Miasto zgruzowstałe. Codzienność Warszawy w latach 1954-1955 - Sylwia Chutnik - ebook

Miasto zgruzowstałe. Codzienność Warszawy w latach 1954-1955 ebook

Sylwia Chutnik

4,0

Opis

Jak wygląda miasto wyłaniające się z ruin? Jak żyją jego mieszkańcy? Co słyszą w domach, zakładach pracy, na ulicach? Co jedzą, jak się ubierają, jak spędzają czas wolny? Dziesięć lat po wyzwoleniu i tuż przed odwilżą Warszawa była miastem w stanie zawieszenia. Pomiędzy traumą wojny i entuzjazmem odbudowy, pomiędzy oficjalnym optymizmem i pragnieniem wolności niezadekretowanej żadnym aktem komunistycznej władzy toczyło się życie, o którym, jak pokazuje autorka, wiemy zaskakująco mało.

W czterech rozdziałach Sylwia Chutnik opisuje kolejno: przestrzeń i architekturę miasta, przede wszystkim flagowe projekty socrealizmu; Warszawę odbieraną zmysłami, czyli jej smaki, zapachy, dźwięki i hałasy; obrazy ciała i płci w ówczesnej sztuce i ikonografii; w końcu charakterystyczne typy mieszkańców stolicy z ich obyczajami, subkulturami i obecnością w sferze publicznej.
Podążając literackim tropem Leopolda Tyrmanda, autora Złego i Dziennika 1954, czytając gazety, przepisy prawne, oglądając plakaty, zdjęcia i filmy, słuchając przemówień polityków i piosenek, autorka odtwarza codzienne życie Warszawy w jednym z najbardziej intrygujących okresów historii miasta.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (8 ocen)
3
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Sylwia Chutnik Copyright for this edition © by Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 2020
Wydanie I elektroniczne
Wrocław 2021
Seria: Na Jeden Temat
Redaktor prowadzący: Karol Poręba
Redakcja: Marianna Sokołowska
Zestawienie indeksu: Alicja Stępniak
Korekta: Filip Modrzejewski, Alicja Stępniak
Redakcja techniczna: Karol Poręba
Projekt okładki i stron tytułowych, opracowanie typograficzne: Marian Misiak
Zdjęcie wykorzystane na okładce: kadr z filmu Przygoda na Mariensztacie (1954), reż. Leonard Buczkowski. Fot. Seweryn Kruszyński, Franciszek Fuchs. Licencja Studio Filmowe Kadr.
Łamanie wersji papierowej: Robert Oleś / d2d.pl
Przygotowanie wydania elektronicznego: eLitera s.c.
Wydawca dołożył wszelkich starań, aby skontaktować się ze wszystkimi właścicielami autorskich praw majątkowych do ilustracji zamieszczonych w książce. Niestety, nie zawsze było to możliwe. Osoby i instytucje, do których nie udało nam się dotrzeć, prosimy o kontakt.
Nieupoważnione powielanie lub wykorzystywanie utworu stanowi naruszenie praw autorskich.
ISBN 978-83-66267-56-5
Wydawnictwo Ossolineum
ul. Szewska 37
50-139 Wrocław
www.wydawnictwo.ossolineum.pl

Wprowadzenie. Po co zajmować się przeszłością?

Nauka jest dla mnie zadawaniem niedorzecznych pytań. Zastanawiam się więc nieco przewrotnie: czemu po upływie prawie siedmiu dekad zajmować się pewnym wyimkiem historii? Czy to, co było, nie dość skutecznie trzyma nas w miejscu? Polityka historyczna, gry z pamięcią i ideologizacja niemal każdej dziedziny życia pozwala przecież na konstatację, że nie ma ucieczki od przeszłości. Mało tego – coraz więcej zdarzeń historycznych przedstawianych jest jako mit założycielski: bitwa warszawska 1920, powstanie warszawskie 1944, stan wojenny 1981, katastrofa smoleńska 2010 i tak dalej. W istocie więc to, co miało miejsce w polskiej historii, jest nieustającym punktem zwrotnym. Dotyczy to jednak zwykle zdarzeń politycznych, a nie tych związanych ze zmianą społeczną czy obyczajową. Gdybyśmy wektor skierowali w inną stronę, to kamieniami milowymi byłoby na przykład wynalezienie pigułki antykoncepcyjnej, powszechność szczepień czy pralka w niemal każdym gospodarstwie domowym.

W niniejszej książce nie chodzi bowiem tylko o sentymentalny zachwyt czy wzruszenie „starymi, dobrymi czasami”, ale o próbę oglądu pierwszej połowy lat pięćdziesiątych XX wieku pod kątem zwyczajnych, codziennych czynności. Być może właśnie dzięki temu zabiegowi tamci ludzie – znani z odcinków „Polskiej Kroniki Filmowej” czy wyblakłych zdjęć i plakatów propagandowych – staną się nam bliżsi. Przy pracy nad tekstem zauważyłam oczywiście rozrzewnienie u osób, które pamiętają tamtą dekadę jako czasy własnej młodości. A przecież PRL, zwłaszcza tużpowojenny, kojarzy się z najgorszymi czasami stalinowskimi. Skąd więc to pomieszanie nastrojów i – co za tym idzie – ambiwalencja w ich opowiadaniu? Pewnie ze względu na mariaż oficjalnego komunikatu z prywatnymi reminiscencjami. Czy nie robimy tak zawsze, kiedy chcemy pocieszyć się naszą własną historią? Czy nie uciekamy w uproszczenia i świadome zapomnienie lub przeinaczanie faktów? I chociaż w książce raczej nie sięgam po przeobrażoną przez pamięć przeszłość, to sama też opowiadam o czasie minionym. Nie znam go z autopsji. Opowiadam o nim tak, jak rozumiem źródła i w jaki sposób przetwarza dokumenty moja wrażliwość, poglądy, tożsamość i narzędzia badawcze. W tym sensie – trawestując – „niewinna interpretacja nie istnieje”, ponieważ każda osoba może wyczytać ze źródeł to, co potrzebne jej będzie do potwierdzenia swoich tez. Są jednak detale lub obrazy, które wydają się odporne na subiektywne odczytania. To zdjęcia zniszczonych domów czy biednie, ale z fasonem, ubranych ludzi. Prasowe opisy niedoborów i małych radości z wyjścia na prostą i powolnej normalizacji. Wreszcie na pozór mało znaczące druki ulotne czy ustawy lokalne. Wszystkie te okruchy codzienności, zawarte w ówczesnym dyskursie, dają obraz miasta po dziesięciu latach od zakończenia drugiej wojny światowej.

Sytuacja miasta i jego mieszkańców była trudna. Należało zrekonstruować zniszczone przez wojnę życie i przyjąć nowe, być może bardziej wymagające role. W końcu, jak pisał Leopold Tyrmand, „wokół była Warszawa dźwigająca się ze zgliszcz jak leżący na dnie szlamowatego leju śmiertelnie ranny człowiek, który uśmiecha się okrwawionymi wargami, gdyż wie, że przeżyje – swą nędzę, brud i rany”[1].

W tym decorum rzesze ludzi – współzawodnicząc, stojąc w kolejkach lub podążając za swoimi sprawami – odbierane są współcześnie jako przedmiot ideologicznego sporu. Chciałabym jednak przenieść środek ciężkości z niekończących się debat opartych na dualizmie: współpracował lub bojkotował, komunizm lub opozycja i zwrócić uwagę na podmiotowość mieszkańców i mieszkanek stolicy, którzy zanurzeni w logistyce dnia codziennego, stanowili najsilniejszy nurt powojennej rzeczywistości. Nurt odbudowy tożsamości własnej i miasta. To jak gdyby trzecia ścieżka – oczywiście zaplątana w politykę, tak jak wszystko, co wokół warszawiaków wówczas. Jednakże wyjęta spod nieustannych dyskusji i pozostawiona sama sobie. Zwyczajna, przezroczysta. A przez to tak bardzo frapująca.

W związku z takim punktem widzenia może pojawić się zarzut o deprecjonowanie doświadczeń ludzi. Jednym słowem: jak można zajmować się modą czy sposobami urządzania mieszkania, skoro w więzieniu na Rakowieckiej przetrzymywano, a nieraz zabijano ludzi? Trudno dyskutować z takim zarzutem, należałoby bowiem kłaść na szalę ciężar problemów. Ale to właśnie w „trywializacji” widziałabym autentyczne poznanie państwa totalitarnego, skupionego na kulcie jednostki. A może – śmielej – w śledzeniu sposobów przeżycia upatrywałabym zanegowania w ogóle systemu politycznego. Tak, ma on zawsze wpływ na społeczeństwo, niezależnie od czasu, w którym dominuje. Co jednak, jeśli ludzie przestają się na nim skupiać, choćby na chwilę? Czy to moment ich emancypacji, czy tymczasowego poczucia sprawczości?

Przezroczysta przestrzeń codzienności

„Warszawa jest terenem dziwnych zmagań”, pisał w Dzienniku 1954 Tyrmand[2] o procesie odbudowy stolicy, który z jednej strony miał być „utożsamianiem czynów z pragnieniem narodu”, a z drugiej stanowił odgórnie narzuconą koncepcję, na którą naród nie miał żadnego wpływu i którą musiał przyjąć ze świadomością podporządkowania się władzy. Cztery lata wcześniej Tyrmand zauważał jednak w jednym z felietonów w „Tygodniku Powszechnym”, że Warszawa jest także „miastem największego napięcia twórczego” ze względu na wolę życia, „zmasowaną energię kreatywną” i przywiązanie mieszkańców do swojego „miejsca na ziemi”[3].

Koncepcja miasta jako przestrzeni wieloznaczeniowej ma swoje korzenie zarówno w jego ontologicznym, jak i epistemologicznym statusie. Zdaniem Bohdana Jałowieckiego i Marka S. Szczepańskiego przestrzeń jest „abstrakcyjną ideą (matematyczną), właściwością materii (fizyczną), środowiskiem naturalnym wykształconym w określony sposób w toku ewolucji (przyrodniczą, geograficzną), [...] wreszcie tworem ludzkim, antropogenicznym, kulturowym i społecznym, a więc wytworzonym przez jednostki, grupy i zbiorowości ludzkie (społeczną, kulturową)”[4]. Tak rozumiana przestrzeń miejska, stworzona przez człowieka i na człowieka działająca, byłaby właśnie Tyrmandowskim  t e r e n e m  z m a g a ń. Organizacja przestrzeni jest przecież jednym z najbardziej oczywistych sposobów sprawowania władzy. Nie chodzi tu tylko o władzę państwową czy lokalną. Jest to raczej siła organizująca wszystko, co nie zależy od nas. W wypadku przestrzeni dotyczy czynników najprostszych: tego, na co patrzymy, którędy chodzimy i czym oddychamy.

Henri Lefebvre z kolei traktuje przestrzeń jako obiektywizację tego, co duchowe, oraz jako intencjonalne narzędzie polityki[5]. W przestrzeni dostrzega „reprodukcję społecznych stosunków produkcji”, jakby arenę relacji międzyludzkich, w których przestrzeń jest elementem nacisku lub towarem, łącznikiem między ideą a jej realnym wytworem społecznym bądź miejscem takich wytworów. Na wpisaniu idei przestrzeni w miasto Lefebvre oparł tekst Prawo do miasta, w którym opisał między innymi koncepcję „udanych przestrzeni”, czyli takich, które sprzyjałyby szczęściu mieszkańców. Dostrzegł ścisły związek między wytwarzaniem przestrzeni i mechanizmami rozwoju społeczeństwa, dowodząc, że sposób, w jaki przestrzeń jest kształtowana i przedstawiana, stanowi wyraz podstawowych mechanizmów społecznych.

Odbiór przestrzeni jest przez to – jak pisze Zuzanna Skoczek – „skomplikowanym zabiegiem intelektualno-emocjonalnym”[6], wynikającym z aktywności człowieka jako odbiorcy i użytkownika zarazem oraz z trudności w zdefiniowaniu relacji między przestrzenią zastaną a tworzoną czy modyfikowaną. W jaki sposób ludzie wpływają na miejsce, w którym żyją? Jak odbiera się przestrzeń miejską i czy można zdefiniować jej atmosferę, albo – jak widział to Tyrmand – jej „twórcze napięcie”, czyli wyczuwalną aurę, sprzyjającą różnego rodzaju aktywnościom?

W poszukiwaniu badania przeszłości

Teorie przestrzeni i ich powiązanie z socjologią miasta – to ważne zagadnienie. Równie ważny jest problem związany z kwestią pamięci kulturowej. Aleida Assmann zwraca uwagę na wielowymiarowość tego procesu, zawierającego w sobie zarówno samo pamiętanie, jak zapominanie. „Między nimi istnieje wiele odcieni pośrednich i nieustannych przesunięć, których nie dałoby się adekwatnie ująć za pomocą jednowymiarowych pojęć”[7], pisze badaczka. Stąd jej propozycja podziału na pamięć funkcjonalną, rozumianą jako indywidualne i zbiorowe wyobrażenie tego, co przeszłe, formowane przez wymogi rzeczywistości, oraz pamięć magazynującą, której częścią byłyby muzea, archiwa oraz wiedza zobiektywizowana czy przetworzona. Natomiast pamięć kulturowa byłaby nie tylko zbiorem znaczeń zrozumiałych w danej grupie społecznej, ale i pretekstem do szukania związku przyczynowego między aktywnym wspominaniem, kształtowaniem zbiorowej tożsamości i jej politycznym znaczeniem.

W pamięci indywidualnej to, co uległo zapomnieniu, może za jakiś czas wrócić dzięki skojarzeniu, zestawieniu faktów czy spotęgowaniu wrażenia. To Proustowska magdalenka, mémoire involontaire, która jest powodem ponownego zmierzenia się z przeszłością. W pamięci społecznej zbiorowe akty zapominania są raczej trudne do ujednostkowienia, ponieważ na poziomie narodowym niemal każdy szczegół historyczny jest obwarowany przez przypisy, dokumenty w archiwum, symbole i uroczystości. Niepisany kodeks rodzajów pamiętania bywa również upolityczniony i skupia się na kształtowaniu przeszłości w sposób, który odpowiada aktualnym potrzebom klasy politycznej, formującej z jej pomocą dyskurs tożsamościowy.

Jak więc pisać o Polsce Ludowej? Podobne pytanie zadawał sobie Michał Głowiński we wstępie do pokonferencyjnego tomu Opowiedzieć PRL. Jak wyodrębnić poszczególne zjawiska czy zagadnienia, skoro neguje się peerelowskie formuły określające nurty kultury, bo „niczego takiego w sensie ogólnym nie było”[8]? A przecież „każdy, kto do czasów Polski Ludowej w ten czy inny sposób nawiązuje, każdy, kto czyni je przedmiotem swojej narracji, z konieczności musi się sytuować wobec pewnych zjawisk o charakterze bardziej  o g ó l n y m  [podkreślenie – S. Ch.]”[9]. Próbuję w tej książce uchwycić i opisać specyfikę pierwszej połowy lat pięćdziesiątych: moment oddawania do użytku osiedli i socrealistycznych budynków już po apogeum obowiązywania tej doktryny i u progu politycznych przemian.

Głowiński bronił się przed uogólniającym traktowaniem PRL, proponując podział na literaturę Polski Ludowej i literaturę w Polsce Ludowej. „Pierwsza – to piśmiennictwo ideologicznie i politycznie podporządkowane władzy, realizujące jej dyrektywy, usługowe i propagandowe. Druga – to twórczość pisarzy, którzy żyli i pracowali w Polsce Ludowej, zabiegali o niezależność i nie podporządkowywali się dyrektywom władzy, choć musieli się dostosowywać do warunków cenzuralnych”[10].

Zajmowanie się przeszłością to obcowanie z sytuacją zamkniętą; statyczną, a do tego wielokrotnie interpretowaną przez innych. Dostrzeżenie w niej i zbadanie nowych wątków stanowi wyzwanie nie tylko intelektualne, ale też metodologiczne. I chociaż ostatnie studia miejskie czy wciąż rozwijające się memory i gender studies dostarczają tu kolejnych tropów, to wciąż istnieje ryzyko powielania czy odtwarzania interpretacji zastanych (oraz zwykle wartościujących). Obok mielizn badawczych, takich jak zbytnie uogólnianie, kłopoty z nazewnictwem lub odtworzeniem czasów sprzed ponad sześćdziesięciu lat, rysuje się jeszcze jedno niebezpieczeństwo, bardzo ważne i zarazem paraliżujące: mianowicie odniesienia do poprzedników i poprzedniczek zajmujących się tym samym tematem[11]. Bibliografia jest obszerna, a nawiązania mniej lub bardziej naukowe sprawiają, że kolejna osoba podejmująca wątki zbadane przez poprzedników skazana jest na odwołania do nich. Wierzę jednak, że perspektywa antropologiczna może dać oryginalne efekty w badaniu Warszawy i będzie ciekawym dopełnieniem publikacji varsavianistycznych.

Czemu 1954, czemu 1955?

Wybór tych dat rocznych podyktowany został – po pierwsze – przez literaturę, po drugie – przez ciekawość. Jeśli chodzi o inspiracje płynące z książek, to ich źródłem są oczywiście – chociaż nie jedynym – Dziennik Tyrmanda z 1954 roku oraz jego powieść Zły[12], którą pisał właśnie w tych latach i która stanowi jeden z najbardziej wyczerpujących literackich opisów życia stolicy połowy lat pięćdziesiątych. Natomiast sprawa dotycząca ciekawości jest bardziej skomplikowana. Dotyka ona bowiem raczej intuicyjnego postrzegania czasu „tuż przed”[13]. Przed zmianą polityczną – odwilżą i wydarzeniami październikowymi 1956 roku[14] oraz ich konsekwencjami społecznymi i kulturowymi. Co zmianę zapowiadało? Gdzie można szukać jej oznak i czy współcześnie odbieramy je jako coś znajomego? I przede wszystkim: co zostało w Warszawie z lat pięćdziesiątych, oprócz centralnie usytuowanych realizacji architektonicznych, takich jak MDM, Pałac Kultury i Nauki czy Muranów?

Badanie określonego momentu historycznego pozwala na klarowne zawężenie i ograniczenie pola – mamy do dyspozycji skończoną liczbę odniesień. Nic więcej się nie zdarzy w wybranych latach. Zamknięty rozdział bez możliwości powtórzenia czy dopełnienia sprawia, że badacz czy badaczka może zająć się określoną porcją źródeł i na ich podstawie  o d t w a r z a ć  przeszłość. A przynajmniej próbować to robić, mając na uwadze ówczesny i obecny dyskurs (antykomunistyczny i umniejszający osiągnięcia tamtych czasów, na przykład odbudowę zniszczonego miasta i jego infrastruktury) i dzieląc go przynajmniej na dwie części: tę prywatną oraz tę związaną z propagandą, czyli oficjalnymi środkami przekazu.

Przypomina to bardziej zabawę w przywoływanie historii niż chwytanie jej zmienności. Źródła mówiące o życiu w Warszawie w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych stają się jednym z tropów wiodących do uchwycenia i opisania fenomenu odradzającej się po wojnie stolicy na tle przemian polityczno-społecznych, a także przeanalizowania ich między innymi pod kątem obyczajowym. Stąd zarówno prace Rocha Sulimy[15] czy Michela de Certeau w kontekście codzienności[16], jak i badania Małgorzaty Szpakowskiej nad samowiedzą i obyczajowością[17], nowatorskie rozważania na temat przestrzeni publicznej Błażeja Brzostka[18] czy analiza roli kobiet w tworzeniu i budowaniu komunizmu Małgorzaty Fidelis[19] będą stanowić ważny kontekst mojej książki. W kwestiach relacji między płciami szczególnie bliskie jest mi spojrzenie Ingi Iwasiów, zaprezentowane w książce Opowieść i milczenie. O prozie Leopolda Tyrmanda[20]. Będę też mieć na uwadze badania Pawła Rodaka dotyczące koncepcji dziennika, który jest „traktowany szerzej niż tylko jako tekst, a mianowicie jako piśmienna praktyka życia codziennego, mająca przynajmniej trzy istotne wymiary: egzystencjalno-pragmatyczny, materialny i tekstowy”[21]. W tym odczytaniu dzienniki Tyrmanda czy Dąbrowskiej są interesującymi źródłami nie tylko konkretnych informacji, ale też nastrojów tamtych czasów.

Ale diarystyka tego czasu jest skąpa, prawdopodobnie ze względu na strach autorów przed szczerością, nawet w prywatnych zapiskach[22]. Dla odtworzenia codzienności sięgam również po listy ukazujące się w prasie codziennej oraz inne teksty pisane przez mieszkańców Warszawy. Raczej jednak nie korzystam ze wspomnień, które przetworzone przez czas i przefiltrowane przez indywidualne oceny historii są kolejnym „zewnętrznym” raportem z okresu, który chcę zinterpretować i opisać. W takim wypadku badacz czy badaczka nie ma szans dotrzeć do obserwacji uczestniczącej. Stąd niebezpieczeństwo niedostrzeżenia niektórych praktyk kulturowych, które – jak pisał Pierre Bourdieu[23] – stają się z czasem nieuchwytne, a bywają często nieprzewidywalne, jednostkowe i dysharmonijne[24]. Prosty przykład: kiedy czytamy w prasie o sposobach adaptowania nowych mieszkań do oczekiwań i potrzeb obywateli – kurniki na balkonie czy przechowywanie jedzenia w wannie – trudno się zorientować, czy było to zjawisko masowe, czy wypadki jednostkowe.

Ciekawym źródłem są również listy kierowane do Polskiego Radia[25], w których słuchacze i słuchaczki pisali niemal o wszystkim. Kierownictwo tej instytucji od 1951 roku sporządzało Biuletyny Listów Polskiego Radia na podstawie korespondencji przychodzącej do redakcji. Były to tajne materiały, które trafiały tylko do wybranych dygnitarzy partyjnych i dyrektorów ważnych resortów. Można powiedzieć, że wspomniane listy to nieliczne szczere wypowiedzi ludzi tamtych czasów. A to ze względu na niebywałe zaufanie do rozgłośni i traktowanie tego medium jako pomostu między społeczeństwem a władzą. Nie chodziło tu tylko o żalenie się na niedomogi systemu czy próby załatwiania prywaty; zdarza się patos i dawanie ujścia emocjom, widoczne choćby po śmierci Stalina.

Teksty źródłowe, jakimi są osobiste korespondencje kierowane na adres Polskiego Radia, współcześnie można odczytywać zarówno jako sposób powierzenia swoich problemów, jak i wykrzyczenie ich. To coś między blogiem a prywatnymi zwierzeniami wysyłanymi do przyjaciela. Czasem książka życzeń i zażaleń. Po wojnie przesyłano do Polskiego Radia rocznie ponad sto tysięcy listów, które stanowiły ostatnią deskę ratunku, wyraz rozpaczy, wzruszenia oraz – jak objaśniał Grzegorz Sołtysiak – „zapis nastrojów i problemów związanych z życiem w Polsce”[26].

Jeśli chodzi o źródła, korzystam z przekazów medialnych – tekstowych, graficznych i filmowych – traktując je na równi z literaturą. Dziwić może to wymieszanie faktów (nawet jeśli przefiltrowanych przez cenzurę i wytyczne propagandowe) z fikcją tworzoną przez pisarzy (skądinąd mocno związanych z Warszawą). Pozwolę sobie przywołać geografię humanistyczną i powołać się na sposób postrzegania opowieści przestrzennych przez Michela de Certeau. Dużo później trafnie wyjaśnili te kategorie Agnieszka Karpowicz i Piotr Kubkowski we wstępie do książki o percepcji i portretowaniu Warszawy w twórczości Mirona Białoszewskiego:

Przestrzeń miasta jest tu rozumiana zgodnie z postulatami współczesnych nauk o krajobrazie kulturowym, a najbliższe nam jest ujęcie geografii humanistycznej, proponujące opisywanie przestrzeni w kategoriach sposobu widzenia i organizowania jej w związku z aktywnością i percepcją podmiotu współkształtującego otoczenie, strukturyzującego i nadającego sens miejscu, które postrzega i w którym funkcjonuje. Oznacza to, że również zindywidualizowane, artystyczne doświadczenie miejskie czy jego wizja, przekształcenie literackie lub zapis mogą stanowić element takiego krajobrazu[27].

Dalej podkreślone jest, że nie chodzi tylko o analizowanie różnorodnych obrazów miasta w literaturze, ale o „potraktowanie twórczości pisarza jako jednej z artystycznych praktyk językowych, które współkształtują przestrzeń miasta, czy też jako elementu miejskiego krajobrazu kulturowego”[28]. Pisanie – w tej perspektywie – staje się kolejną częścią układanki zwanej pejzażem miejskim. Hierarchie poszczególnych działań w jej obrębie nie są ważne, skoro każdy z tych elementów składa się na dyskurs miejski. Stąd dowolność i interdyscyplinarność – w ramach logicznego powiązania, rzecz jasna – w doborze źródeł. Dominującym tropem w mojej opowieści o prawdziwej czy wymyślonej codzienności jest swego rodzaju szpieg i gawędziarz w odtwarzanej historii: Tyrmand.

Czemu Tyrmand, czemu literatura?

W Dzienniku 1954, pisanym do szuflady, autor wyraźnie zajmuje nieprzyjazne stanowisko wobec obowiązującego wówczas systemu i jego wpływu na życie codzienne mieszkańców i mieszkanek Warszawy. Natomiast Zły, czarny kryminał z elementami powieści obyczajowej, zamysł krytyczny rozwiązuje inaczej: przynosi opis miasta zniszczonego przez wojnę i opanowanego przez bandytów, wyrastających w ruinach niczym chwasty, ale zarazem tętniącego życiem. Emocje sytuują się na kilku poziomach. Poziom najniższy wyznacza stan opisywany w Dzienniku: beznadzieja paraliżująca siły witalne. Poziom najwyższy zaś – nadzieja związana z zamówieniem na książkę i przeczucie zmiany politycznej.

Topografia miasta, jak również precyzyjne, niemal archiwistyczne opisanie zmian w powojennej Warszawie, stanowić mogą barierę dla dzisiejszych czytelników. Nie ma przecież tamtego miasta, większość budynków powstała później, wiele ulic zmieniło bieg i nazwę. Zamiast kikutów i wypalonych kamienic mamy drapacze chmur, zamiast dosłownego poszukiwania dachu nad głową obserwujemy raczej nadmiar nowych inwestycji. Dziś miasto zrzuciło starą skórę, zamiast niskich bloków widzimy szklane apartamentowce. Tymczasem powieść Tyrmanda z 1955 roku, począwszy od lat dziewięćdziesiątych wciąż jest wznawiana i ma coraz to nowych czytelników.

„Czemu młode pokolenie tak bardzo ekscytuje się Tyrmandem? Co oni odnajdują w tej książce teraz, bo nie chodzi im przecież o obraz tamtego miasta, tamtej Warszawy. Tu jest jakaś tajemnica, bo to nie mija, nie ma w tym tej sezonowości”[29]. Tak dziennikarz i publicysta Krzysztof Teodor Toeplitz dziwił się w audycji radiowej Echa dawnych świetności, czyli o losach bestsellerów, nagranej dwadzieścia pięć lat po premierze Złego. Zdziwienie to wciąż trwa, a podobne pytania zadawane są za każdym razem, kiedy powstaje nowa adaptacja książki, kiedy organizowana jest dyskusja, koncert czy festiwal filmowy inspirowany losami tajemniczego bohatera o białych oczach i zawsze celnym ciosie.

Być może to właśnie „czar przeszłości” stanowi siłę tej opowieści i sprawia, że wciąż jesteśmy ciekawi tego, jak wyglądało miasto lat pięćdziesiątych, na ile się zmieniło, a na ile pozostało takie samo. Wydaje się, że nie chodzi tu nawet o sentyment do minionych czasów i fascynację historiami retro, ale o zadurzenie się w obrazach miejskości w stylu noir i charakterystycznym, warszawskim sznycie, w którym charakterność definiowała relacje międzyludzkie. Tacy pisarze jak Marek Hłasko, Marek Nowakowski czy Stanisław Grzesiuk tworzyli i opowiadali historie oparte na jasnym kodeksie honorowym, i choć nie zawsze miało to wiele wspólnego z realiami, to jednak uwodziło prostotą i szczerością.

Poza tym czytelnicy i czytelniczki wciąż poszukują opowieści wartkich, wciągających, w których fabuła stanowi oś dla narracji, a nie na odwrót. I chociaż w Złym mogą drażnić egzaltowane inwokacje do ukochanego miasta i tonacja pedagogicznej pogadanki dla młodzieży, to całość wciąż stanowi atrakcyjną powieść noir i romans w jednym. Warto wymienić chociaż kilka tekstów czy projektów kultury inspirowanych przez tę książkę: twórczość ZETENWUPE, rapujących tekstami Wiecha i właśnie Tyrmanda; grafiki i karykatury Marka Oleksickiego, stanowiące ilustracje do inscenizacji Złego w Teatrze Powszechnym (reż. Jan Buchwald); kolekcja projektantek Risk Made in Warsaw; przygotowywany komiks; cytaty z powieści na pudełkach cukierni Lukullus; wreszcie interaktywna mapa miejsc związanych z akcją Złego czy liczne nawiązania do powieści w twórczości współczesnych pisarzy i pisarek polskich, jak choćby u Mariusza Czubaja czy autorki niniejszej książki.

Pułapka nostalgii i wiary w „stary, lepszy świat” zbyt często prowadzi do niedostrzegania lub deformowania rzeczywistości. A czasy, w których Tyrmand pisał Złego i w których powieść ukazała się staraniem spółdzielni „Czytelnik”, były wyjątkowo skomplikowane.

U progu odwilży bezrobotny publicysta i dziennikarz, pisanie dziennika traktujący jako jedyną dostępną mu formę ekspresji literackiej (a pewnie i politycznej), dostał propozycję napisania powieści. Pracę zaczął od razu, z miejsca porzucając dotychczasowe zajęcie. Ostatni wpis w Dzienniku pochodzi z 2 kwietnia 1954 i urywa się w pół zdania. Brzmi ono: „W tym miejscu rzec można, że naturalny liryzm takich oświadczeń jest naiwnością, jak każdy fundamentalizm wejrzeń w samego siebie, niemniej jednak [...]”[30]. We własnym komentarzu autor wyjaśniał: „Dziennik kończy się jakby w połowie długiego wywodu, autoportretu z komentarzem i tłem, pośrodku zdania. Dlaczego tak nagle? Trudno o dokładne wyjaśnienie. Ostatniego wieczoru, zmęczony pisaniem, jak zdarzało się często, urwałem zdanie, zamierzając nazajutrz do niego wrócić. Lecz już nie wróciłem. Następnego dnia «Czytelnik» zaoferował mi kontrakt na napisanie Złego. Z początku zamierzałem kontynuować dziennik, lecz mijały dni, nagle wypełnione odmienną sytuacją i wymaganiami”[31].

W okresie od maja do grudnia 1954 powstaje ponad pięćsetstronicowa powieść, która – wydana dość szybko, jak na ówczesne warunki, bo po niespełna roku – w kilka dni staje się sensacją w Warszawie, a zaraz potem w całym kraju. Do pisania Dziennika autor już nigdy nie wróci. Ujawni go, jak twierdzi, bez poprawek czy autocenzury i w formie książkowej opublikuje dopiero w 1980 roku, w emigracyjnym wydawnictwie Polonia Book Fund[32].

Twórcza klatka, w której Tyrmand czuł się zamknięty w okresie pisania Dziennika, nagle się otworzyła i można było wreszcie opowiedzieć ludziom to, co nagromadziło się przez blisko rok. Są więc obserwacje architektoniczne, problemy obyczajowe i społeczne (z chuligaństwem na czele), granie z konwencją powieści dla młodzieży, ale i soczyste opisy miasta zmieniającego się dzięki nowym inwestycjom (Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa, Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina, Stadion Dziesięciolecia, Muranów) i powolnemu usuwaniu ruin. Słynne inwokacje, skierowane do warszawskiej mody, mowy, fryzjerów, targowisk, bazarów, peryferii i bram, brzmią niczym wyznanie miłości Warszawie, która musi zaczynać swoją historię od nowa.

Powojenne zniszczenia, zdaniem Tyrmanda, nie zmieniły specyfiki miasta, objawia się ona w ludzkich postawach, w stylu bycia czy w języku mówionym. Warszawskość opisywana (i stwarzana) przez niego ma być cechą immanentną samego miasta. Tkwi w murach kamienic, sposobie organizowania się ludzi i rodzaju związków między nimi. Warszawskość w Złym determinuje konstrukcję i fabułę powieści, stwarzając zarazem nowe pola do jej interpretacji.

Interpretacji może być wiele, niemal każda z nich odkrywa nowe znaczenia wciąż aktualnej powieści, stanowiącej nie tylko kulturowy fenomen i literacki list miłosny do miasta, ale też wciągającą historię kryminalno-romansową, która – jak określił to Witold Gombrowicz – „lśni, tryska, brzmi, śpiewa”[33]. Według Tadeusza Konwickiego czytały ją dzięki temu „warszawskie Lolity i cinkciarze, zacne damy i playboye”[34], czyli osoby z różnych warstw społecznych.

Utrwalenie się legendy pisarza prowokuje do licznych pytań o fascynację, jaką budził przez dekady. Mimo emigracji do Stanów Zjednoczonych w roku 1966 i śmierci w roku 1985, mit Tyrmanda „bikiniarza w kolorowych skarpetkach” przetrwał i ma się zaskakująco dobrze.

Związek Tyrmanda z Warszawą został zanalizowany i opisany w książce zbiorowej Ceglane ciało, gorący oddech[35] i nie ma potrzeby powtarzania wątków, które się tam znalazły.

O wiele ciekawsze wydaje się odtworzenie życia codziennego Warszawy w latach, kiedy powstawały Dziennik i Zły. Ludność Warszawy starała się przecież radzić sobie z codziennością, a w praktykach miejskich upatrywała indywidualnych obszarów wolności. Jakie to były praktyki, gdzie się lokowały i kto je wprowadzał w życie – to jedno z pytań, na które próbuję znaleźć odpowiedź w prasie codziennej (głównie lokalnej), tygodnikach („Przekrój”, „Stolica”), wspomnieniach, dziennikach i literaturze przedmiotu. Tyrmand z tamtych czasów zagra rolę przewodnika po terenie zgruzowstałego miasta.

Warto w tym miejscu wymienić inne teksty literackie z tamtej epoki, z których będę korzystać. A więc dzienniki Marii Dąbrowskiej[36], Zofii Nałkowskiej[37], Anny Kowalskiej[38] i Andrzeja Kijowskiego[39], powieść Kazimierza Koźniewskiego Piątka z ulicy Barskiej[40] oraz opowiadania Marka Hłaski i Marka Nowakowskiego. Będą one stanowiły nie tylko dopełnienie tekstów Tyrmanda, ale i rozszerzą spojrzenie na opisywane czasy.

„Dziwne zmagania” Tyrmanda przypominały mniej lub bardziej świadome zabiegi, o których pisał Michael de Certeau w książce Wynaleźć codzienność. Sztuki działania. Całą organizację przestrzeni miejskiej de Certeau widział bądź jako strategię, bądź też taktykę radzenia sobie z władzą. Władza, rozumiana jako siła obejmująca wszystko, co nie leży w gestii jednostki, w sposób oczywisty wpływa na kulturę, a także na przyzwyczajenia mieszkańców czy ich obyczaje. Partyzancki opór wobec władzy to kontestowanie narzuconego ładu. Praktyka przeradza się czasem w taktykę, czyli w działania z premedytacją sabotujące lub kontestujące zastany porządek. Nie zawsze są one autonomiczne, zależy to od indywidualnej interpretacji. Jak radził de Certeau, wobec dominującego dyskursu władzy należy szukać „procedur – różnorodnych, niepokornych, przebiegłych i uporczywych – które wymykają się dyscyplinie, pozostając jednak w polu jej działania, a które powinny doprowadzić do utworzenia teorii codziennych praktyk, przestrzeni przeżywanej oraz niepokojącej bliskości miasta”[41]. Popularne powiedzenie o sytuacji ludzi w epoce PRL, którego autorstwo przypisywano Stefanowi Kisielewskiemu, brzmi: „to, że jesteśmy w dupie, to jasne – problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać”. Jakie są procedury urządzania się, a jakie oporu, i które z nich są skuteczne?

Tyrmand, a raczej jego narrator, wydawał się w Dzienniku przyjmować jedną z takich taktyk – wobec władzy, wobec komunizmu, wobec odbudowy Warszawy, wobec znajomych[42], a wreszcie wobec samego siebie jako skazanego na przymusowe bezrobocie. Poza nieprzejednanego krytyka systemu determinowała opis codziennych praktyk, sposób kontaktu z innymi ludźmi, spacery po mieście, korzystanie z kultury i tak dalej. Podobnie jest z innymi przytaczanymi w mojej pracy autorami i autorkami dzienników. Można ich praktyki analizować nie tylko jako wątki autobiografii (nawet jeśli miały funkcję kreacyjną), ale też jako źródło historyczne[43].

Ciekawe jest zderzenie codzienności miasta opisywanej w oficjalnej prasie, literaturze pięknej i dziennikach z metodami, które według de Certeau podejmują ludzie, aby ocalić siebie i przetrwać, czyli mówiąc wprost: znaleźć sposób na wyplątanie się z rozwiązań narzucanych przez władzę. Takie działania, jak zauważa we wstępie do Wynaleźć codzienność Dariusz Czaja, to „twórczość kryjąca się w plątaninie cichych, dyskretnych i skutecznych podstępów, dzięki którym każdy wynajduje dla siebie jakiś «własny sposób» wędrowania przez gąszcz narzucanych produktów”[44]. Jaki był sposób „wędrowania” Tyrmanda i innych twórców w tamtych latach, a jaki mieszkańców miasta?

Czemu codzienność?

Na pozór wszyscy jesteśmy specjalistami od codzienności. Mamy wszak swoje rytuały, rytmy, a wokół nas pełno szczegółów i banałów wpisanych w logistykę każdego dnia. Jednakże uchwycenie ich, zbadanie i synteza stają się wyzwaniem. Po pierwsze dlatego, że trudno jest zdefiniować metodologię badania codzienności, a nawet samą codzienność. Antropologia podpowiada, że byłoby to przyglądanie się jednostkom i ich wyborom co do ubioru, jedzenia, mieszkania czy poruszania się oraz badanie sieci relacji między owymi jednostkami. To również refleksja nad tym, co jest trendem, a co indywidualnym rozwiązaniem, i czy obyczajowość jest narzucona, czy też stanowi raczej element wywrotowy, wyraz oporu[45].

Należy zacząć od zdefiniowania codzienności. Jej badanie to wyczulenie na szczegół, na pozorny banał wpisany w przebieg, rytm każdego dnia, od rana do wieczora. Skupienie się na sprawach, które rzadko trafiają na karty opracowań historycznych[46]. Sposoby mieszkania, poruszania się, jedzenia, mówienia i ubierania – obszarów do zbadania nie brakuje. Nie chodzi jednak tylko o uchwycenie okruchów codzienności, ale też o odkrycie drugiego ich dna, wzorców, wyobrażeń, tęsknot i marzeń. „Dobierać się do tych «oczywistości», które mają swe źródła w czymś, co nie jest do zaakceptowania. [...] Antropolog występuje przeciw tej pewności. Nie ma dla niego podziału na rzeczywistość peryferii i rzeczywistość centrum, gdyż nasza codzienność jest zawsze tam, gdzie właśnie jesteśmy”[47], pisał Roch Sulima, formułując – jak to określa Agnieszka Karpowicz – „podstawowe założenie metodologiczne, a zarazem światopoglądowe antropologa codzienności pracującego w przestrzeni miejskiej”[48].

Jednakże w wypadku badania przeszłości „dobieranie się do «oczywistości»” polega przede wszystkim na przeglądaniu źródeł, na wyłapywaniu wątków, które pozwalają odtworzyć czy choćby naszkicować jeden dzień z życia mieszkańca Warszawy w połowie lat pięćdziesiątych. Jak wyglądał poranek warszawiaka czy warszawianki, jak jechali lub szli do pracy, co w niej robili i jak przedstawiał się ich czas wolny. Wszystkie te „operacje tworzące patchwork codzienności”[49] przebiegały jednocześnie w miejskiej przestrzeni, w której spotykały się i przecinały z operacjami innych ludzi.

Codzienne sposoby działania stawały się dyskursem miasta, a praktyki były „zbiorem procedur”[50], które należało podjąć – wręcz pod przymusem – ponieważ (tu znowu de Certeau) „codzienność jest tym, co jest nam dane każdego dnia, tym, co każdego dnia nas przytłacza, a nawet uciska, gdyż teraźniejszość jest rodzajem ucisku”[51]. Jak rozumieć to w kontekście opisywanych w tej książce czasów? Z jednej strony – znój i trud codzienności jest podwójny, ponieważ powtarzalność czynności i ich banał potęgowane są przez braki w podstawowym zaopatrzeniu sklepów, sytuację polityczną i konsekwencje zniszczeń wojennych. Z drugiej strony – wyzwanie zostaje twórczo podjęte przez mieszkańców i mieszkanki, którzy wobec ubogiego asortymentu w sklepach tekstylnych samodzielnie szyją sobie ubrania, a wobec umasowienia muzyki propagandowej szukają enklaw, gdzie można posłuchać przedwojennych piosenek albo jazzu. Kwitnie handel pokątny, bazarowy i obnośny. Tęsknota do lepszego świata wyraża się czytaniem „Przekroju” czy choćby „Kobiety i Życia”, które dają namiastkę tego, czego brakuje na co dzień. Codzienność wymyślona, podglądana i wymarzona staje się zamiennikiem realnej. Pełnej ruder, błota na ulicach, kłopotliwej i nowej architektury.

Przewodnikiem po sposobie nie tylko badania życia codziennego Warszawy w latach pięćdziesiątych, ale i myślenia o nim jest dla mnie tekst Tomasza Szaroty Życie codzienne w Peerelu – propozycja badawcza[52].

Autor wypunktował czyhające na badacza czy badaczkę mielizny i zagrożenia: kłopoty ze źródłami, konieczność „odcedzania” prawdy od propagandy, wybór terminologii (PRL czy Peerel?, komunizm czy socjalizm[53]?), a wreszcie specyfikę socjologii codzienności. Dodatkowe wyzwanie dla badacza stanowi próba nakreślenia mentalności: interpretacja postaw, nastrojów i zachowań. Taktyki i strategie, a zatem próby radzenia sobie z rzeczywistością, które znalazły się w obszarze moich zainteresowań, wynikały przecież z różnych pobudek: strachu, nadziei, prób sabotażu bądź nieświadomości. We wszystkich wypadkach jednak wiązały się z odczuciami mieszkańców.

Według Tomasza Szaroty książki o życiu codziennym są także rodzajem pisarstwa historycznego. Wiele z nich dotyczy epizodów historii rozumianych jako zaprzeczenie „normalności”, stanowi odpowiedź na pytanie, w jaki sposób w trudnych warunkach życie jednak toczy się dalej. Opisy codzienności stanowić mogą poradnik zaradności ze wskazówkami praktycznymi, jak działać w czasach niedoboru. Dziesięć lat po wojnie nadal liczył się spryt i zdolności manualne oraz odrobina polotu i kreatywności. Wiele kobiet szyło, niemal wszystkie naprawiały i przerabiały ubrania; w domu wykonywano przedmioty, których nie można było kupić. Co ciekawe, dotyczyło to – chociaż w różnym stopniu – zarówno osób zamożnych, jak biednych. Wszyscy bowiem spotykali się prędzej czy później w tym samym sklepie, w którym brakowało podstawowych towarów.

Niestety, w badanych przeze mnie czasach powstawało niewiele pamiętników – wielu ludzi po prostu bało się pisać, co myślą o rzeczywistości. W rezultacie mamy do dyspozycji głównie teksty literatów. A ich dzień powszedni wyglądał na ogół inaczej niż reszty społeczeństwa. Kiedy czyta się na przykład zapiski Agnieszki Osieckiej[54], w latach 1954–1955 studentki dziennikarstwa, można mieć wrażenie, że typowy dzień warszawianki składał się z pokazu filmu, premiery w teatrze i wina u Fukiera. Był to świat, w którym jedzenie i ubrania po prostu były, więc nie stanowiły głównego tematu rozmów (i nawet jeśli wszyscy spotykali się w pustym sklepie, to różne warstwy miały różne możliwości ekonomiczne). A przecież byli też przedstawiciele inteligencji zmuszeni korzystać ze zniżek w jadłodajniach (na przykład Tyrmand) i cerować zniszczone koszule. W tym sensie jednolity obraz choćby jednego środowiska jest niemożliwy do nakreślenia, nie mówiąc o warszawiakach w ogóle.

Według Tomasza Szaroty najczęściej podejmowanymi tematami w badaniu codzienności są: pożywienie, mieszkanie, ubranie czy raczej moda, wreszcie sposób spędzania wolnego czasu[55]. Jerzy Eisler dodaje do tego opis najważniejszych wydarzeń politycznych, społecznych, kulturalnych, obyczajowych, sportowych, do jakich doszło w badanym okresie[56]. Wymienia również źródła: prasę codzienną, dzienniki, pamiętniki i wspomnienia. Z kolei Piotr Sztompka wyróżnia osiem cech codziennych zdarzeń i praktyk. Według niego życie codzienne to zawsze życie z innymi, to zdarzenia powtarzalne, przybierające często formę rytuału, angażujące naszą cielesność, zlokalizowane w konkretnej przestrzeni, z epizodami o pewnej trwałości i ramach czasowych, o charakterze bezrefleksyjnym, cechujące się częstą spontanicznością[57]. Do typologii warto dodać tę opracowaną w ramach projektu badawczego, a opublikowaną w antologii tekstów Życie codzienne w PRL. Autorzy zbioru piszą:

Historycy zajmujący się latami Peerelu stosują często paradygmat totalitarny, omijając podejście historii mentalności. W tak konstruowanej narracji życie codzienne nie jest autonomiczne, więcej – nie ma prawa bytu. Rodzi się jednak uzasadniona wątpliwość – czy faktycznie dyktatura komunistyczna przeniknęła do życia codziennego Polaków, czy może znalazły się sfery, które oparły się sterowanej odgórnie komunistycznej manipulacji masami[58].

W ramach określania ram badawczych autorzy proponują kluczowe praktyki społecznego życia codziennego:

1. Nieformalne czynności pozadomowe (relacje w organizacjach, przestrzeniach publicznych, półpublicznych, folklor w biurze, brygadzie, klubokawiarniach, kultura pracownicza, szatnia itd.

2. Praktyki medialne.

3. Formy zażyłości (relacje rodzinne, sąsiedzkie, przyjacielskie, towarzyskie, intymne, seksualne).

4. Praktyki cielesne (ubieranie się, czynności higieniczne, uprawianie sportu i rekreacja, zdrowie, dbanie o siebie).

5. Mobilność (dojazdy, podróże, migracja w kontekście codziennych praktyk adaptacyjnych).

6. Tworzenie, kształtowanie domu (gotowanie, sprzątanie, jedzenie, relacja ze zwierzętami udomowionymi, komfort, urządzanie).

7. Drobna wytwórczość (prosumpcja, produkcja tekstualna, majsterkowanie, hodowla, rękodzieło, porządkowanie).

8. Używanie, zażywanie, spożywanie, nadużywanie (jedzenie i picie, spożycie, narkotyki, alkohol, tytoń, prostytucja, hazard, nicnierobienie, nuda, wandalizm).

9. Szeroko rozumiane praktyki religijne i quasi-religijne (modlitwa, zabobony, wróżki).

10. Metadziedziny, metasłowa, w tym te poza praktykami i teoretyczne (style życia, wartości, czas wolny, rutyna, nawyki, przyzwyczajenia, zwyczaj, obyczaj, moda, relacje, więzi, codzienności, życie codzienne)[59].

Przytaczam owe praktyki w całości, ponieważ część z nich została opisana w niniejszej książce, część natomiast czeka na wnikliwe analizy. Zapoznanie się z takim podziałem pozwala nam na umieszczenie badań lat pięćdziesiątych na tle szerszej mapy kontekstów i pokazuje zarazem, na czym naprawdę polega branie pod lupę tego, co pozornie niewidoczne czy nieistotne.

Według autorów i autorek tomuSocjologia codzienności obszar ten jest trzecim kierunkiem rozważań teoretycznych w historii badań społecznych. Socjologia pierwsza wywodzi się od dziewiętnastowiecznych filozofów i zajmuje się – ogólnie mówiąc – systemami społecznymi. Druga socjologia, z przełomu wieku XIX i XX, spod znaku Maxa Webera i Floriana Znanieckiego, za przedmiot analizy obiera działania społeczne, interakcje. Trzecia socjologia, jako jej prekursora można wskazać Georga Simmela, jest chyba najbardziej kulturoznawcza z trzech wymienionych nurtów. Zakłada bowiem badania nie tyle nad pojedynczymi jednostkami, ile nad przestrzenią międzyludzką, czyli „siecią wielokulturowych relacji między jednostkami”[60]. Doświadczenie zwykłych ludzi w obrębie życia miejskiego, mody, jedzenia czy zmysłów jest pożywką dla interpretacji dotyczących istnienia człowieka w powiązaniu z innymi ludźmi i w ich kontekście.

Fikcja a codzienność?

W klasycznej już rozprawie Michała Głowińskiego Lektura dzieła a wiedza historyczna autor zwraca uwagę na kilka sposobów użycia dzieła literackiego. Przynajmniej dwa z nich można zastosować wobec książek, na których opieram swoją pracę.

(1) Historyczny sposób lektury, a zatem taki, który „zmierza do odczytania z dzieła literackiego rzeczywistych stanów rzeczy”[61]. W wypadku Dziennika 1954 Tyrmanda mogą to być wszelkie kronikarskie zapiski. Na przykład dotyczące tematów, które wzbudziły dyskusje wśród warszawskich znajomych pisarza ze środowiska literackiego, albo tekstów czy recenzji, które stały się zarzewiem rozmów i debat. W Złym z kolei podstawą śledzenia realiów lat pięćdziesiątych mogą być fragmenty poświęcone nowym budowom w stolicy.

(2) Odczytanie konwencyjne, czyli uwzględniające właściwości literackiego sposobu mówienia bez odrzucania „świadomości fikcji”[62].

W tekście Głowińskiego sporo miejsca zajmuje więc analiza mimetycznego stylu lektury, czyli takiego, który traktuje utwór jako odwzorowanie rzeczywistości dzięki istotnym dla czytelnika sygnałom. Typy oznak z kolei są rozpoznawalne dzięki konwencji, ale swoista rekonstrukcja faktów i odzwierciedlenie rzeczywistości jest dla odbiorcy zachętą do wnikliwego śledzenia sygnałów płynących z tekstu i łączenia ich ze sobą.

Warto również wspomnieć o jeszcze jednym sposobie lektury, który Głowiński łączy z „najbardziej intymnymi właściwościami literatury”[63]. Chodzi o analizowanie utworów literackich jako przekazów tego, co i jak w danej epoce się mówiło, jak się „gadało”. Utwór literacki mógłby być wtedy traktowany jako zbiór niesprawdzonych wiadomości, plotek czy przypuszczeń. Powieści powstające w połowie lat pięćdziesiątych, a także informacje prasowe z tego okresu, są niewyczerpanym źródłem przykładów dźwiękosfery miasta i języka, którym posługiwali się wtedy ludzie; tworzą pejzaż dźwiękowy.

Kolejnym tropem może być wreszcie proponowane przez Głowińskiego odtworzenie imaginarium sfery ogólnych wyobrażeń autorów o świecie. To także pełnoprawne źródło wiedzy o czasach opisywanych. Można też odczytywać badane książki jako dokument ideologiczny. Zwykle używa się pojęcia ideologii w znaczeniu „fałszywej świadomości”, stanowiącej „zbiór poglądów, których funkcją jest afirmowanie aktualnego układu ekonomiczno-politycznego; poglądy te są przyjmowane za prawdziwe przez ludzi żyjących w tym układzie, choć w istocie powstały one dzięki niemu, a poza nim tracą swoją iluzję prawdziwości”[64]. Jednakże ideologia może w wypadku badanych przeze mnie czasów utknąć między nazewnictwem (choćby samego systemu politycznego czy późniejszego jego określania) oraz stanowić obszar dyskusji dotyczącej realnej partycypacji mieszkańców i mieszkanek na przykład w tym, co działo się w mieście. Dokument ideologiczny, rozpatrywany jako indywidualny głos zanurzony w spektrum społecznym, objawiać się przecież może także współcześnie, ponieważ zawsze jest jakiś dominujący system, mający wpływ na oficjalny dyskurs.

Nawet jeśli – jak to jest w wypadku Tyrmanda – analizowane przeze mnie utwory powstawały w kontrze do panującej wówczas ideologii, przez ich pryzmat można jednak zobaczyć nie tylko ją samą, ale też to, jak była odbierana.

Jest wreszcie literatura tamtych czasów rejestrująca trudne do opisania interakcje między mieszkańcami. Jak choćby u Tyrmanda w Złym, w scenie dziejącej się na tak zwanych ciuchach, gdzie w kilku wersach możemy znaleźć nie tylko charakterystyczną mowę warszawską, z jej leksyką, składnią i humorem, ale też praktyki targowania się i specyficzną hierarchię bazaru, gdzie rządzi nie klient, lecz sprzedawca:

Bardzo młody człowiek [...] targował się zajadle o gabardynową marynarkę kawowego koloru. – Za ten łach? – miotał się – za tę szmatę chce pani cztery z dwójką? – Sprzedawczyni uniosła w górę brwi, co nadało jej szerokiej, spoconej twarzy wyraz bolesnego rozmodlenia. – Już – powiedziała zabierając marynarkę z rąk młodzieńca – nie ma o czym mówić. Nie sprzeda się, nie kupi się, rozejdziemy się, nie zrobi się interesu, do widzenia. I nie cztery z dwójką, tylko czterysta osiemdziesiąt, o! – Cztery z czwórką to moja ostatnia cena! – krzyknął dramatycznie młodzieniec, wyrywając jej nagłym ruchem marynarkę z ramion; błyskawicznie założył ją na siebie i jęknął: – Rękawy za krótkie, za ciasne w ramionach... Co ja robię. Ja zwariowałem! Za taki kaftanik czterysta czterdzieści! O, zgrozo![65]

W tych czasach zgrozy, widma niedawnej wojny i nieustającego kryzysu ludzie starali się żyć w Warszawie tak, jakby „marynarka kawowego koloru” była tym, o co naprawdę warto walczyć. I pewnie tak właśnie było.

I czemu Warszawa?

„Teren dziwnych zmagań” wydaje się wzorcowym środowiskiem, w którym można szukać odpowiedzi na pytanie o życie codzienne ludzi w epoce, kiedy możliwość swobodnego wypowiadania się była rozumiana inaczej niż współcześnie[66]. Śledzenie zachowań, sposobów współbycia mieszkańców w mieście ułatwić może zrozumienie tamtych czasów. Rój przechodniów i nomadyzm „unosi i przenosi sensy urbanistyki”[67], która stanowi jeden z środków dominacji politycznej nad społeczeństwem. Warszawa widniała na pocztówkach i w oficjalnych przekazach na temat budowania socjalizmu. Obok Nowej Huty, zaprojektowanej jako oddzielne miasto w 1949 roku i zbudowanej dla pracowników i pracownic Huty im. W. Lenina, była w połowie lat pięćdziesiątych prawdziwą królową miast, w którą wpatrzone były – lub powinny być – oczy całego kraju. W tym sensie stała się poligonem doświadczalnym wielu nowych rozwiązań, choćby w organizowaniu pracy, ale też czasu wolnego, i przejmowaniu przez państwo części pracy opiekuńczej. Warszawocentryzm ówczesnych przekazów razi, ale świadczy o centralizowaniu władzy i priorytetowym traktowaniu stolicy w walce o duszę społeczeństwa. Poza tym „czerwona, ceglana tymczasowość”[68] wołała o zajęcie się, nadanie nowych znaczeń, a nade wszystko uładzenie i oswojenie, tak oczekiwane po wojennej zawierusze. Jednym słowem: miasto potrzebowało konkretnego dozorcy, który zajmie się najpilniejszymi potrzebami.

Warszawa to również teren wielu badań i zainteresowania samych mieszkańców i mieszkanek. W związku z tym stanowi wdzięczny (przyznam: nieco wyeksploatowany) obszar badawczy, który może być wyzwaniem do znalezienia czegoś nowego i interesującego.

A poza wszystkim: właśnie w odbudowie stolicy upatrywano nowej tożsamości kraju. To w Warszawie miało być niczym w pokazowym salonie: ładnie, użytkowo i z fasonem. A cała stolica jawić się miała, jak pisze Grzegorz Piątek, jako „najlepsze miasto świata”[69].

Rozdział 1. Społeczeństwo zgruzowane, Warszawa zgruzowstała

Skalę zrujnowania Warszawy szacowano różnie, w zależności od okresu dokonanych zniszczeń i bombardowań (wrzesień 1939, czas powstania w getcie i powstania warszawskiego oraz akcja systematycznego podpalania miasta po upadku tego ostatniego powstania do 1945 roku), a także od podziału na budynki mieszkalne, użyteczności publicznej, infrastrukturę i ciągi komunikacyjne (ulice, mosty) oraz dzielnice (podziały administracyjne). Najczęściej przywołuje się następujący bilans strat: 84% całościowych zniszczeń lewobrzeżnej części stolicy, w tym podział szczegółowy na izby mieszkalne (72%), drzewostan w parkach (60%) czy budynki zabytkowe (90%)[1]. Liczby te dają obraz zniszczeń, przemawiają do wyobraźni i tłumaczą, dlaczego powojenna Warszawa sprawiała wrażenie „unicestwionego miasta”[2], którego zniszczenie porównywano do sacco di Roma. Wyliczenia strat wojennych stanowiły też element perswazji czy wręcz propagandy na rzecz odbudowy stolicy. W dyskursie oficjalnym stosowano często porównania („Ilość gruzu na Muranowie równa się objętości sześćdziesięciu warszawskich drapaczów chmur Prudential”[3], „Nie wolno nam zadowalać się dotychczasowymi osiągnięciami. Jest naszym gorącym pragnieniem, aby powstały u nas dzieła godne naszej wielkiej epoki. Godne naszego narodu”[4]), co miało zachęcać do publicznych zbiórek na rzecz stolicy; miał ją odbudować „cały naród” (jak głosi hasło, które do tej pory można znaleźć na fasadzie budynku Empiku na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu). Odbudować w imię nowego systemu, gdzie Polska Ludowa miała owemu narodowi stworzyć warunki do współdecydowania zarówno o własnym losie, jak i o jedynym, socrealistycznym kształcie miasta. Wszystko w imię troski, bo „troską o człowieka przesiąknięte jest wszystko, cokolwiek w Warszawie budujemy i robimy. Nie rozszerzajmy więcej tematu!”[5]. A jednak temat warto pociągnąć, bo nie o samą architekturę chodziło, ale rząd dusz.

Socbudowa i mieszkańcy Warszawy

Ponad dwadzieścia milionów metrów sześciennych[6] resztek cegieł i innego budulca służyło do zrekonstruowania miasta, a także do wzniesienia nowych obiektów. „To miasto powstało z gruzów”, pisze w swojej poetyckiej książce Gruzy, czyli obrazy zwycięstwa Grzegorz Kosson[7] i nie ma w tym wiele przesady. Do współczesnego odbiorcy przemówić może praca plastyczna Tymka Borowskiego Gruz nad Warszawą z 2015 roku, na której widnieje panorama stolicy z wieżowcami na pierwszym planie (w tym Pałacem Kultury). Nad nimi piętrzy się monumentalna sterta, wyglądająca jak skała. Kolaż wizualizuje objętość gruzu usuniętego z części Warszawy w czasie odbudowy.

Krajobraz miasta wynurzającego się z gruzów był dojmujący i pojawiał się zarówno we wspomnieniach, jak w twórczości okresu tużpowojennego. Skłaniał do refleksji dotyczącej rozmiarów zniszczeń, które przyniosło powstanie warszawskie, oraz do opisu realiów życia w praktycznie nienadających się do mieszkania domach. I choć dobrze byłoby w tamtym czasie „przymknąć oczy, zmęczone widokiem ruin”[8], to perspektywa zgładzonego miasta nie pozwalała o sobie zapomnieć.

Szczególnie przemawiają do wyobraźni zdjęcia pokazujące skalę zniszczeń. Jest w nich ciche oskarżenie, ale i wołanie o normalizację. Kwiaciarka stawiająca wiadra, znajdująca się obok wypalonej kamienicy, z której sterczą żelazne druty. Stół z obrusem, który stoi w pokoju bez ścian. Napis „kąpiele Diana czynne” na murze, zza którego zieją resztki kamienicy przy ulicy Chmielnej. Co ciekawe, zdjęcia te robione były zarówno w czasie tużpowojennym, w 1945 roku, kiedy zaczęto powracać do domów (a raczej ich pozostałości), jak i w okresie późniejszym. Niektóre części miasta były bowiem odbudowywane wolniej niż na przykład Śródmieście, a i w centrum długo nie rozbierano zniszczonych budynków. Czasem stały one latami.

W pracach fotografek Zofii Chomętowskiej i Marii Chrząszczowej (ta ostatnia rejestrowała głównie tereny byłego getta) zestawiane są resztki budynków, czyli resztki starego świata, z elementami odradzającej się codzienności. Choćby na zdjęciu Chomętowskiej z 1945 roku, które przedstawia stojący na placu Trzech Krzyży drewniany barak. Na każdej z jego ścian napisane jest białą farbą: „Manicure, pedicure na miejscu”. To pewnie czerwiec lub sierpień 1945, uchwyceni w kadrze przechodnie mają na sobie letnie ubrania. Zwiewną sukienkę włożyła również fotografka Maria Chrząszczowa. Zdarzało się, że obie fotografowały te same miejsca. Na zdjęciu jest więc Maria Chrząszczowa, która siedzi przy tymczasowym zakładzie kosmetycznym na fragmencie kolumny – pozostałości po zniszczonym kościele św. Aleksandra[9]. Aleksandra Boćkowska w książce o historii mody powojennej To nie są moje wielbłądy przytacza słowa Jadwigi Grabowskiej, która w tym samym roku, kiedy powstały opisane wyżej zdjęcia, założyła salon mody „Feniks”. Po latach wyjaśniała tę decyzję: „Uważałam, że niezwykle ważne dla psychicznego odrodzenia się jest wyrobienie przekonania, że mimo tych wszystkich okropieństw, które się stały, i tego, co nadal było tak trudne, trzeba żyć normalnie, pełnią życia, na którą składa się także ubiór i uroda”[10]. W połowie lat pięćdziesiątych Grabowska założyła salon mody „Ewa” na Ordynackiej, gdzie – cytuję skrupulatnego Olgierda Budrewicza – „pracowało czterdzieści pięć krawcowych i modelek”[11]. Salon opisywany był jako mekka powojennych elegantek, a sama Grabowska wymieniana jest obok Barbary Hoff jako „matka polskiej mody w PRL”[12].

Ale normalność zdawała się wykradana spomiędzy zniszczonych ulic.

Chomętowska pisała w dzienniku: „Wybrałam się do Warszawy – nie zastałam jej – wyszła, nieobecna, rozwiała się, wprost nie do uwierzenia. Pusto, smutno, czarno”[13]. Pisarz Marek Nowakowski wspominał o domach i gruzach dosłownie skrytych w ciemnościach[14]. Tyrmand w Złym wyjaśniał fenomen odbudowy stolicy, ceglane ciało resztek miasta zostało ożywione przez „gorący oddech” mieszkańców:

Warszawski kurz... Warszawski kurz i pył lat odbudowy... Jeden z filozofów obliczył, że warszawiacy wdychali wtedy cztery cegły rocznie. Warszawiacy oddychali budową – nie była to metafora, lecz ciężka, zakurzona, ceglana i pylasta prawda. Trzeba zaś bardzo kochać swe miasto, by odbudowywać je za cenę własnego oddechu. I może dlatego Warszawa z pobojowiska gruzów i ruin stała się znów dawną Warszawą, wieczną Warszawą, tą samą Warszawą – mimo nowych kształtów ulic i konturów domów – że warszawiacy powołali ją do życia, tchnąwszy w jej ceglane ciało swój własny, gorący oddech[15].

To jak „kurzliwa udręka – bo jak tu sprzątać brudy, kiedy zamiast mioteł ludzie trzymają w dłoniach młoty”[16].

Trochę jak u bohaterów filmu Skarb w reżyserii Leonarda Buczkowskiego z 1948 roku, gdzie główni bohaterowie desperacko walczą o własny kąt, przestrzeń do miłości i zwykłego życia – ważną role odgrywają podarowane z okazji ślubu: lampa, patelnia i książka O czym każda mężatka wiedzieć powinna. Kiedy okazuje się, że wymarzone gniazdko pełne jest współlokatorów i nie ma co liczyć na chwilę dla siebie, młoda para wspina się na ruiny pobliskiego domu i z tej perspektywy patrzy na miasto, które nagle jawi się jako ziemia obiecana. Pełne życia, blasku i świateł – wygląda z góry jak typowa metropolia, w której toczy się ciekawe życie. Życie zagłuszane odgłosem walących się ścian. Niczym w opisie zamieszczonym w „Expressie Wieczornym”, dotyczącym jednego ze świątecznych pochodów ulicami Śródmieścia: „Grzechot gąsienic zagłusza wiwaty. Wówczas lecą w górę czapki i kapelusze, a z balkonów powiewają chusteczki i chorągiewki”[17]. Tak jakby radość mogła zamienić ruiny w oswojoną przestrzeń.

Gdy „gruz nie dawał ciepła”, tylko gorące uczucie mogło na powrót sprawić, że zaczęła powstawać więź między mieszkańcami a miastem. Jak pisał Grzegorz Kosson w przywoływanej wcześniej książce poemacie Gruzy, czyli obrazy zwycięstwa, miasto przetrwało, a mieszkańcy „trwali w miłości do miasta. A miasto trwało w nich. Miasta nie można zniszczyć, dopóki istnieje w rozmowach. Na ustach. W sercu”[18].

Widok z góry to jedna ze strategii szukania piękna w zburzonym i zniszczonym mieście. Pisał o tym Michel de Certeau: spoglądanie na miasto z wysokości jest spojrzeniem władcy, podczas gdy „dół” i perspektywa mrówki należą do zwykłych mieszkańców. „Ich ciało jest posłuszne wąskim i szerokim ścieżkom miejskiego «tekstu», który piszą, a którego nie mogą odczytać”[19]. Przechodnie, zwykli aktorzy miejskiego spektaklu, inicjują zdarzenia, ale nie mogą oderwać się od własnej perspektywy – (od)dolnej. Tym samym nie potrafią zrozumieć tego, w czym uczestniczą.

Część zdjęć odbudowy Warszawy robiona jest więc z lotu ptaka. Plac Konstytucji zwykle fotografowano z okien hotelu MDM. Podobnie dokumentowano wytyczanie Marszałkowskiej czy placu Defilad – zdjęcia kadrowane były z wysokości, aby podkreślić skalę zmian i zwrócić uwagę na monumentalizm nowych budowli, przy jednoczesnym umniejszaniu widoku ruin istniejących obok powstającego spektakularnego Pałacu Kultury czy ciągu latarń na Alejach Jerozolimskich.

Czasem i zwykły mieszkaniec mógł spojrzeć na miasto panoramicznie. Na samym początku budowy Pałacu Kultury wzniesiono drewniany pomost, służący jako prowizoryczny taras widokowy dla osób, które chciałyby obserwować postęp prac. Z pomostu korzystały również oficjalne delegacje oraz grupy specjalne, na przykład wycieczki członków i członkiń związków zawodowych i pracowników różnych zakładów. Jeśli ma się w pamięci wygląd ulic i chodników ówczesnego miasta, to możliwość skorzystania z mostku wynoszącego ludzi ponad gruzy, błoto i ruiny była praktyczna niezależnie od widoków.

Szansę spojrzenia z góry wykorzystał Miron Białoszewski, który jako dziennikarz gazety „Wieczór” sam stał się postacią Człowieka Pająka, wspinającego się na przedwojenny Prudential, po powstaniu szkielet grożący zawaleniem. W relacji uzupełnionej zdjęciami upamiętniającymi to zdarzenie pisał: „na dwunastym piętrze przejść trzeba po wąskiej kładce kolebiącej się belki nad czeluścią, której dno – to parter”[20]. Białoszewski pokonał trasę dwukrotnie, ponieważ za pierwszym razem okazało się, że fotograf, który mu towarzyszył, zapomniał włożyć film do aparatu. Himalaizm warszawski był dla czytelników gazety dowodem, że miasto istnieje nawet gdzieś wysoko, tam, gdzie jego szczątki przecinające niebo. Poeta widział gruzy, ruiny. Pozostałości kamienic zamiast centrum Warszawy. Dzięki ich ukazaniu i tym samym oswojeniu przekazał innym obraz zniszczonych budynków. Trochę tak, jakby zamienił je w góry do zdobycia.

Antropologiczne ujęcie zagadnienia gruzów i zgruzowanego miasta sugeruje powstanie nowej, powojennej tożsamości na tym, co pozostało. Związane jest to między innymi z kwestiami pamięci kulturowej[21].

Historyk Marcin Zaremba[22] używa sformułowania „społeczeństwo zgruzowane”, aby wyjaśnić, na czym polegała powojenna pamięć zbiorowa. Uważa, że po wojnie mieszkańcy i mieszkanki Polski mieli wiele tożsamości, w tym rodzinną (nastawioną na ratowanie i dbanie o dobro najbliższych) i narodową (w dużej mierze ksenofobiczną i straumatyzowaną), a między nimi ziała próżnia socjologiczna – „zgruzowanie” świadomości społecznej przez zgliszcza dotychczasowego systemu wartości i tego, co powstawało na jego miejscu. I tak ruiny stawały się elementem tożsamościowym lub symbolicznym. Pozostałości miasta przypomniały o zniszczeniach dokonanych przez wojska niemieckie oraz o skali bezpowrotnie utraconych budynków i założeń urbanistycznych. Mówiła o tym choćby wystawa Warszawa oskarża, zorganizowana w Muzeum Narodowym w maju 1945 roku. Przygotowana na zlecenie Biura Odbudowy Stolicy, przedstawiała między innymi pozostałości pookupacyjne: wydobyte eksponaty muzealne, zniszczone przedmioty i artefakty. Ruiny i zgliszcza stały się niemym symbolem wojny i jej konsekwencji dla życia ludzi.

W dokumencie Warszawa 1956 (reż. Jerzy Bosak i Jarosław Brzozowski), należącym do tak zwanej „czarnej serii” poruszającej problemy ówczesnego miasta, widzimy wyraźnie, że ruiny mogą stanowić nie tylko oskarżenie, ale też groźbę dla ludzi w nich żyjących. W filmie pada wielokrotnie określenie „ludzie jaskiniowcy”, czyli ci, którzy mieszkają we właściwie nienadających się do użytku kikutach starych kamienic. To już nie domy, ale jeszcze nie sterta gruzu. Z wyszczerbionymi ścianami, wiszącymi resztkami fasad, z dziurawym dachem. Owi „ludzie jaskiniowcy” ponad dziesięć lat po wojnie żyją tak, jakby hitlerowcy dopiero co opuścili Warszawę. Po wysiedleniu ludności po powstaniu nieliczni zostali mimo wszystko w stolicy i mieszkali w gruzach – nazywano ich „robinsonami”. Według autorów filmu Warszawa 1956 w połowie lat pięćdziesiątych w podobnej sytuacji było sześć tysięcy „jaskiniowców”. Film miał wywołać wstrząs wśród tych, którzy zwracają uwagę tylko na nowe budynki i jasne ściany Muranowa czy MDM. Wyraźnie widać w reportażu wpływ odwilżowej zmiany, która dała odwagę twórcom i pozwoliła na pokazanie skandalicznych warunków mieszkaniowych w stolicy. Pluskwy, muchy, szczury, dziecko przywiązane dla bezpieczeństwa sznurem do łóżeczka, wreszcie sugerowany finał zabaw w gruzach. Tu już nie ma miejsca na optymistyczne „piękno socjalistycznego miasta”. Końcowy kadr, z adresem „jaskiniowców”: Polna 28/30, wskazuje miejsce, gdzie to, jak się mieszka, zaprzecza propagandowym obrazkom w prasie czy w odcinkach „Polskiej Kroniki Filmowej”. Oznacza to nie tylko zmiany, jakie zaszły w opowiadaniu o Warszawie po roku 1956, ale obrazuje, w jakich warunkach (a nawet gorszych) mieszkali ludzie w latach poprzednich.

Warszawa była również „zgruzowstała”, jak określił powojenną odbudowę Władysław Broniewski w wierszu o tym samym tytule, który ukazał się pierwotnie w tomie Nadzieja w 1951 roku. Wzywał w nim do sprzątania gruzów buldożerami, które mają jeździć „przez te cegły krwawe” po tym, co zostało z dawnej zabudowy. Broniewski wieszczył nadejście Wielkiego Budowniczego, który będzie szedł przez miasto, budując „inną Warszawę”, bo już „dość łez na ruinach”[23]. Figura budowniczego, którego ramiona to nieboskłony, a każdy krok jest jak trzęsienie ziemi, przywołuje superbohatera, który poradzi sobie z ogromem zniszczeń. „Zgruzowstała” oznacza nie tylko to, że Warszawa jest miastem niepokonanym, lecz odsyła do historii. Nowe miasto ze starych cegieł to nie tylko odwołanie do legendy o Feniksie odradzającym się z popiołów, ale również przeszłość wpisana w powstającą Warszawę. Nawet jeśli przeszłość ta nie jest zgodna z socrealistyczną wizją.

Niezależnie od semantyki ruiny należało jak najszybciej uprzątnąć. Ich codzienna obecność uniemożliwiała normalne funkcjonowanie. W końcu wdychanie czterech cegieł rocznie, o czym pisał Tyrmand w Złym, mogło skończyć się dla mieszkańców przynajmniej utratą zdrowia. O tych cegłach pisał też Kazimierz Koźniewski w Piątce z ulicy Barskiej:

Kurz z walących się ruin i budujących się domów był plagą tego miasta. Atakował oczy i gardło. Właśnie jedna z gazet wydrukowała żart statystyczny, dowodzący, iż każdy obywatel Stolicy połyka rocznie półtorej cegły.

– ...Phii, półtorej cegły rocznie; przez całe swoje życie, choćby najdłuższe, połowy ściany jednego pokoju nie skonsumujesz!

– Ale za to pół miliona warszawiaków rocznie zjada siedemset pięćdziesiąt tysięcy cegieł, w dwa lata – półtora miliona, w cztery lata – trzy miliony, w osiem – sześć, w szesnaście...

– Tym sposobem jedno pokolenie zje przeszło dwadzieścia milionów cegieł, co w przerachowaniu na cenę w złotych polskich...

– To już lepiej gryźć od razu forsę. Prędzej zjesz!

– Ale banknot niesmaczny, papier drapie w żołądku, a małe dawki cegły okazują się całkiem, całkiem...[24]

Podobnie jak u Broniewskiego, w powieści sięgnięto również po metaforę nadsiły, która pomogłaby uporządkować ślady wojennej pożogi: buldożer miał spychać przed sobą zwały gruzu i „golić przy skórze skamieniały pagórek pokruszonych cegieł, od trzech lat wrastających w ziemię”[25]. Pokruszone cegły wzbijały się w powietrze; przy ostrzejszych powiewach wiatr „napędzał do oczu i ust tumany ceglanego pyłu: wszędzie rozbierano ruiny”[26].

W filmie dokumentalnym Powrót na Stare Miasto