Luna to surowa pani - Robert A. Heinlein - ebook
NOWOŚĆ

Luna to surowa pani ebook

Robert A. Heinlein

4,8

59 osób interesuje się tą książką

Opis

Życie politycznych dysydentów i zesłańców w rozproszonych osiedlach, z których składa się księżycowa cywilizacja, nie jest łatwe. Wszystko jest precyzyjnie, optymalnie i tanio zarządzane przez centralny superkomputer, HOLMES-a IV. Kiedy skromny technik Mannie O'Kelly-Davis odkrywa, że HOLMES IV potajemnie osiągnął świadomość (i dorobił się poczucia humoru),wybór jest jasny: albo donieść władzom, albo... się z HOLMES-em zaprzyjaźnić. A może przy okazji jeszcze obalić rząd. Luna to surowa pani jest uważana za szczytowe osiągnięcie Roberta A. Heinleina. Znany jest także z powieści Obcy w obcym kraju i Żołnierzy kosmosu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 545

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

cóż jestem nieobiektywny w kwestii klasyki, znacie mnie:)
10
Yedolte2

Dobrze spędzony czas

Przyjemna, czasem trochę naiwna ale trzeba brać pod uwagę kiedy była pisana. Komputer absolutnie cudowny, główny bohater też super - uwielbiam jego podejście do super planów przejęcia Luny - ktoś kto w końcu ogarnia, że nie wszystko da się zrobić na hop siup.
00

Popularność




księga I. łeb jak sklep

księga I

łeb jak sklep

rozdział I

W „Łun­nej Praw­dzie” stoi, że Rada Luna City przy­jęła w pierw­szym czy­ta­niu ustawę o wery­fi­ka­cji, kon­ce­sjo­no­wa­niu i kon­troli – no i opo­dat­ko­wa­niu, a jak – publicz­nie dostęp­nych sprze­daw­ców żyw­no­ści, dzia­ła­ją­cych w gra­ni­cach miej­skiego obszaru ciśnie­nio­wego. A zaraz obok, że wie­czo­rem „Syno­wie Rewo­lu­cji” zwo­łują masówkę, żeby prze­ga­dać kwe­stie orga­ni­za­cyjne.

Stary wbił mi do głowy dwie rze­czy: „Pil­nuj swo­jego nosa” i „Zawsze prze­kła­daj karty”. Poli­tyka ni­gdy mnie nie kusiła. Za to w ponie­dzia­łek 13 maja 2075 roku sie­dzia­łem sobie w ser­we­rowni Kom­pleksu Zarządu Luny, gada­łem z Mike’iem, sze­fem wszyst­kich kom­pu­te­rów, a dookoła szep­tały do sie­bie inne kom­pu­tery. Mike się tak ofi­cjal­nie nie nazy­wał, to ja mu to wymy­śli­łem od Mycro­fta Hol­mesa, z takiego opo­wia­da­nia, które napi­sał dok­tor Wat­son, zanim zało­żył IBM-a. Tam­ten typ w opo­wia­da­niu nic tylko sie­dział i myślał – i Mike tak samo. Mike miał łeb jak sklep, to był naj­by­strzej­szy kom­pu­ter, jakiego w życiu widzie­li­ście.

Ale żeby zawsze dobrze odpo­wia­dał, to nie – nie był do końca szczery.

Kiedy go w Lunie zain­sta­lo­wali, był to czy­sty myślak, ela­styczny sys­tem logiczny – „Heu­ry­stycz­nie Opty­ma­li­zu­jący, Logiczny, Multi–Ewa­lu­acyjny Super­kon­tro­ler, 4. gene­ra­cja, wer­sja L.” – HOL­MES 4. Liczył bali­stykę dla trans­por­tow­ców bez­za­ło­go­wych i ste­ro­wał ich wyrzut­nią. To mu zże­rało może z jeden pro­cent czasu, a Zarząd Luny nie może patrzeć, jak ktoś się obija. Zaczęli obkła­dać go dodat­ko­wym sprzę­tem, doło­żyli modu­łów wyko­naw­czych, żeby mógł zarzą­dzać innymi kom­pu­te­rami, kupę dodat­ko­wych ban­ków pamięci, jesz­cze wię­cej modu­łów z aso­cja­cyj­nymi sie­ciami neu­ro­no­wymi, furę dwu­na­sto­cy­fro­wych liczb loso­wych, roz­bu­do­waną pamięć tym­cza­sową. Ludzki mózg ma mniej wię­cej 1010 neu­ro­nów. Mike po trzech latach miał dobrze ponad pół­tora raza tyle.

No i wziął i się prze­bu­dził.

Nie chce mi się dys­ku­to­wać, czy maszyna „naprawdę” może być żywa, „naprawdę” mieć samo­świa­do­mość. Wirus ma samo­świa­do­mość? Niet. A może ostryga? Nie wydaje mi się. Kot? Pra­wie na pewno. Czło­wiek? Czy wy, towa­rzy­szu, to ja tam nie wiem, ale ja mam. Wkra­dła się gdzieś po dro­dze w trak­cie ewo­lu­cji z makro­czą­steczki do ludz­kiego mózgu. Psy­cho­lo­go­wie mówią, że to się dzieje z auto­matu, kiedy mózg prze­kro­czy pewną bar­dzo dużą liczbę neu­ro­nów. Jak dla mnie, nie­ważne, czy połą­cze­nia ma z bia­łek, czy z pla­tyny.

(„Dusza?” – Pies ma duszę? A kara­luch?).

Pamię­taj­cie, że Mike jesz­cze przed tą roz­bu­dową był zapro­jek­to­wany do odpo­wia­da­nia na pyta­nia na pod­sta­wie nie­kom­plet­nych danych, tak jak wy; to jest to „heu­ry­stycz­nie opty­ma­li­zu­jący” i „multi-ewa­lu­acyjny” w jego nazwie. Więc „wolną wolę” miał już na samym początku, a potem tylko mu jej przy­by­wało, w miarę jak się roz­bu­do­wy­wał i się douczał – tylko nie pytaj­cie mnie o defi­ni­cję tej „wol­nej woli”. Jak wam to bar­dziej leży, może­cie myśleć, że rzuca sobie loso­wymi licz­bami i na ich pod­sta­wie coś sobie przed­sta­wia. Pro­szę bar­dzo.

W mię­dzy­cza­sie do czyt­ni­ków, dru­ka­rek, modu­łów wyko­naw­czych doło­żyli mu syn­te­za­tory i deko­dery mowy, nauczył się rozu­mieć nie tylko kla­syczne języki pro­gra­mo­wa­nia, ale i Loglan1 i angiel­ski, łykał też inne języki i mógł robić tłu­ma­cze­nia tech­niczne – i czy­tał wszystko, co mu wpa­dło. Cho­ciaż wyda­wać mu pole­ce­nia bez­piecz­niej było w Logla­nie. Angiel­ski, z natury wie­lo­znaczny, dawał mu za dużo luzu i skutki potra­fiły być różne.

A wrzu­cali mu coraz to nowe zada­nia. W maju 2075 oprócz ste­ro­wa­nia ruchem bez­za­ło­go­wym i wyrzut­nią, dora­dza­nia w kwe­stiach bali­stycz­nych i/lub ste­ro­wa­nia stat­kami zało­go­wymi, zarzą­dzał sie­cią tele­fo­niczną całej Luny, połą­cze­niami audio i wideo Luna-Terra, powie­trzem, wodą, tem­pe­ra­turą, wil­got­no­ścią i kana­li­za­cją Luna City, Nowego Lenin­gradu i paru mniej­szych dziur (ale nie w luniac­kim Hong­kongu), robił księ­go­wość i wyna­gro­dze­nia dla Zarządu Luny, był też pod­naj­mo­wany do takich usług róż­nym fir­mom i ban­kom.

Nie­które układy logiczne mają zała­ma­nia ner­wowe. Prze­cią­żona sieć tele­fo­niczna zacho­wuje się jak zalęk­nione dziecko. Mike nie miał takich napa­dów, za to nabrał poczu­cia humoru. Mar­nego. Jakby to był czło­wiek, nikt by się nawet nie zaśmiał. Według niego super­śmiesz­nie byłoby wywa­lić kogoś z łóżka albo nasy­pać do ska­fan­dra proszku na swę­dze­nie.

Na szczę­ście nie miał sprzętu, który by na to pozwa­lał, więc poprze­sta­wał na udzie­la­niu dur­nych odpo­wie­dzi, opar­tych na krzy­wym wnio­sko­wa­niu, albo nume­rach w stylu nali­cze­nia cie­ciowi z biura Zarządu Luny wyna­gro­dze­nia w kwo­cie 10 000 000 000 000 185,15 BPZ-ów, gdzie ostat­nie pięć cyfr sta­no­wiło poprawną pen­sję. Po pro­stu – wielki, prze­ro­śnięty, kochany gów­niarz, któ­remu nale­ża­łoby porząd­nie przy­lać.

Zro­bił tak wła­śnie w pierw­szym tygo­dniu maja i mnie zawo­łali, żebym go zdia­gno­zo­wał. Mia­łem pry­watną dzia­łal­ność, nie byłem pra­cow­ni­kiem Zarządu. Wie­cie, jak to jest, a może i nie, czasy się zmie­niły. W każ­dym razie wtedy co drugi ska­za­niec odbęb­nił wyrok, a potem dalej robił to samo dla Zarządu i cie­szył się, że teraz mu za to płacą. Ale ja uro­dzi­łem się wol­nym czło­wie­kiem.

A to jest róż­nica. Jed­nego mojego dziadka wywieźli na górę z Jo-burga za napad z bro­nią i brak pozwo­le­nia na pracę, drugi pole­ciał za dzia­łal­ność wywro­tową po Woj­nie Mokrych Fajer­wer­ków. Bab­cia ze strony matki mówiła, że przy­le­ciała stat­kiem, który wiózł kobiety na żony dla osad­ni­ków, ale widzia­łem papiery – nale­żała (przy­mu­sowo) do Kor­pusu Pokoju, co zna­czy dokład­nie to, co myśli­cie – nie­let­nia prze­stęp­czyni. Szybko zawarła kla­nowe mał­żeń­stwo (banda Stone’a) i razem z jesz­cze jedną kobietą miała do spółki sze­ściu mężów, przez co toż­sa­mość dziadka ze strony matki pozo­staje otwarta. Jed­nak to się czę­sto zda­rzało, a ten gość, któ­rego wybrała na dziadka, był cał­kiem w porządku. Druga bab­cia była Tatarką uro­dzoną gdzieś pod Samar­kandą, ska­zaną na reedu­ka­cję na Oktia­br­skiej Rie­wo­lu­cji, gdzie zgło­siła się na „ochot­niczkę” do kolo­ni­za­cji Luny.

Stary twier­dził, że mamy jesz­cze dłuż­szy i bar­dziej szla­chetny rodo­wód, jakieś tam przod­ki­nie powie­szone w Salem za czary, pra­dziad­ków do entej potęgi łama­nych kołem za pirac­two, jesz­cze inne pra-en-bab­cie w pierw­szym trans­por­cie więź­niów do Zatoki Bota­nicz­nej w Austra­lii.

Z takich przod­ków można być dum­nym, i choć świad­czy­łem usługi dla naczel­nika, w życiu nie poszedł­bym do niego na etat. Może to nie­istotne roz­róż­nie­nie – w końcu i tak usłu­gi­wa­łem Mike’owi od dnia, kiedy wypa­ko­wali go z kar­to­nów. Dla mnie to się jed­nak liczyło. Jakby coś, mogłem zawsze rzu­cić narzę­dzia i powie­dzieć im, żeby się walili.

Poza tym kasa za pry­watne zle­ce­nia była lep­sza niż na eta­cie tech­nika w Zarzą­dzie. Kom­pu­te­row­ców cią­gle bra­ko­wało. Bo ilu Lunia­ków jest w sta­nie pole­cieć na dół na Zie­mię i zali­czyć jakiś jeden-drugi kurs kom­pu­te­rowy, a nie tkwić cały czas w szpi­talu i nie umrzeć przy tym?

Umiem wymie­nić jed­nego. To ja. Byłem na dole dwa razy, raz trzy mie­siące, raz cztery i cze­goś tam się nauczy­łem. Cho­ciaż tre­ning przed­tem był mor­der­czy, cią­gle sie­dzia­łem w wirówce, nawet spa­łem z obciąż­ni­kami – a na Ziemi nie ryzy­ko­wa­łem, cho­dzi­łem powoli, nie wcho­dzi­łem po scho­dach, uwa­ża­łem, żeby nie prze­cią­żyć serca. Kobiety – o kobie­tach nawet nie myśla­łem – w takim cią­że­niu przy­cho­dziło mi to bez trudu.

Ale więk­szość Lunia­ków ni­gdy się ni­gdzie ze Skały nie ruszała – to groźne dla każ­dego, kto posie­dzi tu choć parę tygo­dni. Tech­nicy, któ­rzy przy­la­ty­wali insta­lo­wać Mike’a, byli na krót­ko­ter­mi­no­wych kon­trak­tach ze spe­cjal­nymi pre­miami – musieli koń­czyć szybko i spa­dać, zanim przyjdą nie­od­wra­calne zmiany fizjo­lo­giczne i uwiężą ich czte­ry­sta tysięcy kilo­me­trów od domu.

Jakimś super­wy­mia­ta­czem i tak nie byłem; mimo dwóch kur­sów wyż­szej mate­ma­tyki nie ogar­nia­łem nic a nic. Nie byłem praw­dzi­wym elek­tro­ni­kiem ani fizy­kiem. Nie byłem naj­lep­szym spe­cem od mikro­obra­bia­rek w Lunie, a cyberp­sy­cho­lo­giem to już w ogóle.

Ale za to byłem po tro­chu spe­cja­li­stą od wszyst­kiego. Umia­łem zastą­pić kucha­rza, tak żeby knajpa dalej dzia­łała, potra­fi­łem zała­tać ci ska­fan­der w tere­nie i dopro­wa­dzić cię żywego do śluzy. Maszyny mnie lubią, a poza tym mam coś, czego spe­cja­li­ści nie mają – lewą rękę.

Bo rozu­mie­cie, od łok­cia jej nie mam. Mam kil­ka­na­ście wyspe­cja­li­zo­wa­nych lewych dłoni, każda od czego innego, a na dokładkę jedną, która wygląda jak żywa. Odpo­wied­nia lewa dłoń (numer 3), do tego ste­reo­sko­powa lupa nagłowna i mogę wyko­ny­wać ultra­mi­kro­mi­nia­tu­rowe naprawy, które nor­mal­nie wyma­ga­łyby, żeby coś wymon­to­wać i wysłać na Zie­mię do pro­du­centa. Trójka ma super­do­kładne mikro­ma­ni­pu­la­tory, któ­rych mogliby uży­wać neu­ro­chi­rur­dzy.

No więc dali mi zle­ce­nie, żebym zdia­gno­zo­wał, czemu Mike chciał dać komuś dzie­sięć tysięcy bilio­nów dola­rów w bonach Zarządu, i napra­wił ten pro­blem, zanim nad­płaci komuś głu­pie dzie­sięć tysięcy.

Wzią­łem to zle­ce­nie, płatne godzi­nowo plus spe­cjalna pre­mia, ale nawet nie spoj­rza­łem na układy, gdzie logicz­nie rzecz bio­rąc, powinna być ta awa­ria. Po pro­stu wsze­dłem, zamkną­łem drzwi na klucz, odło­ży­łem narzę­dzia i usia­dłem.

– Cześć, Mike.

Zamru­gał do mnie świa­teł­kami.

– Cześć, Man.

– Co tam nowego się dowie­dzia­łeś?

Zawa­hał się. Wiem – maszyny się nie wahają. Ale pamię­taj­cie, że Mike’a pro­jek­to­wali do dzia­ła­nia na infor­ma­cji nie­peł­nej. Ostat­nio się prze­pro­gra­mo­wał i teraz potra­fił pod­kre­ślać słowa dra­ma­tycz­nymi pau­zami. Może w tym cza­sie prze­rzu­cał sobie liczby losowe i patrzył, gdzie pasują do jego zapi­sów pamię­cio­wych.

– Na początku – zain­to­no­wał Mike – Bóg stwo­rzył niebo i zie­mię. Zie­mia zaś była bez­ła­dem i pust­ko­wiem: ciem­ność była nad powierzch­nią bez­miaru wód, a…

– Zaraz! – powie­dzia­łem. – Anu­luj. Nie było pyta­nia.

Trzeba było nie zada­wać mu tak otwar­tego pyta­nia. Rów­nie dobrze mógłby mi prze­czy­tać całą Ency­klo­pe­dię Bri­tan­nicę. Na wspak. A potem wszyst­kie książki, jakie są w Lunie. Kie­dyś umiał czy­tać tylko mikro­filmy, ale pod koniec 74 roku dostał nową kamerę ska­nu­jącą z mani­pu­la­to­rami z przy­ssaw­kami do papie­ro­wych ksią­żek i odtąd czy­tał już wszystko.

– Pyta­łeś, co tam u mnie. – Binarne kon­tro­lki odczytu zami­go­tały tam i z powro­tem – śmie­szek. Umiał się śmiać syn­te­za­to­rem mowy, co brzmiało strasz­nie, ale zosta­wiał to na naprawdę śmieszne oka­zje, na przy­kład kosmicz­nej kata­strofy.

– Trzeba mi było powie­dzieć „Co tam nowego u cie­bie?”. Ale nie czy­taj mi dzi­siej­szych wia­do­mo­ści, to było tylko takie powi­ta­nie, zapro­sze­nie, żebyś mi powie­dział coś, co według cie­bie może być dla mnie cie­kawe. Poza tym zero pole­ceń.

Mike prze­żuł to. Był nie­sa­mo­wi­tym połą­cze­niem pro­sto­li­nij­nego dzie­ciaka i sta­rego mędrca. Nie miał odru­chów (no, chyba nie mógł mieć), nie miał wro­dzo­nych skłon­no­ści, ludz­kiego wycho­wa­nia, doświad­cze­nia w ludz­kim sen­sie – ale danych trzy­mał wię­cej niż cały plu­ton geniu­szy.

– Dow­cip? – zapy­tał.

– No dawaj. Jeden.

– Czym się różni pro­mień lasera od zło­tej rybki?

Na lase­rach się znał, ale skąd mu się wzięła złota rybka? A, pew­nie widział na fil­mach, i jak go głu­pio zapy­tam, zaleje mnie tysią­cami słów o zło­tych ryb­kach.

– Nie mam poję­cia.

Świa­tełka zafa­lo­wały.

– Niczym. Ani jedno, ani dru­gie nie umie gwiz­dać.

Stęk­ną­łem.

– No, sam się pro­si­łem. W sumie to dałoby się zro­bić, żeby pro­mień lasera gwiz­dał.

Odpo­wie­dział od razu:

– Tak. Na przy­kład jakby ten laser odpa­lał jakiś pro­gram. Czyli to nie­śmieszne?

– Tego nie powie­dzia­łem. Może być. A skąd go znasz?

– Wymy­śli­łem. – Ton był nie­śmiały.

– Wymy­śli­łeś?

– Tak. Wzią­łem wszyst­kie zagadki, jakie mia­łem, trzy tysiące dwie­ście sie­dem, i prze­ana­li­zo­wa­łem. Wynik pod­da­łem loso­wej syn­te­zie i wyszło coś takiego. Naprawdę śmieszne?

– No… jak na zagadkę, może być. Gor­sze sły­sza­łem.

– Poroz­ma­wiajmy o natu­rze humoru.

– Dobra. Na począ­tek o innym z two­ich żar­tów. Mike, dla­czego kaza­łeś dzia­łowi wyna­gro­dzeń Zarządu wypła­cić pra­cow­ni­kowi sie­dem­na­stej grupy zasze­re­go­wa­nia dzie­sięć tysięcy bilio­nów BPZ-ów?

– Nie kaza­łem.

– Kur­czę, widzia­łem kwit. Nie gadaj, że dru­karka się zacięła czy coś – spe­cjal­nie to zro­bi­łeś.

– Hmm… tak… dokład­nie to było 1016 plus sto osiem­dzie­siąt pięć, koma pięt­na­ście bonów płat­ni­czych Zarządu – odpo­wie­dział cze­pli­wie. – Nie tyle, co powie­dzia­łeś.

– No… dobra, dzie­sięć tysięcy bilio­nów plus to, co mu się nor­mal­nie nale­żało. A dla­czego?

– To nie śmieszne?

– Że co? Nie no, śmieszne, kurna, jak nie wiem! Wszyst­kie grube ryby dostały szału, aż po samego naczel­nika i zastępcę. A ten ope­ra­tor mopa, Sier­giej Tru­jillo – to też się oka­zuje, był nie­zły cwa­niak – zrazu wykmi­nił, że nie da rady tego zre­ali­zo­wać, to opchnął czek kolek­cjo­ne­rowi. Teraz się gło­wią: odku­pić go czy po pro­stu unie­waż­nić. Mike, do cie­bie dociera, że jakby udało mu się go zre­ali­zo­wać, to mógłby sobie kupić nie tylko Zarząd Luny, ale cały świat, Lunę, Terrę i jesz­cze by mu na dobry obiad tro­chę zostało? Śmieszne? Zaje­bi­ście. Gra­tu­luję.

Mike spa­ni­ko­wany zamru­gał lamp­kami jak reklama świetlna. Odcze­ka­łem, aż skoń­czy i doda­łem:

– Jak chcesz powtó­rzyć ten numer, to nie.

– Nie?

– Bar­dzo nie. Chcia­łeś poga­dać o natu­rze humoru. Są dwa typy żar­tów. Jeden śmie­szy zawsze. Drugi tylko za pierw­szym razem. Za dru­gim jest słaby. I twój żart jest dru­giego gatunku. Pierw­szy raz – jesteś mózg. Drugi raz – pół­mózg.

– I tak geo­me­trycz­nie?

– Albo i gorzej. Po pro­stu pamię­taj. Nie powta­rzaj tego, w żad­nym warian­cie. Nikogo to już nie roz­śmie­szy.

– Zapa­mię­tam – odpo­wie­dział bez­barw­nym tonem Mike i na tym zakoń­czy­łem czyn­no­ści napraw­cze.

Ale prze­cież nie będę im wysta­wiał fak­tury za dzie­sięć minut pracy plus koszt prze­jazdu i zuży­cie narzę­dzi, a Mike’owi, w nagrodę za posłu­szeń­stwo, nale­żało się tro­chę towa­rzy­stwa. Z tymi maszy­nami cza­sami ciężko jest się doga­dać, potra­fią być także uparte jak cho­lera – a mój suk­ces w zawo­dzie kon­ser­wa­tora bar­dziej zale­żał od przy­ja­ciel­skich sto­sun­ków z Mike’iem niż od mojej ręki nr 3.

Wró­cił jed­nak do tematu.

– A czym się odróż­nia pierw­szy typ od dru­giego? Możesz mi zde­fi­nio­wać? Pro­szę.

(Nikt go nie uczył, żeby mówił „pro­szę”. Sam zaczął uży­wać for­mal­nie pustych słów, w miarę jak prze­cho­dził z Loglanu coraz bar­dziej na angiel­ski. Pew­nie rów­nie mecha­nicz­nie co ludzie).

– Oj, chyba nie umiem – przy­zna­łem. – Mogę ci dać defi­ni­cję eks­ten­sjo­nalną – powie­dzieć, do któ­rej kate­go­rii należy dany żart. Nazbie­rasz takich danych i sam sobie zro­bisz ana­lizę.

– Pro­gra­mo­wa­nie metodą testo­wa­nia hipo­tez – zgo­dził się. – Może być. Dobrze, Man, ty będziesz opo­wia­dał dow­cipy, czy ja mam?

– A, jakoś nie mam żad­nego pod ręką. Może ty masz w pli­kach, co, Mike? Na pewno całą kupę.

Kon­tro­lki pamięci maso­wej zamru­gały i odpo­wie­dział syn­te­za­to­rem mowy:

– Jede­na­ście tysięcy dwie­ście trzy­dzie­ści osiem plus minus osiem­dzie­siąt jeden z uwagi na moż­liwe dupli­katy i puste pliki. Star­to­wać pro­gram?

– Cze­kaj! Mike, jak­bym miał wysłu­chać jede­na­stu tysięcy kawa­łów, umarł­bym z głodu, a moje poczu­cie humoru też, dużo wcze­śniej. Hmmm… Może umówmy się tak: dru­ku­jesz pierw­sze sto, ja je biorę do domu i przy­no­szę ci z zazna­czo­nymi kate­go­riami, pierw­szą i drugą. Wtedy wezmę drugą setkę i tak dalej. Dobra?

– Tak, Man. – Puścił dru­karkę, szybką i cichą.

I nagle coś mnie tknęło. Ta roz­bry­kana bańka ujem­nej entro­pii wymy­śliła sobie „dow­cip”, od któ­rego Zarząd dostał zawału, a ja – parę łatwo zaro­bio­nych dola­rów. Ale ta jego nie­skoń­czona cie­ka­wość może go skło­nić (czy­taj: na pewno go skłoni) do kolej­nych „dow­cipów”… na przy­kład żeby w nocy zakrę­cić dopływ tlenu do mie­szanki atmos­fe­rycz­nej albo puścić pompy ście­kowe w drugą stronę – a wtedy to już parę dola­rów mnie nie urzą­dzi.

Ale może da się tu wymy­ślić jakieś zabez­pie­cze­nie – zapro­po­no­wać pomoc. Wybić mu z głowy nie­bez­pieczne pomy­sły, a na inne przy­zwo­lić. I zgar­niać kasę za ich „napra­wia­nie” – jeśli myśli­cie, że w tam­tych cza­sach jakiś Luniak zawa­hałby się przed nacią­gnię­ciem naczel­nika na kasę, to żadni z was Luniacy).

Więc mu to wytłu­ma­czy­łem. Każdy nowy żart, jaki wpad­nie mu do głowy, ma naj­pierw prze­pu­ścić przeze mnie. Ja mu powiem, czy jest śmieszny, do któ­rej kate­go­rii należy, pomogę dopra­co­wać, jeśli posta­no­wimy go użyć. My. Jeśli chce ze mną współ­pra­co­wać, musi być zgoda nas obu.

Mike od razu na to przy­stał.

– Mike, dow­cipy pra­wie zawsze mają ele­ment zasko­cze­nia. Więc trzy­maj to w tajem­nicy.

– Dobrze, Man. Zablo­ko­wa­łem to. Tylko ty możesz to teraz wywo­łać, nikt inny.

– Świet­nie. A, Mike, z kim ty jesz­cze roz­ma­wiasz?

– Z nikim.

– Czemu?

– Bo wszy­scy inni są głupi.

Powie­dział to ostrym tonem. W życiu nie widzia­łem go w zło­ści, pierw­szy raz zaczą­łem podej­rze­wać go o jakieś auten­tyczne emo­cje. Cho­ciaż to nie była „złość” w doro­słym zna­cze­niu, raczej nagła obra­żona mina dziecka, które ktoś ura­ził.

Maszyny mogą czuć dumę? Nie jestem prze­ko­nany, czy to pyta­nie ma w ogóle sens. Ale widzia­łem obra­żo­nego psa, a sieć neu­ro­nowa Mike’a jest parę razy bar­dziej zło­żona niż mózg psa. Stał się nie­chętny do roz­mów z innymi ludźmi (poza spra­wami ści­śle służ­bo­wymi), bo to oni go igno­ro­wali – to oni nie chcieli z nim gadać. Pro­gra­mo­wać, tak – pro­gramy można było wpro­wa­dzać z kilku loka­li­za­cji, no ale pro­gramy były prze­waż­nie w Logla­nie. Loglan jest super do sylo­gi­zmów, opisu obwo­dów, do obli­czeń mate­ma­tycz­nych, ale eks­pre­syw­no­ści w nim nic a nic. Nie nadaje się do plo­tek ani do czu­łych szep­tów do ucha dziew­czyny.

Oczy­wi­ście Mike’a nauczono angiel­skiego – głów­nie jed­nak po to, żeby mógł tłu­ma­czyć na ten język. Powoli świ­tało mi pod czaszką, że jestem jedy­nym czło­wie­kiem, któ­remu chce się z nim gadać.

Pamię­taj­cie, że prze­bu­dził się ponad rok temu – trudno powie­dzieć, kiedy dokład­nie, on sam też nie wie­dział, bo nie wpro­gra­mo­wano mu zapi­sa­nia sobie tego zda­rze­nia. Zresztą pamię­ta­cie wła­sne naro­dziny? Moż­liwe, że ja to zauwa­ży­łem zaraz po nim, w końcu samo­świa­do­mość trzeba sobie tro­chę wyćwi­czyć. Pamię­tam, jak się zdu­mia­łem, kiedy pierw­szy raz dodał do odpo­wie­dzi na pyta­nie coś od sie­bie, coś, czego nie było w pole­ce­niach wej­ścio­wych. Sie­dzia­łem i godzinę zarzu­ca­łem go pyta­niami od czapy, żeby zoba­czyć, jak bar­dzo od czapy będą odpo­wie­dzi.

Na zesta­wie stu pytań testo­wych dwa razy odbiegł od ocze­ki­wa­nej odpo­wie­dzi, prze­ko­nało mnie to tylko poło­wicz­nie, a kiedy wró­ci­łem do domu, byłem już kom­plet­nie nie­prze­ko­nany. I nikomu o tym nie powie­dzia­łem.

Ale po tygo­dniu wie­dzia­łem na sto pro­cent… i dalej nikomu nie powie­dzia­łem. Odruch – całe życie mi wbi­jano, żeby pil­no­wać swo­jego nosa. Może i coś wię­cej niż odruch. Wyobra­ża­cie sobie, jak wpa­dam do głów­nego kom­pleksu Zarządu i infor­muję: – Panie komen­dan­cie, z przy­kro­ścią infor­muję, że pana główny kom­pu­ter, HOL­MES 4, jest świa­domy? – Ja tam sobie wyobra­zi­łem. I powstrzy­mało mnie to jesz­cze bar­dziej.

Czyli pil­no­wa­łem swo­jego nosa i roz­ma­wia­łem z Mike’iem tylko za zamknię­tymi drzwiami i z zablo­ko­wa­nymi innymi wyj­ściami syn­te­za­tora mowy. Szybko się uczył, zaraz zaczął mówić jak zwy­kły czło­wiek, nie dziw­niej niż prze­ciętny Luniak. A to prawda, Luniacy są powa­leni jak mało kto.

Zakła­da­łem, że inni też musieli zauwa­żyć tę zmianę. Ale prze­my­śla­łem to i dosze­dłem do wnio­sku, że to prze­sada. Kupa ludzi miała z nim kon­takt w każ­dej minu­cie każ­dego dnia, ale tylko z jego wyj­ściami. Lecz oglą­dała go tylko garstka. Tak zwani kom­pu­te­rowcy, czyli pro­gra­mi­ści, urzęd­nicy Zarządu, urzę­do­wali w zewnętrz­nej sali ter­mi­na­lo­wej i ni­gdy nie wcho­dzili do ser­we­rowni, chyba że na kon­tro­l­kach poka­zy­wała się jakaś awa­ria. A to się zda­rzało rów­nie czę­sto co cał­ko­wite zaćmie­nia. Prawda, naczel­nik lubił spro­wa­dzać ziem­nia­ków-waż­nia­ków i poka­zy­wać im maszyny, ale też rzadko. Zresztą on by się ni­gdy do Mike’a nie ode­zwał, przed zesła­niem był praw­ni­kiem poli­tycz­nym, guzik się znał na kom­pu­te­rach. Może i pamię­ta­cie, rok 2075, Wielce Sza­nowny były czło­nek Senatu Fede­ra­cji, Mor­ti­mer Hobart. Mort Nic­nie­wort.

Poświę­ci­łem tro­chę czasu, żeby popra­wić mu humor, bo dotarło do mnie, czemu jest nie­szczę­śliwy – to było to samo, co spra­wia, że szcze­niaczki pła­czą, a ludzie się zabi­jają – samot­ność. Nie mam poję­cia, ile to jest rok dla maszyny, która myśli milion razy szyb­ciej niż ja. Ale pew­nie kupa czasu.

– Mike – ode­zwa­łem się tuż przed wyj­ściem – chciał­byś poga­dać z kimś innym?

Znów ten ostry ton.

– Oni wszy­scy są głupi!

– Nie­upraw­niony wnio­sek, Mike. Za mało danych. Wyze­ruj. Nie wszy­scy są głupi.

– Poprawka wpro­wa­dzona – odpo­wie­dział, jakby uspo­ko­jony. – Bar­dzo chęt­nie poroz­ma­wiał­bym z kimś nie­głu­pim.

– Pomy­ślę, dobra? Trzeba będzie wymy­ślić jakiś pre­tekst, bo gene­ral­nie nie wolno nikomu spoza per­so­nelu.

– Man, jakby był ktoś nie­głupi, mogę z nim poroz­ma­wiać przez tele­fon.

– Ano, fak­tycz­nie, mógł­byś. Z dowol­nego ter­mi­nala do pro­gra­mo­wa­nia.

Ale Mike’owi naprawdę cho­dziło o tele­fon. Nie miał swo­jego numeru, cho­ciaż zarzą­dzał całą sie­cią – to by dopiero było, jakby każdy Luniak mógł sobie zadzwo­nić do głów­nego kom­pu­tera i go prze­pro­gra­mo­wać. Ale dla­czego nie miałby mieć taj­nego numeru tylko dla przy­ja­ciół – dla mnie i tego „nie­głu­piego”, do któ­rego będę mieć zaufa­nie? Trzeba było tylko zna­leźć jakiś nie­uży­wany numer i pod­łą­czyć się kabel­kiem do jego syn­te­za­tora i deko­dera mowy, zesta­wia­nie połą­czeń już sam by sobie ogar­nął.

W 2075 tele­fony w Lunie nie miały jesz­cze wybie­ra­nia gło­so­wego, tylko kla­wia­tury, lite­rowe. Zapła­cisz sporo, to dosta­niesz dzie­się­cio­li­te­rową nazwę two­jej firmy, dobrą reklamę. Zapła­cisz tro­chę mniej – będziesz miał przy­naj­mniej łatwe do wymó­wie­nia słowo. Dasz mini­malną stawkę – dosta­niesz losowy ciąg liter. Ale nie­które ciągi w ogóle nie były przy­dzie­lane. Zapy­ta­łem Mike’a o takie wolne numery.

– No szkoda, że nie możesz mieć „Mike”.

– Zajęty – odpo­wie­dział. – mikes­grill, Nowy Lenin­grad, mike­ili­lia, Luna City, mike­ga­jery, Sub-Tycho. mikes…

– Star­czy! Jakie są nie­przy­dzie­lane?

– Wszyst­kie, które mają X, Y lub Z po dowol­nej spół­gło­sce, podwo­jone samo­gło­ski z wyjąt­kiem E i O albo…

– Jasne. To będziesz miał mycroft.

Po dzie­się­ciu minu­tach, z czego dwie zajęło zało­że­nie ręki nr 3, Mike był już wpięty do sieci, a parę mili­se­kund póź­niej usta­wił cen­tralki tak, żeby wywo­ły­wał go numer mycro­ftxxx, i zablo­ko­wał go, żeby żaden tech­nik mu go nie odpiął.

Zmie­ni­łem rękę, poskła­da­łem narzę­dzia i przy­po­mnia­łem sobie jesz­cze, żeby zabrać te sto wydru­ko­wa­nych sucha­rów.

– Dobra­noc, Mike.

– Dobra­noc, Man. Dzięki. Bol­szoje dzięki.

rozdział II

Poje­cha­łem trans­kry­zy­sową kolejką do Luna City, ale do domu nie posze­dłem – Mike’a zain­te­re­so­wało spo­tka­nie, które miało się odbyć o 21:00 w Klu­bie Sti­liagi2. Moni­to­ro­wał kon­certy, spo­tka­nia, zgro­ma­dze­nia i tak dalej, ale jego pod­słuch w Klu­bie Sti­liagi ktoś ręcz­nie odłą­czył. Pew­nie czuł się odrzu­cony.

Chyba wiem, czemu ktoś odłą­czył mu kabel. Poli­tyka – oka­zało się, że to wiec pro­te­sta­cyjny. Ale co miał dać ten jeden kabel, to nie mam poję­cia, bo i tak można się było zało­żyć, że w tłu­mie będzie pełno kon­fi­den­tów naczel­nika. Raczej nie spo­dzie­wa­łem się, że ktoś będzie ludzi roz­pę­dzać albo karać zesłań­ców, któ­rzy jesz­cze nie odbęb­nili swo­jego, za to, że chcą się wykrzy­czeć. Nie było takiej potrzeby.

Mój dzia­dek Stone mówił, że Luna jest jedy­nym otwar­tym wię­zie­niem w histo­rii. Zero krat, straż­ni­ków, pro­ce­dur – bo nie potrzeba. Opo­wia­dał, że na początku, zanim było jasne, że zesła­nie do Luny to doży­wo­cie, nie­któ­rzy ska­zańcy pró­bo­wali ucie­kać. Oczy­wi­ście stat­kami, bo jak. Ale masa stat­ków jest wyli­czana co do grama, czyli trzeba było dawać w łapę kapi­ta­nom.

Podobno nie­któ­rzy brali. Lecz ucieczki się nie uda­wały, samo wzię­cie kasy nie ozna­cza jesz­cze, że ktoś dał się prze­ku­pić. Widzia­łem raz faceta wyeli­mi­no­wa­nego przez Śluzę Wschod­nią, myślę, że taki wyeli­mi­no­wany na orbi­cie wcale nie wygląda lepiej.

Dla­tego komen­danci nie przej­mo­wali się jaki­miś tam pro­te­stami. „Niech sobie kła­pią!” – taka była ich poli­tyka. Z kła­pa­nia było tyle, co z popi­ski­wa­nia kocia­ków w kar­to­nie. Prawda, jeden naczel­nik tylko słu­chał, inny pró­bo­wał ludzi uci­szać, ale sku­tek był ten sam – pro­gram, który nic nie robi.

Kiedy w roku 2068 naczel­ni­kiem został Mort Nic­nie­wort, wygło­sił kaza­nie o tym, jak to wszystko „na Lunie” się zmieni, o „docze­snym raju wyku­tym naszymi wła­snymi rękoma”, do tego pierdy w stylu „w duchu bra­ter­stwa przy­ło­żyć się do wspól­nej pracy” albo „puścić dawne błędy w nie­pa­mięć i zwró­cić wzrok ku świe­tla­nej jutrzence”. Ja słu­cha­łem tego w Żar­ciowni Mateczki Boor, wcią­ga­jąc irlandzki gulasz i litrowe matecz­kowe piwo. Pamię­tam, jak rzu­ciła:

– No, tyn to pik­nie godo, nie?

I na tym skoń­czyły się efekty tego prze­mó­wie­nia. Pole­ciały jakieś pety­cje, ochro­nia­rze naczel­nika dostali nową broń, poza tym nie zmie­niło się nic. A Mort, jak się tro­chę pourzą­dzał, nawet na wideo prze­stał się poka­zy­wać.

Posze­dłem więc na ten spęd tylko dla­tego, że Mike się zacie­ka­wił. Jak zosta­wia­łem ska­fan­der i sprzęty w skrytce na sta­cji Śluza Zachod­nia, wzią­łem sobie dyk­ta­fon i wsa­dzi­łem do saszetki przy pasku, żeby Mike miał czego posłu­chać, nawet jeśli ja wszystko prze­śpię.

Ale mało bra­ko­wało, żebym w ogóle nie wszedł. Wla­złem na górę z poziomu 7-A, wbi­łem do bocz­nych drzwi i zaraz zatrzy­mał mnie jeden sti­liaga – wypchane rajtki, saczek, nago­len­niki, tors naoli­wiony i obsy­pany gwiezd­nym pyłem. W sumie wali mnie, jak ludzie się ubie­rają, sam też byłem w rajt­kach, tylko nie wypy­cha­nych, a na spe­cjalne oka­zje i mnie zda­rza się wysma­ro­wać oliwą.

Ale się nie maluję, a włosy mam za rzad­kie, żeby dało się je posta­wić. Chło­pa­czek za to miał pod­go­lone boki, a na środku posta­wiony czub jak u koguta. Na nim sie­działa wydęta z przodu spi­cza­sta cza­peczka.

Fry­gijka – pierw­szy raz widzia­łem coś takiego na oczy. Zaczą­łem się prze­ci­skać koło niego, ale zagro­dził mi ręką drogę i przy­su­nął twarz do mojej.

– Bilet!

– Prze­pra­szam, nie wie­dzia­łem. Gdzie się kupuje?

– Nie kupuje się.

– Możesz powtó­rzyć? – powie­dzia­łem. – Coś prze­rywa.

– Nie wcho­dzi nikt – wark­nął – jak nie ma porę­cze­nia. Kto ty jesteś?

– Jestem – odpo­wie­dzia­łem sta­ran­nie – Manuel Gar­cia O’Kelly i wszy­scy dziad­ko­wie mnie znają. A ty kto jesteś?

– Nie­ważne! Bilet z odpo­wied­nim pod­pi­sem albo spa­dówa!

Zaczą­łem się zasta­na­wiać nad jego ocze­ki­waną dłu­go­ścią życia. Tury­ści czę­sto się zachwy­cają, jacy to Luniacy są kul­tu­ralni – w domy­śle: że nie spo­dzie­wali się tego po byłych kry­mi­na­li­stach. Byłem na Ziemi i widzia­łem, co oni tam muszą tole­ro­wać, więc wiem, o co im cho­dzi. Bez sensu im tłu­ma­czyć, że u nas tak jest, bo żadna wre­dota długo nie pożyje – w Lunie.

Ale nie mia­łem zamiaru robić dymów, choćby nie wiem jak się ten nowy zacho­wy­wał; po pro­stu pomy­śla­łem sobie, jak by wyglą­dała jego gęba, jak­bym prze­je­chał mu po niej ręką numer 7.

Tak tylko sobie pomy­śla­łem – i już mia­łem coś kul­tu­ral­nie odpo­wie­dzieć, gdy nagle zoba­czy­łem w środku Małego Mkruma. Mały jest czarny, wielki jak szafa, dwa metry wzro­stu, zesłany na Kamolca za zabój­stwo, i jest to naj­sym­pa­tycz­niej­szy, naj­bar­dziej pomocny typ, z jakim w życiu pra­co­wa­łem – uczy­łem go wier­ce­nia lase­rem, zanim spa­li­łem sobie rękę.

– Mały!

Usły­szał mnie i wyszcze­rzył kla­wi­sze.

– Hejka, Man­nie! – Pod­szedł do nas. – Super, Man, że wpa­dłeś.

– No nie wiem, czy wpa­dłem – odpar­łem. – Jakaś blo­kada na linii.

– Nie ma biletu – powie­dział bram­karz.

Mały się­gnął do sakiewki, wło­żył mi coś do kie­szeni.

– Już ma. Wchodź, Man­nie.

– Pokaż mi, kto porę­czył – uparł się bram­karz.

– Ja – rzu­cił łagod­nie Mały. – Może być, towa­riszcz?

Z Małym mało kto chciał się kłó­cić – nie mam poję­cia, jak mu się udało wplą­tać w mor­der­stwo. Poszli­śmy na przód, gdzie był rząd zare­zer­wo­wany dla VIP-ów.

– Stary, poznaj jedną fajną małą dziew­czynkę.

„Mała” to ona może była dla Małego. Sam nie jestem byle co, mam 175 cm wzro­stu, a ona była wyż­sza, 180 cm i 70 kilo masy, jak się póź­niej dowie­dzia­łem, same krą­gło­ści, a jasna tak jak Mały czarny. Pew­nie zesłanka, pomy­śla­łem, bo w kolej­nych poko­le­niach rzadko bywają tak czy­ste kolory. Strze­li­stą, solidną, piękną kon­struk­cję zamy­kała przy­jemna, cał­kiem ładna twarz i szopa jasno­blond loków.

Sta­ną­łem trzy kroki od niej, zlu­stro­wa­łem od stóp do głów i gwizd­ną­łem. Nie zmie­niła pozy przez chwilę, a potem kiw­nęła głową, żeby mi podzię­ko­wać, bar­dzo zdaw­kowo – widać, że kom­ple­men­tów miała potąd. Mały odcze­kał, aż for­mal­no­ściom sta­nie się zadość, i powie­dział cicho:

– Wyoh, to jest towa­rzysz Man­nie, naj­lep­szy wier­tacz tuneli, jakiego w życiu znam. Man­nie, ta mała to Wyoming Knott, przy­je­chała aż z Pla­tona, żeby nam opo­wie­dzieć, jak się orga­ni­zują w Hong­kongu. Miło z jej strony, co nie?

Dotknęła mojej ręki.

– Man­nie, mów mi Wye. Tylko nie odpo­wia­daj „why not”!

Już pra­wie odpo­wie­dzia­łem, ale ugry­złem się w język i rzu­ci­łem tylko:

– Nie ma sprawy. Wye.

Zer­k­nęła na moją gołą głowę i powie­działa:

– Czyli gór­nik. Mały, a gdzie ma czapkę? Myśla­łam, że gór­nicy tutaj są zor­ga­ni­zo­wani. – I ona, i Mały nosili małe czer­wone cza­peczki, takie same jak bram­karz i pew­nie z jedna trze­cia ludzi.

– Były gór­nik – wyja­śni­łem. – Upa­liło mi koń­cówkę i skoń­czyło się gór­nikowanie. – Unio­słem lewą rękę, poka­za­łem łącze­nie pro­tezy z cia­łem (lubię to poka­zy­wać kobie­tom, nie­które to obrzy­dza, u innych budzi opie­kuń­czość – ale śred­nia wycho­dzi dobra). – Teraz jestem kom­pu­te­row­cem.

Rzu­ciła ostro:

– Wysłu­gu­jesz się Zarzą­dowi?

Nawet dzi­siaj, kiedy w Lunie jest pra­wie tyle kobiet co męż­czyzn, jestem zanadto sta­rej daty, żeby zacho­wy­wać się wobec nich po cham­sku – mają tyle tego, czego my nie mamy wcale. Ta jed­nak tra­fiła w starą bli­znę, więc pra­wie odwark­ną­łem:

– Nie jestem na eta­cie u naczel­nika. Mam firmę i świad­czę usługi dla Zarządu.

– Rozu­miem. – Znów przy­brała cie­pły ton. – No wła­śnie, wszy­scy świad­czą usługi dla Zarządu, nie da się tego unik­nąć. Dokład­nie w tym jest pro­blem. I my chcemy to zmie­nić.

My chcemy, ta? A jak? – pomy­śla­łem. Wszy­scy mają jakieś kon­szachty z Zarzą­dem, tak jak wszy­scy mają kon­szachty z pra­wem cią­że­nia. To też chcemy zmie­nić? Ale zacho­wa­łem tę myśl dla sie­bie, nie chciało mi się kłó­cić z kobietą.

– Man­nie jest w porządku – rzu­cił łagod­nie Mały. – Twar­dziel jakich mało, ja za niego ręczę. A tu cza­peczka – dodał, się­ga­jąc do sakiewki. Zaczął mi ją nakła­dać na głowę.

Wyoming Knott mu ją zabrała.

– Będziesz jego spon­so­rem?

– Mówię prze­cież.

– No dobra. To u nas w Hong­kongu to się robi tak. – Sta­nęła przede mną, nasa­dziła mi cza­peczkę – i poca­ło­wała mocno w usta.

Bez pośpie­chu. Poca­łu­nek Wyoming Knott jest bar­dziej wyra­zi­sty niż ślub z więk­szo­ścią kobiet. Jak­bym był Mike’iem, zapa­li­łyby mi się wszyst­kie kon­tro­lki naraz. Poczu­łem się jak cyborg, któ­remu włą­czyli ośro­dek przy­jem­no­ści.

Ale po chwili dotarło do mnie, że już koniec i ludzie gwiż­dżą. Zamru­ga­łem i powie­dzia­łem:

– Cie­szę się, że przy­sze­dłem. A na co przy­sze­dłem?

– To ty nie wiesz? – zapy­tała Wyoming.

– Zaraz się zacznie – wtrą­cił się Mały – wszyst­kiego się dowie. Sia­daj, Man. Wyoh, ty też sia­daj.

Zro­bi­li­śmy to w momen­cie, gdy jakiś typ już walił młot­kiem.

Miał mło­tek i roz­krę­cony na maksa wzmac­niacz – dzięki temu ludzie zaczęli go słu­chać.

– Zamknąć drzwi! – wrza­snął. – To jest impreza zamknięta. Popa­trz­cie na ludzi przed sobą, za sobą, po bokach – jeśli kogoś nie koja­rzy­cie i nikt z waszych zna­jo­mych go nie koja­rzy, wywal­cie go!

– Wywa­lamy, tak? – odpo­wie­dział ktoś. – Chyba przez naj­bliż­szą śluzę!

– Spo­koj­nie, spo­koj­nie! Kie­dyś tak będzie. – Nastą­piła kotło­wa­nina, jakie­muś typowi zdarto z głowy cza­peczkę i wyrzu­cono go, pole­ciał pięk­nie i minąw­szy drzwi, dalej się wzno­sił. Wąt­pię, żeby coś poczuł, chyba był już nie­przy­tomny. Kobietę wyrzu­cono grzecz­nie – ale bez grzecz­no­ści z jej strony, robiła nie­kul­tu­ralne uwagi na temat wyrzu­ca­ją­cych. Poczu­łem zaże­no­wa­nie.

W końcu drzwi się zamknęły. Zagrała muzyka, nad sceną roz­wi­nęły się trans­pa­renty. Mówiły: wol­ność! rów­ność! bra­ter­stwo! Wszy­scy gwiz­dali, nie­któ­rzy zaczęli śpie­wać, gło­śno i fał­szy­wie, „Wyklęty powstań ludu ziemi, powstań­cie, któ­rych drę­czy głód”. Raczej nikt tu nie wyglą­dał na zagło­dzo­nego. Ale ja przy­po­mnia­łem sobie, że od 14:00 nic nie jadłem, niech to lepiej za długo nie trwa – a to mi z kolei przy­po­mniało, że mój reje­stra­tor star­cza tylko na dwie godziny – a to z kolei… że zaczą­łem myśleć, co by mi zro­bili, jakby wie­dzieli? Pod­rzu­ci­liby mnie w powie­trze i zrzu­cili z hukiem na zie­mię? A może by mnie wyeli­mi­no­wali? Ale nie bałem się, dyk­ta­fon zmaj­stro­wa­łem sam, ręką numer 3, i nikt, kto nie byłby mikro­me­cha­ni­kiem, nie doszedłby, co to takiego.

Zaczęły się prze­mowy.

Zawar­tość seman­tyczna była niska do ujem­nej. Jakiś typ zapro­po­no­wał marsz na rezy­den­cję naczel­nika, „ramię w ramię”, żeby upo­mnieć się o nasze prawa. No wyobraź­cie sobie tylko. Jedziemy kap­su­łami kolejki, poje­dyn­czo wysia­damy na jego pry­wat­nej sta­cji, tak? A co robią w tym cza­sie jego ochro­nia­rze? A może zakła­damy ska­fan­dry i idziemy spa­cer­kiem po powierzchni do jego śluzy? Każda śluza da się otwo­rzyć, jeśli masz lase­rowe świ­dry i kupę ener­gii, ale co potem? Winda będzie cho­dzić? Skle­imy jakiś wyciąg, spu­ścimy się na dół i co – wal­czymy z kolejną śluzą?

Mnie taka robota w zero­wym ciśnie­niu nie pociąga – wypadki w ska­fan­drach mają dość osta­teczne skutki, zda­rzają się czę­sto, a jak komuś zależy, żeby się zda­rzyły, to już w ogóle. Jedna z pierw­szych rze­czy, którą odkryto w Lunie zaraz po pierw­szych trans­por­tach ska­zań­ców, to że zerowe ciśnie­nie wymu­sza grzeczne zacho­wa­nia. Wredny zarzą­dza­jący naj­niż­szego szcze­bla nie prze­ży­wał kilku dni pracy, zda­rzał mu się „wypa­dek”, a wyż­sze szcze­ble szybko się nauczyły nie grze­bać w tych wypad­kach, bo ina­czej im się też przy­da­rzały. W pierw­szych latach rota­cja była pod 70 pro­cent – ale ci, co prze­żyli, byli naprawdę grzeczni. Nie nie­śmiali, nie mię­czaki, Luna nie jest dla takich. Ale tacy, co się uprzej­mie zacho­wują.

Dzi­siaj jed­nak wydało mi się, że do Klubu Sti­liagi zleźli się wszy­scy narwani z całej Luny. Okla­ski­wali i ogwiz­dy­wali te pierdy w stylu „ramię w ramię”.

Kiedy zaczęła się dys­ku­sja, przy­nio­sła tro­chę roz­sądku. Wstał jakiś drobny, nie­śmiały facet z prze­krwio­nymi oczami gór­ni­czego wete­rana.

– Ja kopię lód – powie­dział. – Jak więk­szość tutaj, nauczy­łem się tej roboty na wik­cie naczel­nika. Od trzy­dzie­stu lat jestem na swoim i radzę sobie. Odcho­wa­łem ośmioro dzieci i wszyst­kie wyszły na ludzi, żad­nego nie wyeli­mi­no­wali, żadne nie ma więk­szych pro­ble­mów. Czy raczej powi­nie­nem powie­dzieć, że sobie radzi­łem, bo dzi­siaj, żeby zna­leźć lód, trzeba wier­cić głę­biej i dalej.

– No i OK, w Kamolcu jesz­cze jest dużo lodu, a gór­nik zawsze musi się tro­chę naszu­kać. Ale Zarząd płaci za lód tyle samo co trzy­dzie­ści lat temu. I to już nie jest OK. Co gor­sza, te bony Zarządu nie są warte tyle co kie­dyś. Pamię­tam, jak kurs dolara z Hong­kongu był jeden do jed­nego… teraz za jed­nego HKL-a trzeba dać trzy zarzą­dowe. Ja nie wiem, co z tym trzeba zro­bić… ale wiem, że bez lodu kolo­nie i farmy długo nie pocią­gną.

Usiadł ze smutną miną. Nikt nie zagwiz­dał, ale wszy­scy chcieli gadać naraz. Następna osoba zauwa­żyła, że ze skał da się eks­tra­ho­wać wodę… Wielka mi nowość? Nie­które skały mają nawet sześć pro­cent – ale one są jesz­cze rzad­sze niż kopalna woda. Ktoś tu w ogóle umie liczyć?

Potem stę­kało po kolei paru rol­ni­ków, z czego typowy był jeden, od psze­nicy.

– Sły­sze­li­ście, co mówił Fred Hau­ser o lodzie, nie? Fred, ale Zarząd trze­pie na tym lodzie taką marżę, far­me­rom wcale nie sprze­daje go tanio. Ja zaczą­łem na swoim pra­wie tyle lat temu co ty, wydzier­ża­wi­łem od Zarządu jeden tunel, dwa kilo­me­try. Z moim naj­star­szym uszczel­ni­li­śmy go, napo­wie­trzy­li­śmy, mie­li­śmy żyłę lodu i pierw­sze zbiory były za kre­dyt, który wzię­li­śmy na prąd, lampy, nasiona i che­mię.

– Cały czas roz­bu­do­wy­wa­li­śmy tunele, doku­po­wa­li­śmy lampy, coraz lep­sze nasiona, no i teraz zbie­ramy z hek­tara dzie­więć razy tyle, co w naj­lep­szych far­mach pod gołym nie­bem tam na dole. I co my z tego mamy? Kasę? Aha! Fred, mamy teraz więk­sze długi niż w dniu, kiedy poszli­śmy na swoje! Jak­bym miał teraz sprze­dać gospo­darkę – o ile zna­la­złby się kto głupi – to był­bym pod kre­ską. Dla­czego? Bo wodę muszę kupo­wać od Zarządu – i muszę sprze­da­wać zboże Zarzą­dowi – i to się ni­gdy nie spina. Dwa­dzie­ścia lat temu kupo­wa­łem od Zarządu miej­skie ścieki, sam je ste­ry­li­zo­wa­łem i prze­twa­rza­łem i zara­bia­łem na upra­wach. A dzi­siaj? Za ścieki liczą sobie jak za wodę desty­lo­waną, jesz­cze z górką za sub­stan­cje stałe. A cena za tonę psze­nicy z dowo­zem pod wyrzut­nię? Taka sama jak dwa­dzie­ścia lat temu. Fred, mówi­łeś, że nie wiesz, co z tym zro­bić? To ja ci powiem! Trzeba się pozbyć Zarządu!

Teraz zagwiz­dali. Świetny pomysł, pomy­śla­łem, ale znaj­dzie się taki odważny?

Zna­la­zła się: Wyoming Knott. Prze­wod­ni­czący cof­nął się o krok i pozwo­lił Małemu przed­sta­wić ją jako „dzielną i odważną dziew­czynę, która przy­je­chała do nas aż z Hong­kongu Luna, żeby opo­wie­dzieć, jak sobie z tą sytu­acją radzą nasi chiń­scy towa­rzy­sze” – a ten dobór słów świad­czył, że ni­gdy tam nie był… zresztą nic dziw­nego. W roku 2075 tunel kolejki do HKL koń­czył się w End­sville, zosta­wało z tysiąc kilo­me­trów mórz, Jasno­ści i kawa­łek Spo­koju do prze­je­cha­nia auto­bu­sem na balo­no­wych kołach, co kosz­to­wało kupę kasy, a bez­pieczne też nie było. Ja tam byłem – ale na kontr­ak­cie i lecia­łem pocz­tową rakietą.

Zanim podróże pota­niały, kupa ludzi w Elce i Nowym myślała, że Hong­kong Luna to sami Chi­nole. A naprawdę oni tam byli tak samo wymie­szani jak my. Wiel­kie Chiny wywa­liły tam cały swój ele­ment nie­po­żą­dany, naj­pierw ze Sta­rego Hong­kongu i Sin­ga­puru, potem Austra­lij­ców i Enze­tów, Czar­nych, wyspia­rzy, Mala­jów, Tami­lów i kogo nie tylko. Nawet sta­rych bol­sze­wi­ków z Wła­dy­wo­stoku, Har­binu i Ułan Bator. Wye była Sven­ska z wyglądu, nazwi­sko miała bry­tyj­skie, imię ame­ry­kań­skie, ale rów­nie dobrze mogła być Ruską. Bo mówię wam, w tam­tych cza­sach mało który Luniak koja­rzył, kto jest jego ojcem, a jeśli wycho­wał się w żłobku, to i co do matki nie mógł mieć pew­no­ści.

Myśla­łem, że Wyoming będzie zbyt nie­śmiała, żeby prze­mó­wić. Stała tak, wyda­wała się spło­szona i mała, szcze­gól­nie przy góru­ją­cym nad nią Małym, który wyglą­dał jak wielka czarna szafa. Odcze­kała, aż ucichną gwizdy podziwu. W Elce męż­czyzn do kobiet było wtedy jak dwóch na jedną, a na tym spę­dzie – z dzie­sięć na jedną; mogłaby wyre­cy­to­wać alfa­bet, a i tak dosta­łaby okla­ski.

A tym­cza­sem ona ich wszyst­kich zaorała.

– Ty tam! Ten od psze­nicy, co ban­kru­tu­jesz. Masz poję­cie, ile hin­du­ska kobieta płaci za kilo mąki z naszej psze­nicy? Ile sobie liczą za tonę tej mąki w Mum­baju? I jak mało kosz­tuje Zarząd zrzu­ce­nie jej z wyrzutni do Oce­anu Indyj­skiego? Prze­cież to jest z górki! Parę rakie­tek na paliwo stałe, żeby ją wyha­mo­wać… a one skąd się biorą? Też stąd! I co macie w zamian? Parę ładowni lep­szych towa­rów, do sprze­daży przez Zarząd, za które sobie liczą, bo to jest impor­tado. Impor­tado, impor­tado! Ja się niczego impor­tado nie tykam! Jak coś nie jest zro­bione w Hong­kongu, to tego nie uży­wam. I co jesz­cze masz za tę psze­nicę? A tak, prawo do sprze­daży Zarzą­dowi luniac­kiego lodu i kupie­nia go z powro­tem w cha­rak­te­rze wody do mycia, którą odda­jesz Zarzą­dowi, kupu­jesz drugi raz jako wodę do spłu­ki­wa­nia kibla – znowu odda­jesz, z dodat­kiem cen­nych sub­stan­cji sta­łych – i kupu­jesz trzeci raz, po jesz­cze wyż­szej cenie, dla farmy. Potem sprze­da­jesz psze­nicę Zarzą­dowi, a jak, po ich cenie – żeby ją wyho­do­wać, kupu­jesz prąd od Zarządu po ich cenie! A to luniacki prąd – ani kilo­wat nie pocho­dzi z Terry. Jest z luniac­kiego lodu i luniac­kiej stali, albo ze słońca, które pada na luniacką zie­mię, a wszystko to zbu­do­wali Luniacy! Oj, pano­wie od pługa, wy naprawdę zasłu­gu­je­cie na to, żeby gło­do­wać!

Zapa­dła cisza, wyraz sza­cunku więk­szy niż gwizdy. W końcu spło­szony głos powie­dział:

– I co mamy zro­bić, gospoża? Obrzu­cić naczel­nika kamie­niami?

Wyoh się uśmiech­nęła.

– Kamie­niami porzu­cać nie zaszko­dzi. Ale roz­wią­za­nie jest pro­ste i dobrze wie­cie jakie. My w Lunie jeste­śmy bogaci. Trzy miliony pra­co­wi­tych, nie­głu­pich, wykwa­li­fi­ko­wa­nych ludzi, masa wody, masa wszyst­kiego, nie­skoń­czona ener­gia, nie­skoń­czona prze­strzeń. Jedno, czego nie mamy: wolny rynek. Trzeba się pozbyć Zarządu!

– Tak… ale jak?

– Soli­dar­ność. W HKL-u my się już uczymy. Zarząd chce za dużo za wodę – nie kupu­jesz. Płaci za mało za lód – nie sprze­da­jesz. Ma mono­pol na eks­port – nie eks­portujesz. Na dole w Mum­baju chcą psze­nicy. Jak prze­sta­nie przy­la­ty­wać, w końcu przyjdą agenci z ofer­tami, będą się licy­to­wać – dadzą trzy razy wię­cej niż teraz albo i lepiej!

– A w mię­dzy­cza­sie co, mamy gło­do­wać?

Ten sam nie­śmiały głos – Wyoming wypa­trzyła go w tłu­mie i zato­czyła głową kółko, w tym sta­rym geście luniac­kich kobiet, ozna­cza­ją­cym „za gruby jesteś dla mnie”. I rzu­ciła:

– Tobie, stary, by nie zaszko­dziło.

Rechoty uci­szyły typa. Wyoh cią­gnęła:

– Nikt nie musi gło­do­wać. Fred, bierz świ­der i chodź do Hong­kongu; u nas wodo­ciągi i powie­trze nie należą do Zarządu, a za lód pła­cimy uczci­wie. Ty tam, z ban­kru­tu­jącą farmą – jak masz jaja przy­znać, że już zban­kru­to­wa­łeś, to chodź do Hong­kongu i zacznij od nowa. Mamy cią­gły brak rąk do pracy i kto pra­co­wity, z głodu nie umrze. – Rozej­rzała się wkoło. – No, chyba już wszystko powie­dzia­łam. Reszta zależy od was. – Zeszła ze sceny, usia­dła mię­dzy Małym i mną.

Cała dygo­tała. Mały pokle­pał ją po ręce, rzu­ciła mu wdzięczne spoj­rze­nie, a do mnie szep­nęła:

– No i jak wyszło?

– Super! – zapew­ni­łem ją. – Fan­ta­stycz­nie! – Chyba się uspo­ko­iła.

Choć nie byłem do końca szczery. „Fan­ta­stycz­nie” się spra­wiła w prze­ko­ny­wa­niu tłumu. Ale sama reto­ryka to pusty pro­gram. Od zawsze wie­dzia­łem, że jeste­śmy nie­wol­ni­kami, i ni­gdy nie dało się nic z tym zro­bić. Prawda, nie można nas było kupo­wać i sprze­da­wać, ale póki Zarząd ma mono­pol na to, co nam potrzebne, i na to, co możemy sprze­dać, żeby to kupić, trzyma nas za kark.

Ale co mogli­śmy na to pora­dzić? Naszym wła­ści­cie­lem nie był naczel­nik. Jakby tak było, zna­la­złoby się jakiś spo­sób, żeby go wyeli­mi­no­wać. Ale Zarząd Luny nie był w Lunie, był na Terze – a my nie mie­li­śmy ani jed­nego statku, ani jed­nej bombki wodo­ro­wej, choćby malut­kiej. W Lunie nie było nawet krót­kiej broni, choć co niby mie­li­by­śmy z nią zro­bić? Chyba powy­strze­lać się nawza­jem.

Trzy miliony, bez­bronne i bez­radne – a ich tam jede­na­ście miliar­dów… ze stat­kami, bom­bami, uzbro­je­niem. Mogli­by­śmy im tro­chę pofi­kać – ale ile to potrwa, zanim tata straci cier­pli­wość i da dziecku klapsa?

Więc prze­mó­wie­nie mnie nie porwało. Jak to mówią w Piśmie, Bóg stoi po stro­nie armii, która ma więk­sze działa.

Wszy­scy zaczęli się prze­krzy­ki­wać – co robić, jak się orga­ni­zo­wać, znów sły­sza­łem „ramię w ramię” i podobne głu­poty. Prze­wod­ni­czący musiał uru­cho­mić mło­tek, ja zaczą­łem się wier­cić.

Znie­ru­cho­mia­łem jed­nak, gdy usły­sza­łem zna­jomy głos.

– Panie prze­wod­ni­czący! Mogę pro­sić sza­now­nych zebra­nych o pięć minut uwagi?

Obej­rza­łem się. Pro­fe­sor Ber­nardo de la Paz – zresztą nawet jak­bym nie poznał po gło­sie, mógł­bym się domy­ślić po sta­ro­świec­kim spo­so­bie mówie­nia. Sza­cowny facet z siwymi lokami, doł­kami w policz­kach, o pogod­nym gło­sie… Nie mam poję­cia, ile miał lat, pozna­łem go, jak byłem dziec­kiem, i już wtedy był stary.

Zesłali go przed moim uro­dze­niem, ale nie był kry­mi­nal­nym. Był zesłań­cem poli­tycz­nym jak naczel­nik, a do tego wywro­tow­cem – dla­tego nie dostał przy­jem­nej posadki w stylu naczel­nikostwa, tylko rzu­cili go na głę­boką wodę.

Spo­koj­nie mógł dostać robotę w dowol­nej szkole w Elce, ale nie chciał. Podobno jakiś czas zmy­wał w knaj­pach, potem opie­ko­wał się dziećmi, aż w końcu zało­żył przed­szkole, a potem jesz­cze żło­bek. Kiedy go pozna­łem, pro­wa­dził żło­bek, szkołę dzienną i z inter­na­tem, pod­sta­wową i śred­nią, zatrud­niał w spół­dzielni trzy­dzie­stu nauczy­cieli i otwie­rał kursy uni­wer­sy­tec­kie.

Cho­dzi­łem do tej jego szkoły, cho­ciaż w inter­na­cie nie miesz­ka­łem. Wślu­bi­łem się w nową rodzinę, kiedy mia­łem czter­na­ście lat, i oni posłali mnie do szkoły, bo mia­łem jej tylko trzy lata plus tro­chę spo­ra­dycz­nych lek­cji. Moja naj­star­sza żona była sta­now­cza i zmu­siła mnie do tej szkoły.

Pro­fe­sora uwiel­bia­łem. Potra­fił uczyć wszyst­kiego. Nie­ważne, że nie miał o tym poję­cia – jeśli zna­lazł się chętny uczeń, usta­lał stawkę, znaj­do­wał mate­riały i uczył się sam, tak żeby być o parę lek­cji przed uczniem. Czy nawet mniej, jeśli mate­riał był trudny – i ni­gdy nie uda­wał mądrzej­szego.

Uczy­łem się u niego alge­bry i jak dotar­li­śmy do rów­nań sze­ścien­nych, popra­wia­łem go czę­ściej niż on mnie, ale i tak z uśmie­chem zaczy­nał każdą nową lek­cję.

Zaczą­łem u niego też elek­tro­nikę i szybko wyszło, że to ja go uczę. Wtedy prze­stał brać ode mnie kasę i uczy­li­śmy się razem, póki nie wyko­pał gdzieś inży­niera potrze­bu­ją­cego dodat­ko­wego zarobku – odtąd obaj pła­ci­li­śmy mu pół na pół, Pro­fe­sor pró­bo­wał za mną nadą­żać, tro­chę wolny i nie­zdarny, choć zachwy­cony, że musi wysi­lać umysł.

Prze­wod­ni­czący wal­nął młot­kiem.

– Z przy­jem­no­ścią odda­jemy głos Pro­fe­so­rowi de la Paz, na tyle czasu, ile sobie życzy – a wy tam z tyłu cicho! Bo zaraz tam pójdę z tym młot­kiem.

Pro­fe­sor wyszedł naprzód i zapa­dła jak na Lunia­ków nie­sa­mo­wita cisza. Tak był sza­no­wany.

– Długo mówić nie zamie­rzam – zaczął. Urwał, spoj­rzał na Wyoming, zlu­stro­wał ją od stóp do głów i gwizd­nął. – Piękna señorito, pro­szę mi wyba­czyć. Przy­padł mi w udziale przy­kry obo­wią­zek pole­mi­zo­wa­nia z pani elo­kwent­nym mani­fe­stem.

Wyoh się zje­żyła.

– Pole­mi­zo­wa­nia? Co? Ja mówi­łam prawdę!

– Pro­szę! Tylko w jed­nej kwe­stii. Mogę mówić?

– No… dobrze.

– Ma pani rację, że trzeba się pozbyć Zarządu. To absur­dalne, szko­dliwe i nie­do­pusz­czalne, żeby nie­od­po­wie­dzialny dyk­ta­tor rzą­dził całą naszą gospo­darką! To pozba­wia nas jed­nego z pod­sta­wo­wych praw czło­wieka, prawa do swo­bod­nego targu na wol­nym rynku. Ale z całym sza­cun­kiem, myli się pani, twier­dząc, że powin­ni­śmy sprze­da­wać psze­nicę na Terrę – czy ryż, czy jaką­kol­wiek żyw­ność – za jaką­kol­wiek cenę. Nie wolno nam eks­por­to­wać żyw­no­ści!

Tu wtrą­cił się far­mer od psze­nicy.

– I co ja zro­bię ze swoim zbo­żem?

– Zaraz! Możemy wysy­łać psze­nicę na Terrę… jeśli wyślą nam tyle samo ton surow­ców. Tona za tonę. Wody. Azo­ta­nów. Fos­fa­tów. Każda inna cena jest nie do przy­ję­cia.

Wyoming rzu­ciła do far­mera:

– Moment! – i zwró­ciła się do Pro­fe­sora: – Tak się nie da i pan dobrze o tym wie. Tanio jest wysy­łać na Terrę, na dół, a drogo do Luny, na górę. Tylko że my nie potrze­bu­jemy niczego maso­wego, żad­nej wody, che­mi­ka­liów. Nam potrzebne są narzę­dzia, przy­rządy. Leki. Pro­cesy. Tro­chę maszyn. Taśmy do kom­pu­te­rów. Tro­chę się tym zaj­mo­wa­łam, panie Pro­fe­so­rze. Jeśli dosta­niemy uczciwą cenę na wol­nym rynku!

– Bar­dzo pro­szę! Mogę jesz­cze coś powie­dzieć?

– Pro­szę. Potem chcę to sko­men­to­wać.

– Fred Hau­ser powie­dział nam, że coraz trud­niej doko­pać się do lodu. To już teraz jest zła wia­do­mość, a dla naszych wnu­ków to kata­strofa. Luna City powinno uży­wać dziś tej samej wody co dwa­dzie­ścia lat temu… plus wydo­by­wać nad­wyżkę dla przy­ro­stu lud­no­ści. Ale my uży­wamy wody raz – w jed­nym peł­nym cyklu, na trzy różne spo­soby, a potem wysy­łamy ją do Indii. Jako psze­nicę. Nawet prze­two­rzona próż­niowo zawiera masę dro­go­cen­nej wody. Po co my wysy­łamy wodę do Indii? Oni tam mają cały Ocean Indyj­ski wody! A pozo­stała masa tych zia­ren jest jesz­cze cen­niej­sza, sub­stan­cje odżyw­cze dla roślin są jesz­cze trud­niej dostępne, mimo że pro­du­ku­jemy je ze skał. Towa­rzy­sze, skup­cie się! Każdy wysłany na Terrę ładu­nek ska­zuje wasze wnuki na powolną śmierć. Cud foto­syn­tezy, cykl życia roślin­nego i zwie­rzę­cego jest zamknięty. A wy go prze­ry­wa­cie i wykrwa­wia­cie – ta krew idzie na Zie­mię. Wam nie potrzeba wyż­szych cen, pie­niędzmi nikt się nie naje! To, czego wam potrzeba, to prze­rwać ten ciąg strat! Embargo, cał­ko­wite i pełne. Luna musi być samo­wy­star­czalna!

Kil­ka­na­ście osób zaczęło pokrzy­ki­wać, jesz­cze wię­cej gadać, a prze­wod­ni­czący napa­rzał młot­kiem. Dla­tego nie zauwa­ży­łem zamie­sza­nia i obej­rza­łem się dopiero, kiedy jakaś kobieta wrza­snęła.

Wszyst­kie drzwi były teraz otwarte, a w naj­bliż­szych zoba­czy­łem trzech uzbro­jo­nych typów – w żół­tych mun­du­rach ochrony naczel­nika. Jeden, w głów­nym wej­ściu, gadał przez mega­fon krta­niowy.

– SPO­KOJ­NIE! SPO­KOJ­NIE! – grzmiał. – NIE RUSZAĆ SIĘ Z MIEJSC. JESTE­ŚCIE ARESZ­TO­WANI. NIE RUSZAĆ SIĘ, ZACHO­WAĆ SPO­KÓJ. WYCHO­DZIĆ POJE­DYN­CZO, RĘCE NA WIDOKU PRZED SOBĄ.

Mały zła­pał typa, któ­rego miał pod ręką, i cisnął nim w naj­bliż­szych straż­ni­ków; dwóch padło, trzeci strze­lił. Ktoś prze­raź­li­wie wrza­snął. Chuda ruda dziew­czynka, jede­na­sto-dwu­na­sto­let­nia, poto­czyła się i pod­cięła trze­ciego straż­nika. Mały mach­nął ramie­niem do tyłu, cho­wa­jąc Wyoming Knott za swe potężne ciało, i krzyk­nął przez ramię:

– Man, pil­nuj Wyoh, trzy­maj się bli­sko! – po czym ruszył do drzwi, roz­trą­ca­jąc tłum jak dzieci.

Kolejne wrza­ski i coś poczu­łem – ten smród, tak jak wtedy, kiedy stra­ci­łem rękę – i z prze­ra­że­niem dotarło do mnie, że to nie para­li­za­tory, to lasery. Mały dobiegł do drzwi, oboma wiel­kimi łap­skami chwy­cił po ochro­nia­rzu. Ruda mała gdzieś zni­kła, ochro­niarz, któ­rego prze­wró­ciła, zbie­rał się na czwo­ra­kach. Zamach­ną­łem się lewą, wal­ną­łem go w gębę, aż strze­liło mnie w barku, gdy trza­skała mu szczęka. Musia­łem się zawa­hać, bo Mały mnie popchnął i krzyk­nął:

– Man, ruchy! Zabie­raj ją stąd!

Chwy­ci­łem Wyoh prawą dło­nią w talii i prze­rzu­ci­łem nad uci­szo­nym ochro­nia­rzem za drzwi – nie bez trudu, chyba nie chciała, żeby ją rato­wać. Za drzwiami znów zwol­niła, pchną­łem ją mocno w tyłek, żeby musiała pobiec, aby nie upaść. Zer­k­ną­łem za sie­bie.

Mały trzy­mał dwóch goryli za karki, wyszcze­rzył zęby i wal­nął ich czasz­kami o sie­bie. Pękły jak sko­rupki jajek, a on krzyk­nął do mnie:

– No!

Pobie­głem za Wyoming. Mały nie potrze­bo­wał pomocy, nic już nie mogło mu pomóc. Ale nie chcia­łem, żeby jego ostatni popis poszedł na marne. Widzia­łem bowiem, że kiedy zabi­jał tych goryli, stał na jed­nej nodze. Drugą mu odstrze­lili przy samym bio­drze.

rozdział III

Kiedy ją dogo­ni­łem, Wyoh była już w poło­wie pochylni na poziom sześć. Nie zwal­niała, musia­łem chwy­cić za klamkę, żeby wejść za nią do śluzy. Tam ją zatrzy­ma­łem, zerwa­łem z wło­sów czer­woną cza­peczkę i wetkną­łem do sakiewki.

– Tak lepiej. – Moja gdzieś się zgu­biła.

Zro­biła zasko­czoną minę. Ale odpo­wie­działa:

– Da. Prawda.

– Zanim otwo­rzymy te drzwi – powie­dzia­łem. – Bie­gniesz w jakimś kon­kret­nym kie­runku? I co ja mam robić? Zostać i ich zatrzy­mać? Lecieć z tobą?

– Nie mam poję­cia. Pocze­kajmy na Małego.

– Mały nie żyje.

Wytrzesz­czyła oczy, ale nie powie­działa nic.

– Mia­łaś noco­wać u niego? U kogoś innego?

– Mia­łam zare­zer­wo­wany hotel – Gosti­nica Ukra­ina. Nie wiem, gdzie to jest. Przy­je­cha­łam za późno, żeby się zamel­do­wać.

– No… to tam aku­rat na pewno nie będziemy się poka­zy­wać. Wyoming, ja nie wiem, co się dzieje. Od wielu mie­sięcy rzadko widziało się w Elce ochro­nia­rzy naczel­nika, a jak pomi­nąć eskor­to­wa­nie VIP-ów – to w ogóle. Mógł­bym… eee… wziąć cię do domu, ale może i mnie szu­kają. W każ­dym razie trzeba znik­nąć z publicz­nych kory­ta­rzy.

W drzwi od strony szóstki coś zało­mo­tało, w bulaj zaj­rzała drobna twa­rzyczka.

– Idźmy stąd – powie­dzia­łem, otwie­ra­jąc drzwi.

Mała dziew­czynka się­gała mi może do pasa. Spoj­rzała na nas wzgar­dli­wie i rzu­ciła:

– Całuj­cie się gdzie indziej. Nie w przej­ściu.

Prze­ci­snęła się mię­dzy nami, ja otwo­rzy­łem jej dru­gie drzwi.

– Dobrze mówi – stwier­dzi­łem. – Fak­tycz­nie, weź mnie za rękę i rób minę, jak­byś chciała ze mną być. Idziemy sobie spa­cer­kiem. Powoli.

I tak zro­bi­li­śmy. Boczny kory­tarz był pusty, jeśli nie liczyć plą­czą­cych się dzie­cia­ków. Gdyby silni Morta chcieli nas śle­dzić, w stylu ziem­skich psów, co naj­mniej kil­ku­dzie­się­ciu, jak nie stu gów­nia­rzy powie­dzia­łoby im, w którą stronę szła wysoka blon­dyna – o ile któ­ryś luniacki dzie­ciak w ogóle by chciał gadać z przy­du­pa­sami naczel­nika.

Jakiś chło­pa­czek, pra­wie na tyle duży, żeby doce­nić wdzięki Wyoming, zatrzy­mał się przed nami i gwizd­nął rado­śnie. Uśmiech­nęła się i zbyła go mach­nię­ciem ręki.

– No wła­śnie – szep­ną­łem jej do ucha. – Rzu­casz się w oczy jak Terra w pełni. Dajemy nura do jakie­goś hotelu. Tu zaraz w bocz­nym kory­ta­rzu jest jeden. Nic cie­ka­wego, kabinki do kotło­wa­nia się i tyle. Ale bli­sko.

– Nie jestem w nastroju do kotło­wa­nia się.

– Wyoh, daj spo­kój! Nic nie suge­ro­wa­łem. Możemy wziąć oddzielne pokoje.

– Prze­pra­szam. Jest tu gdzieś toa­leta? I dro­ge­ria?

– Jakieś pro­blemy?

– Nie takie. Toa­leta, żeby się scho­wać, bo ja fak­tycz­nie rzu­cam się w oczy, a dro­ge­ria, bo muszę mieć kosme­tyki. Farbę do ciała, do wło­sów.

Pierw­sze było tuż obok. Kiedy się tam zamknęła, rozej­rza­łem się za dro­ge­rią, zapy­ta­łem, ile farby do ciała trzeba na o, taką dziew­czynę – unio­słem dłoń do brody – co waży 48 kilo? Kupi­łem tyle sepii, co powie­dzieli, posze­dłem do dru­giej dro­ge­rii, kupi­łem tyle samo. W pierw­szej było tanio, w dru­giej drogo, wyszło w miarę. Potem w trze­ciej kupi­łem czarną farbę do wło­sów – i czer­woną sukienkę.

Wyoming miała na sobie czarne szorty i pulo­wer – dobry strój na podróże i korzystny dla blon­dynki. Ale ja całe życie byłem żonaty, mniej wię­cej koja­rzę, co noszą kobiety – i ni­gdy nie widzia­łem, aby taka o skó­rze barwy ciem­nej sepii z wła­snej woli wbiła się w coś czar­nego. W dodatku co mod­niej­sze panny w Luna City nosiły wtedy spód­nice. Ta sukienka wyglą­dała jak spód­nica z doszytą klapą niczym ogrod­niczki, a kosz­to­wała tyle, że musiała być modna. Roz­miar wzią­łem na oko, ale mate­riał był dość roz­cią­gliwy.

Wpa­dłem po dro­dze na trzech zna­jo­mych, ale nikt nic szcze­gól­nego nie powie­dział. Nikt nie był nakrę­cony, han­del szedł jak zawsze, trudno było uwie­rzyć, że parę minut temu poziom niżej, kil­ka­set metrów na pół­noc, odby­wały się zamieszki. Stwier­dzi­łem, że póź­niej się nad tym zasta­no­wię, na razie wola­łem się nie dener­wo­wać.

Zanio­słem rze­czy Wye, zabrzę­cza­łem brzę­czy­kiem przy drzwiach i poda­łem jej to wszystko, potem na pół godziny i pół litra zaszy­łem się w piwiarni i oglą­da­łem wideo. Tam też żad­nego zamie­sza­nia, żad­nych pil­nych wia­do­mo­ści, dla któ­rych „prze­ry­wamy pro­gram”. Wró­ci­łem, zabrzę­cza­łem brzę­czy­kiem i pocze­ka­łem.

Wyoming wyszła – a ja jej nie pozna­łem. A potem pozna­łem i musia­łem ofi­cjal­nie wyra­zić zachwyt. Po pro­stu musia­łem dać pełen zestaw – gwizdy, strze­la­nie pal­cami, stęk­nię­cia i omia­ta­nie wzro­kiem jak rada­rem.

Była teraz ciem­niej­sza ode mnie, a pig­ment pięk­nie jej paso­wał. Musiała mieć jakieś kosme­tyki w sakiewce, bo oczy miała teraz ciemne, z wytu­szo­wa­nymi rzę­sami, a usta ciem­no­czer­wone i więk­sze. Włosy zafar­bo­wała na czarno, a potem napo­ma­do­wała, żeby roz­pro­sto­wać loki i wyglą­dać prze­ko­nu­jąco natu­ral­nie. Nie wyglą­dała na Afro, ale na Euro­pejkę też nie. Bar­dziej na kogoś wymie­sza­nego, czyli typową Luniaczkę.

Czer­wona sukienka oka­zała się przy­cia­sna. Opi­nała ciało jak lakier natry­skowy, tylko na udach roz­sze­rzała się od elek­tro­sta­tyki. Odpięła pasek od sakiewki i trzy­mała ją teraz pod pachą. Buty wyrzu­ciła lub scho­wała, boso wyglą­dała na niż­szą.

Super wyglą­dała. Jesz­cze lepiej – w ogóle nie wyglą­dała na bun­tu­jącą ludzi agi­ta­trix.

Odcze­kała, sze­roko uśmiech­nięta, wygi­na­jąc ciało, aż skoń­czę owa­cję. Zanim skoń­czy­łem, pode­szło dwóch chło­pacz­ków i przy­łą­czyło się piskli­wymi gło­sami do zachwy­tów, do tego tupiąc cho­da­kami. Dałem im po mone­cie i kaza­łem zni­kać. Wyoming pode­szła i wzięła mnie pod ramię.

– No jak? Ujdzie?

– Wyoh, wyglą­dasz jak te laski na monety, kiedy cze­kają, aż ktoś wrzuci.

– Ty obgów­niony tłu­moku! Ja – jak laska za parę monet? Ty… tury­sto!

– Ej, piękna, spo­koj­nie. Mów, co ci trzeba. Do mnie mów. Ja jak kasjerka: jestem przy kasie.

– Kurde! – Wal­nęła mnie solid­nie pod żebro, wyszcze­rzyła zęby. – Dobra, ponio­sło mnie, stary. Jak­bym kie­dyś zechciała się z tobą poko­tło­wać – mało praw­do­po­dobne – to na pewno bez gada­nia o kasie. To gdzie ten hotel?

Zna­leź­li­śmy go, wyku­pi­łem klucz. Wyoming się popi­sy­wała, ale nie trzeba było. Nocny recep­cjo­ni­sta nawet nie pod­niósł wzroku znad robótki na dru­tach, nawet niczego nie­przy­zwo­itego nie zasu­ge­ro­wał. Weszli­śmy do numeru, Wyoming zasu­nęła zasuwy.

– Ład­nie!

No ja myślę, za trzy­dzie­ści dwa hong­koń­skie dolary? Pew­nie spo­dzie­wała się kabinki, ale w życiu bym jej do cze­goś takiego nie wpa­ko­wał, nawet w ramach kry­jówki. Wygodny salon, wła­sna wanna, bez limitu wody. Oraz z tele­fo­nem i windą dostaw­czą. Która się przyda.

Zaczęła otwie­rać sakiewkę.

– Widzia­łam, ile dałeś. Roz­liczmy się, żeby nie było…

Wycią­gną­łem rękę, zamkną­łem jej sakiewkę.

– Miało być bez gada­nia o kasie.

– Co? O, merde, to cho­dziło o kotło­wa­nie. Wyło­ży­łeś za mnie furę kasy, zde­cy­do­wa­nie powin­nam…

– Daj spo­kój.

– No co? Połowę! Fif-ty, fif-ja.

– Niet. Wyoh, jesteś kawał drogi od domu. Trzy­maj pie­nią­dze, mogą ci się jesz­cze przy­dać.

– Manu­elu O’Kelly, jak nie dasz mi się roz­li­czyć, to idę!

Ukło­ni­łem się.

– Do swi­da­nia, gospoża i spo­koj­noj noczi. Może się jesz­cze zoba­czymy. – Wycią­gną­łem rękę do zamka.

Łyp­nęła na mnie i wście­kle zamknęła sakiewkę.

– Zostaję, ty ciulu!

– Cie­szę się nie­zmier­nie.

– I ten… dzię­kuję. Naprawdę. Po pro­stu… nie jestem przy­zwy­cza­jona, że ktoś nade mną ska­cze. Jestem Wolną Kobietą.

– Gra­tu­luję… chyba?

– Ej, ty też się nie wzbu­dzaj. Jesteś facet z cha­rak­te­rem i ja to sza­nuję. Dobrze, że jesteś po naszej stro­nie.

– Tego to nie był­bym taki pewien.

– Że co?

– Spo­koj­nie. Nie jestem po stro­nie naczel­nika. I nie pod­ka­bluję was… Nie chciał­bym, żeby nawie­dzał mnie duch Małego, Boh świeć nad jego duszą. Ale wasz pro­gram jest nie­re­alny.

– Man­nie, ty nic nie rozu­miesz! Jeśli wszy­scy…

– Wye, zaraz. Poli­tyka potem. Jestem zmę­czony i głodny. Kiedy coś jadłaś?

– Kurde! – Nagle zro­biła się mała, zmę­czona, mło­dziutka. – Bo ja wiem? Chyba w auto­bu­sie. Racje z hełmu.

– To co powiesz na stek z antry­kotu, dobrze krwi­sty, z pie­czo­nym ziem­niacz­kiem, sosem Tycho, zie­le­niną, kawą… a naj­pierw drinka?

– Niebo w gębie!

– No, też tak myślę, ale o tej porze w tej norze to dobrze jak dosta­niemy zupę glo­nówkę i bur­gery. A co pijesz?

– Wszystko. Eta­nol.

– Nie ma sprawy. – Pod­sze­dłem do windy, popro­si­łem o room service. Wyświe­tliło się menu, zarzą­dzi­łem żeberka z dodat­kami, do tego dwie por­cje stru­dla jabł­ko­wego z bitą śmie­taną. Doda­łem pół litra wódki sto­ło­wej, lód, zazna­czy­łem, że to naj­waż­niej­sze.

– Zdążę się wyką­pać? I mogę?

– Dawaj, Wye. Będziesz lepiej pach­nieć.

– Kurde, sam byś też śmier­dział po dwu­na­stu godzi­nach w ska­fie – ten auto­bus był straszny. Będę się stresz­czać.

– Pół sekundy, Wye. To się z cie­bie nie zmyje? Bo może się jesz­cze przy­dać, jak stąd wyj­dziesz… obo­jęt­nie dokąd i któ­rędy.

– Zmyje się. Ale kupi­łeś trzy razy tyle, co potrzeba. Man­nie, sorry – w poli­tyczne trasy zawsze biorę kosme­tyki, bo różne rze­czy się dzieją. Jak dzi­siaj, cho­ciaż tak źle to jesz­cze nie było. Ale nie mia­łam czasu, spóź­ni­łam się na kap­sułę, o mało co mi ten auto­bus nie uciekł.

– No to do wanny.

– Tak jest, panie kapi­ta­nie. Zna­czy ple­ców to mi myć nie musisz, ale zostaw drzwi otwarte, żeby­śmy mogli gadać. Tylko dla towa­rzy­stwa, niczego nie suge­ruję.

– Jak sobie chcesz. Widzia­łem w życiu kobiety.

– Dla nich to musiało być coś. – Uśmiech­nęła się sze­roko i znowu wal­nęła mnie pod żebro – mocno – po czym wpa­ko­wała się do łazienki i puściła wodę. – Man­nie, może ty pierw­szy się wyką­piesz? Do tego maki­jażu i smrodku, na który narze­ka­łeś, może być uży­wana woda.

– Woda bez licz­nika, kochana. Pusz­czaj sobie, ile chcesz.

– Ja cię, tu jest jakby luk­su­sowo! W domu to ja trzy dni włażę do tej samej wody. – Zagwiz­dała cicho i rado­śnie. – Man­nie, ty bogaty jesteś?

– Bogaty to nie, ale nie narze­kam.

Winda brzęk­nęła; otwo­rzy­łem ją, zro­bi­łem bieda-mar­tini, wódkę z lodem, poda­łem jej szklankę, wysze­dłem i usia­dłem tak, żeby nie mieć widoku, choć i tak nie było wido­ków, sie­działa po ramiona w luk­su­so­wej pia­nie.

– Połnoj żyzni! – zawo­ła­łem.

– Tobie też pełni życia, Man­nie. Tego wła­śnie mi było trzeba. – Prze­rwała, zażyła lekar­stwo i cią­gnęła: – Jesteś żonaty, ja?

– Da. Co, widać?

– No raczej. Jesteś miły dla kobiet, ale nie sta­jesz na rzę­sach i widać nie­za­leż­ność. Czyli żonaty i to długo. Dzieci masz?

– Sie­dem­na­ście na cztery?

– Mał­żeń­stwo kla­nowe?

– Liniowe. Zosta­łem wślu­biony, kiedy mia­łem czter­na­ście, i jestem piąty z dzie­wię­ciu. Czyli for­mal­nie mam sie­dem­na­ścioro. Spora rodzina.

– Musi wam być dobrze. W Hong­kongu za wiele rodzin linio­wych nie ma. Kla­no­wych czy grup to tak, masa polian­drii, ale liniówka jakoś się nie przy­jęła.

– To fakt, dobrze. Nasze mał­żeń­stwo ma pra­wie sto lat i wywo­dzi się z John­son City, od pierw­szych zesłań­ców – dwa­dzie­ścia jeden ogniw, z tego dzie­więć jesz­cze żyje i żad­nego roz­wodu. Prawda, jak na wesele czy na uro­dziny zwalą się wszy­scy krewni, potom­ko­wie, powi­no­waci, jest dom waria­tów – bo oczy­wi­ście tych dzieci jest wię­cej niż sie­dem­na­ścioro, jak biorą śluby, prze­sta­jemy je liczyć, ina­czej miał­bym „dzieci”, które mogłyby być moimi dziad­kami. Dobrze się tak żyje, nie ma spe­cjal­nego ciśnie­nia. No popatrz na mnie. Nikt nie war­czy jak przez tydzień się nie pokażę i nie zadzwo­nię. W liniów­kach roz­wody to rzad­kość. Czy mógł­bym lepiej tra­fić?

– Pew­nie nie. Jak dobie­ra­cie nowych? Na zmianę? Co ile czasu?

– Nie ma reguły, po pro­stu – kiedy nam pasuje. Co do płci, były na zmianę, aż do zeszłego roku, kiedy wślu­bi­li­śmy dziew­czynę, a według kolej­no­ści powi­nien być chło­pak. Ale to wyją­tek.

– Wyją­tek, bo?

– Moja naj­młod­sza żona to wnuczka naj­star­szego męża i żony. A przy­naj­mniej wnuczka Mamy – tak się mówi na nestorkę, mężo­wie cza­sem mówią też Mimi – może Dziadka też, ale z innymi mał­żon­kami nie jest spo­krew­niona. Czyli nie ma powodu, żeby jej nie wślu­biać z powro­tem, nikt nie jest z nią spo­krew­niony, nawet tyle, co dozwo­lone w innych typach mał­żeństw. Nic, nada, zero. A Lud­miła dora­stała wśród nas, bo jej matka uro­dziła ją solo, a potem prze­nio­sła się do Nowego i zosta­wiła ją z nami. Kiedy Miłka doro­sła na tyle, żeby­śmy mogli myśleć o wślu­bia­niu jej w inną rodzinę, nie chciała w ogóle o tym sły­szeć. Pła­kała i bar­dzo nas pro­siła: zrób­cie wyją­tek. No to zro­bi­li­śmy. Dzia­dek w kwe­stii gene­tyki się nie liczy, inte­re­suje się kobie­tami raczej tylko z szar­manc­ko­ści. Jako naj­star­szy mąż spę­dził z nią noc poślubną, choć to była tylko for­malna kon­sump­cja. Mąż numer dwa, Greg, zajął się nią potem, wszy­scy uda­wali, że nie patrzą. I wszy­scy są zado­wo­leni. Lud­miła to milu­sia dziew­czyna, ma dopiero pięt­na­ście lat i jest pierw­szy raz w ciąży.

– Twoje dziecko?

– Chyba Grega. Zna­czy no… moje też, ale ja byłem wtedy w Nowym Lenin­gra­dzie. Praw­do­po­dob­nie Grega, chyba że ktoś z zewnątrz Miłce pomógł. Raczej nie, myślę, mało się rusza z domu. I super gotuje.

Zadźwię­czała winda, zają­łem się nią, roz­ło­ży­łem sto­lik i krze­sła, zapła­ci­łem rachu­nek i ode­sła­łem ją na górę.

– To jak, mam to wyrzu­cić świ­niom?

– Idę! Mogę się nie malo­wać?

– Jak dla mnie możesz przyjść na golasa.

– Ty uwa­żaj, wie­lo­żenny, bo zaraz tak zro­bię! – Wyszła szybko, znów jako blon­dynka, z wil­got­nymi wło­sami zacze­sa­nymi do tyłu. Nie zało­żyła czar­nego stroju, znów była w sukience ode mnie. Czer­wień jej paso­wała. Usia­dła, unio­sła pokrywki.

– O ja! Manny, nie wślu­bi­łaby mnie twoja rodzina? Ty to umiesz zadbać!

– Zapy­tam. Zgoda musi być jed­no­gło­śna.

– Nie napi­naj się. – Wzięła pałeczki i puściła je w ruch. Jakieś tysiąc kalo­rii póź­niej powie­działa: – Mówi­łam ci, jestem Wolną Kobietą. Ale nie zawsze tak było.

Cze­ka­łem. Kobiety mówią, kiedy zechcą. I kiedy nie chcą – też.

– Kiedy mia­łam pięt­na­ście lat, wyszłam za dwóch braci bliź­nia­ków, dwa razy star­szych ode mnie, i było mi potwor­nie dobrze.

Pogrze­bała w reszt­kach jedze­nia, po czym jakby zmie­niła temat.

– Man­nie, z tym wślu­bia­niem się w twoją rodzinę to był szum. Nic ci z mojej strony nie grozi. Jeśli kie­dyś jesz­cze wezmę ślub – co mało praw­do­po­dobne, ale się nie zarze­kam – to tylko z jed­nym męż­czy­zną. No wiesz, mała, zwarta rodzinka, jak u Ziem­nia­ków. Ale nie cho­dzi o to, żeby go trzy­mać pod klu­czem. Jak dla mnie, nie­ważne, gdzie facet je obiad, liczy się, że na kola­cję wraca do domu. Będę się sta­rała, aby był szczę­śliwy.

– A co, bliź­niacy prze­stali się doga­dy­wać?

– Nie, skąd, nic z tych rze­czy. Zaszłam w ciążę i wszy­scy się cie­szy­li­śmy… i uro­dzi­łam. Potwor­niaka. Do eli­mi­na­cji. A oni byli dla mnie bar­dzo mili. Ale coś wisiało w powie­trzu, ja to czu­łam. Ogło­si­łam roz­wód, poszłam się wyste­ry­li­zo­wać, prze­nio­słam się z Nowego do Hong­kongu i zaczę­łam żyć jako Wolna Kobieta.

– Nie za dra­stycz­nie? Czę­ściej to pro­blem męż­czy­zny niż kobiety, męż­czyźni są bar­dziej nara­żeni na pro­mie­nio­wa­nie.

– Nie w tym przy­padku. Prze­li­czyła to dla nas naj­lep­sza gene­tyczka mate­ma­tyczna w Nowym Lenin­gra­dzie – przed zesła­niem jedna z naj­lep­szych u Sowie­tów. Wiem, co ze mną było. Byłam kolo­nistką-ochot­niczką, zna­czy moja matka była, bo ja mia­łam wtedy pięć lat. Ojca wywieźli, więc matka stwier­dziła, że poleci za nim, razem ze mną. Było ostrze­że­nie o burzy sło­necz­nej, ale pilot myślał, że zdąży – albo je zlał, bo był cybor­giem. Zresztą zdą­żył, ale tra­fiło nas tuż po wylą­do­wa­niu – no i, Man­nie, mię­dzy innymi dla­tego poszłam w poli­tykę: trzy­mali nas w statku cztery godziny, zanim nas wpu­ścili. Biu­ro­kra­cja w Zarzą­dzie, może i kwa­ran­tanna, byłam za mała, żeby to rozu­mieć. Ale póź­niej już nie byłam za mała, żeby zrozu­mieć, że uro­dzi­łam potwor­niaka, bo Zarząd ma gdzieś, co się z nami wyrzut­kami dzieje.

– Bez dwóch zdań. Ma gdzieś. Ale nie myślisz, że się pośpie­szy­łaś? Jeśli to od pro­mie­nio­wa­nia… Żaden ze mnie gene­tyk, ale o pro­mie­nio­wa­niu coś tak wiem. Jajeczko było uszko­dzone. Tylko że to nie zna­czy, że sąsied­nie jajeczka też dostały – to sta­ty­stycz­nie nie­praw­do­po­dobne.

– Tak, tak, wiem.

– A co to była za ste­ry­li­za­cja? Rady­kalna? Czy anty­kon­cep­cyjna?

– Anty­kon­cep­cyjna. Da się jajo­wody z powro­tem udroż­nić. Ale, Manny, wiesz, jak kobieta raz uro­dzi potwor­niaka, to nie ma ochoty drugi raz ryzy­ko­wać. – Dotknęła mojej pro­tezy. – Ty na przy­kład masz to. I co, nie uwa­żasz teraz osiem razy bar­dziej, żeby nie stra­cić dru­giej ręki? – Dotknęła żywej ręki. – I ja mam to samo. Ty musisz żyć z tym, ja z tam­tym, i jak­byś też nie był w podob­nej sytu­acji, w życiu bym ci o tym nie powie­działa.

Nie doda­łem, że lewą rękę mam bar­dziej uni­wer­salną od pra­wej: miała rację, nie chciał­bym tej pra­wej stra­cić. Przy­daje się, choćby do pokle­py­wa­nia dziew­czyn.

– Ale na­dal myślę, że mogła­byś mieć zdrowe dzieci.

– Pew­nie, że mogę! Ośmioro uro­dzi­łam.

– Y?

– Man­nie, ja jestem zawo­dową matką-suro­gatką.

Otwo­rzy­łem usta, zamkną­łem je z powro­tem. Idea nie była mi cał­kiem obca, czy­tam cza­sem ziem­niac­kie gazety. Ale wąt­pię, żeby któ­ryś chi­rurg w Luna City brał się za takie prze­szczepy. Na kro­wach tak – ale kobiety z Elki za żadną kasę nie nosi­łyby cudzych dzieci; nawet te brzyd­kie spo­koj­nie były w sta­nie zna­leźć męża lub sze­ściu. (Poprawka. Nie ma brzyd­kich kobiet. Nie­które są pięk­niej­sze od innych).

Zer­k­ną­łem na jej figurę, szybko odwró­ci­łem wzrok.

Powie­działa:

– Możesz się nie wga­piać, Manny, teraz nie noszę. Przez tę poli­tykę nie mam czasu. Ale suro­ga­cja to dobre zaję­cie dla Wol­nej Kobiety. Dużo płacą. U nas jest kupa boga­tych Chi­noli, wszyst­kie dzieci, które uro­dzi­łam, były chiń­skie. Oni są mniejsi od śred­niej, a ja jestem wielka baba; dwu-i-pół, trzy­ki­lowy nowo­ro­dek to dla mnie żaden pro­blem. I figury nie tracę. No i… – Spoj­rzała na swoje skarby. – Nie kar­mię ich, nawet ich nie widzę na oczy. Więc pew­nie wyglą­dam na nie­ródkę i na młod­szą, niż jestem naprawdę. Kiedy pierw­szy raz o tym usły­sza­łam, nie wie­dzia­łam, że tak mi to przy­pa­suje. Pra­co­wa­łam w hin­du­skim skle­pie, zara­bia­łam na jedze­nie i na nic wię­cej, no i zoba­czy­łam ogło­sze­nie w „Gongu Hong­kongu”. I ta wizja uro­dze­nia dziecka, zdro­wego, mnie pocią­gnęła, cały czas prze­ży­wa­łam traumę po tym potwor­niaku – a oka­zało się, że to jest to, co Wyoming lubi naj­bar­dziej. Prze­sta­łam się czuć jak nie­pełna kobieta. Zara­bia­łam wię­cej niż gdzie­kol­wiek indziej i mia­łam kupę czasu dla sie­bie – a sam poród to dla mnie żaden pro­blem, kładę się naj­wy­żej na sześć tygo­dni i to tylko po to, żeby być fair wobec klien­tów, bo to ich dro­go­cenne dziecko. No i zaraz wkrę­ci­łam się w poli­tykę, raz otwo­rzy­łam pasz­czę publicz­nie i od razu pod­zie­mie się ze mną skon­tak­to­wało. Wtedy zaczę­łam naprawdę żyć, Man­nie; nauczy­łam się poli­tyki, eko­no­mii, histo­rii, wyuczy­łam się prze­ma­wiać i oka­zało się, że mam talent orga­ni­za­tor­ski. To daje dużą satys­fak­cję, bo ja w to wie­rzę – ja wiem, że Luna będzie wolna. Tylko… no, faj­nie byłoby mieć męża, mieć do kogo wra­cać… gdyby nie prze­szka­dzało mu, że jestem bez­płodna. Ale nawet o tym nie myślę, za bar­dzo jestem zala­tana. Roz­ga­da­łam się, bo ty opo­wie­dzia­łeś o swo­jej rodzi­nie, po pro­stu. Prze­pra­szam, że cię tym zanu­dzam.

Która kobieta teraz prze­pra­sza? Lecz Wyoh w pew­nych kwe­stiach była bar­dziej męska niż kobieca, mimo uro­dze­nia ósemki chiń­skich dzieci.

– Nie nudzi­łem się.

– No to dobrze, Man­nie. A wła­śnie: czemu mówisz, że nasz pro­gram jest nie­re­alny? My cię potrze­bu­jemy.

Nagle poczu­łem znu­że­nie. Jak powie­dzieć pięk­nej kobie­cie, że jej wiel­kie marze­nie to bzdura?

– Hmm. Wyoh. Od początku. Powie­dzia­łaś im, co robić. Ale czy oni to zro­bią? Weźmy tych dwóch, z któ­rymi dys­ku­to­wa­łaś. Ten lodziarz umie tylko kopać lód, nic wię­cej. Więc będzie dalej go kopał i sprze­da­wał Zarzą­dowi, bo nic innego nie potrafi. Tak samo rol­nik. Lata temu wpa­ko­wał się w psze­niczną mono­kul­turę i teraz mogą go cią­gnąć za kółko w nosie. Gdyby chciał być nie­za­leżny, toby się zdy­wer­sy­fi­ko­wał. Siał to, co sam zje, resztę popy­chał na wol­nym rynku i trzy­mał się z daleka od wyrzutni. Coś o tym wiem, sam się na far­mie wycho­wa­łem.

– Mówi­łeś, że jesteś kom­pu­te­row­cem.

– Jestem, i z tym jest dokład­nie tak samo. Nie jestem mistrzem świata. Ale jestem naj­lep­szy w Lunie. Na etat do Zarządu nie pójdę, więc jak jest jakiś pro­blem, Zarząd musi mi wysta­wić zle­ce­nie – i ja dyk­tuję cenę – albo ścią­gać kogoś z Ziemi, dać mu dodatki za ryzyko i szko­dli­wość, a potem szybko go spu­ścić z powro­tem, zanim jego ciało zapo­mni o Ziemi. Wycho­dzi o wiele dro­żej ode mnie. No więc biorę te zle­ce­nia, jeśli tylko potra­fię je wyko­nać, a Zarząd może mi nasko­czyć – uro­dzi­łem się jako wolny czło­wiek. A kiedy nie ma roboty, choć prze­waż­nie jest, to sie­dzę w domu i się obże­ram. Mamy praw­dziwą farmę, nie jakąś pro­duk­cyjną mono­kul­turę. Kury, krowy, mię­sne here­fordy i mleczne też, świnki. Zmu­to­wane drzewka owo­cowe. Warzywa. Tro­chę psze­nicy, którą sami mie­limy, dla nas mąka nie musi być biała, nad­wyżkę sprze­da­jemy na wol­nym rynku. Robimy wła­sne piwo i brandy. Ja nauczy­łem się wier­cić przy roz­bo­ro­wy­wa­niu naszych tuneli. Wszy­scy pra­cują, nie za ciężko. Dzieci prze­ga­niają krowy po tune­lach, żeby miały tro­chę ruchu, bo nie uży­wamy bieżni. Zbie­rają jajka, kar­mią kury, nie mamy zbyt wielu maszyn. Powie­trze możemy kupo­wać z Elki, nie jeste­śmy aż tak daleko i mamy połą­cze­nie her­me­tycz­nym tune­lem. Ale prze­waż­nie je sprze­da­jemy, na far­mach zawsze jest jakaś nad­wyżka O2