Gorzki smak czekolady Lucullus - Leopold Tyrmand - ebook

Gorzki smak czekolady Lucullus ebook

Leopold Tyrmand

0,0

Opis

Tyrmand, którego cenzura PRL postanowiła wykreślić ze świadomości Polaków, po tym jak wyemigrował z kraju, powoli wraca w pejzaż literatury polskiej. Najbardziej znana jest jego powieść „Zły”, jednak literacko być może najciekawszy ten tom opowiadań, o którym sam pisał, że jest mu bardzo drogi. I nic dziwnego, bowiem opowiedziane tu historie to literacko przetworzone przypadki z życia pisarza. Życia niezwykle bujnego i bogatego.

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 480

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

LEOPOLD TYRMAND

Gorzki smak czekolady Lucullus

Czytelnik Warszawa 1995

 

Okładkę i kartę tytułową projektowałMaciej Buszewicz

Redaktor

Wanda Starska-Żakowska

Redaktor techniczny

Wanda Solczak

© Copyright by Mary Ellen Tyrmand, 1995

ISBN 83-07-02420-X

Chwila zwierzeń autora,czyli przedmowa

Wybitny znawca przedmów — Kubuś Puchatek doszedł niegdyś do wniosku, że nieduża przedmowa winna zwać się przedmówką, zaś przedmówka i wymówka towgruncie rzeczy jedno i to samo. W stwierdzeniu tym tkwi mądrość równie potężna, jak prosta; taka sama zresztą, jaka nasycała wszystkie Wielkie Myśli o Niczym znakomitego pluszowego filozofa. Zbrojny w tę prawdę postanowiłem niczego nie owijaćwbawełnę i ominąć zdradzieckie rafy zawoalowanych wymówek, którewkońcu i tak zawsze rozpozna czytelnik — ten nieugięty i doświadczony nawigator wśród oceanu słów. Dlatego nazwałem mą przedmowę chwilą zwierzeń.

W zwierzeniach łatwiej jest wsączać krople żywych, kolorowych uczuć, a ja przyznać muszę, że tomik ten bardzo mi jest drogi. Opowiadanie ,.NiedzielawStavanger” stanowi właściwie pierwszy twór mego ołówka. To dziwne zdanie wymaga wyjaśnienia: otóż jako dziennikarz zawsze używałem maszyny do pisania i po ołówek sięgnąłem dopiero wtedy, gdy po moją osobę sięgnął bies beletrystyki. Przez młodość, powiedzmy to sobie otwarcie, bynajmniej nie tęskniłem do pisania. Żywiłem wręcz głębokie przekonanie, że na pisanie szkoda czasu, że należy żyć szybko, różnorako i nigdy nie zamykać oczu, nawet wobec błysków eksplozji i dławiącego lęku; wyznać też muszę, iż częstowczasie owej młodości robiło się różne rzeczy dlatego tylko, aby ładnie potem wyglądały zanotowanewpamięci lub na papierze. W ten sposób, z zapisywanych na gorąco wspomnień dnia wczorajszego, zaczęta została jeszcze wczasie wojny niezdarna, na poły dziennikarska, na pół pamiętnikowa ,,Niedzielaiv Stavanger”.

Jesienią 1946 roku ,,Przekrój”, najpoczytniejszy wówczas magazyn literacki Europy Środkowej, wydrukował „Niedzielę w Stavanger”, opatrzywszy ją ilustracjami. Gdy ujrzałem prawdziwe zdarzenia, odbite w artystycznym zwierciadle graficznej fikcji, demon beletrystyki opętał mnie na krótko bez reszty. Usiadłem i napisałem „Hotel Ansgar” — równie niezręczny i pełen ukochanych wspomnień jak jego pierworodna siostra „Niedziela”. Po czym wróciłem na długie lata do dziennikarstwa i publicystyki — mego właściwego zawodu. W gęstwie tych długich lat ulegałem jeszcze parę razy rzeczonemu szatanowi, który już tylko korzystał z chwili rzewnej słabości dla umykających w tył wspomnień młodzieńczego wieku. Sięgałem wtedy po ołówek i spisywałem „Kajaluka” czy „Tübingen ma białe kominy”. Były to jednak sięgnięcia fragmentaryczne, przypominające lekkie sentymentalne grypy, nietrudne w leczeniu.

Dlaczego odgrzebuję to wszystko w przedmowie, która ma nie być wymówką? Myślę, że po to, aby ujawnić swe przywiązanie do najpierwszych dzieci. Fragmentaryczne kontakty z beletrystyką pozostają przeważnie zawsze pierwocinami. Nie mam co do tego wątpliwości i może dlatego są one mi bardzo drogie. Kocha się je jak dzieci ułomne czy upośledzone. Tym mocniej, gdy w życiu piszącego rodzą się na przełomie trzeciego i czwartego krzyżyka, czyli w nader późnym literacko wieku, oraz kiedy po napisaniu wędrują do szuflady. Albowiem — jak to wynika z chronologii — większość poniższych nowel zrodziła się w okresie, gdy znakomitsze od nich twory rozlicznych piór znajdowały jedyne schronienia w szufladzie. Nawiasem mówiąc: stoczyłem dość zaciekłą potyczkę z pokusą, by niniejszego tomiku nie opatrzyć tytułem „Opowiadania szufladowe”.

Jedno z poniższych opowiadań znalazło się w zbiorku pod nazwą „Hotel Ansgar”, wydanym w roku 1948. Była to właśnie „Niedziela w Stavanger”. Zbiorek cieszył się pewnym powodzeniem i dość szybko znikł z półek księgarskich. Pojawiły się recenzje, na adres mój zaczęły napływać listy od czytelników. Zarówno w recenzjach — w sposób ironiczno taktowny —jak i w listach — w sposób prosty i bezpośredni — przewijał się ten sam motyw ukrytych lub otwartych zapytań: czy to wszystko prawda? czy zdarzenia, zawartewopowiadaniach, są zmyślone czy prawdziwe? czy bohater nowel i autor to ta sama osoba? czy autor to wszystko sam przeżył?

Wydaje mi się, że największym przywilejem zwierzeń jest szczerość, zwykła szczerość, płynąca z chęci dokładnego zbadania sprawy. Pragnę skorzystać z tego przywileju i odpowiedzieć na te pytania — na pytania, które padły, i na pytania, które być może znów się zjawią, na to pytanie wreszcie, które zrodziło się niedawno wemnie, gdy zagłębiłem sięwczęść starych maszynopisów, by je przygotować do druku. Pytanie brzmiało: jak to w istocie było naprawdę? Bo przecież wspomnienia zacierają się tak nieuchronnie i tak łudząco...

Otóż opowiadnia, zawartewpierwszej części tego tomiku, zawierają prawdę. Prawdę kompilacyjną. Znaczy to, że poszczególne fakty, opisanewnich, miały miejsce w rzeczywistości, nie wszystkie jednak były tak uszeregowane i powiązane ze sobą, jak to ma miejsce w fabułach nowel. Nie wszystkie z nich były udziałem jednego bohatera — jak to trochę sugerują nowele — i nie wszędzie z kolei bohater nowel jest postacią jednoznaczną z autorem. Po prostu autor splótł własne przeżycia z zasłyszanymi wokreślonym czasie, środowisku i okolicznościach relacjami o zdarzeniach, wszystko dokładnie poplątał i pogmatwał iwten sposób powstała nowa relacja — literacka —wktórej nikt, łącznie z autorem, nie może się dokładnie zorientować, zwłaszcza po tylu latach, gdzie, czyj autentyzm do kogo się odnosi. Autentyczność zdarzeń jest niewątpliwa, lecz zarówno czytelnik, jak i autor padają ofiarą wspomnieniowych perspektyw — autora w dodatku gubi styl narracji, utrzymanywpierwszej osobie. Realia opowiadań są wystarczająco przekonywające i sprawiają, że czytelnik przyjmuje je bez poprawki na literackość. Stąd pierwszy, nieodparty wniosek: opowiadający przeżył to wszystko sam, zaś opowiadający to...

W końcu dochodzi do takich scen jak wtedywZakopanem. Na stacji kolejki linowejwKuźnicach podszedł do mnie jakiś przystojny facet o wyglądzie narciarskiej ,,strasznej kosy”, w czarnym skafandrze, przedstawił się i spytał: — To pan jest autorem książki pod tytułem ,,Hotel Ansgar”?— Tak, to ja — odparłem skromnie. — No, wie pan... — zdziwił się — dokonuje pan w tej książce tak niezwykłych czynów, że wyobrażałem sobie pana jako wysokiego, potężnie zbudowanego blondyna, a tymczasem...

Oburzyła mnie ta bezmyślna niewiarawmożliwości ludzi niewysokich i ciemnowłosych, to niczym nie uzasadnione przekonanie, że kaliber czynów zależny jest od kalibru postaci.

— Widzi pan... — odparłem nie bez melancholii — ja się bardzo zmieniłem... Wtedy, na Atlantyku, było inaczej. Minęły, niestety, te czasy, gdy byłem wysokim blondynem o niebieskich, nieustraszonych oczach...

Facet spojrzał na mnie tępo i chciał coś powiedzieć, lecz ja skłoniłem się lekko i oddaliłem z godnością.

Warszawa, październik 1956 r.

Część pierwsza

Gorzki smak czekolady Lucullus

Nazwisko wasze?

— Panhard.

— Imię?

— Guy. Guy Panhard.

— Skąd?

— Z Paryża.

— Z samego Paryża? — inspektor meldunkowy uśmiechnął się z sympatią, instynktowną sympatią, na dźwięk nazwy miasta, miłego każdemu Europejczykowi. — Paryż to ładne miasto.

— Ładne — rzekł Guy. — I duże.

— Byłem tam trzy miesiące. Zaraz po zdobyciu Paryża przez nasze wojska.

— To ładnie z pana strony — rzekł chłodno Panhard.

— Pan mówi dobrze po niemiecku — urzędnik wykazywał skłonności ku gawędziarstwu — gdzie się pan tak dobrze nauczył?

— W szkole.

— To u was uczą w szkole po niemiecku?

— Uczą.

— Ale żeby tak dobrze się nauczyć? Ja uczyłem się po francusku w szkole i nic nie pamiętam. Tylko takie skrawki, niech pan posłucha: „Allons enfants de la patrie/le jour de gloire est arrive...” Poprawnie?

— Bardzo dobrze — pochwalił Panhard. Słowa tej pieśni w wykonaniu urzędnika policji, w gmachu prezydium policji w Moguncji, w czterdziestym drugim roku, nabierały specjalnego czaru.

— To świetnie, że nareszcie możemy ze sobą przyjaźnie rozmawiać. Ja zawsze miałem słabość dla Francji. A to, że możemy, zawdzięczamy i my, i wy naszemu Führerowi.

— Kiedy mam odebrać karty? — spytał grzecznie Panhard.

— Co pani o tym sądzi? Kiedy karty będą gotowe? — inspektor zwrócił się do siedzącej przy sąsiednim biurku dziewczyny.

Dziewczyna uniosła głowę i okazało się, że ma szare, tak świetliste oczy, jakich Panhard dotąd w życiu nie widział.

— Nie mogę dokładnie powiedzieć — rzekła odpychająco i opryskliwie — może za tydzień. Z kartotekami jest dużo roboty.

Wstała i podeszła do stojącego w ciemnym kącie regału. Była wysoka, wyższa nawet nieco od Panharda. Na jej samodziałowym tyrolskim swetrze z grubej wełny widniała duża odznaka BDM — hitlerowskiej organizacji dziewcząt.

— Szkoda — rzeki Panhard. — Nasi ludzie mają trudności z wychodzeniem po pracy do miasta. Bez tych kart trudno się poruszać. A przecież im się to należy.

— Należy — rzekł inspektor. — Niech pan przyjdzie w przyszłym tygodniu. Aha — dodał — czym pan jest z zawodu, panie Panhard?

— Studiowałem historię sztuki.

— I co pan teraz robi u nas, na kolei?

— Jestem tłumaczem.

— No, tak, wojna. Nie ma rady. Trudno.

Wychodząc z gmachu prezydium policji w ciasną Klarastrasse, Panhard odetchnął z ulgą. Śliczny, stary barok nadreński, rozkwitły w tych wąskich uliczkach jak cenne, delikatne kwiaty, hodowane w pieczołowitym zamknięciu, wzbudzał w nim zawsze radość. Przystępność inspektora meldunkowego rokowała dobre nadzieje. Nie śpiesząc się szedł przez miasto w stronę dworca towarowego. Była pogodna wiosna, kobiety spoglądały nań z zainteresowaniem. Był smukły, ubrany schludnie i z pewnym kolorowym wdziękiem. Nie sprawiał wrażenia cudzoziemskiego robotnika w Niemczech.

— Karty będą w przyszłym tygodniu — rzekł do Webera, wchodząc do baraku.

Weber był niemieckim szefem obozu; miał rybie oczy, platfus i szerokie biodra. Mimo swej niemęskiej urody chwalił się nieustannie udziałem w poprzedniej wojnie. Podobno był wzorowym kasjerem kolejowym przez długie lata. Wyglądał na takiego i skrzętnie skrywał cierpienia natury hemoroidalnej.

— Powiedzcie to ludziom sami, Panhard. Ja mam dosyć tych ciągłych złorzeczeń i awantur o karty.

— Dobrze. Idę na obiad.

W kuchni mieszał zupę Wincenty Kozioł.

— Co dziś na obiad? — spytał Panhard.

— Jarzynowa.

— I to wszystko?

— To wszystko. Jak z kartami, panie Dollmetsch?

— Będą w przyszłym tygodniu.

— Cholera. Dopiero?

— Daj mi, Kozioł, miskę tego błota twojego wyrobu.

Kozioł zostawił wielką chochlę w ogromnych rozmiarów kotle, otworzył drzwiczki kuchennej duchówki i wyjął blaszaną miskę, pełną duszonych, przyrumienionych na słoninie ziemniaków. Wyglądało to apetycznie i pachniało urzekająco.

— To dla pana. Premia za wycieczkę na Klarastrasse.

— Mówiłem ci już, Kozioł, żebyś tego nie robił. Nie chcę nic innego niż wszyscy. Dość mam tych wielkich afer o cztery kartofle.

— Owa, po co ten krzyk — Kozioł był kucharzem, a więc człowiekiem rozsądnym. — Jak ja gotuję zupę dla sześćdziesięciu Francuzów i stu dwunastu Polaków, to moje najświętsze prawo jest odstawić trochę ziemniaków i parę skwarek na bok. Jeszcze nie było takiego, który by potrafił powiedzieć, że nie. Pan tego nie rozumie, panie Dollmetsch, że nikomu się tu nie dzieje krzywda, bo takie jest prawo życia.

— Głupstwa mówisz, Kozioł — Panhard usiadł na beczce po kapuście i wziął gorącą miskę między kolana. Jadł wolno, estetycznie i ze smakiem. — To ty nie jesteś w stanie tego nigdy zrozumieć, że równość nie polega na dokładnie jednakowym podziale dóbr, ale na jednakowo przyjętych na siebie obowiązkach i trudnościach.

— Nie znam się na tym, ale myślę, że to bzdura. Nasi chłopcy nie wyglądają za dobrze i nie chorują z przejedzenia, prawda? Ale czy chociaż jeden zaszurał kiedy, że ja tak wyglądam, jak wyglądam? Kucharz musi tak wyglądać jak ja, bo inaczej, co by to był za kucharz. Nie mieliby do niego zaufania, a tak jest wszystko w porządku.

Rzeczywiście — Kozioł wyglądał jak reklama mączki „Nestle”, gdyby nie wielodniowy zarost. Był różowy, pyzaty, jego szerokie bary rozpychały koszulę.

— A jak pan widzi, że chłopcy są głodni i boli pana o to serce, to niech się pan rżnie z kotami, żeby zwiększyli przydział chleba i margaryny. To nasze, co kotom z gardła wyrwiemy, a pan musi się najeść, żeby się z nimi użerać.

— No, chyba robię, co mogę — Panhard uśmiechnął się skromnie. Odpowiadała mu ta logika. — Wiesz przecież, ile razy awanturowałem się o to w Bahnmeisterei i nic.

— To trzeba dalej. Aż do skutku.

— Jasne — Panhard skończył jeść, podziękował i skręcił dwa papierosy. Czuł się wyśmienicie, jak po dobrym obiedzie u Capoulade’a. — Powiedz, Kozioł, czy to jest jakiś polski przysmak narodowy, takie ziemniaki?

— A tak. To u nas robiło się prezydentowi na pierwsze śniadanie.

— Idiota — rzekł czule Panhard. — Wyobrażam sobie, jak bardzo cenionym kucharzem byłeś w Warszawie.

— To może za dużo — rzekł skromnie Kozioł, po czym dodał z godnością — byłem kucharzem wojskowym.

Kłamał, ale z wdziękiem. Z zawodu był wysoce poważnym pajęczarzem z okolic placu Kazimierza i tylko kiedyś przez tydzień, przydzielony do kuchni polowej na manewrach, zastępował kucharza, który złamał nogę.

— Co macie dziś do roboty, Dollmetscher? — spytał Weber rozpinając kołnierz munduru i wyjmując termos z teczki.

— Idę z Collinem i Ferrettim do doktora — rzekł Panhard, ziewając w okno. Za barakiem widać było szyny, tory, hałdy węgla, pojedyncze wagony, parowozownię i całe zaplecze dużej stacji węzłowej.

— Co im jest?

— Collinowi spadła szpała na nogę i ma tak spuchnięty palec jak pańska głowa, Weber. Ferretti ma biegunkę. Za dużo zupy. Już czas zwiększyć przydział chleba.

— Dolłmetscher, wiecie, że to jest niemożliwe. I tak obóz otrzymuje najwyższą normę przewidzianą dla cudzoziemskich sił roboczych.

— Nieprawda. Włosi z Bischofsheimu dostają dwa razy tyle.

— Ja to sprawdzę.

— Nie potrzebuje pan sprawdzać, Weber. Pan dobrze o tym wie.

— No, to co, że wiem? Co ja mogę zrobić? Czy to moje zarządzenie? Ja bym wam dał mandarynki, gdybym miał...

Przez chwilę milczeli. „Wszyscy jesteście dobrzy — myślał Panhard — tylko że niestety śmierci na was nie ma...”

„Te draby poderżną nam kiedyś gardła — myślał Weber — najlepiej byłoby zrobić z nimi koniec, tylko kto wtedy będzie pracować?...”

— Jak wstąpicie do Bahnmeisterei, to weźcie dla Polaków Bezugscheiny na obuwie robocze — rzeki Weber.

— Po co? Przecież nikt nie kupi tych drewniaków za swoje ciężko zapracowane fenigi.

— Moje dzieci chodzą do szkoły w drewniakach! — zaperzył się Weber — a tym brudnym Polakom nie wypada! Nie trzeba było zaczynać wojny!

— Niech pan to powie Polakom. Może dadzą panu kilka par w prezencie. Tylko niech pan uważa, żeby nie rzucali.

— Aha, był telefon do was, Panhard. Z prezydium policji.

— Z prezydium? — Panhard poczuł lekką czczość w okolicy serca. Trwało to chwilę, zaraz się opanował. Takiego uczucia doznawali w Niemczech wszyscy cudzoziemcy na dźwięk słowa „policja”, albowiem nie było w Rzeszy cudzoziemca o czystym sumieniu. Sam fakt, że się nie było Niemcem, obciążał w tym państwie sumienie.

— Z Klarastrasse. Jakiś inspektor Boettger. Powiedział, abyście tam dziś zatelefonowali.

— Dobrze. Zaraz zatelefonuję — rzekł Panhard z ulgą. Skoro tylko telefon wchodził w grę, nie było jeszcze najgorzej.

Wyszedł z baraku i poszedł przez tory w stronę brudnego, odrapanego budynku z surowej cegły, nad którym wisiała tablica z czarnym, dobitnie kolejowym napisem: Bahnmeisterei Mainz — Hbf.

— Dzień dobry — rzeki wchodząc do biura.

— Heil Hitler. Co jest znowu? — urzędnik, który to powiedział, nosił czarne zarękawki na kolejarskim mundurze, grube okulary na nosie i był krostowaty.

— Czy można zatelefonować?

— Co znowu?

— Podobno telefonowali tu po mnie z Klarastrasse.

— Zdaje się. Telefonujcie. Myślę, że we Francji były jakieś telefony i umiecie się posługiwać takim aparatem.

— Spróbuję — Panhard uśmiechnął się do krostowatego. Był młodym, zdrowym, przystojnym mężczyzną, co drażniło krostowatego niewymownie.

Nakręcił numer. Jakiś kobiecy głos odezwał się w słuchawce.

— Prezydium policji. Pokój trzysta osiem.

— Tu Panhard, tłumacz obozu Deutsche Reichsbahn przy Mombacherstrasse. Czy mógłbym prosić pana inspektora Boettgera.

— Nie, panie Panhard, nie trzeba. Moje nazwisko jest Koehler, Gerda Koehler. Widzieliśmy się przedwczoraj, kiedy był pan u nas w sprawie kart. To ja dzwoniłam dziś rano w imieniu inspektora Boettgera. Chciałam pana prosić, aby pan przyszedł dziś do nas, o ile to możliwe.

— „Co się dzieje? — pomyślał błyskawicznie Panhard — czego ona może chcieć? Uważaj, chłopcze, uważaj...”

— Postaram się zaraz porozumieć z moim szefem — rzekł po krótkiej chwili przerwy. — Proszę powiedzieć panu inspektorowi, że przyjdę, pann...

Urwał w pół słowa, gdyż zauważył badawczy wzrok krostowatego. „Po co ma, wszarz, wiedzieć, że rozmawiam z kobietą...” — pomyślał.

— Doskonale. A więc czekam, panie Panhard. Do widzenia.

— Do widzenia.

Wyskoczył z biura w stronę baraku. Na głównym torze sunął powoli długi pociąg, pełen żołnierzy. Żołnierze śmieli się, śpiewali, wymachiwali rękami do pracujących na torach kobiet z napisem „Ost” na plecach. Był to czas, kiedy żołnierzom niemieckim było jeszcze wesoło. „Czego oni mogą chcieć ode mnie? — denerwował się Panhrad oczekując przejścia pociągu — nic nie wspominała o kartach. I jaka nagle uprzejma... — przypomniał sobie nadętą minę hitlerowskiej urzędniczki — nic nie rozumiem...”

Webera nie było w baraku. Panhard poszedł do kuchni, w której Kozioł stawiał diagnozę w sprawie palca Collina. Palec u lewej nogi był potwornie rozdęty niedobrą, ropną opuchliną.

— Trzeba naciąć. Chcesz, mam dobrą żyletkę, nie zardzewiałą. Opalę ją i zrobię ci. Po cholerę masz wlec się do lekarza — radził Kozioł.

— Nix, nix... — bronił się rozpaczliwie Collin. Nie znał niemieckiego na tyle, aby skutecznie protestować, ale rozumiał dobrze całą grozę propozycji Kozła.

— Zostaw go — rzekł Panhard — pójdę z nim po południu do doktora. Słuchaj, Kozioł, jak przyjdzie Weber, to powiedz, że poszedłem na Klarastrasse. Wzywają mnie.

— Co się stało? Czego znowu chcą?

— Nie wiem.

— Może w sprawie kart?

— Może.

— Niech pan ich poprosi, panie Dollmetsch, bo bez tych kart żadne życie.

— Jeszcze czego, prosić ich będę. Karty należą się, nie jesteśmy jeńcami ani niewolnikami, ich obowiązkiem jest dać i już.

— Ojej, panie Dollmetsch, ja pana nie rozumiem. Korona panu z głowy spadnie, jak pan poprosi? Co za dziwni ludzie, jak Boga kocham, o co tu drzeć się? Alianci nie przegrają wojny, jak pan poprosi, a także będzie pan mógł bez wstydu spojrzeć w oczy swemu staremu ojcu po powrocie do domu. A tu ludzie będą mieli pożytek.

— Już dobrze. Zobaczę.

Wstąpił na chwilę do siebie, zmienił koszulę i wpuścił kolorowy szalik w otwarty kołnierzyk. „Trzeba wyglądać jak człowiek. Nie okazywać wrogom zapuszczenia i dbać o utrzymanie stopy życiowej” — uzasadnił wobec siebie te czynności.

Szybko przeszedł wiadukt i wskoczył do tramwaju, z którego wysiadł na rogu Klarastrasse i Emmeransstrasse. Po kilku minutach pukał do pokoju trzysta osiem.

— Wejść — odpowiedział kobiecy głos ze środka.

Gerda Koehler była sama w pokoju.

— A... to pan — powiedziała.

— Czy zastałem inspektora Boettgera?

— Nie. Niech pan siada.

— Dziękuję.

Usiadł naprzeciw niej przy biurku.

— Karty jeszcze nie są gotowe.

— Szkoda. Niedobrze. Jest mi przykro wobec naszych ludzi, że to trwa tak długo.

— Mniejsza o to. Panie Panhard, to ja pana wezwałam, a nie inspektor Boettger.

— O! — rzekł Panhard inteligentnie.

— Boettgera nie ma. Wyjechał służbowo.

— To interesujące — rzekł Panhard, lecz natychmiast uznał, że uwaga ta może się wydać podejrzana i dodał szybko: — To przyjemne — co z kolei wydało mu się całkiem głupie i poprawił na: — To ładnie z jego strony, że daje pani trochę wytchnienia w tej nieustannej pracy.

Gerda zarumieniła się. Jej wzrok tkwił w kawałku bibuły, na którym rysowała bez przerwy drobne znaczki starannie zatemperowanym kopiowym ołówkiem. Były to malutkie swastyki.

— Chciałabym panu pomóc — rzekła cicho.

— Pomóc? — zdziwił się Panhard i zamilkł. Było to zbyt nieoczekiwane, aby od razu zająć wobec tego jakieś stanowisko.

— Wyobrażam sobie, jak panu jest źle w tym okropnym obozie, wśród tych strasznych ludzi. Wśród tych francuskich przestępców i półdzikich Polaków.

— Najgorzej jest z jedzeniem — rzekł zdecydowanie Panhrad. „Trzeba być politykiem — pomyślał — polityka polega na niezapominaniu o najważniejszym w każdej sytuacji...”

— Tak. To smutne. My sami, jak pan widzi, nie mamy za wiele.

— No, tak — rzekł Panhard myśląc: „Tylko jak to się dzieje, że wszyscy wyglądacie jak po tucznej kuracji dla gruźlików...”

— Czy miał pan kiedyś do czynienia z kreśleniami?

— Tttak. Kreśliło się coś niecoś — rzekł niepewnie.

— Widzi pan, ja mam znajomych w zakładach MAN, w Gustavsburgu pod Moguncją. Tam potrzebują kreślarzy. Może uda mi się coś załatwić.

— To byłoby świetnie — rzekł Panhard. „Co za bzdura! — pomyślał. — Ale nic. Aby nie tracić kontaktu. Zobaczymy, co z tego wyjdzie...”

— Muszę się dziś porozumieć z mymi znajomymi, a jutro chciałabym się z panem spotkać — Gerda zarumieniła się ponownie.

— Przyjdę wobec tego jutro.

— Nie. Wołałabym na innym gruncie. Rozumie pan... — wzrok Gerdy tkwił znów w bibule. Malutkie swastyki mnożyły się w oszałamiającym tempie.

— Wobec tego — gdzie? — spytał wyraźnie Panhard ze swobodą światowca, obytego w sprawach schadzek, spotkań, umawiania się.

— Zna pan skwer przed wejściem do szpitala miejskiego? — rzekła szybko Gerda.

— Znam — odpowiedział równie szybko i skwapliwie Panhard. Jasne dlań stało się, że każdy szczegół był tu opracowany i przemyślany zawczasu. Za szpitalem rozciągała się obszerna, willowa i parkowa dzielnica, pusta i ustronna.

— A zatem na tym skwerku, jutro o szóstej.

— Znakomicie. Dziękuję.

— Po co, na razie... Tylko... — policzki Gerdy przybrały kolor piwonii, koniuszki uszu, widoczne przy schludnie sczesanych „a la Gretchen” jasnych włosach, płonęły podnieceniem. — Tylko... proszę przyjść bez tego szalika. To zbyt wyzywające jak na prowincjonalne niemieckie miasto... Bez niego wygląda pan jak każdy przyzwoity Niemiec...

Panhard uśmiechnął się ze zrozumieniem i ujął wyciągniętą pożegnalnie rękę. „Boi się — pomyślał z ulgą — to dobrze, bo ja się też bardzo boję...”

Wrócił akurat na obiad. W baraku pełno było ludzi, zaduchu, błota, zgrzytu blaszanych łyżek, zderzających się z dnem wylizywanych do cna blaszanych talerzy. Ludzie siedzieli przy stołach w uwalanych, granatowych drelichach roboczych, przepoconych swetrach i rudych od szlamu gumowych butach. Polacy, skończywszy jeść, grali w „oko”, Francuzi pitrasili sobie dodatkowe porcje kradzionej cebuli i kartofli. „Cholera! — zaklął w duchu — jak tu się od tego gówna uwolnić? Gdyby ta Koehler... Chociaż żeby mieszkać na mieście, sam, w sublokatorskim pokoju...”

— Coś taki elegancki? — zagadnął go stary Dernault, marsylczyk, włóczęga i pijak.

— Reprezentuję jak mogę naszą piękną Francję — odparł twardo Panhard — trzeba wam jakoś pomagać.

— Co z kartami? — rzucił ktoś ze środka stołu. Polacy, na dźwięk słowa „karty”, oderwali się od „oka”. To były także i ich sprawy.

— Jeszcze nie dali.

— Słuchaj, Panhard — Dernault uniósł się z ławy z gestem starego, wytrawnego demagoga z podejrzanych knajp — nie na to my cię trzymamy w ciepłym baraku, żebyś sobie urządzał z Kozłem wytworne obiadki i tył. Albo będziesz załatwiać sprawy, jak należy, albo przespacerujesz się z nami do dźwigania szpał. No nie?...

— Słuchaj, Dernault — rzekł zimno Panhard — ty mnie szpatami nie strasz, boja się ani roboty, ani ciebie nie boję. Całe przedpołudnie kłóciłem się na policji o wasze parszywe karty i nic. Jak wam się nie podoba, to użerajcie się sami z Niemcami o karty, o marmoladę, o zwolnienia, pyskujcie u lekarzy, w Bahnmeisterei i diabli wiedzą gdzie. A to, czy mnie jest ciepło, czy nie, to niech cię głowa nie boli, dam sobie radę. Nie zginę.

Stół zmienił się natychmiast w trybunę. — Ma rację! Dajcie mu spokój! Robi, co może — krzyczeli jedni. — Wygląda jak na urlopie! Patrzy tylko, aby się migać! Tyramy na niego! — awanturowali się drudzy. W spojrzeniach Polaków, asystujących przy rozróbce z pełną satysfakcją, raczej nie było sympatii dla Panharda.

— Looos! — rozległ się krzyk od progu. — Do roboty! Wychodzić, wy, cudzoziemskie bydło! Koniec żarcia!

Mały, apoplektyczny kolejarz, zwany „Trąbką”, postrach obozu, miotał się w baraku, przewracając stołki, szarpiąc jedzących, wypychając na dwór. „Trąbka” nie był w gruncie rzeczy najgorszy, z Polakami nawet pił tani fuzel po nocach, jako nadzorca jednak zbyt upajał się władzą. Panharda obchodził raczej z dala.

— Nie miej do mnie żalu, stary — rzekł przymilnie Dernault, przechodząc obok Panharda. — Wiesz, my, prawdziwi republikanie, mamy obowiązek zachowywać tradycje wolnej krytyki w tym faszystowskim kraju... — dodał z fałszywym uśmiechem na zdartej przez alkohol i tanią rozpustę twarzy.

— Skądże znowu, przyjacielu — uśmiechnął się Panhard. — Żal? O co?... — i pomyślał niespokojnie: „Czyżby ten stary łotr wiedział coś o mnie? Póki jestem silniejszy i mnie potrzebuje, to niegroźne, ale gdyby było inaczej...”

— Ja ci pokażę jeść! Ty świnio! — wrzasnął „Trąbka” strącając ze stołka młodego Polaka, który kończył wylizywać swą miskę, i wyrzucając go zręcznym kopnięciem z baraku. „O, Boże — westchnął Panhard w duchu — powstrzymaj mą nogę! Albo pozwól mi nareszcie kopnąć «Trąbkę» w bandzioch i niech wreszcie będzie koniec tym upokorzeniom...”

— No i jak tam, panie Pfeiffer? — zwrócił się pogodnie do „Trąbki”. — Dużo roboty?

— Jak zawsze z tą trzodą — rzekł spokojnie „Trąbka” skręcając papierosa i częstując Panharda. „O, Boże! Pozwól! Raz w mordę i tą czerwoną, łysą pałą o ścianę, o podłogę, pod obcas! Co za los tłumacza! Z wszystkimi trzeba być dobrze po to, aby ludziom czynić dobrze...” — wzdychał ciężko Panhard biorąc bibułkę i tytoń.

— Ilu chorych? — spytał „Trąbka”.

— Dwóch. Ferretti — biegunka i Collin — narwany palec.

— Żeby mi jutro byli zdrowi.

— Tego panu nie mogę przyrzec, panie Pfeiffer.

— Już ja ich sprawdzę! — krzyknął „Trąbka” i wybiegł z baraku.

— Słyszeliście? — rzekł Panhard podchodząc do piętrowych łóżek w głębi.

— Idziemy zaraz do doktora? — spytał Collin.

— Nie, synku. Pójdziemy jutro po południu i to prosto do szpitala.

— Kiedy mnie boli. Chcę z tym jak najszybciej skończyć.

— Poczekasz do jutra. Za to pójdziesz o dzień później do roboty. Już ja to załatwię. Powiem, żeś nie mógł chodzić. Co, nie opłaca ci się?

— Cudownie — rzekł słabym głosem Ferretti —jesteś porządny chłop, Panhard.

Za piętnaście szósta Panhard wyszedł ze szpitala. Pożegnał Collina, który powlókł się sam do baraku, Ferretti został na badaniu do następnego dnia.

Przed szpitalem rozciągał się duży, ukwiecony skwer. Panhard usiadł na ławce naprzeciwko przystanku autobusowego i zapalił papierosa „Drava”. Papierosów tych dostarczali do obozu Polacy wprost od jeńców jugosłowiańskich, dzięki czemu kosztowały one względnie tanio. „Uważaj, chłopcze — powtarzał sobie bez przerwy — ta dziewczyna podoba ci się, przeto uważaj. Nie masz przecież ochoty znaleźć się w sytuacji tych dwóch Polaków, których tak efektownie powieszono na placu publicznym w Kostheim za stosunki z Niemkami. Uważaj, uważaj. A zresztą ona chyba o tym wie równie dobrze, już ją tam nauczyli w BDM i w Hitlerjugend, że nie wolno, że hańba, że Żydzi, Murzyni, Polacy, Francuzi, a nawet Włosi — sprzymierzeńcy to be, że tego nie wolno, że oni brudni, cuchnący, rasowo niżsi. I że jej zgoli się głowę za takie figle i na roboty, do koncentraka, aha... A zatem — czego ona chce? Pomóc mi? Wrogowi, Francuzowi, przeklętemu cudzoziemcowi? Wolne żarty. Więc co? Uważaj, synku, uważaj, nie wolno ci na chwilę zapomnieć, żeś tu przyjechał wprawdzie dobrowolnie, ale nie dla przyjemności, nie na turystykę, ani tym mniej na konkiety. Że ratujesz nagie, zwykłe, swoje własne życie, które tam, w Paryżu, wisiało już, już na włosku. A może ona?... Uważaj, chłopcze, uważaj, tylko ostrożnie, chłodno, bystrze, nerwy na wodzy, żadnego błędu, tu każdy kroczek, na tym śliskim boisku, może decydować. A może ona z ges...? I to możliwe, dlaczego nie? Ale daj spokój, gestapo nie używałoby tak wyrafinowanych metod w stosunku do nędznego obozu polskich i francuskich kolejowych pariasów z Mombacherstrasse w Moguncji. A może jednak? Uważaj, syneczku, uważaj, każde słowo, każdy gest...”

Gerda wysiadła z autobusu. Panhard zgasił papierosa i szybko schował niedopałek do kieszeni. Przywitali się.

— Dokąd idziemy? — spytał Panhard.

— Nie wiem — odparła rumieniąc się.

Na tle ulicy, kwiatów, błękitnego wiosennego popołudnia, eleganckich białych sztachet tej dzielnicy jeszcze silniej akcentowała się harcerskość i kanciastość jej typu urody. Nie było w niej nic, ani finezji, ani wdzięku czy wytworności. Solidne półbuty na płaskim obcasie, białe wełniane pończochy, brązowa bluzka, spięta BDM-owską broszą-emblematem, i narzucona na ramiona skórzana tyrolska kurtka. „Schludność, zdrowie i uroda — pomyślał Panhard. — Jest taka inna niż Suzy, taka inna niż Pani Bovary, taka inna niż Scarlett O’Hara, taka inna nawet niż Marlena Dietrich. Podoba mi się.”

— Jest pan tak inny niż nasi chłopcy, że aż strach z panem chodzić — powiedziała idąc obok niego wzdłuż zielonej ulicy.

— Mój Boże, przecież wyrzuciłem szalik — uśmiechnął się — cóż mogę więcej uczynić? Ostatecznie jestem nieodrodnym synem Quartier, kość z kości i krew z krwi Boul’Michu.

Rzeczywiście — mimo roboczych granatowych spodni drelichowych i zniszczonej wiatrówki było coś takiego w jego ubiorze, sposobie poruszania się, w rozpiętym kołnierzyku u koszuli, co tchnęło nonszalancką, niezamierzoną wytwornością, coś, co różniło go od niej i od mijanych z rzadka, dostatnio ubranych mężczyzn. „II etait swing, swing, swing...”— pomyślał nie bez dumy słowami bulwarowej piosenki.

— Co to jest Quartier i Boul’Mich? — spytała.

— Nie słyszała pani o Dzielnicy Łacińskiej w Paryżu? Boulevard Saint-Michel to jej główna ulica.

— Nie ciągnie mnie Paryż. Wcale bym nie chciała tam pojechać.

— To dziwne. Na ogół spotyka się w Europie ludzi, którzy chcą inaczej. Ale ja panią rozumiem.

Szli przez chwilę w milczeniu.

— Niestety, z pracy w MAN nic nie wyszło — rzekła Gerda. — Powiedziano mi, że gestapo nie zezwala na zatrudnianie cudzoziemców przy kreśleniach.

— Proszę... Zresztą można się było tego spodziewać. W każdym razie dziękuję bardzo.

— Za co pan dziękuje?

— Za zainteresowanie.

— No. wie pan. Ostatecznie już jest pokój z Francuzami. Dlaczego nie miałabym panu pomóc.

— A zatem dziękuję za pomoc.

— Przecież nic z tego nie wyszło pożytecznego.

— Tym bardziej jestem pani wdzięczny.

Ulica między willami utonęła w obszernym parku. Po kilku chwilach znaleźli się na otoczonej niskim żywopłotem skarpie, skąd rozciągał się widok na miasto.

— Usiądźmy — rzekła Gerda.

Usiedli na ławce, wtulonej w krzaki głogu i oflankowanej kolumnadą wysokich tui.

— Ładnie tu — rzekła Gerda.

— Ładnie.

— Czy ma pan rodziców?

— Mam. A pani?

— Mam. I brata. Jest na froncie.

Panhard myślał: „Powinienem ją teraz pocałować. Powinienem ją pocałować... Jak to śpiewał Maurice Chevalier wtedy w »Bobino«?... »Powinienem był całować, a ja...« Nie, to nie był Maurice, to był Georges Milton, tak »Bouboule...« U licha, ale ta katedra moguncka jest piękna! Co za śliczna romańszczyzna i jak ją stąd widać... Brat na froncie, ładna historia...”

— Czy pani specjalizuje się w pracy policyjnej? — spytał nagle. „Idioto! — sklął się naraz — co robisz? Co cię to obchodzi?...”

— O, nie. Pracuję tam z nakazu mobilizacyjnego — rzekła spokojnie — po wojnie zamierzam powrócić do pracy w aparacie partyjnym. To jest wspaniała praca. Ciekawa i pożyteczna.

— Oczywiście. Te kryminalne historie, rozumie pani, to nie to. To dobre dla amatorów powieści detektywistycznych.

— O, nie. Teraz ta praca ma sens poważny, sens społeczny i patriotyczny. Przy tej ilości niepewnego elementu, cudzoziemskich robotników, jeńców wojennych, trzeba dobrze uważać. Mój szef, inspektor Boettger, jest miły, pan go zna, prawda? Aha, proszę przyjść jutro po karty. Będą gotowe.

— Doskonale — rzekł Panhard. „Czy ja się mylę, czy ona przysuwa się do mnie coraz bliżej?... — pomyślał w popłochu. — Uważaj, chłopcze, uważaj. Ale ma oczy!...”

— Ładnie tu — rzekła Gerda — tak mi się nie chce wracać do miasta. I jaka pogoda...

— Ma pani ładne oczy — rzekł Panhard odsuwając się zdecydowanie.

— Ach, wy Francuzi — uśmiechnęła się bez wdzięku. Miał teraz naprzeciw siebie jej twarz pod jasnym hełmem konwencjonalnie upiętego warkocza, twarz o czystej cerze i kilku bladawych piegach u nasady nosa. Poczuł naraz, że gotów byłby zaryzykować wiele dla tej dziewczyny, dla jej ciężkiej, masywnej urody, dla jej rysujących się twardo pod bluzką piersi i silnego ciała.

— Niech mi pani coś opowie o sobie — powiedział odsuwając się jeszcze dalej. Usłyszał tylko początek o tym, że się urodziła gdzieś pod Lipskiem, że ojciec był technikiem drogowym, że chodziła do szkoły, że BDM, że dziewczęta... „Co za szmira — myślał Panhard — opowiada mi o sobie, na serio opowiada mi o sobie... Kicz. I po co to wszystko? Przecież nie pocałuję jej dzisiaj. I w ogóle, chyba nigdy...”

— Muszę, niestety, już iść — rzekła Gerda — mam jeszcze dzisiaj odprawę swojej drużyny.

— Jaka szkoda.

— Szkoda. Tu jest bardzo przyjemnie. Odprowadzi mnie pan kawałek?

— Oczywiście.

Zeszli ze skarpy inną drogą, zbiegając miejscami po pochyłościach wąskich ścieżek. Niebawem znaleźli się w dzielnicy przedmiejskiej, wśród jednostajnie ciągnących się kamienic spółdzielni mieszkaniowych, współczesnych i bezbarwnych. Było tu pusto i czysto. Na rogu ulicy stała czerwona budka telefoniczna.

— Świetnie — powiedziała Gerda. — Muszę zatelefonować.

— Zaczekam — uśmiechnął się Panhard.

— Dlaczego? — zarumieniła się Gerda, otwierając drzwi. — Niech pan wejdzie. Proszę bardzo.

Stanął obok niej w ciasnym wnętrzu. Gerda zamknęła drzwi. Jej twarz i ruchy nabrały jakiejś inności, zupełnie dotąd nieznanego Panhardowi wyrazu. Wrzuciła monetę, nakręciła numer.

— Czy mogę prosić porucznika von Holm? — rzekła. — To mój dobry znajomy — powiedziała do Panharda, zakrywając lekko ręką tubę i uśmiechając się kokieteryjnie. — Heinz, to ty? Jak się masz. Słuchaj, chłopcze, nie będę mogła dziś przyjść. No, trudno, tak się składa. Tak, jestem zajęta, oczywiście. Zresztą, może mi się uda jeszcze wieczorem wpaść na kilka chwil, ale nie czekaj na mnie specjalnie, to może być bardzo późno. Będziesz czekać? No, jak uważasz. Heil Hitler.

Odkładając słuchawkę dodała dobitnie, z zaskakującą wulgarnością, jakby ignorując obecność Panharda:

— Pocałuj mnie w... — po czym zarumieniła się gwałtownie.

— Jaka szkoda, że tak słabo znam niemiecki — rzekł Panhard. Poczuł się naraz doskonale w zupełnie nowej atmosferze wygodnego, łobuzerskiego cynizmu. — Nie wszystko zrozumiałem, co pani mówiła.

— Czyżby? — rzekła Gerda — mnie się wydaje, że pan zna bardzo dobrze niemiecki.

Atmosfera mądrego łobuzerstwa ulotniła się bez śladu. „Idiotka” — pomyślał Panhard.

— Rozumiem — rzekł Panhard — odprawa drużyny stoi na przeszkodzie miłemu rendez-vouz z porucznikiem von Holm. Widocznie jest to bardzo ważna odprawa. Obowiązek przede wszystkim.

— Głupstwa pan gada — rzekła opryskliwie Gerda, wychodząc z budki. Panhard zamknął za nią pieczołowicie drzwi. — Odprawa nie gra żadnej roli. Mogę pójść, mogę nie pójść. Po prostu mam zajęty wieczór, a raczej... przypuszczam, że będę mieć zajęty wieczór — dodała. Twarz jej pałała intensywnym pąsem. — Jestem umówiona z kimś innym — zakończyła cicho i niezręcznie.

— Rozumiem — rzekł bezlitośnie — ma pani po prostu wielu dobrych znajomych.

— Mam wielu — odparła sztywno. Głos jej ochłódł do granic lodowatej grzeczności. — Ale są to sami Niemcy. Znam wielu oficerów. Pan jest pierwszym cudzoziemcem, którego znam. W ogóle nie rozumiem, jak mogłam pójść z panem na spacer — w głosie jej zabrzmiała specyficzna, tak dobrze znana, niemiecka opryskliwość. — To takie kłopotliwe. To, jak pan chyba wie, jest zakazane, tego nie powinno się robić.

Z otwartego okna słychać było muzykę radiową. Zarah Leander śpiewała niskim, urzekającym głosem „Kann die Liebe Sünde sein?...”

— Ale śpiewa... — rzekł Panhard z uznaniem.

— Teraz pożegnamy się i pójdę dalej sama. Do widzenia. Było mi bardzo przyjemnie. Proszę przyjść jutro po karty — ostatnie zdanie wypowiedziała twardo i odpychająco, jak rozkaz.

— Oczywiście — rzekł miękko Panhard — przyjdę.

Szybko podeszła do przystanku, przy którym zatrzymał się tramwaj. Wsiadła i odjechała, nie spojrzawszy w jego stronę. Panhard ruszył w kierunku obozu. „Pod koniec mówiła do mnie jak do niewolnika — myślał z humorem — trochę się czuję jak niewolnik na usługach amazonki czy walkirii. To ma swój urok. Biedna walkiria!... Przypuszczała, że będzie mieć zajęty wieczór. Jakże mi jej żal, ale cóż zrobić. Moja walkiria albo pójdzie wcześnie spać, albo uda się z porucznikiem Heinzem von Holm na wojenne, wodniste, robione na sacharynie lody...”

— Wejść! — zabrzmiał ostry głos spoza drzwi pokoju trzysta osiem. „Coś nowego” — pomyślał Panhard wchodząc. Za biurkiem Boettgera siedział spłowiały facet o mięsisto-kanciastej, niemieckiej twarzy. „Wygląda jak najantypatyczniejszy z portretów Dürera” — westchnął Panhard w duchu. Gerda pisała coś przy swoim biurku. Spojrzała szybko na wchodzącego Panharda i natychmiast wróciła do pisania.

— Czy zastałem inspektora Boettgera? — spytał Pahnard.

— Nie ma. A o co chodzi?

— Chodzi o karty meldunkowe dla obozu robotników cudzoziemskich z Mombacherstrasse przy Bahnmeisterei Mainz-HBF. Jestem tłumaczem obozu.

— A co tam są za ludzie?

— Francuzi i Polacy.

— Ci najlepsi — uśmiechnął się zgryźliwie spłowiały i nagle rozdarł się w doskonałym, feldfeblowskim stylu: — Co to za porządki, do cholery! Czekać, aż się zawiadomi! Nie nachodzić! Nie przerywać pracy, do pioruna! Kart im się zachciewa, tym parszywcom!...

— Tłumacz Panhard miał przyjść dziś po karty — rzekła spokojnie Gerda.

— Zaraz, panno Koehler. Ile wy macie lat, Dollmetscher?

— Dwadzieścia trzy.

— Co za świństwo! Nasi chłopcy umierają za ojczyznę, za Europę, urabiają sobie ręce, a wy wałęsacie się o tej porze — spojrzał na zegarek — o jedenastej przed południem, po mieście? Co za porządki!

— Nam się należą karty meldunkowe — rzeki chłodno Panhard — jesteśmy ochotnikami i jako tacy jesteśmy traktowani przez Arbeitsamt.

„Potrzebna mi ta cała zabawa... — myślał ze zdenerwowaniem — zachciało mi się zwalniać z kolei i mieszkać na mieście, a ten łobuz może się jeszcze przyczepić do tego, co robię, a raczej do tego, że nic nie robię...”

— Część kart jest gotowa — rzekła Gerda. Nie spojrzała ani razu na Panharda, w jej postawie i głosie wyczuwało się wyraźną solidarność ze spłowiałym. — Proszę, panie Panhard, oto one.

Panhard zwrócił się do biurka Gerdy, która podała mu plik kartonowych legitymacji. Pomiędzy pierwszą z nich a ręką Gerdy widniała mała karteczka, którą Panhard szybko nakrył dłonią.

— Żeby mi się tu więcej nie zjawiać bez zawiadomienia od nas! — ryknął na zakończenie spłowiały. — Heil Hitler!

Na schodach Panhard rozgiął kartkę. „Proszę przyjść dziś, o godz. siódmej wieczór, do mnie. Zanggasse 4, II p. na prawo. Post scriptum: wołałabym, aby nikt pana nie widział. Ma Pan być ostrożny.”

Podarł kartkę i uśmiechnął się. „Te tricki: część kart gotowa... Wszystko dla utrzymania kontaktu. Biedni chłopcy... Jeszcze długo będą czekać na karty meldunkowe, bo panna Koehler rozgrywa partię. I ja, rzecz jasna, rozgrywam... Oczywiście, że nie pójdę, na tyle nie ufam sobie...”

— Czy tu mieszka panna Koehler?

— Nie, proszę pana.

— Przepraszam bardzo. Pomyliłem się.

Panhard poczuł strużkę potu, spływającą mu wzdłuż kręgosłupa. „Psiakrew! — klął gryząc wargę — po diabła darłem adres! Co mi przeszkadzał! Co za matoł ze mnie!” Były to trzecie drzwi, do których dzwonił na próżno. „W każdych stał wróg i badał mnie wzrokiem i uchem. Nie wyglądam na cudzoziemskiego robotnika, to prawda, ale tylko najtępszy krótkowidz może mnie wziąć za Niemca. Mówię dobrze po niemiecku, zgoda, ale każdy Niemiec, o ile ma w porządku bębenki, rozpozna od razu mój cudzoziemski akcent... Drzeć adres! Co za nonsens... Przecież ja musiałem do niej pójść. Jeśli dziewczyna pisze wyraźnie, abym był ostrożny, to dziewczyna idzie na całego, a jeśli dziewczyna idzie na całego, to lepiej przyjść, bo może być gorsza bieda z dziewczyną, pracującą w policji. A może to nie ten dom?” Zbiegł piorunem po schodach. Pamiętał, że numer domu był parzysty. „Jakie szczęście, że ta Zanggasse taka krótka” — pomyślał desperacko.

W następnym domu wisiał spis lokatorów. „Koehler Gerda, urzędniczka, II p.” Wbiegł po schodach, ciesząc się: „Jednak własne mieszkanie. Nie sublokatorskie...”

— Spóźnił się pan — rzekła Gerda otwierając drzwi.

Z małego przedpokoju wchodziło się do jednopokojowego mieszkania. „Ideał — pomyślał Panhard — o czymś takim marzy się w czasie nieprzespanych nocy... Ideał mieszkania, jakie winna posiadać kobieta idealna w pojęciu młodego robotnika cudzoziemskiego w III Rzeszy...” W pokoju stał tapczan i kilka tandetnie ładnych, standardowych mebli, z niskiego sufitu zwisał stylizowany na gotyk żyrandol, z tych do nabycia w każdym domu towarowym. Nad tapczanem wisiał popularny portret Hitlera, mając z obu stron mniejsze portrety Leo Schlagetera i Horst Wessela, zaś pod sobą — sztylecik z Hitlerjugend oraz bezbarwną reprodukcję obrazu „Erlkönig”. „Trudno — pomyślał Panhard z rezygnacją — to wnętrze prowokuje do czynów wielkich, gwałtownych i za wszelką cenę...”

— Dobrze, że w ogóle przyszedłem — rzekł nonszalancko — wie pani, to nie takie łatwe dla cudzoziemskiego robotnika. Rozumie pani?...

— Nic nie rozumiem. Niech pan siada.

Usiadł na tapczanie.

— Czy mogę zdjąć marynarkę? Dziś gorąco.

— Proszę bardzo — uśmiechnęła się koleżeńsko — niech się pan czuje tu całkiem swobodnie.

Stolik przy tapczanie nakryła czystą serwetką i postawiła dwie filiżanki.

— Kawa, niestety, zbożowa, ale za to — otworzyła szafę, wyjęła coś, co schowała niby figlarnie za siebie — ...ale czekolada prawdziwa! — wyciągnęła triumfująco rękę z tabliczką czekolady w czerwonym opakowaniu.

— Czary — rzekł dowcipnie Panhard — co za czarodziejka. Skąd takie skarby?

— Aha... — droczyła się — to tajemnica...

„Tajemnica stanu zaopatrzenia aprowizacyjnego oficerów lotników na urlopie” — pomyślał dojrzale Panhard.

— Lubi pan czekoladę?

— Uwielbiam. Czekoladę i jazdę na nartach.

— Też zestawienie. To świetna czekolada. „Lucullus” — przeczytała na opakowaniu — dobra, przedwojenna firma — ułamała kawałek, włożyła do ust, położyła napoczętą tabliczkę przez Panhardem. Nalała kawy i usiadła obok niego na tapczanie.

— Dlaczego się pan spóźnił?

— Bo się śpieszyłem do pani. Wie pani, jak ktoś się śpieszy, to zawsze się spóźnia.

— To się nazywa francuska lekkość w prowadzeniu rozmowy, prawda?

Spojrzała nań wyzywająco. „Czyżby była zdolna do ironii? — pomyślał. — To chyba za wiele...” I naraz, znów, jak wtedy na ławce, poczuł jej bliskość, dostrzegł przy swej twarzy świeże, nie tknięte szminką wargi. „Oto chwila, w której wszystko zależy ode mnie” — pomyślał spokojnie, odsunął się nieznacznie i zapalił papierosa.

— Niech mi pani coś opowie o sobie — rzekł. „To zabawne — pomyślał — jak wiele kosztuje mnie opanowanie mego rodzonego głosu...” — A może ma pani jakieś zdjęcia? Pasjami oglądam zdjęcia, te z ostatnich wakacji, na przykład, wie pani, z plaży, znad morza, z gór...

Gerda pochyliła się nad filiżanką.

— Nikt pana nie widział, jak pan tu szedł?

— Owszem — rzekł obojętnie — widziało mnie kilku pani sąsiadów z domu obok. Proszę sobie wyobrazić, że przezornie podarłem kartkę z pani adresem, stosując się do pani zaleceń o ostrożności, po czym miałem kłopot z odnalezieniem pani mieszkania i dzwoniłem do innych drzwi, pytając o panią.

Gerda wstała i podeszła do okna. Kiedy się odwróciła, twarz miała bladą, skrzywioną grymasem hamowanych uczuć. „Oho, kryzys — pomyślał Panhard — zaraz się wyjaśni, na jakim tle...”

— Teraz pan stąd pójdzie, panie Panhard — rzekła spokojnie i przesadnie wolno — chcę panu tylko jeszcze powiedzieć, że jest pan tchórzem, wstrętnym tchórzem, nędznym, śmierdzącym tchórzem. Nie dziwię się, że w parę tygodni rozbiliśmy w drzazgi Francuzów, jeśli...

— To wystarczy — rzekł pogodnie Panhard, wstając — ta sprawa nie ma nic wspólnego z Francuzami. To jest moja sprawa i pani sprawa, a rozgrywa się w niemieckich warunkach... „Spokojnie, chłopcze, nie unoś się — pomyślał — i tak partia jest już rozegrana, po co prowokować awantury. Skończyło się na tchórzostwie i tak jest dobrze...” — czuł zadowolenie, odprężenie i lekkość płynącą z likwidacji odwiecznego w duszach ludzkich zmartwienia: co czynić?

— Nie — twarz Gerdy złagodniała. Coś, jakby ból, przemknęło przez jej rysy, oczy, spojrzenie. — Ja muszę z panem jeszcze pomówić. Niech pan nie idzie. Albo... niech pan idzie. Wie pan, gdzie jest „Loewenbrau Bierstube”?

— To będzie jeszcze nieostrożniej — rzekł łagodnie Panhard — niż gdybyśmy zostali tutaj.

— Nie, nie. Tu może w każdej chwili ktoś przyjść. Pan nie wie, jacy są ludzie, jacy u nas są niektórzy ludzie... Nie, to nic. Przysiądę się do pana, jak obca. Wie pan, gdzie to jest?

— Wiem.

— Niech pan tam czeka. Będę za parę minut.

Panhard wziął marynarkę.

— I jeszcze — rzekła Gerda — ta czekolada jest dla pana.

— No, nie. To byłoby za wiele...

— Proszę ją wziąć. Bardzo mi na tym zależy. Proszę to uczynić dla mnie i wziąć ją...

Szybkim ruchem włożyła mu tabliczkę do kieszeni marynarki. „Ostatecznie — pomyślał Panhard — jestem pariasem w tym kraju i bardzo lubię czekoladę. Te dwa fakty łączą się z sobą harmonijnie, wykluczając niepotrzebne, tak zwane honorowe demonstracje. Poza tym biorąc tę tabliczkę wymierzam cios w zaopatrzenie korpusu oficerskiego armii wroga, a to się nazywa skutecznym sabotażem. Na skalę nader drobną, to prawda, ale zawsze...”

— A więc...

— Tymczasem...

„Czego ona jeszcze chce ode mnie? Czego może chcieć?” — rozmyślał Panhard idąc przez Grosse Bleiche. Wszedł do „Loewenbrau Bierstube”. Była to znana piwiarnia, położona przy głównej ulicy miasta. Wielka, nisko sklepiona hala, stylizowana na średniowieczną oberżę, pełna była ludzi. Pseudogotyckie kolumny i sklepienia, zbudowane parę lat temu, pasowały znakomicie swą lśniącą nowością i czystością, do pokrytych kratkowaną ceratą stołów i ogromnej, błyszczącej niklem instalacji do piwa na kontuarze. Z rozmieszczonych wszędzie głośników płynęły dźwięki marsza „Panzer rollen in Afrika vor”.

Panhard szukał wolnego stolika. Były miejsca przy wielkich stołach ogólnych po bokach sali, wpodle kolumn i w kątach załomów ścian — nie sposób jednak było usiąść przy takim stole bez ryzyka, że zostanie się wciągniętym w ogólną rozmowę. Wybrał pusty stolik, położony blisko środka sali, wśród tłumu pijących piwo, palących tytoń i rozchichotanych drobnomieszczan, przeważnie odzianych w mundury. Była to pora wieczornej halby piwa.

„Moguncja to małe miasteczko — gryzł się w duchu Panhard — tu się wszyscy znają. Popatrz, prawie wcale nie ma młodzieży. Dlaczego zgodziłem się na tę idiotyczną imprezę? Ze mną jeszcze pół biedy, biorą mnie tu za Włocha, nie dostrzegam wrogich spojrzeń, co najwyżej zainteresowanie. Z zainteresowaniem patrzy na mnie ten gruby sklepikarz z odznaką partyjną w klapie i ta starszawa blondynka w sztucznym lisie, i ten kapitan rezerwy, w cywilu chyba buchalter. Ale co będzie z Gerdą?...”

Weszła Gerda i szukała go, idąc między stolikami. Panhard dostrzegł, że mężczyźni się za nią oglądają.

„No, tak — pomyślał z rezygnacją — dla tych tu Gerda Koehler to gwiazda. Ideał germańskiej urody z Hitlerjugend...” Gerda spostrzegła go i usiadła bez chwili wahania przy stoliku. „Żadnego kamuflażu, żadnego udawania, o Boże!” —jęknął w duchu Panhard i wziął z pełnej tacy, niesionej przez kelnerkę, dwa piwa, za które od razu zapłacił.

— Niech pan mi powie — Gerda zaczęła natychmiast rozmawiać — co to wszystko ma znaczyć? Dlaczego pan nie wstał i nie przywitał się ze mną?

— Nie spytała nawet pani, czy można się przysiąść. Przecież mamy udawać obcych. Nawiasem mówiąc, możemy udawać, że znamy się z terenu urzędowego, że spotkaliśmy się przypadkowo. A propos: co z resztą kart?

Muzyka przestała grać. Rozległy się fanfary, co było zapowiedzią specjalnego komunikatu naczelnego dowództwa sił zbrojnych. Na sali dał się odczuć wyraźny przypływ podniecenia, po czym uciszyło się.

— Guy — rzekła Gerda miękko — czy pan... czy pan zna tu jakąś Francuzkę? Z tych, co pracują na wsi, czy z tych służących? A może którąś z tych odrażających Polek z obozu w Ruesselsheim albo inną...

Jasny, pełen radosnej emfazy głos spikera zabrzmiał w głośnikach. Donosił, że łodzie podwodne niemieckiej marynarki wojennej w bohaterskim ataku na potężny konwój nieprzyjaciela zatopiły na północnym Atlantyku mnóstwo wrogich jednostek bojowych i handlowych, wyrażających się fantastyczną cyfrą rejestrowanych ton brutto. Po ostatnich słowach szmer zachwyconego podziwu przeszedł po sali.

— Niech pan powie, Guy, dlaczego? Co jest przyczyną?... — nalegała Gerda z łagodną rezygnacją.

— Przyczyna jest prosta — rzekł chłodno i wyraźnie Panhard — podoba mi się pani w sposób tak silny, tak potężny i tak oszałamiający, że boję się pani. Ma pani rację, jestem tchórzem, jak to najczęściej bywa z ludźmi przewidującymi. Nie mogę na panią patrzeć spokojnie, a bliskość pani sprawia, że...

— Nie zauważyłam tego, jak dotąd.... — przerwała Gerda cicho. „Czyżby poczucie humoru? — zdziwił się Panhard w duchu — taka Niemka...”

W głośnikach buchnęło „Deutschland, Deutschland über alles”. Rozległ się szurgot odsuwanych krzeseł, wszyscy wstali. Twarz Gerdy przybrała wyraz znany Panhardowi z jej biura. „Kryzys minął — pomyślał Panhard — wszystko w porządku. Jest znów oficjalnie niemiecka, poprawna, normalna, taka jak trzeba, godna pochwały i tego, aby figurować na okładce propagandowego pisma dla młodzieży. Za chwilę zacznie śpiewać...”

Rzeczywiście — gdzieś na sali zrodził się śpiew. Piwoszom i drobnomieszczanom zabłysły oczy, sprężyły się kręgosłupy i stwardniały klatki piersiowe — poczuli się naraz gąsienicami mocarnego pojazdu na bezmiernym trakcie historii. Radio odegrało rolę sprzęgła. „Co za magiczna skrzynka — pomyślał Panhard — przenosi atmosferę pola bitwy do cuchnącej codziennością knajpy...” Śpiew runął na salę i wraz z nim wyrósł dokoła, jakby podtrzymując go, las rąk. Zewsząd sterczały ręce, wyciągnięte ramiona, wzniesione w hitlerowskim pozdrowieniu dłonie. Panhardowi krew zbiegła do serca. Przez sekundę załomotały mu pulsy w skroniach, drgająca mgła przysłoniła oczy. „Tego nie mogę uczynić... — pomyślał z wysiłkiem, jakby gramoląc się w kopnym śniegu pod górę — tego nie mogę uczynić... a raczej: nie mogę tego nie zrobić... nie mogę przestać być sobą... nie... nie..." Stał prosto i niewzruszenie, trzymając ręce kurczowo przyciśnięte do boków. Naprzeciw niego Gerda śpiewała z wyciągniętym prosto przed siebie ramieniem. Twarz jej tężała i bladła jak wobec krwawego, ulicznego wypadku. Jakby spod prawego ucha Panharda wypełzł strach, ściskająca serce, mokra pięść. „Moguncja to małe miasto... — tłukło się między uszami — to piekielnie małe miasto... Już zaczynają zwracać uwagę, już, już... Unieś rękę, unieś rękę, co ci to szkodzi, unieś rękę... Ona pochodzi spod Lipska, to prawda, ale Moguncja to małe miasto, tu się wszyscy znają... W Paryżu czekają, w Paryżu czekają, w Paryżu czekają na ciebie... Unieś rękę, unieś rękę, bo w Paryżu czekają... będzie po wszystkim, wszystko na próżno... A jeśli uniesiesz rękę, to dobrze, to w porządku... Unieś rękę...”

„Deutschland, Deutschland über alles” przeszło w „Horst Wessel Lied”. Wyciągnięte ramiona drgnęły wyżej z wdzięcznością dla partii za zatopione alianckie tony. Oczy Gerdy wypełniły się błaganiem.

„Idiotka! — zgrzytnął Panhard — ona chyba myśli, ża ja to robię dla niej, przez nią, żeby pokazać jej...” Przy pobliskich stolikach zaczęto obracać się ze zdziwieniem ku stojącemu bez ruchu Panhardowi. W oczach Gerdy narastało przerażenie, potworne, niszczące przerażenie, u góry policzków wystąpiły dwie ceglaste plamy. Ręce godziły w Panharda jak dzidy i włócznie pogan w wyprostowanego męczennika. „Czego ja bronię? — pomyślał naraz przenikliwie i jasno i natychmiast znalazł odpowiedź: — Siebie, gubiąc siebie... Nie mogę tak nie postąpić, choćby... — zawahał się chwilę przed ostatecznym sformułowaniem — ...choćby mnie tu mieli zatłuc kuflami, rozdeptać, zmiażdżyć, wgnieść w ziemię!... Mam gdzieś gestapo, paryskich szpiclów, Hitlera, wojnę, Rzeszę, hymny, Gerdę, tych drani tutaj, wszystko, co ich! Niech żyje wolność! Ja walczę...” — Zrozumiał wyraźnie, że za chwilę będzie się śmiertelnie bał, ale na ten moment śpiewu znikło wszystko, wraz z drżeniem kolan, mgłą w oczach i skurczem serca. Została walka.

Śpiew skończył się szurgotem przesuwanych krzeseł. Gerda i Panhard usiedli. Wokół ich stolika narastały podniecone głosy. Dreszcz zimnego potu przykleił Panhardowi koszulę do pleców, na czoło wystąpiły krople. „Trzeba działać...” — zdążył pomyśleć.

— Idziemy — rzucił Gerdzie, po czym wstał. Zdawało mu się, że pomiędzy słowem a oderwaniem się od krzesła minęła wieczność. Ujął mocno Gerdę za ramię i popchnął ją zdecydowanie przed siebie. Szła jak nakręcona dziecinna lalka.

— Szybciej, szybciej... — szeptał blisko jej twarzy, pchając ją przed sobą.

Nim ktokolwiek zdołał się zorientować, co przedsięwziąć, Panhard, sterując Gerdą, minął niebezpieczną strefę sąsiednich stolików, wyszedł z sali, minął hall i wpadł na ulicę. Błyskawicznie skręcił w małą, ciemną uliczkę, w prawo, wlokąc niemal Gerdę za sobą. „Błogosławione zaciemnienie...” — myślał, pełen już teraz radości z udanej ucieczki, ruchu, biegu, tempa wydarzeń.

Skręcił raz jeszcze w przecznicę, przeszli kilkadziesiąt metrów szybkim krokiem, po czym przystanęli.

— Tu się pożegnamy — rzeki Panhard.

— Słusznie — rzekła Gerda.

Na tle muru jaśniała w ciemnościach plama jej twarzy. Panhard ujął ją za ramiona i pocałował w usta, gorzkie jeszcze od przebytej trwogi. Stała martwa, bez ruchu, lecz oddała pocałunek.

— Żegnam panią, Gerdo. Myślę, że będzie lepiej, jeśli wróci pani sama do domu.

— Aha — rzekła ochryple. — Żegnam pana. Karty będą gotowe pojutrze. Na pewno. Proszę nie przychodzić, przyślę je panu przez policjanta.

Odwróciła się i odeszła. Panhard poszedł w stronę Mombacherstrasse. Zatrzymał się na moście ponad torami kolejowymi. Wokół roiły się fioletowe, czerwone i granatowe światła zaciemnionych sygnałów stacyjnych. Oparł się łokciami o żelazną balustradę i zapalił papierosa. „A cóż to za dziwny epizod — zastanowił się — w którym policjanci odgrywają rolę posłańców, niosących pożegnalne prezenty miłosne. Dary, symbolizujące rozstanie...”

— Karty będą pojutrze. Załatwiłem wam je w końcu — rzekł Panhard, wchodząc do niskiej, drewnianej budy, w której mieszkał z Kozłem. Była to stara budka dróżnika, stojąca obok głównenego baraku. W środku stał krzywy stół bez nogi, dwie skrzynki z odbitym wierzchem zamiast krzeseł i piętrowe łóżko, na którego dolnej kondygnacji leżał Kozioł w pasiastej koszulce gimnastycznej i grał na ustnej harmonijce „Mucha crawlem pływa w zupie...”

— Do tej pory pan załatwiał? — Kozioł skręcił papierosa. — Pracowicie, panie Dollmetsch.

— Właśnie — westchnął Panhard. Poczuł się naraz bardzo dobrze w tej groteskowej budzie, przypominającej mieszkanie Chaplina z jego nieszczęśliwych filmów. Dobrze jak w domu.

— Posłuchaj, Kozioł, to ci coś opowiem.

Kiedy skończył, Kozioł przewrócił się na bok i oparł brodę na dłoni.

— No i głupio — rzekł.

— Może i głupio — rzekł Panhard. Usiadł na skrzynce i smarował chleb margaryną.

— No tak, że głupio — Kozioł zamyślił się głęboko, co dało całkiem efektowną przerwę. — Pamięta pan, panie Dollmetsch, tych dwóch Polaków, co się tak ładnie bujali na drzewie w Kostheim?

— Pamiętam.

— Trzeba się było za nich zemścić. To raz. Po cichutku, pomalutku, żeby nikt nie wiedział, nikt nie widział, nikt nie słyszał. Ale zemścić się.

Panhard nałożył marmoladę na margarynę. Kozioł zaciągnął się potężnie dymem.

— Potem głupio — mówił puszczając wolno dym nosem — że pan lekką ręką stracił dziewczynę. Wszystko można, byle ostrożnie, a o kobietę nie tak tu łatwo. To dwa.

Panhard zaczął jeść ze smakiem. Kozioł wyciągnął oskarżycielsko palec.

— To, że babina pracowała na policji, to była złota żyła, rozumie pan, złota żyła. Największy fart życiowy, jaki mógł pan tu trafić. Jak trzeba jakiś paszporcik, stempelek, papierek, coś z tych rzeczy, wie pan, ma pan od razu wszystko pod ręką. Pan mi nie wierzy. Że niby obowiązek, policja, ona pracuje, ona patriotka? U nas w Warszawie, przed wojną, jedna maszynistka z urzędu śledczego zakochała się w jednym doliniarzu. Wszystko chłopak wiedział, jeszcze mógł kolegom pomóc. I za nic, za miłość, szczęśliwa była, jak go spotkała. Mówię panu, dla zakochanej babki nie ma problemów, ona wie jedno i nic ją reszta nie obchodzi. A co pan jest gorszy od warszawskiego złodzieja? Mógł pan mieć taką samą pomoc, tu na miejscu. I coś takiego zmarnować! Trzeba być zupełnie drętwym. To trzy.

Panhard nalał do kubka zimnej kawy z blaszanego dzbanka.

— No, a cztery, to ten numer z ręką. Taki przytomny facet jak pan, żeby takie głupstwa robić. Jak pan mógł? Co to panu szkodziło? Komu pan robił na złość? Co za cholera, jak pragnę zdrowia... — Kozioł jednym skokiem stanął na nogach i pochylił się nad jedzącym Panhardem. — Tu! — pukał się palcem w głowę, krzycząc niemal — tu... tu... nagłe zaćmienie! Czaszka przestaje pracować! Dziwne, że pan tu jeszcze wrócił! Bohater, nikt go nie widział, manifestant, psiakrew! Nie może wyciągnąć ręki! W takiej chwili! Wyciąga się, niech ich cholera weźmie, co pan im życzy, to pana, ale trzeba się ratować, trzeba ich do wiatru wystawiać, trzeba wyciągać... Ręka — niech będzie ręka... Do góry — niech będzie do góry, aby przeżyć.... I jaki gentleman! O niej to pan nie pomyślał, że pan ją kopie, że wylegitymują, że zaczną szukać, że pana do Dachau albo pod ścianę, a jej ogolą łeb...

— Właśnie się mściłem — zauważył spokojnie Panhard.

— Zemsta to nie tak — rzekł zimno i wolno Kozioł — zemstę trzeba oglądać, wolniutko i spokojnie, przypatrywać się, a nie tak, żeby przez nią tracić życie.

— Skończyłeś?

— Skończyłem.

Panhard sięgnął do kieszeni wiszącej na łóżku marynarki po tytoń i bibułkę.

— Aha — rzekł — chcesz czekolady?

— Czekolady? — Kozioł zrobił wielkie oczy.

Panhard wyjął tabliczkę z kieszeni, odłamał kawałek i poczęstował Kozła.

— Doskonała. Marka „Lucullus”. To od niej.

Kozioł jadł ze smakiem. Panhard odłamał kawałek i wziął do ust. Wydała mu się gorzka jak piołun. „Gdzież jej do chleba z margaryną i marmoladą, tej czekoladzie »Lucullus«...” — pomyślał i uśmiechnął się sam do siebie.

Otworzył okno na oścież i szerokim zamachem ramienia wyrzucił tabliczkę w ciemną, wiosenną noc.

— Co pan, dzieciak?... Jaki nagle honorowy... — mruknął Kozioł z wzgardliwą ironią.

— Widzisz, Kozioł, jest to sposób dawania świadectwa noszonym w sobie, w człowieku, prawdom. Trudnym prawdom, ale własnym, najbardziej własnym, tak z człowiekiem zrośniętym jak dusza z ciałem. Już po raz drugi dzisiaj daję w ten sposób świadectwo prawdzie. Jest to sposób może nazbyt ostentacyjny i melodramatyczny, ale w pewnych sytuacjach, uważasz, jedynie słuszny. Domyślam się, że nic z tego nie rozumiesz, ale na to już nie ma rady. A zresztą, jak ci tak bardzo smakuje, to idź, poszukaj, chyba niedaleko upadła...

— Zwariował pan... — rzekł twardo Kozioł.

Położył się na łóżku tyłem do Panharda i zaczął cicho grać na harmonijce. Był wyraźnie obrażony.

Warszawa, listopad 1952 r.

Kajaluk

Lato roku czterdziestego czwartego nad Bałtykiem brzemienne było już nie w nadzieję, lecz w pewność. Zuchowatą, zaczepną pewność w zwycięstwo, w szybki marsz naprzód, w niezawodne alianckie ofensywy. Leżeliśmy przeto dnie całe na workach z cementem łub w rozgardiaszu skrzyń i beczek, piętrzących się na nabrzeżu, półnadzy, brudni i pełni wzbierającej siły w młodych, nagrzanych słońcem i morskim powietrzem mięśniach. Czekaliśmy na chwilę, gdy skoczymy Niemcom do gardła. Wchłanialiśmy w siebie łapczywie skąpe jedzenie i ożywczą, portową atmosferę, a zapach starych, cembrowanych nadgniłymi drewnianymi balami kanałów gdańskich stał się dla nas podświadomą rozkoszą.

Do dziś zachowałem w myślach i w sercu dwa Gdański, dwa różne miasta o różnych obliczach. Jeden — wielki port, konglomerat magazynów, kei, nabrzeży, kanałów, basenów, torów kolejowych, hałd węgla, dźwigów, marynarskich knajp, nastrojów i przygód. Drugi — koronkowy poemat w kamieniu i cegle, pełen nagłych wzruszeń i zachwytów na widok jakiegoś wykusza, jakiejś bramy, podcienia, ganku, starego spichlerza, attyki. Ten drugi Gdańsk zaludniony był niezliczonymi postaciami, tkwiącymi w mej wyobraźni od czasów dzieciństwa i ożywał jedynie w czasie mych samotnych wędrówek niedzielnych po zalanych słońcem i błękitem bałtyckiego nieba uliczkach. Pierwszy istniał cały tydzień, pulsowało w nim prawdziwe, rzeczywiste życie i przeżywałem go wraz z Włochem Savino i Duńczykiem Nilsem.

Nasza ówczesna pozycja społeczna była na ogół mocno skomplikowana. W przybliżeniu dałaby się określić jako pozycja cenionych i wytrawnych robotników portowych i stanowiła wynik szeregu przesłanek natury ekonomiczno-militarnej, zwanych w sumie drugą wojną światową. Byłoby szczytem zakłamania twierdzić, że przedstawialiśmy jakąś klasę w tym zawodzie. Przeciwnie, zarówno nasze możliwości fizyczne, jak i dyspozycje psychiczne sprawiały, że praca nasza dawała odwrotne od zamierzonych przez naszych zwierzchników efekty. Sam jednak fakt kompletnego braku wykwalifikowanych robotników portowych do załadunku i wyładunku czynił, iż byliśmy cenieni na wagę złota. To nic, że ledwie wchodziliśmy na pokład i stawaliśmy przy windzie pokładowej, zaraz coś się w najnowszej i najlepszej windzie psuło. To nic, że sznury, wiążące worki z cementem rozplątywały się, gdy ładunek taki wisiał jeszcze trzy metry nad dnem luku i wszystko spadało w chmurze cementowego pyłu i rozdartych worków. To nic, że ładując beczki robiliśmy zazwyczaj taki bałagan przy ustawianiu, że czasem tysiąctonowe luki trzeba było dwukrotnie przeładowywać i statek opóźniał o trzy dni termin wyjścia na morze. Tego rodzaju rozrywki stanowiły naszą urodę życia i myśli nasze nieustannie pracowały gorączkowo nad tym, co i jak zrobić, aby gruby spedytor Upmann dostał apopleksji, nie nasuwając przy tym miejscowemu gestapo żadnych przypuszczeń na temat naszych zdolności i przedsiębiorczości w dziedzinie wrogiego sabotażu. Z drugiej strony Savino był istnym geniuszem lenistwa. Włosi mają cudowne uzdolnienia w tym kierunku i nic nie jest w stanie przeszkodzić ich wyrafinowanym drzemkom w czasie największego zatrzęsienia pracy i godzinnym dywagacjom na temat wyższości makaronu nad kartoflami, przy oczywistym wciągnięciu niemieckich vorabaiterów, bosmana i rachunkowego w zapalczywą dyskusję. Savino miał dwadzieścia lat, oliwkową cerę, szeroką klatkę piersiową, mocne ramiona, ciężkie powieki i wieczną ochotę do przygód miłosnych. W dzień wylegiwał się ze mną na słońcu, brudny i uśmiechnięty, opowiadając niestworzone historie o zamożności swych rodziców. O piątej po południu, czysto ogolony i z czarnymi włosami, lśniącymi od brylantyny, biegł w zielonej koszuli i żółto-czerwonym szaliku po miłosne upojenie na ulice gdańskiego śródmieścia. Twierdził, że jest studentem medycyny mediolańskiego uniwersytetu i antyfaszystą, w rzeczywistości zaś był dobrze zapowiadającym się fryzjerem i jedynie zdrowy rozsądek zaprowadził go do Rzeszy jako robotnika portowego, zamiast do dywizji czarnych koszul i na piaski Libii. Wzgardliwa nonszalancja biła nieodparcie z całej jego postaci, gdy stawał na pokładzie przeznaczonego do ładowania statku, a na sam widok jego leniwego wdzięku Niemcy dostawali białej gorączki. Z najmniejszą skrzynką potrafił bawić się tak nieporadnie przez godzinę, że najcierpliwszy bosman płakał z wściekłości, gdy Savino, patrząc łzawo swymi czarnymi oczami gazeli, jakby przepraszał za swą niezręczność. Inaczej z Nilsem. Był on w istocie żylastym, mocno zbudowanym i słomianowłosym robotnikiem portowym z Aarhus, który przyjechał do Niemiec skuszony wysokimi, wojennymi zarobkami, z niezłomnym zamiarem solidnej pracy. Szybko naprawiliśmy to skrzywienie w jego psychice i nastawiliśmy go na jedyny właściwy stosunek do zagadnienia pracy dla Niemców. Okazało się, że jako fachowiec potrafi udzielić nam szeregu nieocenionych wskazówek. W każdym razie firma maklersko-ekspedycyjna „Walter Upmann & Soehne”, która nas zatrudniała i w której magazynach w Nowym Porcie mieliśmy mały stryszek i trzy drewniane łóżka do naszej dyspozycji, nie miała zamiaru rezygnować z naszych usług. Jedynie twierdząc, że działamy demoralizująco na resztę pracujących z nami robotników Niemców, dodała nam specjalnego nadzorcę, nazwiskiem Schilke, który nie miał nogi, za to posiadał donośny głos i zasób sformułowań niedopuszczalnych pod żadnym pozorem w ogródkach jordanowskich i na żeńskich pensajch. Ten Schilke był kiedyś marynarzem, nogę stracił w bitwie jutlandzkiej czasu zeszłej wojny, zaś przez dwadzieścia lat międzywojennych brał udział we wszystkich antypolskich awanturach na terenie Wolnego Miasta Gdańska, należał do SA, był fanatycznym hitlerowcem, a w zwycięstwo wierzył jeszcze teraz. Zaczęły się tedy ciężkie czasy. Schilke gonił nas nieustannie do roboty, stał nad nami i patrzył nam na ręce na nabrzeżu, na pokładach, a nawet na dole, w lukach, kilka razy kopnął Savina i stale wyrażał najrozmaitsze przypuszczenia na temat zajęć zawodowych naszych przodków po kądzieli. Ale znalazła się i na niego rada. Schilke lubił opowiadać o swych przygodach na morzu i na wojnie. Wystarczyło go umiejętnie sprowokować, by w locie złapać godzinę pogaduszki na workach. Cholera go tylko brała, gdy nie mógł nam zaimponować, lub gdy wiedzieliśmy coś lepiej od niego. W ten sposób wybuchła kiedyś wspaniała awantura.

Zaczęło się tak: myliśmy się raz po robocie, wszyscy czterej, bo i Schilke musiał czasami zakasać rękawy niebieskiej koszuli i przyłożyć swą żylastą, tatuowaną łapę do jakiejś skrzyni, gdy naraz Savino rzeki:

— To niemieckie kartkowe mydło jest do kitu. Podobnego świństwa w życiu nie widziałem. To w ogóle nie jest mydło, tylko jakiś cholerny ersatz. Eskimosi na pewno by go do ust nie chcieli wziąć...

— A wasze włoskie to niby chcieliby — wykrzywił się ironicznie Schilke. Poczuł się urażony atakiem na niemieckie mydło.

— Oczywiście — odparł Savino. — Eskimosi bardzo lubią mydło, a włoskie z pewnością bardzo by im smakowało. Prawdziwe włoskie toaletowe, phi?

Pojąłem od razu, jakie możliwości kapitalnego ataku kryją się w tej małej kontrowersji.

— To pan o tym nie wiedział, panie Schilke — rzekłem — że największym przysmakiem eskimoskim jest mydło? Tyle pan podróżował i nic... Wstyd! Nieprawda, Nils, że tak jest, ty się przecież świetnie znasz na Eskimosach?

— Tak jest — potwierdził poważnie Nils — największym przysmakiem eskimoskim jest kotlet z mydła lawendowego z groszkiem i zieloną sałatą.

— O, nie — zaprzeczył żywo Savino — ja słyszałem, że Eskimosi szaleją za zwykłym mydłem do prania, cienko krajanym w plasterki w sosie pomidorowym. A może to jest zależne od okolic...

Schilke wściekał się, nawymyślał nam od oślich łbów, bydląt i „blöde Ausläder”, zapowiedział, że jeśli będziemy robić z niego durnia, to on nam pokaże, trzasnął drzwiami i poszedł.

Nazajutrz pieklił się cały dzień, a potem znów wszystko było po dawnemu. Zapomnieliśmy już o tej rozmowie, gdy po kilku dniach Schilke zagadnął nas z krzywym uśmiechem:

— Z tym mydłem to będziemy mogli sprawdzić. Na redzie stoi „Hango”, a na „Hango” jest podobno jeden palacz, prawdziwy Eskimos czy Lapończyk. To wszystko jedno. Jutro spytam się go.

Ale nazajutrz nie pytał nikogo. „Hango”, średni fiński frachtowiec z Helsinek, przycumował na jedenastym nabrzeżu, w basenie węglowym, koło ujścia Wisły. Schilke tam nie pokusztykał, za to Savino i ja skoczyliśmy zaraz po pracy. Spytaliśmy, czy mają na pokładzie Eskimosa, odpowiedziano nam, że tak. Savino upewnił się jeszcze, czy aby prawdziwy, odparli, że najprawdziwszy, z Wyspy Baffina. Wywołaliśmy go przeto na nabrzeże. Na trapie zjawił się krępy, nieduży pan w brudnej gimnastycznej koszulce, o żółtomiedzianej cerze, granatowoczarnych włosach i czarnych, wąskich szparkach oczu. Pozdrowił nas uprzejmie łamaną niemczyzną i przedstawił się jakimś niezupełnie obco brzmiącym wyrazem. Savino nachylił dłoń głowę i spytał:

— Jak?...

— Kajaluk to moje nazwisko — rzekł pogodnie Eskimos.

— Chyba się zgadza — zaopiniował w moją stronę Savino — tak samo jak „kajak”, tylko ma jedną sylabę „lu” w środku. A kajak, jak wiadomo, jest pochodzenia eskimoskiego.

Pan Kajaluk uśmiechnął się i oświadczył, że rzeczywiście jest narodowości eskimoskiej, pochodzi z Ziemi Królowej Wiktorii i poprzez Wyspę Baffina, na której się wychował, i Grenlandię znalazł się w Petsamo, gdzie trzy lata temu zaokrętował się na fiński frachtowiec „Hango”, na którym pływa po dzień dzisiejszy. Po czym spytał nas, czego sobie życzymy.

— Otóż to — rzekłem z namaszczeniem — panie Kajaluk, czy to prawda, że mydło jest ulubionym przysmakiem Eskimosów?

Pan Kajaluk stał się naraz bardzo zły i odparł, że jeśli tylko o to chodzi, to możemy sobie pójść do jasnej cholery, bo on, Kajaluk, bardzo nie lubi tego rodzaju pytań.

— Spokojnie, panie Kajaluk — mitygował Savino — my pracujemy w bogatej firmie. Dla nas kilka flaszek oryginalnego alaszu z Rygi czy dobrego machandlu, to fraszka. Moglibyśmy dojść do porozumienia i zrobić transakcję na ładnych parę litrów, jeśli tylko zgodzi się pan zjeść niedużą porcję dobrze przyprawionego mydła. Pan sam zadecyduje jakie, panie Kajaluk, i z octem czy z musztardą, czy na słodko...

Po tych słowach palacz Kajaluk zaczął wyraźnie bawić się jakimś podłużnym przedmiotem w kieszeni swych drelichowych spodni. Przedmiot ten wyglądał zdecydowanie na nóż sprężynowy. Kajaluk, jak sam mówił, pływał przez trzy lata z Finami, ci zaś mają szczególny pociąg do ostrych przedmiotów i produkują znakomite fińskie noże. Tego rodzaju rozumowanie nakłoniło nas do jak najszybszej wymiany pożegnalnych uprzejmości i rozejścia się pośpiesznie, a w spokoju. Savino wrócił do domu, ale zaraz przebrał się i poszedł na miasto.

Nazajutrz wypadki potoczyły się błyskawicznie. Przez cały ranek Savino był w doskonałym humorze, śpiewał: „Viens, viens o ma plus belle...” i nawet trochę pracował. W czasie przerwy obiadowej zaś rzekł:

— Pamięta pan, panie Schilke, tę historię z mydłem?

— No i co?... — mruknął Schilke znad menażki z zupą.

— Jeśli chce pan zobaczyć, jak Eskimosi obsuwają z apetytem mydło, to niech pan przyjdzie dziś o siódmej pod „Zardzewiałą Kotwicę” i przyniesie trochę tego produktu. Ale obficie, bo ten mój Eskimos z „Hango” potrafi opędzlować solidną porcję tego narodowego przysmaku...

Schilke o mało co się nie udławił z wrażenia grochówką, my z Nilsem też. Zwłaszcza zaimek „mój” wyprowadził mnie kompletnie z równowagi. Po obiedzie praca się już na to konto nie kleiła, drań Savino nie chciał nic mówić, tylko zmienił melodię i gwizdał „J’attendrai” bez przerwy. Po pracy zaś zniknął gdzieś niepostrzeżenie.

O wpół do siódmej siedzieliśmy z Nilsem „Pod Zardzewiałą Kotwicą”, która była pierwszą mordownią na cały Nowy Port i Zatokę Gdańską, popijając cienkie, wojenne piwo, z lekka zaprawione szmuglowanym spirytusem. Był to jedyny środek na powrót do utraconej w czasie obiadu równowagi. Niebawem przyszedł Schilke. Pod pachą niósł zawinięty w gazetę nieduży pakunek, w klapie kurtki miał swastykę. Rozglądał się wokoło, jakby wstydząc się, że ma usiąść z cudzoziemcami, w końcu jednak usiadł przy naszym stole, lecz nic nie mówił. Za chwilę wszedł Savino, Kajaluk i, ku memu zdziwieniu mała Flamandka imieniem Elli. Elli była przemiłym zjawiskiem o kasztanoworudych włosach, mlecznej, z lekka piegowatej cerze i obfitych piersiach, zatrudnionym w pobliskiej fabryce konserw rybnych. Kiedyś darzyła mnie swymi rubensowymi wdziękami, z czasem przerzuciła swe łaski na Savino i wszyscy byliśmy z tego powodu bardzo zadowoleni. Teraz wisiała u ramienia promieniejącego Kajaluka, który w żółtych kamaszach, smokingowej koszuli z czarną muszką i marynarskim kubraku sprawiał bardzo wytworne wrażenie, i trzeba przyznać, że wyglądała przyjemnie i ładnie w swej taniutkiej perkalikowej sukience w kwiatki. Cała trójka była wyraźnie pod tak zwanym gazem. Savino przedstawił wszystkich wszystkim, usiadł, pociągnął łyczek pojemności ćwierć litra z mojej szklanki, po czym rzekł:

— Panie Schilke, jak się pan zapewne domyśla, siedzący tu pan Kajaluk jest przedstawicielem wielkiego narodu eskimoskiego. A więc proszę, mydło na stół i zaczynamy ucztę!...

Przy tych słowach Kajaluk uśmiechał się rozkosznie do Elli. Alkohol parował z niego tak potężnie, że muchy omijały go z daleka. Schilke rozwinął pakunek. Były tam cztery kawałki kartkowego mydła typu „R 5”.

— Co! — oburzył się Savino. — Takie świństwo pan przyniósł! Nigdy! Nie bój się, Kajalukuchna, nie dam ci tej kartkowej trucizny!...

Przy tych słowach pogłaskał Eskimosa czule po czarnej głowie, pocałował w czoło i wyjął z kieszeni kawałek toaletowego mydła firmy „Nivea”. Schilke patrzył na nas jak na wariatów.

— Czekaj, Kajaluczek, ja ci to zaraz przyrządzę — rzekła Elli. — Nils, nalej Kajalukowi piwka, a ty, Savino, przynieś z kuchni co trzeba...

Naleliśmy mu piwa, pół na pół ze spirytusem. Eskimos wziął półlitrowy kufel, przyłożył do ust i... rany boskie, w życiu nie przypuszczałem, że Eskimosi to takie oliwy... Za chwilę Savino przyniósł z kuchni ocet, musztardę, paprykę, sól i pieprz, Elli pokrajała mydło na plasterki, przyrządziła z tego wszystkiego efektowną sałatkę i Kajaluk wziął z namaszczeniem widelec.

Z napięciem zawiśliśmy wszyscy nad stołem. Kajaluk uśmiechnął się do Elli, potem do nas, wreszcie nabrał zdrowy kęs, wsunął do ust i zaczął z upodobaniem przeżuwać. Po chwili odłożył widelec, namyślił się głęboko i rzekł:

— Czegoś tu brak...

— Czego?... — spytał zduszonym głosem Savino.

— Chyba... cukru...

Savino jak żbik rzucił się po cukier. Kajaluk pocukrzył dobrze, skosztował i zaczął ze smakiem jeść. Jak zahipnotyzowani wodziliśmy wzrokiem za widelcem, ruszającym się szybko od talerza do ust i z powrotem. Schilke miał nieme przerażenie w wyszłych z orbit oczach i ceglaste wypieki na twarzy. W końcu Kajaluk zjadł wszystko, popił piwem i przymknął powieki z rozkoszy dosytu. Odetchnęliśmy z ulgą.