostawców.

Więc co tak naprawdę się wydarzyło? Prowadzący dochodzenie mieli niezłą zagadkę do rozwikłania. Jedyną hipotezą, która się broniła, była pomyłka lekarza. Pomyłka, na którą nałożyły się skutki uboczne pomieszania trzech leków równocześnie.

Pomimo zebrania zeznań i materiałów dowodowych, prokurator nie mógł zamknąć dochodzenia. Przyjęto wersję wydarzeń zgodną ze znalezionymi śladami (lub ich brakiem) czyli śmierć doktora Jasnoty nastąpiła na skutek pomyłki, polegającej na wstrzyknięciu niewłaściwego leku. Na razie nie wykluczano, ani nie potwierdzano, czy był w to zamieszany ktoś trzeci. Ów zagraniczny lek, który był przyczyną śmierci, niedopuszczony do stosowania, blokował zamknięcie dochodzenia. Podawanie go pacjentom, a nawet przechowywanie go w zasobach szpitalnych było niedozwolone. Ten wątek należało wyjaśnić, żeby zamknąć śledztwo. Co gorsza, zapowiadało się równoległe dochodzenie obejmujące nielegalne stosowanie Efibrylu przez szpital.

Był jeszcze jeden bardzo dziwny fakt, który nie wyszedł na jaw w trakcie śledztwa. Doktor Jasnota zużył jedno opakowanie Efibrylu. Natomiast ze szpitalnych zapasów, a konkretnie z gabinetu doktora Jasnoty, zniknęło nie jedno, a kilka opakowań. Tak naprawdę nikt nie potrafił powiedzieć kiedy i ile zginęło, a tym bardziej w jaki sposób. Gdyby prowadzono ścisłą i jawną ewidencję tego środka, sprawa wyszłaby na jaw od razu. Jednak zgodnie z poleceniem profesora Starmacha, personelowi nie wolno było interesować się tym lekiem. Profesora Starmacha nie było na miejscu, więc pod jego nieobecność nikt nie wiedział, ile jednostek leku było w szpitalu i czy coś ubyło.

Z tych wszystkich powodów nie można było zamknąć dochodzenia i wszyscy czekali na powrót profesora z międzynarodowego seminarium medycznego w Meksyku.

 

                        *

 

Gdy prokuratura prowadziła dochodzenie w sprawie śmierci doktora Jasnoty, dziennikarz śledczy Robert Wójcicki siedział za kierownicą swego samochodu, kierując się na południe. Był umówiony z pewnym lekarzem, aby zdobyć informacje na temat pewnego szpitala. Tego samego, w którym dzień wcześniej działy się owe wydarzenia. Informacje nie zdążyły dotrzeć do prasy i jadąc na spotkanie, Wójcicki nie wiedział jeszcze o niespodziewanym zgonie lekarza. Zainteresowałoby go to z pewnością, gdyż ten właśnie szpital był od pewnego czasu przedmiotem jego obserwacji.

Jako dziennikarz śledczy Wójcicki prowadził własne dochodzenia, co było dość ciekawe, ale nie zawsze przyjemne. Czasami wręcz niebezpieczne - otrzymywał groźby lub inne „zachęty”, by przestał interesować się niektórymi tematami. Ludzie zaangażowani w te sprawy mieli często mentalność i motywy przestępców. Nie przebierali w środkach nacisku. To był niewdzięczny kawałek roboty, rzadko kiedy uwieńczony sukcesem. Niemniej Wójcicki nigdy nie rezygnował. Tym razem sprawa okazała się bardzo poważna. Chodziło o nielegalne praktyki medyczne, a w rezultacie o życie pacjentów. Temat dotyczył oddziału angiologii i chirurgii naczyniowej miejskiego szpitala klinicznego. Sprawa poważna, dlaczego więc zlekceważona przez organa ścigania kilka lat temu? Media publikowały wtedy informacje o nielegalnych testach i eksperymentach, które doprowadziły do kilkudziesięciu wypadków śmiertelnych. Prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania, rzekomo z powodu braku wystarczających dowodów. Sprawa ucichła.

Wójcicki wpadł na ślad tamtej sprawy, gdy kilka tygodni temu jego daleki kuzyn zmarł w tym samym szpitalu. Kuzyn nie był wcale taki stary, a początki choroby wyglądały niegroźnie. Skończyło się pobytem w szpitalu, operacją i niespodziewaną śmiercią kuzyna. Dopiero na pogrzebie, gdzie Wójcicki nasłuchał się od rodziny o wielu innych podobnych przypadkach, postanowił zainteresować się kliniką.

Odgrzebał publikacje sprzed kilku lat i dotarł do wielu rodzin, których krewni zmarli w trakcie leczenia. Wszystkie przypadki z tragicznym finałem, do jakich dotarł, potwierdzały, że testowano na pacjentach niezarejestrowane leki. W każdym z przypadków przewijało się nazwisko profesora Starmacha, który był szarą eminencją na oddziale angiologii. Komentarze rodzin, załamanych po śmierci bliskich osób, były takie same: nic nie mogliśmy zrobić, zgłosiliśmy sprawę do prokuratury, ale lekarze czują się bezkarni, chronieni przez policję i prokuraturę. Wtedy Wójcicki postanowił, że nie odpuści. Dokopie się prawdy o tamtych nielegalnych praktykach i ofiarach. Nawet jeśli to nie pomoże zmarłym pacjentom i ich rodzinom, to może uchroni następnych przed śmiercią lub kalectwem.

Dotarł do nazwiska lekarza, który wtedy zgłosił do prokuratury zgromadzone materiały i wyniki badań. Doktor Kosiński zapłacił za to wysoką cenę - został skazany na zawodowy niebyt. Zwolniono go ze szpitala z wilczym biletem. Przez długi czas nie mógł znaleźć pracy nigdzie na północy Polski. Musiał przenieść się na drugi kraniec kraju, tam gdzie nie sięgały macki wszechwładnego profesora Starmacha. Dziennikarz uznał, że warto pokonać kilkaset kilometrów, aby zobaczyć się z tym odważnym lekarzem. Doktor Kosiński był kopalnią wiedzy w tej dziedzinie i jako jeden z nielicznych nie bał się wystąpić przeciwko wszechwładnemu profesorowi w obronie pacjentów.

Doktor Kosiński miał około czterdziestki i dużo siwych włosów jak ten wiek. Przyjął redaktora dopiero wieczorem, po pracy. Był nieco zdziwiony faktem, że jakiś dziennikarz ponownie odgrzebał dawną sprawę. Niemniej potwierdził wszystkie dawne informacje świadczące o nielegalnych praktykach lekarzy na oddziale profesora Starmacha. Wójcicki zapytał go wprost:

- Myśli pan, że po pana odejściu ze szpitala klinicznego, zaprzestano tych praktyk?

- Powiem tak: jak znam Starmacha, to niczego nie zaprzestano. To jest bezwzględny karierowicz, utalentowany lekarz, można powiedzieć nawet wybitny. Ale idzie po trupach do celu. Nie zaprzestanie tych testów, tym bardziej, że nalegają na to jego mocodawcy. Jest w radzie doradczej koncernu produkującego Efibryl. Czerpie z tego duuuże korzyści, nie tylko zawodowe, ale też finansowe.

- Czy są na to jakiekolwiek dowody? Bez dowodów nikt nie uwierzy.

- Na to, że jest w radzie doradczej, nie potrzeba dowodów. To można sprawdzić w dokumentach koncernu. Natomiast co do jego korzyści materialnych z tego tytułu, wiem o tym na pewno, chociaż nie mam na to żadnego dowodu. Oni dobrze dbają o to, by zostawiać jak najmniej śladów.

- Jak wynagradzają swoich ludzi, takich jak profesor? Bo przecież nie jest to pensja…

- Chwileczkę, pan myśli, że to taka typowa łapówka przekazywana pod stołem? Nie, panie redaktorze! Takie typowe łapówki też się zdarzają, ale coraz rzadziej. Zbyt ryzykowne. To się robi inaczej. Zaprasza się lekarzy z ich rodzinami na seminaria medyczne do luksusowych hoteli w najbardziej atrakcyjnych ośrodkach turystycznych. Takie wakacje za free. Zamawia się jakieś bzdurne opracowania, albo badania bez żadnej wartości. Wyniki są nieważne. Chodzi o to, by była legalna podstawa do wypłacenia pieniędzy. Oczywiście, płaci się nie za opracowania. Płaci się za coś innego – głównie za skuteczne promowanie leków tej firmy, za prowadzenie sekretnych testów klinicznych bez żadnych kosztów dla koncernu. Jest jeszcze kilka innych możliwości, ale ta forma jest najbardziej powszechna, najbezpieczniejsza. Nie muszę chyba dodawać, że jest to pod każdym względem nieetyczne, a wręcz nielegalne.

- No tak. Konflikt interesów, zagraniczny zleceniodawca, oraz prawdopodobnie złamanie przepisów podatkowych.

- Nie prawdopodobnie, w większości przypadków na pewno. Dlatego też dbają, by utrzymać to w tajemnicy. Ci ważniejsi, jak profesor, mają konta w bankach zagranicznych, co jest nielegalne. Mają do dyspozycji takie fundusze, że są w stanie kupić sobie dowolnego lekarza, prokuratora, urzędnika, polityka, czy radę lekarską.

- Jakie to mogą być fundusze?

- Proszę sobie wyobrazić, że kliniczne testy leku kosztują od kilkuset tysięcy dolarów wzwyż. To są kwoty, które zostają w kieszeni koncernu, gdy testowanie odbywa się bez zachowania całej medycznej procedury i opłat wymaganych w danym kraju. Z tych kwot idących w miliony dolarów opłacają swoich ludzi i milczenie wszystkich innych. To wychodzi taniej, a mimo to kwoty przewyższają roczne zarobki lekarza, nawet uznanego profesora. Po zakończeniu testów wystarczy jedynie podłożyć gotowe wyniki i zalegalizować całą procedurę.

- Chce pan powiedzieć, że dlatego ta sprawa sprzed kilku lat została umorzona?

- Nie mam wystarczających dowodów, by udowodnić przekupstwo. Ale mam swoją wiedzę na ten temat. To się działo. To się dzieje. Wiem, bo mnie też proponowano różne rzeczy, więc mam pojęcie o stawkach. Nie zgodziłem się na współpracę i dlatego szykanują mnie na każdym kroku.

- I nic pan nie zrobił z tą wiedzą?

- Co mogłem zrobić? Oskarżyć ich o próby korumpowania? Paradoksalnie, nie mam dowodu, bo nie dałem się skorumpować. Stosują takie nielegalne praktyki po to, by nie można było nic udowodnić. Jedyne co mogłem zrobić, to dostarczyć całą dokumentację medyczną potwierdzającą nielegalne testy w szpitalu. Swoimi zeznaniami poparło mnie kilku uczciwych lekarzy. Wszystko zostało udokumentowane. Niestety, był taki prokurator, który odmówił wszczęcia śledztwa z powodu niewystarczających dowodów.

- Bez dowodów mogą pana oskarżyć o pomówienia.

- Zrobili to. - Uśmiechnął się gorzko Kosiński. - Profesor wytoczył mi sprawę o oszczerstwo, którą zresztą przegrał. To potwierdza, że moje dowody nie były sfabrykowane. Jednak nie wznowiono sprawy. Wszystko wyciszono. Od tego czasu bardzo uważam, co mówię publicznie.

- Z pana informacji wynika, że te nielegalne praktyki są prowadzone wyłącznie przez grupę lekarzy pod wodzą profesora Starmacha. Inni lekarze w tym szpitalu nie wiedzieli, co się dzieje? Czy po prostu nie zaproszono ich do współpracy?

- Ciekawy punkt widzenia, panie redaktorze. Chyba ma pan rację. Do współpracy zapraszano tylko wybranych, a nawet powiedziałbym wyselekcjonowanych. Nieliczni byli wykorzystywani nieświadomie, tak jak ja, dopóki nie zorientowali się, w czym biorą udział. Wtedy albo ich wciągano, albo próbowano odsunąć, w razie potrzeby uciszyć lub przekupić. Ci, którzy nie mieli nic wspólnego z naszym oddziałem, mogli nie wiedzieć. Nie leżało w interesie profesora, by wiedziało o tym zbyt wiele osób. Profesor starannie dobierał sobie ludzi.

- A dyrekcja? Zarząd szpitala?

- Nawet jeśli nie byli tego świadomi, po mojej informacji i przedstawionych materiałach medycznych, powinni byli zareagować. Nie zareagowali odpowiednio, co utwierdza mnie w przekonaniu, że wiedzieli przedtem. Nie mogą się już dalej wypierać.

- Panie doktorze, pan tam pracował przez kilka lat. Zna pan środowisko od środka. Czy mógłby pan w kilku słowach powiedzieć mi coś na temat lekarzy z zespołu profesora?

- Oczywiście. O kogo panu chodzi?

- O wszystkich, po kolei. Może najpierw doktor Sosnowski.

- Doskonały lekarz. Ciągle chce być lepszy zawodowo, ale nie jest typem bezmyślnego karierowicza. Zbyt oddany sprawom medycznym. To taki typ człowieka, że dla dobra medycyny zrobi wszystko, nawet poświęci siebie i pół szpitala. - Roześmiał się gorzko Kosiński.

- Ciekawa ocena. A dr Piotr Jasnota?

- Przeciętny lekarz, chociaż uznany. Kariera ma dla niego drugorzędne znaczenie, największe za to pieniądze i kobiety. To dla korzyści materialnych zgadza się pracować dla profesora. Robi, co chce Starmach, reszta go nie obchodzi.

- No, no! A doktor Stefan Mroczny?

- Dobry lekarz, ale bez wielkich ambicji. Wierzy w profesora, nigdy nie zakwestionowałby zdania Starmacha. Robi wszystko, co każe profesor. Ma na utrzymaniu całą rodzinę, bez dodatkowego dochodu nie dałby rady.

- Dr Karol Herman?

- Dobry lekarz, ale typowy karierowicz, wyrachowany, bezwzględny. Bardzo ambitny, zarówno jeśli chodzi o awanse zawodowe, jak i finansowe.

- Dr Bittner?

- Ten to nie pasuje do reszty. Bardzo dobry lekarz, z powołania. Ambitny, ale przeciwieństwo Hermana. Był zawsze przeciwny nielegalnym praktykom i narażaniu pacjentów. Zeznawał na moją korzyść zgodnie z prawdą. Aż dziwne, że jeszcze nie wyleciał z zespołu.

- Może został dla pieniędzy?

- Nie sądzę. Raczej chodzi mu o możliwości zawodowe, jakie daje ta klinika. Profesor toleruje go, bo jest bardzo dobrym specjalistą. Na razie jest profesorowi potrzebny, więc go toleruje.

- Dr Wanat?

- Tego nie znam, nie pracował tam w moich czasach.

- Dr Zadora?

- Dołączył do zespołu późno, krótko przed moim odejściem, też mało go znam.

- A sam profesor na tle pozostałych lekarzy?

- No, cóż. Wybitny lekarz, chorobliwie ambitny, autokrata głodny władzy i uznania. Przekonany o swej wyższości. Nie wolno kwestionować jego słów. Ma szerokie znajomości, i to międzynarodowe. Oczywiście materialista, nic za darmo. Ceni się bardzo.

- Jest żonaty? Ma rodzinę?

- Zostawił pierwszą żonę i syna, już prawie dorosłego, dla drugiej. Nie znam jej osobiście. Kiedy odchodziłem, ona nie pracowała jeszcze w klinice. Podobno kręciła koło profesora jako asystentka, a później została jego żoną. Doprowadziła profesora do rozwodu z pierwszą żoną.

- Może to było uczucie?

- Ze strony profesora na pewno. Wie pan ile młodych lekarek, asystentek, walczyło o zajęcie takiej pozycji u boku profesora?

- A co na to pierwsza żona profesora? Musiała ciężko znieść wymianę na młodszy model?

- Na pewno. Pracowała w naszej klinice, ale ona ma zupełnie inną specjalizację, na innym oddziale. Jej też nie znam osobiście.

- Wiedziała, pana zdaniem, o działalności profesora?

- Nie miała nic wspólnego z jego pracą, ale musiała wiedzieć co nieco, jako żona. Co pan zamierza zrobić z tą wiedzą, panie redaktorze?

- Będę zbierał materiały i publikował informacje na ten temat. Może coś się ruszy. Tacy lekarze jak Starmach i jego ludzie powinni zostać odsunięci od pacjentów.

- Odsunięcie to za mało. Powinni trafić za kratki, za to, że uśmiercali pacjentów w imię dobra nauki, a tak naprawdę dla własnych interesów. Kara powinna odstraszać innych, żeby nie poszli w ich ślady. Dlatego proszę, niech pan o tym pisze. Koncerny farmaceutyczne korumpują lekarzy i dziennikarzy, ale nie wolno milczeć. Ludzie mają prawo wiedzieć. Lekarze muszą być wierni przysiędze Hipokratesa, dbać o dobro pacjenta, a nie działać dla pieniędzy.

- Mam nadzieję, że lekarze tacy jak pan, stanowią większość i nie pozwolą się uciszyć.

 

 

Rozdz.2. Tymczasem gdzieś w Meksyku

Profesor Starmach siedział na sofie w swoim luksusowym, klimatyzowanym apartamencie hotelowym. Była ósma rano, a na zewnątrz już panował trzydziestostopniowy upał, jak to w tropikach o tej porze roku. Profesor nie przepadał za upałami. Gdy inni uczestnicy seminarium swój czas wolny spędzali na plaży lub chłodzili się w basenie, on większość czasu spędzał w klimatyzowanych pomieszczeniach. Spojrzał na żonę, która wciąż tkwiła przed lustrem, przygotowując się do wyjścia. Pomyślał z ulgą o tym, że za kilka dni seminarium kończy się i wrócą do kraju. Wiosna w kraju jest stanowczo przyjemniejsza niż w tropikach.

Profesor był wysoki i szczupły, niezbyt urodziwy. Miał szpakowate włosy i orli nos. W postawie i sposobie bycia miał coś władczego. Wyglądał dobrze na swój wiek, góra na pięćdziesiątkę, chociaż tak naprawdę miał dużo więcej. Kobieta była atrakcyjną, zgrabną blondynką około trzydziestki, czyli dużo młodszą od profesora. Alina prywatnie była jego żoną, a zawodowo asystentką. Jak zwykle dotrzymywała mu towarzystwa. Alina lepiej znosiła tropikalny klimat niż profesor. Może ze względu na wiek? Teraz robiła przed lustrem ostatni przegląd makijażu przed wyjściem. Za chwilę mieli udać się na śniadanie. Wtedy zadzwonił telefon na biurku. Profesor odebrał.

Słuchał, początkowo nie mówiąc nic. Jednak w miarę słuchania na jego twarzy zaczął się malować wyraz zdziwienia. Potem można było usłyszeć jedynie lakoniczne : "Niemożliwe", "Kiedy?", ”Na pewno?”, „Nie żyje?".

Kiedy skończył rozmowę, jego twarz miała dziwny wyraz.

- Kochanie, co tak wcześnie dzwonią? Co się stało? Coś w klinice? – Spytała zaniepokojona Alina.

- Tak, w klinice. W kraju jest teraz wieczór. - Odpowiedział lakonicznie Starmach.

Wstał i zaczął spacerować po pokoju. Twarz miał zamyśloną.

- Powiesz mi wreszcie, co się stało? Kto dzwonił? – Nie wytrzymała żona.

- Dzwonił dyrektor. Doktor Jasnota nie żyje.

- Jak to nie żyje?

- Dwa dni temu znaleziono go martwego w gabinecie.

- Co mu się stało? Przecież nie miał żadnych problemów zdrowotnych.

- I to jest właśnie problem! Znaleziono go w gabinecie po weekendowym dyżurze nocnym. Wyglądało na zawał, albo udar. Co też było dziwne, bo był na to zbyt młody. Dopiero sekcja wykryła przyczynę zgonu.

- No i co? Jak to była przyczyna?

- To jest ten problem. Przyczyną był krwotok wewnętrzny. Sekcja zwłok wykryła u niego obecność Efibrylu.

- Przecież to jest nasz lek, który stosujemy!

- Testujemy, Alusiu, testujemy! Nie stosujemy. To duża różnica.

- Dobrze, kochanie. Testujemy. Ale nie rozumiem. Umarł od tego leku? Po co go brał?

- O to właśnie chodzi! Po co ten dureń wziął Efibryl??? Przecież nie chorował na zakrzepicę ani nic podobnego. Poza tym leki testujemy na pacjentach, nie na sobie! Zdaje się, że narobił nam problemów.

Po chwili dodał:

- Kochanie, na razie nic nikomu nie wspominaj o śmierci Jasnoty. Dopóki nie wrócimy do kraju. Może sprawa wkrótce się wyjaśni.

 

                        *

 

Słońce i piękna pogoda rozleniwiały. Leżaki na tarasie ekskluzywnego hotelu w Cancun zdawały się najwygodniejsze w świecie. Drinki najlepsze w smaku. Prywatna hotelowa plaża była o tej porze roku pustawa. Skończył się wysoki sezon, ceny nieco spadły i zaczął się okres różnych imprez firmowych. W tym okresie roku hotel jak zazwyczaj gościł seminaria i konferencje dla gości z różnych kontynentów. Tygodniowe seminarium medyczne organizowane przez międzynarodowy koncern farmaceutyczny co roku o tej porze dobiegało końca. To był ostatni dzień. Rano odbyło się krótkie oficjalne zakończenie i wszyscy chętnie korzystali z ostatniego wolnego popołudnia. Niektórzy robili ostatnie zakupy przed wyjazdem, inni korzystali po raz ostatni z uroków pogody i plażowania. Wieczorem miało odbyć się pożegnalne party, a jutro wszyscy wyjeżdżali.

Przy basenie ulokowała się grupka Europejczyków, złożona z kilku mężczyzn i kobiet. Dwóch mężczyzn prowadziło zażartą dyskusję. Żaden nie chciał ustąpić. Rozmawiali po polsku.

- Mówię ci, Stefan, że nie ma się czego obawiać. Nic mi nie zrobią. Najpierw musieliby by mi coś udowodnić. Powikłania są i zawsze będą. - Mówił z przekonaniem opalony przystojny szatyn koło czterdziestki.

- Karol, nie łudź się. Nieprawidłowości zawsze można wykryć. - Powiedział postawny mężczyzna lekkim brzuszkiem w średnim wieku, czyli Stefan Mroczny, lekarz-angiolog.

Brunet do którego się zwrócił, czyli Karol Herman, lekarz równie uznany w środowisku, nie dał się tak łatwo przekonać.

- No i kto miałby to zrobić? Jakiś ekspert medyczny, który zna się na naszej działce mniej niż każdy z nas?

- Karol, wiesz dobrze, że pewne rzeczy są oczywiste. Nie trzeba być ekspertem w danej dziedzinie. Nawet początkujący student medycyny jest w stanie wyłapać trywialne błędy i wykroczenia przeciw podstawowym zasadom sztuki medycznej.

- Co z tego? Wyłapie i tyle. Niby komu to zgłosi? Nic nie wskóra, jeśli chce pracować w zawodzie. Izby lekarskie nie są chętne do podważaniu kompetencji specjalistów. To uderza w całe środowisko. Znasz jakiegoś lekarza z naszego środowiska skazanego za błędy?

- No nie... ale zawsze może być ten pierwszy raz.

- Oj, Stefan, Stefan. Chciałbym widzieć tego, kto odważy się wystąpić przeciwko nam. To by znaczyło, że wystąpił przeciwko nam wszystkim, a głównie przeciwko profesorowi. A tego nikomu nie życzę. Już był taki jeden, pamiętasz? Kosiński czy jakoś tak. Próbował podskakiwać, pisał, donosił. I nie ma faceta!

- Co się z nim stało?

- Nie pamiętasz? Zwolnili go. Naraził się profesorowi. Ten projekt to oczko w głowie profesora. Zresztą wszyscy z tego żyjemy.

- Panowie, może wystarczy? - Powiedziała szczupła szatynka, leżąca nieco dalej. - Drinki się kończą, a wy maglujecie wciąż sprawy zawodowe. Moglibyście przestać?

- Ale upał! Ja już nie wyrabiam. Nad naszym morzem lepiej, bo chłodniej. – Stefan Mroczny sięgnął po kieliszek z resztką mojito.

- Nie narzekaj, Stefan. Wolisz jak ci wiatr i deszcz wali w oczy nad Bałtykiem? Tu przynajmniej pogoda gwarantowana! I wszystko all inclusive! – Zaprotestowała leżąca obok na leżaku blondyna przy kości, czyli Marta Mroczna, żona niezadowolonego z upału Stefana.

- A po powrocie trzeba będzie to wszystko latami spłacać codzienną harówą! Tfu! Ciepłe mojito! Co za ohyda! Gdzie ten kelner? Idę do baru po następne. Przynieść ci coś do picia, kochanie?

- Owszem, jakiegoś drineczka, byle nie mojito. Nie lubię. – Odpowiedziała blondyna.

- Zabiorę się z tobą do baru. Trzeba się przespacerować, a przy okazji spalić parę kalorii. Potrzebujesz czegoś z baru? – przystojniak nazywany Karolem podniósł się z leżaka obok i zwrócił się do szczupłej szatynki leżącej obok. – Halo, Ewunia, do ciebie mówię.

- Słyszę, kochanie. Coś dobrego i zimnego.

Dwaj mężczyźni wstali i wolno poczłapali w kierunku baru.

- Tylko się pospieszcie, żeby zdążyć przed lunchem. Inaczej drinki zagrzeją się po drodze. – Krzyknęła za nimi blondyna, po czym odwróciła się do szatynki:

- A ty Ewunia wciąż palisz? Nie boisz się raka?

- Co ty, Marta. Mam czas do czterdziestki. – Uśmiechnęła się.

- Sama jesteś lekarzem i założę się, że odradzasz palenie twoim pacjentom.

- Odradzam, ale głównie tym posuniętym w latach, z chorobami. Zresztą ja tylko na wyjeździe mogę sobie pozwolić. W domu nie ma czasu i warunków na palenie – pół życia w przychodni, a w chałupie – dzieciaki.

- Dziękuję. Pół życia spędzać w pracy? Ja bym nie dała rady. Nie pracuję, ale dzieci i prowadzenie domu zajmują mi tyle czasu, że ledwo coś wykroję na kosmetyczkę czy fryzjera, czasami na przyjaciółki. Jak ty to wszystko godzisz? – Blondyna zwana Martą aż usiadła z wrażenia.

- Masz rację, nie jest lekko. Ja pół pensji wydaję na gosposię i opiekunkę do dzieci. Dobrze, że trafiła mi się Ukrainka, która zgodziła się za małą dopłatą być „dwa w jednym”. Poprzednio miałam dwie kobieciny: jedna robiła za gosposię, druga za opiekunkę, a ja zapieprzałam na nadgodzinach, żeby coś z wypłaty zostało.

- Sama widzisz, Ewunia. Dlatego nie poszłam do pracy. Musiałabym zarabiać na opiekunkę.

- A teściowa?

- Daj spokój! To cud, że tu jestem. Za nic nie chciała zostać z dzieciakami. Stefan musiał przekupić ją nowym ekspresem do kawy. Zresztą, ona chorowita. A może po prostu leniwa?

- Zawsze was podziwiam, jak wy dajecie radę. Ty nie pracujesz. Macie dom i dzieci na utrzymaniu. Lubicie żyć na wysokiej stopie. Wystarcza wam pensja Stefana?

- Nie jest lekko, Ewunia. Nie wiem, jak on to robi, ale zarabia na wszystko. Dom, dwoje dzieci, zagraniczne wakacje, markowe ciuchy i kosmetyki. Obrotny jest, nie powiem, za to widujemy się rzadko. Codziennie z przychodni do szpitala. Albo odwrotnie. W weekendy też nie lepiej - nadgodziny, dyżury, czy co tam. Codzienny kierat. Nigdy nie ma czasu.

- Skąd my to znamy? - Powiedziała szatynka. - Wciąż ich nie ma, nigdy nas nie rozumieją. Wszystko wiedzą lepiej! A poproś o coś, to dostaniesz coś innego.

- Wy ciągle narzekacie na swoich mężczyzn? Trzeba nieźle zasuwać, żeby wam dogodzić. - Odgryzł się milczący dotąd mężczyzna, który leżał na leżaku obok.

- No, ty masz najwięcej do powiedzenia w temacie, Bogdan. - Powiedziała z przekąsem szatynka. - Pogadamy, jak się ożenisz.

- Nigdy w życiu! Chodzić na pasku całe życie i wysłuchiwać waszych narzekań? I tak dopóki śmierć nas nie rozłączy? To nie dla mnie! Za to wy, dzięki Bogu, mężów macie dobrze ustawionych. Nie wszyscy mogą wyjeżdżać na takie konferencje z żonami, i to za darmochę. Doceńcie, co macie.

- Bogdan, wyluzuj. Mnie łaski nie robią. Pamiętaj, że ja też lekarz, chociaż jestem tu, bo mój mąż doktor. - Roześmiała się szatynka. – A ja doktorka i doktorowa w jednym.

- Co ty tam wiesz, Ewunia. Bez naszego opiekuna, który nam załatwił ten wyjazd i sponsoruje nasze biznesy zdrowotne, klepalibyście biedę na szpitalnej pensyjce. I to mimo twojej prywatnej praktyki kardiologa.

-Co ty chrzanisz Bogdan? Jakie biznesy? Ja nie mam czasu na żadne biznesy. Praca plus dom zajmuje mi cały czas.

- No i co z tego masz? To żadna kasa. Gdyby nie Karol, nie starczyłoby ci na waciki. Spytaj Karola, on wie, ile wyrzeczeń to wszystko kosztuje. Ty masz czystą robotę. Żadnego ryzyka zawodowego. - Roześmiał się ze swego żartu. – Dobra, wystarczy tego narzekania. Korzystajcie z pogody i swobody, póki można. Jutro koniec. Powrót do ojczystego bajzlu i szpitalnego syfu. Nie wiadomo, kiedy wypadnie następne szkolenie lub konferencja. Pewno trzeba będzie czekać z rok i modlić się, żeby nie podpaść szefowi.

Ewelina patrzyła na niego zdziwiona. Tak gorzkie i cyniczne słowa nie pasowały do Bogdana. Uważali go za człowieka sukcesu, któremu zawsze się wszystko udaje. Dotąd nigdy nie miał żadnych wątpliwości ani refleksji. Nie chcąc brnąć w dalszą dyskusję, przysunęła swój leżak do Marty, która akurat zaczęła temat wspólnego babskiego wypadu.

- Wiesz co, Ewunia? Może byśmy tak gdzieś razem wyskoczyły na parę dni? Na przykład do spa? Dobrze by nam zrobiło. Nic wielkiego dwa, góra trzy dni.

"O matko! Fajna jest, ale zagada mnie, jak z nią pojadę!" - Pomyślała Ewelina, i usłyszała swój głos mówiący:

- Dlaczego nie? A ty dasz radę się wyrwać?

- Spróbuję. Jeśli teściowa zgodzi się zająć dziećmi. Ty przynajmniej z tym nie masz kłopotu. Masz opiekunkę, a ja się muszę prosić cudzej baby.

- Nie taka znowu cudza. – Ewa roześmiała się na głos. - Przecież to matka twojego Stefana. Za to masz gwarancję, że ci chłopa nie uwiedzie.

- No co ty, Ewunia? Boisz się, że Karol może cię rzucić? Naprawdę?

- Rzucić to nie, kochana. Ale zdradzić, owszem. Chłop to chłop. Ja tam za żadnego nie dam złamanego grosza. Karol nie najmłodszy, ale powodzenie u kobiet ma. Nadia młoda i apetyczna. Skąd mam wiedzieć, co mogą wywinąć, gdy zostaną sami?

- No, fakt. Twój powodzenie ma, jak mało który. - W głosie Marty pobrzmiewało coś, co zaniepokoiło Ewelinę.

- A ty coś się tak rozmarzyła? Niech każda pilnuje swojego faceta. Ja nie pozwolę się tak załatwić, jak Magda.

- Jaka Magda?

- Magda Starmach. Nie znasz jej?

- Nie znam osobiście, ale słyszałam o niej. To żona profesora?

- Dokładniej ex-żona. Zrobili ją na cacy. Profesor i ta jego nowa miłość. O! Popatrz, idzie ta…, złodziejka cudzych mężów. Się przyssała do profesora, aż dopięła swego i zaciągnęła go do łóżka i do ołtarza. Oczywiście najpierw musiał się rozwieść, a pierwsza żona została z synem i alimentami. Mieszkanie jej zostawił, alimenty podobno całkiem niezłe, ale mnie by to nie urządzało. Po co mi alimenty bez chłopa?

- Ty Ewunia to jesteś idealistka. Niejedna wychodzi za mąż wyłącznie dla kasy. Co tam chłop!

-No widzisz, a ja mam inaczej! Cicho, nadchodzi.

- Kto nadchodzi? Gdzie?

- Nasza gwiazda. Alusia. Pani profesorowa. Tam. - Ewa wskazała w kierunku plaży.

Od strony plaży zbliżała się do tarasu atrakcyjna blondynka, owinięta modnym plażowym pareo, w ciemnych okularach i kapeluszu. Pod dużymi okularami nie było widać dobrze rysów twarzy, ale szczupła i zgrabna sylwetka przyciągała męskie spojrzenia.

- Cześć, witajcie! - Rzuciła do towarzystwa na tarasie. Głos miała wysoki i dźwięczny. - Poczekam z wami na Jarka.

Tak nazywała zdrobniale swego męża, profesora Jaremę Starmacha. Rozejrzała się wkoło i zobaczyła dwa wolne leżaki.

- Ooo, wolne? – I zajęła jeden z leżaków, nie czekając na odpowiedź. - Niedługo lunch, Jarek powinien dołączyć lada chwila. On nie lubi upału.

W tym czasie wrócili panowie z baru. Przystojniak Karol niósł w obu rękach tacę, a przysadzisty Stefan torował mu drogę.

- Wyobraźcie sobie, że wszyscy kelnerzy gdzieś przepadli. - Denerwował się Stefan. - Skandal, żeby gość musiał sam się obsługiwać! Niech zapomną o napiwkach. Uważaj! No i rozlałeś, doktorku. Chirurg, a nie panuje nad drżeniem rąk. Nie uważasz.

- Daj spokój, Stefan. Chirurg nie kelner. Panie życzyły sobie coś zimnego? Zapraszam! - Karol jak zwykle był szarmancki.

- Ooo! Drinki idą! - Ucieszyła się nowo przybyła. - To dla mnie? Jak miło!

„Jasne, wszystko dla ciebie, tępa dzido!” pomyślała Ewelina i powiedziała na głos:

- Oczywiście! Wszystko dla pani profesorowej.

- Prosiłam, żeby nie nazywać mnie tak, kochana. Brzmi strasznie. Inaczej ja będę cię nazywać „panią doktorową”.

Roześmiała się z własnego żartu, ale zazgrzytało. Karol przytomnie rozładował sytuację, szarmancko rozdzielając przyniesione drinki:

- Bardzo proszę. Jedno mojito dla pani Aliny, drugie dla ciebie, kochanie. Margerita dla Marty i piwo dla nas, mężów pięknych żon! – Zażartował.

- Widzisz, gamoniu? Dobrze, że wziąłem dwa. – Podsumował Stefan, który tylko tyle zrozumiał z całej sytuacji.

- Jak tam nasze plany, pani Alinko? Idziemy pożeglować po lunchu? - Zwrócił się Bogdan do kobiety nazwanej „panią profesorową”. - Czy profesor popłynie z nami?

- Jarek nie przepada za żaglami. Poza tym męczy go tutejszy upał i woli zostać w klimatyzowanym pokoju.

- Hej, doktorku, idziemy z wami! Zabierzcie nas! - Mężczyźni zaczęli przygadywać i żartować, ale Bogdan wcale się tym nie przejął.

- Nic z tego! Nie potrzebujemy balastu. Pani Alinka, owszem, zna się na żeglowaniu. Ale wy bylibyście tylko obciążeniem.

- Proszę tak nie mówić, panie Bogdanie. Przecież miejsca na łodzi jest dość. – Zaoponowała pani Alina. – Jeśli panowie chcą, mogą dołączyć i wypłynąć z nami.

- Dziękujemy, pani Alinko, to miłe z pani strony, ale to były tylko takie żarty. – Powiedział Karol. – Mamy swoje plany i żony nie darowałyby nam, gdybyśmy je zostawili.

- Żony też zapraszam. Miejsca nie zabraknie.

- Dziękujemy, pani Alinko, ale nie skorzystamy. Żeglowanie to dla nas raczej trudne wyzwanie, nie to co dla pani. – powiedziała Ewelina. – Poza tym mamy już zaplanowany czas przed wieczornym party.

- Ja mam chorobę morską. – Przyznała się Marta.

- W dodatku zapowiadają sztormowa pogodę. - Dodał Bogdan. – Na morzu może być ciężko. Radzę się dobrze zastanowić. Tym, co o żeglowaniu jedynie słyszeli radzę zostać w barze, z kieliszkiem rumu w ręku.

- No to temat zamknięty. – Podsumował Stefan. – Ja też uważam, że dla nas szczurów lądowych lepszym wyborem jest szklanka whisky lub rumu w barze.

Nagle wszyscy zaczęli się przekrzykiwać:

- Życzymy wiatru w żagle! Ty to masz szczęście, Bogdan! Wrócicie przed wieczornym party? Zdążycie na pożegnalna imprezę?

- Oczywiście, że zdążymy! – podsumował Bogdan. - To tylko krótki wypad. Trzy-cztery godziny. Nie będziemy pływać po zmroku. Do zobaczenia wieczorem. Bye, bye!

 

                        *

 

Było jeszcze przed lunchem, kiedy Stefan Mroczny zaczął krążyć wokół hotelu zagadując napotkanych po drodze znajomych. Bolała go głowa po wczorajszej imprezie pożegnalnej. Za dużo tropikalnych drinków. Ogólnie wiadomo, że po naszej czystej głowa tak nie boli. Ale co tam! To już ostatni ranek w tropikach. Wieczorem wylot do Europy, w nocy przesiadka w Amsterdamie i jutro już w domu.

Stefan martwił się coraz bardziej o Bogdana, który, nie wiedzieć dlaczego, przepadł jak kamień w wodę. Wczoraj poszedł z panią Aliną popływać wynajętym jachtem. Pani Alina wróciła - zauważył ją na wieczornym party. Natomiast Bogdana nikt nie widział od wczorajszego popołudnia. Nie było go w pokoju, nie odbierał telefonu. Stefan znał go na tyle, by wiedzieć, że coś musiało się stać. Bogdan nigdy nie przepadał tak po prostu bez powodu.

Idąc hotelową promenadą w końcu natknął się profesora Starmacha z żoną. Przechadzali się po hotelowym deptaku, zaglądając do ulokowanych wzdłuż butików i kafejek. Ukłonił się nisko.

- Co tam słychać, kolego? Ostatni spacer przed wyjazdem? – powiedział przyjaźnie profesor.

- Coś w tym rodzaju. Panie profesorze… - przerwał na chwilę, dobierając słowa – czy nie widzieliście doktora Zadory, który... gdzieś się zgubił po wczorajszej wycieczce? Czy nie wiecie państwo, gdzie się podział?

- Nie, no, skądże! Dlaczego mielibyśmy wiedzieć, gdzie jest? To dorosły człowiek. – profesor odpowiedział oschle.

- Myślałem… że może pani Alina coś wie. Pływaliście wczoraj razem po morzu. Pani Alina wróciła, a Bogdana nie ma... nigdzie. - Stefan zaplątał się nieco w wyjaśnieniach.

- Panie kolego, dlaczego pan miesza do tego moją żonę?

- Kochanie, nie denerwuj się. Pan Stefan chciał dobrze. Ja zaraz wszystko wytłumaczę. Pan Stefan nie wie, że ja zrezygnowałam z wczorajszej wycieczki. Poszliśmy razem do mariny, ale poczułam się źle, zrobiło mi się słabo, chyba od tych upałów. Łódź czekała, była zapłacona i pan Bogdan popłynął sam, tylko ze sternikiem. Nie wiem, o której wrócił. Też go nie widziałam od tego czasu.

- Aha, rozumiem. - Powiedział Stefan, który przestał rozumieć cokolwiek. - Czyli nie wiadomo, o której wrócił… czy w ogóle wrócił?

- Nic nie wiadomo, panie kolego. - Podsumował profesor. - Co kto robi w swoim czasie prywatnym, to jego sprawa. My się tym nie zajmujemy.

- Panie Stefanie, czy to będzie duży kłopot, gdyby pan Bogdan spóźnił się na samolot? – zapytała pani Alina; widocznie chciała być pomocna, ale sytuacja ją przerosła.

- Trudno powiedzieć, pani Alino. Może oczywiście wrócić samodzielnie na własny koszt, jeśli się spóźni na lot. To nie jest najgorsze. Martwię się, czy nie stało się coś złego.

- Co pan ma na myśli?- Zaniepokoiła się Alina.

- Słyszałem, że wczoraj w nocy była sztormowa pogoda.

- Naprawdę? Przecież noc była pogodna.

- Tak, ale wieczorem na morzu podobno szalał huragan. Wydaje mi się, że zaginięcie trzeba gdzieś zgłosić. Chyba zgłoszę to na policję? Albo w hotelu? Za parę godzin wyjeżdżamy. Dlatego wolałem poradzić się pana profesora, jako naszego przełożonego.

- Drogi kolego! – Profesor, słysząc o zaginięciu i policji, zjeżył się cały. - Waszym zwierzchnikiem będę znowu, kiedy wrócimy do pracy. Tu jestem takim samym uczestnikiem konferencji, jak każdy z was. Niech pan zgłasza co i gdzie pan chce. Proszę mi nie zawracać głowy waszymi problemami. Jeśli dorosły uczestnik konferencji robi wyskoki i nie potrafi się podporządkować regułom, to niech sobie radzi sam. Ja nie mam z tym nic wspólnego.

Po takiej deklaracji ze strony profesora, Stefanowi nie pozostało nic innego, jak pożegnać się i pójść swoja drogą. W hotelowej recepcji, gdzie zgłosił zaginięcie kolegi, potwierdzili, że wczoraj na morzu przetoczył się wiatr o sile huraganu. Ominął co prawda wybrzeże, ale mógł dosięgnąć jachty, które wyszły w morze. Jachty, uciekając przed sztormem, mogły oddalić się setki mil. Mogli dopłynąć do innego portu, żeby przeczekać sztormową pogodę. Czasami takie zaginione jednostki odnajdują się po wielu dniach. Jak tylko zguba się odnajdzie, hotel ich powiadomi. W najgorszym wypadku ten pan będzie musiał wrócić na własny koszt.

 

                        *