Ludzie Drogi - Nieplanowane rozmowy podczas samotnej wędrówki z północy na południe Afryki - Jakimiuk Tomasz - ebook

Ludzie Drogi - Nieplanowane rozmowy podczas samotnej wędrówki z północy na południe Afryki ebook

Jakimiuk Tomasz

4,6

Opis

Autor rusza w samotną podróż z północy na południe Afryki. Podróżuje na hulajnodze i autostopem. Podczas swojej wędrówki szuka ludzi, którzy opowiedzą mu o Czarnym Lądzie przez pryzmat życiowych doświadczeń. Na swojej drodze spotyka, m.in. Tonego, który jest niewidomy i samotnie podróżuje po świecie, Zizo, który mieszka i prowadzi biznes w Mieście Śmieciarzy, Niemkę, która wyszła za Masaja i mieszkają razem w małej wiosce w tanzańskim buszu. A pod koniec podróży w RPA poznaje Laure i Peetera, którzy zdradzają mu przepis na długi związek i piękną miłość.

Chcesz wiedzieć więcej o powstawaniu książki? Jeśli tak to zajrzyj tutaj: Książka o Afryce – “Ludzie drogi” i 16 ciekawostek.

Opinie o książce możesz znaleźć w zakładce opinie poniżej oraz na portalu Lubimy Czytać.

Więcej informacji o autorze znajdziesz na jego blogu JAK TO DALEKO.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (29 ocen)
19
9
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MartynaTajra

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa książka i historia
10
Pablitoxxx

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, również blogi (You tube)
00
AStrach

Całkiem niezła

Polecam serdecznie !
00
djarosik1500
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta, mimo, że najpierw obejrzałem serię na YT
00
Oman2018

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka:)
00

Popularność




Tę książkę dedykuję wszystkim Ludziom drogi, którzy otworzyli przed mną swoje serca i drzwi domów. Którzy nie odmówili szklanki wody, miski kaszy, miejsca do spania. Poświęcili swój czas na rozmowę i wszelkie wskazówki, bez których możliwe, że moja dusza wciąż błąkałaby się po Czarnym Lądzie. Ludziom, bez których ta książka nie miałaby wielkiej wartości. Dziękuję, że dane mi było Was spotkać.

Książkę dedykuję dwójce najlepszych mózgów całej wyprawy. Dwóm kobietom, bez których cała podróż nie miałaby racji bytu – Hannie i Monice. Dziękuję, że byłyście ze mną zarówno w tych radosnych, jak i bardzo trudnych chwilach. Wiedzcie, że bez Was byłoby bardzo ciężko.

Spis treści

Przedmowa12

Służba nie drużba14

Plan idealny17

Allah niemile widziany19

Taktyk finansowy22

Góra paradoksów30

Przewodnik33

Przemytnik38

Sudańska wiza42

Biała laska46

Miasto Śmieciarzy60

Kto pyta, ten błądzi69

Złote spoiwo76

Droga do Sudanu80

Kopalnia nadziei86

Plama96

Za darmo101

Cegła po cegle102

Stan wyjątkowy107

Rządza pieniądza112

Wyprawa po lepsze jutro115

Owoc kobiety122

Kaskara128

Kobiece sztuczki130

SudoEtiop134

Burdel mama138

Dłonią w gębę143

Chodziarki148

Prawosławny monastyr152

Liście mocy157

Czatownik162

Upragnione164

Dzikie plemiona170

Zdjęcia z podróży: Izrael - Etiopia...................................................177-194

Nowoczesność195

Pusta butelka197

Miswak202

Równik przypadków205

Co w slumsie piszczy210

Handel pamiątkami217

Szkoła na wsi221

Rozmowa przy piwie z bananów225

Sierociniec229

Biała u Masajów234

Kula prezentowa242

Afrykańskie granice245

Boża ręka248

W pogoni za rakiem258

Poduszka strachu263

Kombinator267

Opłata za zdjęcie273

U policjanta w gościnie274

Wojna o słonie278

Pośrodku niczego284

Pokusy291

Przyjaciel Laun293

U pastora297

Tylko dla białych302

Długowieczna miłość307

Niespokojna dusza312

Zwroty powroty318

Notatki z drogi319

Zdjęcia z podróży: Kenia - RPA......................................................323-340

Przedmowa

Witaj! Trzymasz w swych dłoniach książkę, która jest efektem podróży hulajnogą i autostopem z północy na południe Afryki. Swoją przygodę rozpocząłem w Izraelu, a następnie udałem się drogą lądową na kontynent afrykański. Odwiedziłem osiem krajów na Czarnym Lądzie: Egipt, Sudan, Etiopię, Kenię, Tanzanię, Zambię, Botswanę i RPA. Cała podróż zajęła mi cztery miesiące. Począwszy od końca lutego do końca czerwca 2019 roku.

Mój bagaż zawierał się w plecaku ważącym około osiem kilogramów, nie licząc wody i jedzenia. Spałem głównie pod namiotem, u napotkanych ludzi na drodze oraz u osób poznanych za pośrednictwem portalu Couchsurfing.

Ta podróż to splot nieoczekiwanych wydarzeń, które pozwoliły dotrzeć do wielu ciekawych ludzi i poznać ich historie. Podczas spisywania niektórych opowieści miałem poczucie, że funkcjonując w Polsce, żyję w zupełnie innej rzeczywistości.

Poznasz Tonego, który jest całkowicie niewidomy i podróżuje po świecie. Zizo, który mieszka w Mieście Śmieciarzy. Bakhita opowiadającego o rytualnym obrzezaniu kobiet. Wybierzesz się do slumsu w towarzystwie Sary. Poznasz Helmuta, który śpi z bronią pod poduszką. Doświadczysz problemów młodych ludzi. Odkryjesz przepis na długowieczną miłość, prosto z RPA.

Wszystkie historie spisane w tej książce opisują drogę po Czarnym Lądzie. Nie zaplanowałem rozmowy z żadnym z bohaterów, o których mowa. Ktoś mógłby powiedzieć, że wszystkie spotkania były zrządzeniem losu. Nie wierzę jednak w przypadek. Wierzę za to w przeznaczenie, które realizuje każdy z nas. Pewnych ludzi po prostu musimy spotkać na swojej drodze.

Podczas niektórych opisanych w książce sytuacji tętno skakało mi do niewyobrażalnego poziomu, a adrenalina przejmowała kontrolę nad wszystkimi kończynami. Z drugiej strony momentami czułem totalną niemoc, a łzy same cisnęły mi się do oczu.

Szerokiej drogi,

Tomasz Jakimiuk

Służba nie drużba

To uczucie, kiedy przeżywasz miłosne uniesienie. Każdy dzień wydaje się piękny u boku bliskiej ci osoby. Każdy poranek rozpoczynasz szerokim uśmiechem szczęścia. Przez dwadzieścia dziewięć lat, czyli tak długo, jak żyję uważam miłość za coś cudownego. Głębokie uczucie łączące dwoje ludzi, którzy są ze sobą tak blisko, jak tylko jest to możliwe. Znasz to? No właśnie. To takie intymne. Aż mam ciarki, gdy o tym myślę. Wychodzi ze mnie dusza romantyka.

Co jednak zrobić, kiedy Twoją pracą jest pisanie o podróżach? Miłość i podróże. Jak to pogodzić? Kiedy poznajesz piękną kobietę, a zarazem bratnią duszę. Może zabrać ją w podróż po Afryce? Nie wiem, to przecież nie wyjazd do Grecji. Podróż przez Czarny Ląd to wyzwanie dla mnie samego, a co powiedzieć o młodej dziewczynie o imieniu rozpoczynającym się na H.? Dla niej zapewne również. Chyba nie jestem w stanie jej zabrać ze sobą. Strach o drugą osobę w drodze będzie tak duży, że mogę sobie z tym nie poradzić.

Jak wybrnąć z sytuacji, kiedy serce przepełnione jest miłością do H., a rozum mówi: „Jesteś młody, sprawny, silny, kreatywny, szybki, odporny. To jest teraz. Czas płynie i nie pyta, czy wybierasz sobie dziś poniedziałek, a może czwartek. Jutro się obudzisz i będziesz mieć sześćdziesiąt lat i nie tę siłę, co teraz”.

Momentami zaskakuję sam siebie. Dialogi, które prowadzę w swojej głowie, są czasami co najmniej dziwne. Odkryłem w sobie jakieś trzy osobowości. Pierwsza – taki sędzia i władca. Druga to ta spokojna i racjonalna dusza, która ostrożnie podchodzi do wszelkiego rodzaju pomysłów. No i ta trzecia, która wielokrotnie wpędzała mnie w kłopoty. Ta, która jest żądna odkrywania, doświadczeń i adrenaliny.

Moja dziecięca ciekawość sprawiła kiedyś, że połamałem kilka żeber. Kiedy miałem dwa lata, stwierdziłem, że muszę dogonić mysz. Tak szybko za nią biegłem, że wpadłem do głębokiego dołu. Cała pogoń skończyła się w szpitalu.

Jedna strona mówi: „Zabierz ukochaną H. ze sobą. Będzie raźniej. Będziecie pisać wspólną historię. Przeżyjecie piękne chwile. To umocni waszą relację”. A druga strona po chwili: „A co, jeśli zabraknie wody? Albo zostaniecie napadnięci? Nie odpowiadasz tylko za siebie! A co, jeśli zachoruje, np. na cholerę albo malarię? To nie spacer po parku. Na Czarnym Lądzie jesteś jak owca, która wędruje po pustyni wśród szakali”.

Jestem rozbity na dwie części. Kocham i pragnę być blisko H., a z drugiej strony wiem, że muszę wykorzystać moment i ruszyć w długą i daleką podróż. Życie to ciągłe wybory. Niekiedy ogromnie mnie przytłaczają. A ty, co byś wybrał w tej sytuacji?

Usiadłem, przeanalizowałem i przypomniała mi się sentencja: „Jak kocha, to poczeka”. Trochę ryzykowna. Plan podróży obstawiam na dwa miesiące. Nie wiem, ile faktycznie może zająć. Biorę pod uwagę dodatkowe dni, tygodnie, a nawet miesiące. Jadę przecież lądem na hulajnodze i autostopem. Obydwie opcje są nieprzewidywalne. Jeśli nie będzie wystarczająco dużo jedzenia, to zabraknie mi sił, żeby się odpychać na jednośladzie. Jeśli zabraknie aut na drodze, to i autostopowy kciuk nic nie zdziała. Co odpowiedzieć na pytanie H.: „Kiedy wrócisz?”. Załamuję ręce. Stoję na rozstaju dróg.

Nigdy nie sądziłem, że miłość pomieszana z podróżą, kiedy to jedna ze stron zostaje w domu, jest taką niebezpieczną mieszanką. Muszę zdecydować. Jeśli tego nie zrobię, to będę stać w miejscu. Niepewność jest wręcz zabójcza. Sam nie lubię tego uczucia.

Idę zrobić trening siłowy. Kondycja w podróży jest niczym woda na pustyni w sześćdziesięciu stopniowym upale. Ćwiczę jak nigdy. Zażarcie, agresywnie, aż mięśnie zaczynają bezwarunkowo pulsować. Próbuję na swój sposób znaleźć rozwiązanie. Jak nie zrezygnować z Afryki i uchronić relację między mną i H.?

Ostatnia seria pompek na poręczach i wymyśliłem. Jadę! Postanowione. Muszę to zrobić. Muszę. Za wszelką cenę. Może to egoistyczne. Tak brzmi? Nie wiem. Ale czuję, że po prostu muszę zmierzyć się z Czarnym Lądem. Teraz, już. A co z H.? Damy radę. Jeśli tak długo czekaliśmy na siebie, to i te kilka miesięcy poczekamy. Jak wrócę, to w kolejną podróż ruszymy razem.

Tylko jak jej to teraz powiedzieć? Co sobie pomyśli? A jak powie: „Wybieraj. Afryka albo ja”? Nie no, nie jest taka.

Wracam do domu. Warszawskie ulice wydają mi się puste. Nie ma co się dziwić, jest niedziela, a do tego zima. Wchodzę do mieszkania i zaczynam wyrzucać swoje przemyślenia. H. patrzy swoimi delikatnymi niebieskimi ślepiami i mówi: „Jedź. Widzę, jak pragniesz tej podróży. Będę czekać, trzymać kciuki i wspierać. Możesz na mnie liczyć”. Dawka wsparcia, jaka uderzyła mnie w tej chwili, sprawiła, że dostałem skrzydeł. Zrozumiałem, jak ważnym jest, by mieć blisko siebie kogoś, kto dodaje skrzydeł, a nie je podcina. Takim oto sposobem H. zostaje jedną z głównych koordynatorów całej wyprawy. Łącznikiem od zadań niemożliwych.

Jestem ostatnią osobą, która odważyłaby się tworzyć związek na odległość. Chyba zaczynam brzmieć jak autor jakiegoś romansidła? A tutaj przecież o podróż chodzi. Jednak nie daje mi spokoju jedno pytanie: „Czy to uczucie jest w stanie przetrwać Afrykę?”.

Plan idealny

Podczas wizyty w Siemiatyczach, moim rodzinnym mieście na Podlasiu, kiedy schodzę klatką schodową z plecakiem i hulajnogą, łapie mnie sąsiadka. „Sąsiad! Gdzie tym razem?”. Odwracam się z uśmiechem i krzyczę: „Do Afryki, sąsiadko!”.

Znają mnie. Kiedyś myśleli, że wariat. Dziś wiedzą, że podróżnik. Minęło trochę czasu, zanim awansowałem z niepoczytalnego samobójcy, który z Podlasia jedzie na hulajnodze i autostopem do Chin czy Pakistanu, na ambitnego i ciekawego świata człowieka. Jak widać determinacja w działaniu przynosi konkretne rezultaty. Trzeba tylko uparcie dążyć do postawionego sobie celu.

Rzeczy z domu rodzinnego na Podlasiu przywożę do Warszawy, skąd mam lot do Izraela. Ostatnie dni z H. spędzamy razem. Doba za dobą mijają w błyskawicznym tempie. Mam wrażenie, że czas przyśpieszył.

– Czy tobie również te dni i godziny umykają jak przez palce? – pytam H.

– Niestety tak, strasznie się boję dnia twojego wyjazdu. Nie wiem, jak zareaguję. Z jednej strony chcę, żebyś jechał, z drugiej chciałabym mieć cię przy sobie.

Dzień przed wylotem czuję, że nie mam najmniejszej ochoty na podróż. Najchętniej zostałbym w Polsce i cieszył się życiem, dzieląc radosne chwile z H. Wtedy znienacka wyskakuje moje ambitne ja: „Polecisz i ruszysz w podróż. Nie komplikuj spraw. Jeśli nie polecisz, to za tydzień będziesz pluć sobie w brodę”. Jakie to trudne. Gdyby nie cel, jaki sobie postawiłem, i plan, który nakreśliłem, pewnie bym uległ i został. Jak widać, plan musi być. Cel również. Podczas rozterek są nieocenione.

Kiedy mówię o planie, to nie mam na myśli rozpiski na dwieście stron z atrakcjami punkt po punkcie. Nie. Nie jestem gościem, który skrupulatnie planuje. Oczywiście nie idę również na pełen żywioł. Czytam i poznaję kierunek, w którym się udaję. Jednak nie popadam w pełną paranoję i nie próbuję poznać całego kraju przez pryzmat autora książki czy bloga, którego czytam. To zdradliwe. Kiedy jedziesz obczytany po korek, możesz złapać się na tym, że pewne aspekty rozumiesz i oceniasz, tak jak robił to autor przeczytanego tekstu. Trzeba uważać.

W podróży blisko ludzi lokalnych nawet bez gotowego planu można wędrować. Plan zacznie się tworzyć w naturalny sposób w trakcie. Jadąc autostopem, zawsze można poznać kogoś, kto zna nieturystyczne miejsca warte odwiedzenia. Warto jednak mieć się na baczności, gdyż często ludzie wskazują atrakcje turystyczne. Jeśli uda się podrążyć temat, tak by zrozumieli, że chcesz zobaczyć, np. miejsca znaczące dla lokalnej ludności, gdzie turyści nie zaglądają, to trafiasz do innego świata.

Plan idealny nie istnieje. Pamiętaj o tym. Do żadnej podróży nie można przygotować się w stu procentach. Jeśli coś może się wydarzyć, to wiedz, że w drodze się wydarzy. Taka jest kolej rzeczy. Im wcześniej to zrozumiesz, tym szybciej zaoszczędzisz sobie zbędnych frustracji. Pozwól, by podróż nauczyła cię elastyczności i szybkiego zmieniania planów. Gdy ktoś zaproponuje herbatę i nocleg w swoim domu, a ty wiesz, że planowo musisz przejechać jeszcze sto kilometrów, to zmień plan. No, chyba że od tego dystansu zależy twoje życie. Daj się porwać przygodzie. Plan idealny nie istnieje.

Allah niemile widziany

Jak przetransportować hulajnogę do Izraela? Plecak osiem kilogramów spełnia wymogi bagażu podręcznego. W środku: śpiwór, namiot, alumata, czołówka, kamera, masa elektroniki i kabli. Wszystko zgodnie z prawem i regułami panującymi na lotnisku Chopina w Warszawie. No dobra, ale jak przetransportować tanio hulajnogę? Odpowiedź jest jedna. Kupić bagaż rejestrowany. Jednak czy hulajnoga może być nadana w bagażu rejestrowanym? Może powinna być nadana jako sprzęt sportowy? Sam już nie wiem. Ryzykuję. Trochę na cebulę, ale co tam. Raz się żyje.

Kupuję bagaż rejestrowany. Pakuję hulajnogę i nadaję. Idzie bez najmniejszego problemu. Serce jednak bije mi jak oszalałe. Po chwili pracownik ochrony mówi:

– Proszę udać się na skaner bagażu rejestrowanego.

Drżę. Czyżby kombinowanie miało mi wyjść bokiem?

Podchodzę do skanera. Pracownik prześwietla i znudzonym głosem stwierdza:

– Wszystko OK.

Poszło. Bilet sto złotych, bagaż jakieś sześćdziesiąt. W sumie sto sześćdziesiąt złotych za ponad cztery godziny lotu. Jak na niskobudżetowego podróżnika, stwierdzam: „Jest dobrze”. Wsiadam do samolotu, wciskam zatyczki do uszu, żeby ciśnienie nie rozsadziło mi mózgu i błon bębenkowych. Bez zatyczek czasami odczuwam straszne bóle. Lecąc, rozmyślam o H. i o tym, jak to wszystko się potoczy. Ogarnia mnie wewnętrzny spokój, który daje do zrozumienia, że wszystko będzie dobrze.

Samolot ląduje, nim się obejrzałem. To moja kolejna wizyta w tym kraju. Pan Izraelczyk przy odprawie bierze mój paszport i zaczyna na mnie krzywo patrzyć:

– Z Polski, hmm. Sam? Jaki cel? Gdzie nocleg? Czemu bez przyjaciół czy dziewczyny? – pyta.

Wiem, że coś już jest nie tak, jak powinno być.

– Iran, Pakistan, Maroko, Turcja. Dużo pan podróżuje? – pyta mundurowy. Po chwili pojawia się jakaś kobieta i prosi, bym poszedł razem z nią. Izrael to kraj, który nie lubi Arabów. A w moim paszporcie widnieje kilka pieczątek z arabskich krajów.

Podczas mojej pierwszej wizyty w Izraelu spędziłem na przesłuchaniu grubo ponad cztery godziny. W pewnym momencie myślałem, że mnie nie wpuszczą z lotniska. Tym razem myślę, że będę mądrzejszy. Kiedy zadają mi pytanie: „Co robi pan w życiu?”, odpowiadam: „Jestem blogerem podróżniczym”. No i wtedy proponuję, że od razu pokażę im swój blog, Instagram, Facebook i YouTube. Wystarcza tylko Instagram. Pani, która mnie przesłuchuje, po trzech minutach wydaje z siebie jedynie: „Wow, wow, wow, to wygląda niesamowicie. Ta biel”. Ten zachwyt ratuje mi skórę. Zdjęcia ukazujące zimową aurę wzbudzają największą uwagę. Opowiadam o zimie w Polsce i po dosłownie piętnastu minutach zostaję wypuszczony. Już rozumieją, że jestem gościem, który chce tylko zobaczyć trochę świata.

To jeden z momentów, którego się obawiałem. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby opowiedzieć pani, która mnie przesłuchiwała, o moim planie podróży z północy na południe Afryki na hulajnodze i autostopem. „To brzmi tak abstrakcyjnie, że aż niewiarygodnie”. Takimi słowami kierowca taksówki spuentował naszą rozmowę, kiedy jechaliśmy na lotnisko Chopina w Warszawie. Gdyby się dowiedziała, mogłoby być ciekawie.

W pewnym momencie nawet miałem myśl, żeby wyciąć strony z paszportu, na których są pieczątki z krajów arabskich. Jednak strony są ponumerowane, w łatwy sposób można dostrzec, że którejś brakuje. Jak pokazuje życie, w podróży trzeba odpowiadać na pytania, które zadają, krótko i zwięźle bez szczegółów. Wszystko, co powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie.

Taktyk finansowy

Taktyk finansowy to ja. Lubię trzymać rękę na pulsie. Nie lubię pożyczać od innych pieniędzy. Lubię czuć, że jestem niezależny. Kombinuję w podróżach tak, żeby zawsze mieć jakieś zaskórniaki. Wolę przespać się w buszu, niż płacić dwadzieścia złotych, jeśli wiem, że nie mogę sobie na to pozwolić. Jestem oszczędny i mam świadomość, że każda złotówka to dłuższa podróż. Tego mnie nauczyła mama i chwała jej za to.

Jestem w Izraelu, a Izrael to nie Afryka. Izrael to Azja. Wszystko jednak ma swój sens. Niskobudżetowy podróżnik szuka najtańszej opcji przedostania się do wyznaczonego celu. Moim celem jest Czarny Ląd, do którego prowadzi granica izraelsko-egipska. W sumie powinienem napisać: granica między Izraelem, a Półwyspem Synaj.

Pierwszą noc spędzam w Czerwonym Kanionie na pustyni Negew. To formacja skalna wyrzeźbiona przez wodę w piaskowcu. Zamierzam zrobić piękne zdjęcie podczas wspinaczki po ścianie. Zapominam jednak, że to piaskowiec, który jest kruchy, a co za tym idzie – nieprzewidywalny. Skała, której się chwytam, zostaje mi w dłoni, a ciało leci trzy metry w dół. Ląduję niczym wprawiony pilot bojowy.

Drugą noc planuję spędzić na plaży nad Morzem Czerwonym niedaleko granicy z Półwyspem Synaj. Chęć zobaczenia rafy koralowej jest tak duża, że nie mogę się powstrzymać. Mam również trochę czasu na ostatnie poprawki, m.in. zszycie starych spodni, które co chwilę dają znać, że mają nową dziurę.

Moje dwa noclegi nie są przypadkowe. Chodzi o aklimatyzację. W Polsce panuje ponura pogoda i chłód. Po przylocie do Ejlatu zderzam się z temperaturą 25 stopni. Różnica duża. Pozwalam swemu ciału na chwilę oddechu i złapanie promieni słońca. Nie jest jednak tak kolorowo. Noce są naprawdę chłodne. Temperatura potrafi spaść do 6 stopni. Momentami budzę się, czując, jak moje ciało drży.

Taktyk jednak musi realizować plan. Wstaję o świcie i ruszam w kierunku granicy. Nie myśląc, że wizyta na przejściu granicznym jest w stanie tak bardzo podnieść mi puls. Już na początku, żeby wyjechać z Izraela, muszę zostawić prawie sto dwadzieścia złotych. Docieram do okienka z urzędnikiem egipskim. Kupuję wcześniej wizę w banku na trzydzieści dni, koszt dwadzieścia pięć dolarów, czyli około sto złotych. Podchodzę, a gość mówi:

– Gdzie masz zaproszenie?

Wyczuwam, że próbują zrobić mnie w bambuko. Moje wcześniejsze doświadczenia z krajami arabskimi nie były idealne. Wysoki na ponad dwa metry, ważący około sto czterdzieści kilogramów człowiek odpowiedzialny za moją wizę odpowiada:

– Kup od tamtego człowieka zaproszenie i wróć.

Idę do gościa i pytam:

– Co to za zaproszenie i ile kosztuje?

On na to z poważnym wzrokiem i miną, jakby za chwilę miał wygłosić orędzie przed całym narodem:

– Tutaj moja firma poświadcza twoją autentyczność. Koszt trzydzieści dolarów.

Teraz wyobraź sobie taktyka finansowego, którego zalewa krew. Mój wzrok mógłby zabijać. Oddycham głęboko i podchodzę do młodego chłopaka w banku z pytaniem:

– Kolego. Oni oczekują ode mnie zaproszenia od tego gościa, co tam stoi. Za trzydzieści dolarów. Czy ja faktycznie muszę je mieć?

Młody człowiek wzrusza ramionami i sugerując miną, że jest to przekręt, na który nie ma wpływu, odpowiada:

– Tak po prostu jest. Pewnych rzeczy nie da się zmienić.

Gość biega z notesikiem i wypisuje malutkie świstki, po czym wyciąga od Japończyków po trzydzieści dolarów od łebka. Najbardziej wkurzają mnie słowa: „To tylko trzydzieści dolarów. Co to dla ciebie?”. Tak tylko mówią ludzie, którzy nie szanują pieniędzy. Na sto złotych kiedyś musiałem pracować szesnaście godzin, przewalając owoce ze skrzynek na taśmę w dużej przetwórni owocowo-warzywnej. On pewnie na te trzydzieści dolców w normalnej egipskiej pracy na zakładzie musiałby pracować dwadzieścia cztery godziny albo i więcej. Płacę i biorę świstek, nie mam wyboru. Mogę się kłócić i dochodzić swoich praw. Jednak czy warte jest to czasu i energii?

Podchodzę do okienka. Gruby wychyla się z uśmieszkiem i wyciąga rękę, żeby wkleić pieczątkę. Liczę w pamięci: „Sto dwadzieścia za wyjazd z Izraela, sto za wizę, sto dwadzieścia za karteluszkę od krętacza. W sumie trzysta czterdzieści złotych. Za tyle to bym z Warszawy do Kairu doleciał samolotem. No nic”. Paszport wędruje w moją stronę. Łapię czym prędzej i pośpiesznym krokiem uciekam z jaskini nienasyconych żmij.

Pierwszy punkt kontrolny. Dwóch żołnierzy.

– Proszę zdjąć plecak. Wypakować wszystkie rzeczy z niego i z kieszeni również. Proszę zdjąć zegarek, pasek i buty. Musimy pana gruntownie sprawdzić.

Wykonuję. Znajdują gaz pieprzowy, na którym naklejona jest etykieta dezodorantu Old Spice. Taki mój mały trik podróżniczy, który sprawia, że gaz nie rzuca się tak w oczy. Żołnierz kręci buteleczką i mówi:

– To dezodorant? Old Spice, znam go. To znany dezodorant. – I pokazuje na pachy.

Ledwo wytrzymuję, by nie parsknąć śmiechem. Wiem jednak, że mogę takim postępowaniem tylko stracić i wzbudzić niepotrzebne podejrzenia. Wyobrażam w swojej głowie, jak gość psika sobie w nos, żeby sprawdzić zapach. Jedna strona mówi: „Nie mów im, zaraz psiknie sobie w nochala, to będziemy mieć masę śmiechu”. Druga strona: „Powiedz im szybko i wytłumacz, po co to masz”. Wygrała jednak druga strona.

Przystępuję do tłumaczenia:

– Gaz. Psy. Niebezpieczne. Gryźć. Hulajnoga. Gonić. Rana. Wścieklizna. Ochrona.

Lecę w kalambury na poziomie zaawansowanym. Mógłbym nazwać to granicznym teatrem. Nawet robię psa z palców u dłoni i wydaję dźwięki warczenia z nadzieją, że dwóch dorosłych mężczyzn w wieku między czterdzieści, a pięćdziesiąt lat mnie zrozumieją. Gość patrzy i stwierdza:

– Na chwilę muszę ten gaz zabrać i skonsultować to z komendantem.

Przychodzi wyższy stopniem i z dużą powagą w głosie mówi:

– Wieziesz bardzo groźną broń. Musimy ją zatrzymać. Ten gaz jest niebezpieczny. Możesz kogoś zaatakować.

Czuję się, jakbym wiózł co najmniej bombę nuklearną. Kręcę jedynie głową. Przecież nie mogę walczyć. Muszę dbać o swoją energię.

– OK, OK. Nie ma problemu. Zatrzymajcie sobie. Macie rację. Przepraszam, nie wiedziałem.

Mundurowi są dumni, że znaleźli gaz i go zarekwirowali.

– Możesz iść – mówią. Odchodzę uśmiechnięty, że to już koniec farsy.

Na horyzoncie pojawia się ostatnia brama do wolności. Tam oczywiście kolejni wojskowi. Kontrola, paszport i standardowy zestaw pytań. Odpowiadam:

– Podróż. Hulajnoga. Byłem w Izraelu. Poznaję kulturę, religię, wasze jedzenie.

Gość stwierdza:

– Czy masz już znaczek wjazdowy w paszporcie?

Czuję się jak w grze, gdzie każdy poziom muszę przejść, a następnie za niego zapłacić. Płacę równowartość kilku złotych za znaczek. Uśmiechnięty idę przed siebie, a za mną wybiega żołnierz z kałasznikowem i mówi:

– Musisz wrócić na przesłuchanie do szefa.

Czy to dzieje się naprawdę? Ta granica to jakieś więzienie. Wracam, siadam i oczekuję, aż szefu odmówi modlitwę i pojedna się z Allahem. Po trzydziestu minutach wołają. Wchodzę do gabinetu. Szefu siedzi jak król, podaję mu rękę i wymieniamy się serdecznymi uśmiechami. Dostrzegam na biurku cukierki i w ułamku sekundy pytam:

– Cukierka można?

Dostaję jednego i zaczynamy rozmowę. Zestaw pytań ten, co zwykle. Już trochę mnie męczy. Ciągle to samo – gdzie, jak, po co, za ile, praca, rodzina. Tłumaczę z szacunku. Nie chcą mnie wypuścić.

– U nas na Synaju strasznie niebezpiecznie. Ty tak samotnie podróżujesz. Nie boisz się? – pyta szef.

– Nie boje się. To mnie powinni się bać.

Człowiek siedzący za biurkiem spojrzał zdziwiony moją odpowiedzią. W końcu po godzinie rozmów stwierdzają, że mogę iść na dworzec autobusowy i jechać dalej w kierunku Góry Synaj, która jest moim pierwszym celem.

Wychodzę z budynku i podążam czym prędzej i jak najdalej od granicy. Po lewej stronie dworzec. Mijam go na hulajnodze niczym błyskawica. Muszę szybko wyjechać. Oddalić się od tego złowieszczego miejsca. Przede mną wyrasta punkt kontrolny na wyjeździe z miasta. Jadę rozpędzony i przejeżdżam pod szlabanem. Odpycham się czym prędzej, a za mną zaczyna biec żołnierz. Krzyczy po arabsku i prawie wypluwa płuca:

– Stop! Stop! Money! Stop! Stop!

Zatrzymałem się. Kto wie, co może odbić gościowi z kałasznikowem przepasanym przez bark. Znając mentalność Arabów, pewnie i tak by pojechali za mną samochodem.

Żołnierz dobiega zdyszany. Myślałem, że zejdzie na zawał. Przez zęby próbuje wydusić:

– Opłata, opłata.

Dopytuję pośpiesznie:

– Za co?

A on na to:

– Opłata wjazdowa na Półwysep Synaj o równowartości około pięćdziesięciu złotych.

Dodaje również, że z miasta nie można wyjechać i wyjść samemu. Trzeba to zrobić transportem lokalnym lub taksówką. Myśl o tym, że tego dnia miałem już wszystkie nieprzyjemności za sobą, jest mylna. Los ma dla mnie więcej atrakcji. Wracam i płacę. Dostaję malutką karteczkę.

Bilans opłat wynosi trzysta dziewięćdziesiąt złotych pozostawione na granicy izraelsko-egipskiej.

Wysyłają mnie na dworzec. Kombinuję jednak, jak obejść kontrolę i jechać na hulajnodze. Nie mogę znaleźć żadnej opcji. Na dworcu spotykam kilku turystów. Jeden z Japonii, drugi z Rosji, kilku ze Stanów. Wszyscy czekają na autobus. Wokół nich taksówkarze niczym przekrzykujące się sępy. Rzucają ceny dziesięć razy wyższe, niż standardowe dla lokalnych.

– Przyjacielu! Ta cena to najlepsza cena w Egipcie! Lepszej nikt ci nie da! Jak ona ci nie odpowiada, to dla ciebie zrobię wyjątek! Zejdę o połowę. Tylko nie mów pozostałym. Dla ciebie taka niska cena, bo jesteś Polakiem i znasz Wałęsę, Tuska. Tak, ja znam Polskę. Takie obniżenie ceny to praktycznie zerowy zarobek. Dla ciebie jednak to zrobię. Czego nie robi się dla przyjaciół – mówi taksówkarz wyglądający niczym wygłodzony szakal.

Obserwuję, z jaką gracją negocjują. Robią to z każdym potencjalnym klientem, tak jakby jutra miało nie być. Są bezwzględni, agresywni, dynamiczni. Mieszanka emocji. Osoby z brakiem asertywności na Półwyspie Synaj i w całym Egipcie zostaną obskubane z pieniędzy do cna. Zero litości.

– Autobusu dziś nie będzie – oznajmia ochroniarz dworca.

Zaczyna się istna masakra. Walka na śmierć i życie. Wyliczenia. Jak udaje się któremuś zebrać grupę, to staje się niczym potulny arabski baranek. Widok pieniędzy jest w stanie uleczyć wszystko. Zaczynam szukać i ja. Muszę odjechać tylko kawałeczek, jakieś pięć kilometrów od punktu kontrolnego. Udaje mi się utargować taksówkę za dwadzieścia złotych. Przyznaję, że słabe to utargowanie, jednak jestem w środku sam, a chęć opuszczenia tej granicy mam przeogromną.

Uciekam po kilku godzinach istnej farsy. Pozostaję uboższy o czterysta dziesięć złotych. Po dodaniu stu sześćdziesięciu złotych za lot z Warszawy wychodzi pięćset siedemdziesiąt złotych.

Nie będę wspominał dobrze tego przejścia granicznego. Zmęczyłem się jak nigdy. Jeśli przekraczanie granic w innych krajach w Afryce wygląda tak jak tutaj, to będzie wielka rzeź. Nie wiem, czy jestem w stanie to udźwignąć.

Góra paradoksów

Docieram pod podnóże Góry Synaj. Jest wieczór. Szukam miejsca na rozbicie namiotu i zdarza się najgorsza sytuacja, jaką możesz sobie wyobrazić. Jak myślisz, co się dzieje? Spotykam żołnierza z ochrony przy wjeździe na górę. Standardowy zestaw pytań. Odpowiedziom towarzyszy zdziwienie odbiorcy. Prowadzi mnie na posterunek. Wchodzę do środka, a tam siedzą żołnierze, śmieją się i sobie żartują. Na oko z dziewięciu mundurowych.

– A ty co tu robisz? – pyta gość za biurkiem.

– Podróżuję, zwiedzam Synaj – odpowiadam.

W podróży nauczyłem się, że rosyjskie przysłowie: „Mniej mów, dalej dojdziesz” faktycznie ma sens, zwłaszcza w krajach arabskich.

– A ten rower, po co ci?

Kręcę głową, że to nie rower, ale hulajnoga. Zaczynają się śmiać, nabijać i drwić. Podróż nauczyła mnie również, że niekiedy trzeba znieść duże upokorzenie z niewiadomych przyczyn, żeby móc osiągnąć cel.

Stoję i patrzę na tych ludzi najbardziej neutralnym wzrokiem, jaki udaje mi się w tym momencie przywołać. Nie potrafię zrozumieć ich podejścia do sprawy. Niby mundurowi i zasłużeni, a kultura pozostaje wysoko w górach. Pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć.

– Dlaczego się tak śmiejecie? – pytam.

– Widzisz. Nigdy nie widzieliśmy człowieka, który jeździ na czymś takim i śpi w namiocie. Wszyscy turyści śpią w hotelach. Po co komu namiot? Podróż ma być bezpieczna i wygodna.

Oczekuję na przebieg wydarzeń. Żądają paszportu. Skrupulatnie zaczynają go przeglądać.

– O, byłeś w Mongolii, o, byłeś w Meksyku, o, byłeś w Iranie.

Z dobre dwadzieścia minut wertują strona po stronie i dyskutują między sobą. W końcu wymyślają:

– Paszport zostanie u nas do momentu twojego zejścia z Góry Synaj.

Zgadzam się i oddaję dokument, który jest moim kluczem do wszystkich granic, leżących na trasie. Z bólem serca zostawiam w ich rękach coś tak ważnego. Brak kompetencji, profesjonalizmu i kultury sprawia, że nie potrafię zaufać służbom mundurowym.

Rozbijam namiot obok budynku posterunku. W nocy mam z trzydzieści wizyt ciekawskich osób. Nikt nie jest na tyle odważny, by otworzyć namiot. Jedni stają i rozmawiają, inni dotykają namiotu, by sprawdzić materiał, a jeszcze inni świecą latarkami z nadzieją, że zobaczą, co i kto jest w środku.

– Halo, jest tam ktoś? Halo! Wstawaj i wyjdź – ktoś krzyczy co jakiś czas.

Na szczęście mam swoją tajną broń: zatyczki do uszu. Dzięki nim mogę nieco wypocząć i nabrać sił, ignorując wszelkie prośby ciekawskich.

O poranku dostaję zaproszenie na herbatę od chłopaka pracującego w restauracji obok. „Zapraszam na herbatę z miętą. U nas na Synaju poranek bez herbaty jest porankiem straconym. Jeśli chcesz mieć dużo siły, musisz mieć pełny żołądek”.

Jem śniadanie i ruszam w kierunku szczytu. Na wstępie odwiedzam klasztor Świętej Katarzyny, przy którym sprzedawcy za wszelką cenę próbują opchnąć swoje towary.

Spotykam polską wycieczkę, do której się podłączam za pozwoleniem przewodnika. Zapoznaję parę z Dolnego Śląska.

– Czy to wasza pierwsza wizyta w Egipcie? Jak wrażenia? – pytam.

– Jesteśmy tutaj stałymi bywalcami. To nasza główna destynacja od prawie trzydziestu lat. Z perspektywy czasu nic się tu nie zmieniło. Egipcjanie, jak byli, tak są łasi na łatwe pieniądze. Mają między sobą dużą konkurencję. Każdy próbuje w jakiś sposób zarobić. Muszą stosować agresywny marketing. Ludzie podatni poddadzą się i kupią. Tutaj chodzi o wyrwanie pieniądza. Nic innego się nie liczy.

Myślałem, że kiedyś byli inni i pod wpływem turystyki masowej zaczęli się zmieniać na gorsze. Jak się okazuje, jednak nie.

Przewodnik

Żeby wejść na szczyt góry, która nosi również miano Góry Mojżeszowej, ponieważ właśnie tam Mojżesz otrzymał tablicę z dziesięcioma przykazaniami prosto od Boga, trzeba mieć przewodnika. Jako człowiek, który na wytyczonych szlakach nie czuje się zagubiony, postanawiam przyoszczędzić i iść samotnie. Nie zdążam jednak odejść pięćdziesiąt metrów od klasztoru i zauważam, że biegnie za mną kilku ludzi, krzycząc:

– Nie można, nie można, zabronione, musisz zapłacić!

Tylko za co? Za to, że wejdę na masyw górski w kolorze szaroczerwonego granitu i wysokości dwa tysiące dwieście osiemdziesiąt pięć metrów nad poziomem morza? Jak się okazuje, trzeba.

Pytam więc o koszt. Oni stoją i myślą. Po chwili rzucają cenę:

– Sto dwadzieścia złotych za przewodnika! Bez naszego człowieka nie możesz tam wejść.

To dużo. Pytam więc otwarcie:

– Za co ta opłata?

Nikt dawno nie zadawał takiego pytania. Tak wnioskuję po minie człowieka, z którym rozmawiam po angielsku. Po chwili zastanowienia odpowiada:

– Tam jest niebezpiecznie!

– Jakie niebezpieczeństwo? – pytam.

Odpowiedzi nie uzyskuję. Jedyne, co wiem, to to, że muszę zapłacić. Znajduję Francuza i dzielimy koszty na połowę. Wynajmujemy przewodnika o imieniu Aly, który idzie obok nas.

– Aly, długo już jesteś przewodnikiem?

Aly liczy na palcach, tak jakby miał z jakieś dziewięćdziesiąt lat życia za sobą.

– To już będzie jakieś czternaście lat. Zacząłem dość wcześnie. Jak miałem siedemnaście lat, to już chodziłem z turystami.

– Podoba ci się ta robota? – dopytuję.

– Robota jak robota. W ciągu dnia raz wejdę i raz zejdę i po robocie. Przewodników jest tylu, że pomimo wielkich chęci nie mogę wchodzić dwa czy trzy razy dziennie. Innym by zabrakło pracy. Gdybym nie był przewodnikiem, to nie wiem, co miałbym tu robić.

– A chłopaki, którzy tutaj pracują jako przewodnicy, mają ukończoną jakąś szkołę?

– Umieją liczyć i duża większość czytać i pisać. Mało kto ma więcej niż kilka klas szkoły podstawowej. Jeśli szkoła była daleko od wioski, to nie było czasu, chęci i pieniędzy na wysyłanie dziecka. Liczyła się praca, która dawała realny zysk, np. zbieranie zboża na chleb.

– A ty masz wykształcenie? – dopytuję.

– Nie mam. Nie chodziłem nigdy do szkoły. Bracia nauczyli mnie pisać i czytać. W sumie na dobrą sprawę podczas pracy na roli te umiejętności nie są potrzebne. Tam liczy się siła fizyczna.

– Trudno jest zostać przewodnikiem? – pytam.

– U mnie idzie to pokoleniowo. Mój dziadek był przewodnikiem i budowniczym drogi na górę. Mój ojciec również, a teraz ja. Całe swoje życie poświęcili tej górze. Wchodzili i schodzili. Nigdy nie narzekali. Cieszyli się, że jest praca. Co więcej, teraz, żeby być przewodnikiem, musisz mieć tabliczkę poświadczającą, że jesteś certyfikowanym pracownikiem –Aly wyciąga nadszarpniętą zębem czasu, niewielką plakietkę, na której widnieją: zdjęcie, imię, nazwisko oraz dopisek, że jest przewodnikiem.

– Czemu nie kupisz sobie lepszych butów do wchodzenia na górę? – dopytuję, widząc, jak idzie w starych przetartych i podziurawionych klapkach.

– Te jeszcze są dobre. Jak całkowicie się porwą, to kupię nowe – odpowiada.

– A nie byłoby wygodniej wchodzić w innych butach niż klapki?

– Nie wiem, może i tak. Szkoda mi jednak pieniędzy na nowe buty, jak wiem, że moje klapki jeszcze dają radę.

Co chwilę ktoś jedzie na wielbłądzim grzbiecie. Co jakiś czas napotykamy zwierzęta z garbami, które wydają dziwne dźwięki. Okazuje się, że na Górze Synaj pracują tylko samce. Samice są po to, by dawać mleko, rodzić i wychowywać potomstwo. Takie działanie sprawia, że osobniki płci męskiej czują seksualną frustrację.

Droga na szczyt jest banalna. Szlak jest wydeptany przez setki turystów. Co jakiś czas wyłaniają się sklepiki z jedzeniem i napojami. Nie brakuje również pamiątek z kamienia i innych cudów. Przewodnik prowadzi nas do większości punktów na trasie, byśmy zostawili tam swoje pieniądze. Można by pomyśleć, że bardzo skrupulatnie przeliczam pieniądze. Tak dokładnie jest. Szanuję każdy grosz.

Podróże nauczyły mnie ważnej lekcji: „Każda sytuacja, w której za coś płacisz, sprawia, że stajesz się klientem”. W podróży klient jest tylko kimś, kto przynosi pieniądze. Podczas wędrówki trzeba być gościem, człowiekiem, którego inni chcą przyjąć pod swój dach, poświęcić czas na rozmowę, napić się herbaty. Być gościem, a nie klientem. Na koniec można zostawić pieniądze w podzięce. Można za każdym razem płacić, jednak wiem, że za pieniądze nie ma nic więcej, niż fizyczny towar, który się nabywa. Arabowie to handlarze. Tutaj często, nie ma miejsca na nic innego.

– Aly, czy przed rokiem dwutysięcznym było również tak dużo turystów jak teraz? – pytam.

– Po dwa tysiące drugim roku, jak wpisano Górę Synaj na listę światowego dziedzictwa, to wszystko się zmieniło. Przyszły remonty, ludzie zaczęli zjeżdżać tysiącami. Jednak po jakimś czasie wszystko się unormowało.

Po kilku godzinach docieramy na szczyt. A tam piękna stara chrześcijańska świątynia z kamienia, a obok meczet. „Paradoks goni paradoks” – myślę.

– Dlaczego stoi tu meczet? – pytam sprzedawcę oferującego różne słodycze przy świątyni z ceną sześć razy wyższą.

– Musimy się gdzieś modlić. Jesteśmy muzułmanami, którzy wznoszą pokłony pięć razy dziennie – odpowiada.

Najbardziej uderzającym widokiem na szczycie są akty wandalizmu na skałach i ścianach świątyni. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ludzie za wszelką cenę chcą umieścić swoje imię w miejscach, które przetrwały setki lat. To przykre. Kręcę się na szczycie, robię zdjęcia i nagrywam filmy. Kocham możliwość patrzenia w dal. Moja głowa w takim momencie zaczyna odpoczywać i czuć wolność.

Słońce zbliża się ku horyzontowi. Postanawiam, że wracam sam, gdyż schodzenie bez latarki w nocy wydaje mi się nieracjonalne i do tego jeszcze nie można podziwiać pięknych widoków. Iść, aby iść, to strata czasu.

Na punktach postojowych ze sklepikami i wielbłądami okazuje się, że jestem znany na trasie jako gość od hulajnogi w okrągłych okularach. Wiedzą, że jestem Polakiem. Ich sieć komunikacji jest naprawdę dobrze rozwinięta. Nie wiem, dlaczego mnie tak pilnują. Boją się? Tylko o co?

Zejście trwa krócej niż wejście. Docieram do komisariatu z prośbą o paszport. Idąc, zastanawiałem się: „Oddadzą czy nie oddadzą?”. Nie zabrakło kolejnej dyskusji, która tym razem brzmiała niczym przesłuchanie. Wiedziałem, że potrzebuję jedynie paszportu i jak tylko się odwrócą, to rozkładam hulajnogę i znikam.

– Dokąd jedziesz i jak jedziesz?

Gdybym odpowiedział, że najpierw hulajnogą, a jak się zmęczę, to autostopem, to znając życie zostanę tu kolejną dobę. Muszę kłamać, a bardzo tego nie lubię:

– Autobusem lub taksówką, drogi panie.

Kręcą głowami i oddają paszport. Dziękuję, rozkładam hulajnogę i dosłownie w ciągu sześćdziesięciu sekund znajduję się już jakieś czterysta metrów od nich. W oddali zaczęli machać rękoma, żebym wracał.

Wiedziałem, że mogą się rozmyślić, jak to Arabowie. Nie mogłem sobie pozwolić na kolejne bezsensowne rozmowy o tym, dlaczego śpię w namiocie i podróżuję. Nie myśl, że nie lubię rozmawiać. Po prostu rozmowy tego typu nic nie wnoszą, a kosztują bardzo dużo cierpliwości.

Przemytnik

Jadąc autostopem, nigdy nie wiesz, kto się zatrzyma. Jednym razem malarz, drugim gangster, a jeszcze innym przemytnik. Ludzie handlują różnymi rzeczami. Może właśnie to jest magia autostopu? Niepowtarzalność osób, które się zatrzymują, i historie, które mają do opowiedzenia.

Tego dnia moim celem jest Kair – stolica Egiptu. Po drodze odwiedzam cmentarz muzułmański, który wygląda jak planeta Mars. Las wystających kawałków skał sugeruje, że są to tablice nagrobne. Rzadko gdzie można dostrzec jakiekolwiek dane osoby zmarłej. Na skraju cmentarza dostrzegam dwie kaplice. Podchodzę bliżej do pierwszej i widzę łoże zaścielone kolorowymi tkaninami. Mam wrażenie, że ktoś na nim leży i się nie rusza. Przechodzi mi przez myśl, że mogą tam być zwłoki. W drugiej kaplicy jest podobnie. Po głębszym przeanalizowaniu już rozumiem, że zwłok tam nie ma. Są to specjalne miejsca, w których odprawia się ceremonie jeszcze przed pochowaniem ciała. Zatem na tych szatach musiało leżeć wiele ciał, zanim zostały pogrzebane pod piaskami pustyni.

Mam wrażenie, że na Półwyspie Synaj policja wręcz mnie szuka. Wszędzie tam, gdzie się pojawiam, wzbudzam zainteresowanie, które przeradza się w nadopiekuńczość.

Tym razem policjant mówi:

– Tutaj nic nie jeździ. Pojedź z patrolem, który i tak jedzie w twoją stronę.

Oczywiście, że policjant się myli. Jeżdżą tam samochody, jednak myśl w jego głowie o tym, że można wsiąść do nieznajomego auta, tak po prostu, stanowi zbyt wielką abstrakcję. To niesamowite, że pewne działania w różnych głowach są odbierane zupełnie inaczej.

Jak się okazuje, daję się wkręcić w spiralę nie do odwrócenia. Policjanci jadą na posterunek. Na miejscu zaczyna się standardowa rozmowa, w wyniku której przerzucają mnie z posterunku na posterunek. Na jednym poznaję komendanta, który czuje się wręcz zaszczycony moją wizytą.

– Gościliśmy przeróżnych podróżników. Takich, co jechali kamperami, motorami, rowerami, szli nawet pieszo, ale z hulajnogą to jeszcze, ile żyję, nie widziałem.

Wychodzi na to, że mój jednoślad otwiera serca. Podczas rozmowy komendant pokazuje mi księgę ludzi poszukiwanych na Półwyspie Synaj. Mordercy, gangsterzy, złodzieje, twarze wszystkich skrupulatnie powklejane w księdze. Każda osoba opisana ze znakami szczególnymi. Komendant tak się rozkręca, że pokazuje mi również gorącą listę w postaci plakatu, na którym widnieje kilkanaście najbardziej poszukiwanych twarzy.

Moja wizytacja od posterunku do posterunku trwałaby do samego Kairu. Postanowiam, że nieco ich zaskoczę. Wyjdę na drogę, złapię stopa i po cichu ucieknę. Jadąc całą drogę z policją, nie mogę doświadczać Półwyspu.