Mapa wnętrza - Stephen Graham Jones - ebook

Mapa wnętrza ebook

Stephen Graham Jones

3,6

Opis

Mapa wnętrza Stephena Grahama Jonesa to nadzwyczaj intymna, choć makabryczna i przerażająca literacka opowieść grozy, głęboko zakorzeniona we współczesnych doświadczeniach rdzennych mieszkańców Ameryki. Wraz z wywodzącym się z plemienia Czarnych Stóp autorem śledzimy targające bohaterem sprzeczne odczucia wobec jego spuścizny kulturalnej – po tym, jak odwiedza go duch ojca, którego śmierć zerwała więzy łączące rodzinę z rezerwatem.


Chodzącemu nocą po domu dwunastolatkowi zwiduje się w drzwiach postać w rytualnym kostiumie tanecznym Czarnych Stóp. Zamiast faktycznych mieszkańców – matki i brata, którzy naprawdę mogliby się tam znaleźć – tajemnicza sylwetka przypomina mu dawno nieżyjącego ojca, który zmarł w tajemniczych okolicznościach przed tym, jak reszta rodziny wyjechała z rezerwatu. Chłopiec zaczyna tropić nieznajomego i odkrywa, że dom, w którym mieszka, sięga dalej i głębiej, niż przypuszczał.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 93

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (28 ocen)
3
15
8
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
squirr

Dobrze spędzony czas

STRASZNIE podobała mi się scena z psami pod domem.
10
KoraZmora

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogłam się oderwać. Bardzo interesująca pozycja. Krótka, szybko się czyta. Ciekawe zakończenie, zastanawiam się co wydarzyło się dalej.
00
PaulinaJ29

Dobrze spędzony czas

Ta mini powieść jest utworem przede wszystkim niejasnym, niejednoznacznym, pełnym niedopowiedzeń i mnóstwa interpretacji; spisana onirycznym językiem, utrzymana w kameralnym nastroju, z akcją toczącą się leniwie, oraz grozą wyzierającą wcale nie zza tanich straszaków, a spod prawdziwie ludzkich lęków, budzi w odbiorcy wizje z pogranicza jawy i snu, ale – co może zaskakiwać – również pewnego rodzaju refleksje; stawia pytania, prowadzi wobec nieoczywistych wniosków, niełatwych przemyśleń. Daleko tej historii do gatunku, do sztampy i do utartego schematu. Graham Jones wybiera niekonwencjonalne rozwiązania, które ubiera w niemniej oryginalne elementy, one zaś przy całym swym ładunku nadprzyrodzonym są czynnikami wywołującymi głębokie emocje. Cicha, momentami intymna, melancholijna proza, prowadzi w sam środek wnętrza, próbując odkryć tajemnicę życia i dotknąć zagadki śmierci, by dostrzec jej złożoność i niezwykłość.
00

Popularność




Miałem dwanaście lat…

Mia­łem dwa­na­ście lat, kiedy pierw­szy raz zoba­czy­łem, jak mój nie­ży­jący ojciec wycho­dzi z kuchni do przed­po­koju i kie­ruje się na tyły domu, do schowka.

O ile dobrze pamię­tam, była 2.49 w nocy.

Sta­łem przy zaku­rzo­nej zasło­nie prze­sła­nia­ją­cej fron­towe okno pokoju dzien­nego. Nie zna­la­złem się tam celowo. Byłem w samej bie­liź­nie. Świa­tła były poga­szone.

Domy­ślam się, że chwilę wcze­śniej wyglą­da­łem przez to okno, patrzy­łem na zaro­śla i pustkę roz­cią­ga­jące się przed domem. Tak przy­pusz­czam, ponie­waż w głębi gar­dła czu­łem posmak kurzu, a szyba była pokryta cienką war­stewką takiego wła­śnie drob­nego pyłu. Naj­praw­do­po­dob­niej wcią­gną­łem go tro­chę przez nos, ponie­waż som­nam­bu­licy bez reszty kon­cen­trują się na celu swo­jej wędrówki. Szcze­góły stają się dru­go­rzędne, kon­se­kwen­cje dzia­łań – nie­istotne. Gdyby było ina­czej, wło­żył­bym przy­naj­mniej spor­towe szorty, a gdy­bym naprawdę pró­bo­wał dostrzec coś na zewnątrz – także oku­lary.

Ow­szem, cho­dze­nie we śnie jest rodza­jem opę­ta­nia, ale istotą, która cza­sowo zamiesz­kuje w luna­tyku, nie jest ktoś obcy. Bytem, który odpo­wiada za prze­sta­wia­nie stóp, jest on sam. Nie ma to sensu, ale nie wydaje mi się, żeby w osta­tecz­nym roz­ra­chunku musiało go mieć. Takie opę­ta­nie przez samego sie­bie jest co naj­wy­żej infor­ma­cją, że gdzieś tam, w głębi nas, sie­dzi praw­dziwy ja, który przez cały dzień wije się roz­pacz­li­wie, wyrywa, pró­buje wyj­rzeć na zewnątrz, ale może to zro­bić dopiero wtedy, gdy prze­sta­jemy się bro­nić. Gdy śpimy.

Następ­nego dnia rano – jak zwy­kle po nocy, którą spę­dzi­łem, drep­cząc po domu, mar­twy dla świata – wysze­dłem na zewnątrz, by z uwagą prze­cze­sy­wać kar­ło­wate trawy i ubitą zie­mię na osiem­dzie­siąt, może sto stóp od fron­to­wego okna. Mama poszła do pracy, a mój młod­szy brat Dino sie­dział przy­kle­jony do swo­ich kre­skó­wek, więc nikt nie nawo­ły­wał mnie z werandy i nie pytał, co robię.

Gdy­bym musiał odpo­wie­dzieć, odparł­bym, że szu­kam tego, czego szu­ka­łem w nocy. Żywi­łem nadzieję, że wcze­śniej moje świa­dome „ja” zare­je­stro­wało jakąś regu­lar­ność kształtu kle­pi­ska albo dostrze­gło stare uszko od puszki, które okaże się uchwy­tem sklej­ko­wej klapy skry­wa­ją­cej… co wła­ści­wie? Nie­ważne. Coś. Cokol­wiek. Stary skła­dzik fajer­wer­ków, pogrze­bane zwłoki, zapo­mnianą stud­nię – szcze­góły nie miały zna­cze­nia.

W dniu, w któ­rym coś takiego rze­czy­wi­ście bym zna­lazł, moje nocne wędrówki nabra­łyby sensu.

W prze­ciw­nym razie zwy­czaj­nie byłoby ze mną coś nie tak, prawda? Był­bym zabawką, która budzi się w środku nocy i wpada na ściany.

Tam­tego ranka moje docie­kliwe palce nie zna­la­zły niczego war­tego uwagi, ot, tro­chę zwy­kłego śmie­cia: szklane bute­leczki, śruby z pod­kład­kami i nakręt­kami przy­rdze­wia­łymi do gwintu, kawa­łek psiej obroży, na wpół zagrze­bane w ziemi koło samo­cho­dowe: albo sta­no­wiło część dawno nie­ist­nie­ją­cego auta, albo wciąż było przy­twier­dzone do pojazdu, który zako­pano w tym miej­scu do góry nogami.

Oczy­wi­ście zama­rzyła mi się ta druga wer­sja, ale nie chcąc jej bez­pow­rot­nie skre­ślać, musia­łem powstrzy­mać się od odko­py­wa­nia koła.

Kiedy obej­rza­łem się za sie­bie, w stronę naszego modu­ło­wego domu, ponie­kąd spo­dzie­wa­łem się znów ujrzeć nie­ży­ją­cego ojca, tym razem sto­ją­cego przy oknie i patrzą­cego na mnie.

Okno wyglą­dało cał­kiem zwy­czaj­nie. Zasłony były zacią­gnięte, zgod­nie z zale­ce­niem mamy, żeby pokój się nie nagrze­wał.

Mimo to wpa­try­wa­łem się w nie upar­cie.

Po czym zamie­rza­łem go roz­po­znać, gdy dzie­liła nas odle­głość równa dłu­go­ści domu? Nie po rysach twa­rzy i nie po budo­wie ciała. Mia­łem cztery lata, kiedy zmarł, i sam byłem wtedy o krok od śmierci na zapa­le­nie płuc; Dino miał roczek i miesz­kał u ciotki, żeby się nie zara­zić. Wtedy mama pra­co­wała jesz­cze tylko na jedną zmianę. W kwe­stii wyglądu ojca mogłem pode­przeć się co naj­wy­żej zdję­ciami i paroma nie­wy­raź­nymi wspo­mnie­niami.

Nie. Poprzed­niej nocy, kiedy prze­cho­dził z kuchni do schowka, roz­po­zna­łem go po zary­sie syl­wetki. Na wyso­ko­ści krzyża ster­czały mu ostro zakoń­czone wypustki, górne czę­ści łydek były nie­na­tu­ral­nie wybrzu­szone, a głowa roz­dęta u góry i taka jakby pofał­do­wana; musiałby się schy­lić, żeby zmie­ścić się w drzwiach schowka.

Cokol­wiek jed­nak miał na sobie, poru­szał się cał­ko­wi­cie bez­gło­śnie. Nie sły­sza­łem żad­nych sze­le­stów, nawet takich, jakie wydają tan­ce­rze w tra­dy­cyj­nych kostiu­mach rytu­al­nych tuż przed roz­po­czę­ciem występu lub zaraz po jego zakoń­cze­niu.

Sęk w tym, że mój ojciec ni­gdy nie tań­czył. Nie po to jeź­dził na pow­wow, żeby star­to­wać w kon­kur­sach z nagro­dami.

Jedną z rze­czy, którą zapa­mię­ta­łem na jego temat, był fakt, że na widok tra­dy­cyj­nie ubra­nych Indian w Town Pump albo IGA ni­gdy nie mówił, że to kom­pro­mi­ta­cja. Zawsze tro­chę mełł słowa w zębach (Dino miał to po nim) i w rezul­ta­cie sły­szało się z jego ust „nobi­li­ta­cja”.

Sam ani się nie kom­pro­mi­to­wał, ani nie potrze­bo­wał nobi­li­ta­cji. Nie znał języka, nie koja­rzył opo­wia­da­nych w nim histo­rii i miał to w nosie. Raz albo dwa razy w roku pod­pi­sy­wał pety­cję w spra­wie takiego czy innego aktu­al­nego zagro­że­nia, ale nie robił tego po to, by chro­nić zie­mię przod­ków. Rzecz w tym, że każ­demu, kto pod­pi­sał pety­cję, przy­sy­łali takie cha­rak­te­ry­styczne zie­lone weł­niane spodnie – które potem, na jesieni, ojciec sprze­da­wał myśli­wym. Mama mówiła, że raz do roku wra­cał do domu w samych gat­kach, ści­ska­jąc dwu­dziestkę w gar­ści, żeby żaden z psów jej nie zwę­szył.

Takiego wła­śnie ojca znam.

Jed­nakże przez ten rok czy dwa po tym, jak się uto­pił (albo został uto­piony – obie wer­sje są w obiegu i obie brzmią cał­kiem do rze­czy), kiedy jesz­cze miesz­ka­li­śmy w rezer­wa­cie, mną i Dinem opie­ko­wały się sio­stry ojca. Dużo nam opo­wia­dały o nim i o tym, jaki był w naszym wieku, kiedy oczy miał wciąż jesz­cze wiel­kie od marzeń.

Prze­pa­dał za łukami, strza­łami i prze­pa­skami na głowę, mówiły, takimi zabaw­ko­wymi, z fak­to­rii. Wyobra­żam sobie, że gdy czło­wiek dora­sta wśród kow­bo­jów, kręcą go sio­dła, wyso­kie buty i lassa. Kiedy wycho­wu­jesz się w kra­inie Indian, tele­wi­zja mówi ci, jak być India­ni­nem – a zaczyna się to wła­śnie od łuków, strzał i prze­pa­sek. Sta­no­wią eks­cy­tu­jący ele­ment two­jej spu­ści­zny, a przy tym są zawsze do kupie­nia w skle­pie z pamiąt­kami.

Na pow­wow tata zawsze sia­dał na widowni, opo­wia­dały mi jego sio­stry – to zna­czy, opo­wia­dały mnie i Dinowi, ale Dino miał wtedy roczek, póź­niej dwa latka, więc te opo­wie­ści tro­chę prze­la­ty­wały obok niego. Za to do mnie ta wizja bar­dzo prze­ma­wiała: tata w cia­sno zawią­za­nej prze­pa­sce na wło­sach, oglą­da­jący tan­ce­rzy w abso­lut­nym sku­pie­niu – jakby chciał wchło­nąć ten widok i tę atmos­ferę, nasy­cić się nimi, stać się tym wszyst­kim.

Któż by nie chciał wło­żyć kostiumu tan­ce­rza? To oczy­wi­sty kolejny krok.

Rozeta z piór na ple­cach, opa­ski na ramiona, naszy­wane paciorki, fan­ta­zyjne moka­syny do kolan… No i barwy wojenne. Upo­dab­niają czło­wieka do obcego-zabójcy z fil­mów o kosmo­sie. Z taką poma­lo­waną na czarno-biało twa­rzą auto­ma­tycz­nie mru­żysz oczy jak rewol­we­ro­wiec, jak­byś pio­ru­no­wał wzro­kiem całą Ame­rykę na wskroś stu­leci.

W wyobraźni widzę tatę sprzed lat: sie­dzi na try­bu­nie i mruży oczy dokład­nie w taki spo­sób. Udaje. Czeka.

– Miał być naj­lep­szym tan­ce­rzem z nas wszyst­kich, kiedy tylko znów odnaj­dzie swoją drogę – tłu­ma­czyła mi jedna z jego sióstr.

Sama nie tań­czyła, ale kiedy dziś odtwa­rzam jej słowa w gło­wie, wydaje mi się, że miała na myśli wszyst­kich Indian z całego rezer­watu, a może nawet wszyst­kich zjeż­dża­ją­cych się na pow­wow. Chciała chyba w ten spo­sób powie­dzieć, że gdyby tata z taką samą ener­gią i namasz­cze­niem, z jakimi pako­wał się w każde nada­rza­jące się po zacho­dzie słońca kło­poty, pod­cho­dził do przy­go­to­wy­wa­nia kostiumu i ćwi­cze­nia tańca, nic by go nie powstrzy­mało.

Ale tak się wła­śnie mówi o zmar­łych, zwłasz­cza zmar­łych India­nach: wspo­mina się zmar­no­wany poten­cjał, nie rze­czy­wi­ste osią­gnię­cia. Mój ojciec, mój tata naprawdę mógł zostać naj­lep­szym tan­ce­rzem rytu­al­nym z nas wszyst­kich.

Dla­tego wła­śnie roz­po­zna­łem go tam­tej nocy, kiedy wycho­dził z kuchni.

Te buty. Ta rozeta z piór na ple­cach. Syl­wetka tan­ce­rza. Po śmierci stał się tym, kim za życia nie potra­fił.

A teraz wró­cił.

Przy­naj­mniej na te kilka kro­ków.

Serce dud­niło mi w piersi – chciał­bym powie­dzieć, że ze stra­chu, wiem jed­nak, że w rze­czy­wi­sto­ści była to nadzieja.

Nasz dom…

Nasz dom, jak już wspo­mnia­łem, był domem modu­ło­wym.

Możesz wyje­chać z rezer­watu, ale przez to, ile zara­biasz, i tak jesteś ska­zany na rezer­wa­towy dom, prawda? Sły­sza­łem, jak mama powie­działa tak kie­dyś przez tele­fon, i słowa te utkwiły mi w gło­wie w taki spo­sób, że od razu wie­dzia­łem, że naj­praw­do­po­dob­niej do końca życia będę co rusz oglą­dał ten frag­ment wnę­trza mojej czaszki.

Czy­ta­łem kie­dyś, że młode sło­niątka nie mają nie­zbęd­nych do życia enzy­mów tra­wien­nych, ale mogą je pozy­skać – i pozy­skują – poprzez zja­da­nie odcho­dów matki.

Pro­szę bar­dzo, oto praw­dziwa indiań­ska opo­wieść.

Tak czy ina­czej, wynaj­mo­wany przez nas dom miał powierzch­nię tysiąca stu czter­dzie­stu stóp kwa­dra­to­wych. Wyczy­ta­łem to na naklejce na tyl­nej ściance szafki pod zle­wem. Tylko że takie stopy kwa­dra­towe nie­wiele czło­wie­kowi mówią.

Pomie­rzony do celów trans­portu, dom miał pra­wie dwa­dzie­ścia stóp sze­ro­ko­ści i mniej wię­cej trzy razy tyle dłu­go­ści. Mie­rzy­łem to zwi­janą miarką, korzy­sta­jąc z pomocy Dina, który co dwa­na­ście stóp przy­trzy­my­wał mi jej koń­cówkę, ale ponie­waż w lewej ręce rów­no­cze­śnie ści­skał roz­ta­pia­jące się czer­wone lody na patyku, pomiary mogły być chy­bione o parę cali.

Wiem, że „dwa­dzie­ścia stóp sze­ro­ko­ści” brzmi jak przy­czepa kem­pin­gowa (w któ­rej też kie­dyś miesz­ka­li­śmy), ale róż­nica mię­dzy przy­czepą i domem modu­ło­wym jest taka, że dostar­czony na miej­sce dom modu­łowy zostaje w tym miej­scu, a przy­czepa zacho­wuje koła i dyszel, więc w razie potrzeby może jechać dalej. Łączy je nato­miast bez­na­dziejny far­tuch przy grun­cie, który po pierw­szej zimie do niczego się nie nadaje, a także bar­dzo podobny siding. Gdyby mieć po jed­nej sztuce każ­dego z nich, można by je połą­czyć – tro­chę jakby zle­pić dwie chrupki kuku­ry­dziane – i uzy­skać jeden więk­szy, bar­dziej skom­pli­ko­wany dom.

Mówię o tym wszyst­kim, ponie­waż w następ­nym tygo­dniu po tym, jak zoba­czy­łem tatę w domu, prze­cze­sa­łem każdy cal z tych tysiąca stu czter­dzie­stu stóp kwa­dra­to­wych w poszu­ki­wa­niu śla­dów jego obec­no­ści.

Szu­ka­łem choćby jed­nego zgu­bio­nego paciorka, jed­nego zabłą­ka­nego nie­bie­skiego pióra, tłu­sta­wego śladu na fra­mu­dze drzwi w miej­scu, o które się oparł, podra­paw­szy się wcze­śniej po swę­dzą­cym policzku.

Wie­dzia­łem, że wró­cił, żeby nas obser­wo­wać.

Sta­łem się od tej pory surow­szy dla Dina, chcia­łem dowieść, że pod nie­obec­ność taty wyro­słem na porząd­nego star­szego brata, który nie tole­ruje nie­dbal­stwa.

Zmu­sza­łem się rów­nież do wypy­ty­wa­nia mamy o tatę, sta­ra­jąc się robić to jak naj­dy­skret­niej. Jaki miał pierw­szy samo­chód? A jaki ostatni? Gdzie się poznali? Czym się zaj­mo­wał? Kto wybrał imię dla mnie – on czy ona? Którą bójkę wspo­mi­nał naj­le­piej? Jaki cię­żar mógłby dźwi­gnąć, gdyby musiał?

Wiem, to są pyta­nia, jakie mógłby zada­wać dzie­wię­cio­la­tek, a nie szó­sto­kla­si­sta, ale tak sobie myślę, że kiedy roz­ma­wiasz o swoim ojcu, to tak, jak­byś się cofał w cza­sie: im bar­dziej ty sta­niesz się dziec­kiem, tym bar­dziej on będzie twoim tatą, prawda?

Jedli­śmy więc na kola­cję chru­piące paluszki rybne, oglą­da­li­śmy jakiś tele­tur­niej, a mama wzru­szała ramio­nami, żuła i opo­wia­dała mi różne histo­rie. Nie te, o które pyta­łem, tylko takie, które pamię­tała z cza­sów, gdy tata koń­czył szkołę, a ona była w dru­giej kla­sie. O tym, jak przy­szedł do szkoły z głową ogo­loną na zero, żeby w ten spo­sób udo­wod­nić coś nauczy­cie­lowi. Albo jak któ­re­goś dnia zoba­czyła go nad jezio­rem: stał na brzegu z wor­kiem na śmieci peł­nym butów i jeden po dru­gim wrzu­cał je do wody.

Nie dotrwał do końca szkoły – mało komu się udaje, prawda? – ale przy­szedł na uro­czy­ste zakoń­cze­nie, kla­skał naj­gło­śniej ze wszyst­kich i wiwa­to­wał na cześć każ­dej osoby wycho­dzą­cej na scenę. O ile pamięć mamy nie myliła, to był albo pierw­szy, albo drugi week­end, który spę­dził w aresz­cie.

Kiedy zmarł, nie od razu go zna­leźli – mam na myśli ple­mien­nych gli­nia­rzy, bo wszy­scy wie­dzieli, gdzie go szu­kać. Pew­nie nawet nie­które dzie­ciaki z mojej klasy wymknęły się ukrad­kiem, żeby go obej­rzeć, albo dały się wycią­gnąć star­szym bra­ciom i sio­strom. Wcze­śniej ode mnie wie­działy, że mój tata nie żyje.

Czy to przez to, że w pick-upie, któ­rym jeź­dził, pękł kor­bo­wód, a jego nie było stać na naprawę? Czy też pił, potknął się, prze­wró­cił i już nie wstał?

Obie wer­sje krą­żyły wśród ludzi, a mama powie­działa nam, że bez względu na to, która jest praw­dziwa, żadna nie przy­wróci tacie życia. A poza tym, doda­wała, kiedy miała wyjąt­ko­wego doła, może nawet dobrze się stało. Ina­czej ni­gdy byśmy nie wyje­chali.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki