Miesiecznik W drodze 6/2020 (562) - Wydanie zbiorowe - ebook

Miesiecznik W drodze 6/2020 (562) ebook

Wydanie zbiorowe

4,5

Opis

Dominikański miesięcznik z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności a perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 184

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (18 ocen)
12
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Drodzy Czytelnicy,

według danych Światowej Organizacji Zdrowia depresja dotyka od trzech do ośmiu procent ludzi na świecie. Szacuje się, że za dziesięć lat będzie to pierwsza choroba naszego globu. W Polsce z depresją zmaga się około czterech procent rodaków, czyli, ostrożnie licząc, około półtora miliona osób. Jednocześnie, jak zauważa psychiatra Edward Krzemiński w rozmowie, którą publikujemy w tym numerze, dziś „niemal każde gorsze samopoczucie psychiczne kwitujemy potocznie sformułowaniem »mam deprechę«”. Nie zawsze jest to prawda. Prawdą jest natomiast to, o czym mówią psychiatrzy, że jesteśmy społeczeństwem coraz słabszym psychicznie, mniej odpornym na stres, przeciwności życia i trudności, z którymi musimy się borykać.

Czym więc są nasz smutek, drażliwość i brak ochoty do działania? Czy to już powód, by udać się do lekarza? A może to tylko wiosenne przesilenie? Rozdrażnienie z powodu przedłużającej się kwarantanny? Albo zwykłe lenistwo podpadające pod listę grzechów głównych i podlegające ocenie moralnej przy kratkach konfesjonału? Jedno jest pewne: niepokojących objawów nie powinniśmy lekceważyć, a pójście do psychiatry to żaden wstyd.

Tak jak czasami można pomylić smutek z depresją, tak też można pomylić prawdziwą wiarę z religijnością. Sprawdzianem tego, czy łączy nas z Chrystusem głęboka więź, czy tylko przywiązanie do rytuałów, były ostatnie tygodnie. Pojawili się tacy, którzy mówili, że pandemia, która dotknęła cały świat, to kara za grzechy. Czy rzeczywiście w takiego Boga wierzymy? Raczej należałoby się zastanowić, jak podpowiada bp Adrian Galbas, „co Pan Bóg chce mi przez tę sytuację powiedzieć, do czego mnie wzywa, na jaki wymiar mojego życia chce zwrócić mi uwagę i jak mogę to wszystko wykorzystać do mojego osobistego nawrócenia?”. Z tą myślą zachęcam Państwa do lektury miesięcznika. ¶

czerwiec 2020

Rozmowa w drodze

Głos w ważnej sprawie / czy ksiądz może mieć poglądy polityczne?rozmowa zabp. Rowanem Williamsem

Smutek czy depresja?

Weź się w garść / jak nie przegapić objawów chorobyrozmowa zEdwardem Krzemińskim

Jestem z tych, co udają / dziennik zdrowieniawysłuchała Mika Dunin

Szukając cudu / między konfesjonałem aterapiąrozmowa zks. Grzegorzem Kudlakiem

Wiara w czasie pandemii

Musisz wiedzieć, w co wierzysz / jak nie stracić zdrowego rozsądkurozmowa zbp. Adrianem Galbasem SAC

Naśladowanie / na czym polega dojrzałość religijnaJózef Augustyn SJ

Najlepsze miejsce dla człowieka

Wyśnione miasta / obietnica lepszego życiaPaulina Wilk

Poszukiwanie raju / co szykuje dla nas BógGrzegorz Kuraś OP

Wspomnienie

Trzy rzeźby Antoniego Rząsy / pasja wdrewnieWacław Oszajca SJ

Nie taki Stary Testament

Giganci wiary / dlaczego Bóg próbuje ludziMichał Wilk

Orientacje

Kino w domu, dom w kinie / filmy na czas kwarantanny cd.Magdalena Wojtaś

Wrześniowe popołudnie / Od podziemnego Kościoła do labiryntu wolności. Autobiografia ks. Tomáša HalíkaRoman Bielecki OP

Pytania w drodze

Przebaczenie / ile razy?Wojciech Surówka OP

Dominikanie na niedzielę

Dzięki Bogu w Trójcy / Krzysztof Popławski OP

Karmić się, by być spożytym / maciej biskup OP

Otrzymaliście – dawajcie / Paweł Kozacki OP

Trzy do jednego / Tomasz Golonka OP

Jestem gość / Wojciech Czwichocki OP

Felietony

Arras i żymlok w kontekście stadnym / ks. Grzegorz Strzelczyk

Nostalgia przyszłości / Paulina Wilk

Prawie Alojzy / Wojciech Ziółek SJ

Kawa w zawieszeniu / Stefan Szczepłek

Banał dla każdego / Jarosław Mikołajewski

Natasza śni o niebie / Paweł Krupa OP

Redakcja:

Roman Bielecki OP (redaktor naczelny)

Katarzyna Kolska (zastępca red. nacz.)

Grzegorz Kuraś OP (sekretarz redakcji)

Dominik Jarczewski OP

Magdalena Wojtaś (współpraca)

Projekt graficzny i skład:

[email protected]

Koordynacja produktu:

Kornelia Winiszewska

Druk:

Zakład Poligraficzny Antoni Frąckowiak ul. Unii Lubelskiej 3 61-249 Poznań

Nakład: 4700 egz.

Reklama i social media:

Ewelina Paluszyńska tel. 61 850 47 27 [email protected]

Wydawca:

Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze Sp. z o.o. ul. Tadeusza Kościuszki 99 61-716 Poznań

Adres redakcji:

ul. Kościuszki 99, 61-716 Poznań tel. 61 850 47 22, faks 61 850 17 82 e-mail: [email protected]

www.miesiecznik.wdrodze.pl

Cum permissione auctoritatis ecclesiasticae.

Redakcja nie odsyła materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo adiustowania i skracania tekstów przyjętych do druku.

Zdjęcie na okładce: hal ozart / unsplash.com

Śledź nas: Facebook: MiesiecznikWdrodze / Instagram: wdrodze_miesiecznik/Twitter: miesWdrodze/YouTube: WydawnictwoWdrodzePL

Głos w ważnej sprawie

Chrześcijanie są powołani do służby politycznej. Ale dziś powołanie to jest o wiele trudniejsze niż kiedyś. Zawód polityka został mocno skompromitowany. Myślę jednak, że to ryzyko warte jest podjęcia. Bóg może kogoś powołać, aby sprawił, że ten świat będzie odrobinę lepszy.

Z abp. Rowanem Williamsem, emerytowanym arcybiskupem Canterbury,

rozmawiaDominik Jarczewski OP

Spotykamy się przy okazji promocji polskiego wydania książki Wiara na areopagu. Pisze w niej ksiądz arcybiskup o miejscu chrześcijan we współczesnym świecie. Ale angielskie wydanie ukazało się już osiem lat temu. Sporo się zmieniło. Czy to, co w niej przeczytamy, jest jeszcze aktualne?

Gdy spojrzeć na rozwój sytuacji, zarówno międzynarodowej, jak i tej na Wyspach, w ostatnich ośmiu latach, chyba nikt nie przewidział, że to wszystko się wydarzy. Mam na myśli brexit, postępującą erozję zaufania społecznego do instytucji demokratycznych, nowe wojny na „starym” Bliskim Wschodzie, światową epidemię czy choćby kryzys ekologiczny.

O ekologii mówi się na okrągło od dobrego półwiecza…

Owszem, gdy dorastałem, wszyscy jakoś troszczyliśmy się o kwestie ekologiczne. Organizowaliśmy kampanie przeciw zanieczyszczaniu środowiska, zbiórki surowców wtórnych, protestowaliśmy przeciw takim czy innym fabrykom lub producentom. Ale wszystko to pozostawało na poziomie lokalnym. Nie mówiło się, że to nie wystarczy, że kryzys jest o wiele głębszy i należy podjąć niełatwe inicjatywy na poziomie globalnym.

Wszyscy uwierzyli, że choć świat nie jest idealny, idzie ku lepszemu, i że stawimy czoło pojawiającym się problemom. Nagle się okazało, że te problemy nas przerosły.

Widać to doskonale na przykładzie polityki Zachodu wobec świata islamu. To o tyle ważna płaszczyzna, że ściera się na niej wizja laickiej, w domyśle: wolnej od sporów światopoglądowych, kultury nowoczesnej ze społeczeństwem, dla którego kwestie religijne są na pierwszym planie i nikt nie zgodzi się na oświeceniową utopię świeckiego państwa. Ale zauważmy, że również tutaj zaszły poważne zmiany w samym świecie islamu, na które Zachód nie był gotowy.

Mnie jednak najbardziej niepokoi załamanie się zaufania zarówno wobec demokracji, jak i wielkich instytucji powstałych po pierwszej wojnie światowej: ONZ, systemu trybunałów międzynarodowych. Żyjemy w społeczeństwie, w którym ludzie nie wiedzą, komu ufać. W polityce panuje z jednej strony wielki cynizm, a z drugiej podejrzliwość obywateli.

O tym skrajnie indywidualistycznym społeczeństwie, w którym nikomu się nie ufa, a podstawową wartością jest święty spokój, dla którego można się zrzec aktywnego zaangażowania w sprawy społeczne, pisał w latach dziewięćdziesiątych kanadyjski filozof Charles Taylor.

Nie tylko Taylor. Dwadzieścia lat temu ukazała się niezwykle inspirująca mnie książka amerykańskiego myśliciela Philipa Bobbitta, The Shield of Achilles (Tarcza Achillesa). Pisał on w niej, że obecnie miejsce państw narodowych zajmują państwa rynkowe. Polityków się ocenia w oparciu o to, na ile odpowiadają na potrzeby konsumenckie społeczeństwa. Przekazujemy politykom nasze „listy zakupów”, a oni mówią, co nam z nich mogą dać. Chodzi więc o rodzaj transakcji. Jeśli zawiodą, szukamy kogoś innego, kto nam sprzeda towary z naszej listy. Przy takim podejściu zupełnie znika pojęcie dobra wspólnego, jest tylko suma bardziej czy mniej sprzecznych ze sobą interesów jednostek, które żyją w tym społeczeństwie. Tak więc, aby odnieść dziś sukces w polityce, należy odpowiedzieć na krótkoterminowe potrzeby ludzi. Donald Trump czy Boris Johnson to przywódcy, którzy mówią społeczeństwu: Cokolwiek chcecie, to wam damy. Problem w tym, że nie dadzą, bo dać nie mogą. Ale kupujemy te obietnice, bo ktoś nas uspokaja: Zrobię, cokolwiek zechcesz.

Tymczasem polityka nie powinna być prostym odbiciem naszych potrzeb. Nie dopuszczamy do siebie myśli, że nie wszystko musi się kręcić wokół nas. Że polityk mógłby nam zaproponować coś nowego. To oczywiście może wymagać poświęcenia naszych „świętych potrzeb”, ale w imię rozwoju, większego dobra społecznego. W tym kierunku powinniśmy iść.

Mało popularne jest takie myślenie.

Wina leży w jakimś stopniu w systemie edukacji. Szkolnictwo masowe wykształciło pokolenie ludzi bezkrytycznych. W latach sześćdziesiątych ukazała się w Wielkiej Brytanii książka TheUses of Literacy Richarda Hoggarta. Już wtedy autor ostrzegał, że obejmujemy publicznym szkolnictwem więcej ludzi niż kiedykolwiek, ale czy wiemy, czego ich uczymy? Jakie są pożytki z wykształcenia? Czy zamiast nas inspirować i prowokować edukacja nie odzwierciedla naszych bezpośrednich potrzeb? Chodziłem do zwyczajnej państwowej szkoły w południowej Walii. Oczekiwano od nas, abyśmy podejmowali bardzo poważne zagadnienia. Do dziś pamiętam, że musiałem napisać wypracowanie: Miłość i śmierć w poezji Thomasa Hardy’ego. Dla szesnastolatka to dość trudne zadanie. Siedziałem nad nim do późnej nocy, ale jednocześnie czułem, że to był przełom w myśleniu o trudnych tematach. Również wykształcenie humanistyczne w starym stylu, łacina, historia, dawało poczucie przynależności do większego świata. Obawiam się, że obecnie tematy moich szkolnych wypracowań można spotkać dopiero na pierwszych latach studiów, nawet w Cambridge.

Dziś nie chce się za wiele wymagać od ludzi, nieraz w imię źle rozumianego miłosierdzia. Uważam, że prawdziwy szacunek mogę człowiekowi okazać, podnosząc poprzeczkę.

Te zmiany nie omijają też Kościoła.

Z pewnością. Nastąpiło silne przesunięcie w stronę rynkowego podejścia do religii. Ważne jest to, jak się z czymś czuję, a nie, jak się rzeczy mają. To do pewnego stopnia reakcja na wcześniejszy model, gdy nikt się nie pytał o moje odczucia. Wahadło jednak za bardzo się wychyliło. Dziękuję Bogu, że jako nastolatek wychowywałem się w tradycyjnym anglikańskim środowisku, w którym promowano intelektualny wymiar życia. Ksiądz zachęcał nas do zadawania pytań, myślenia, interesowania się nowymi ideami, ale sercem miało pozostać solidne liturgiczne życie wspólnoty. Kiedy papież Benedykt mówił o swoim dorastaniu w katolickiej Bawarii, o przyjmowaniu za pewnik szerokiego krajobrazu religijnego, to bardzo się w tym odnajdywałem. Dało mi to rodzaj zakotwiczenia. Świadomość, że miałem coś, na czym mogłem polegać.

I w ciągu półwiecza uwolniliśmy się od tego.

Nie lubimy się czuć zależni.

Poluzowaliśmy wymagania, zasady moralne, aby przyciągnąć ludzi?

Trudno uogólniać. Mówimy o realnych zmaganiach etycznych. Niekoniecznie była to próba przyciągnięcia ludzi, raczej chęć towarzyszenia im. Owszem, jesteś homoseksualistą, nie żyjesz zgodnie z wymaganiami chrześcijańskimi – ale nie chcę cię porzucić. Myślę, że jest w tym coś wartościowego. Problem pojawia się wtedy, gdy nie mamy sobie już nic do powiedzenia. Gdy możemy tylko być dla siebie mili, ale nie rozmawiamy o tym, co trudne, w czym tkwi jakiś konflikt.

Jako spowiednik spotykam się z ludźmi, którzy mają, delikatnie rzecz ujmując, skomplikowaną sytuację rodzinną. Nie mam z tym problemu, nawet jeśli muszę powiedzieć, że nie mogę udzielić rozgrzeszenia. Irytacja połączona z bezradnością pojawia się wtedy, gdy ktoś sobie to wszystko lekko traktuje. O rozwodzie ludzie czasami mówią tak, jakby rozmawiali o zmianie abonamentu telefonicznego.

Dlatego Kościół nie powinien rezygnować z roli, jaką ma do spełnienia. Rozmawiałem kiedyś z pewnym człowiekiem na temat niewierności w małżeństwie – bardzo poważna sprawa. Mówię mu: Musisz się źle czuć z tym, co robisz. Chwila konsternacji. – Tak, zapewne powinienem… Ludzie nie zdają sobie sprawy z kosztów, z jakimi wiążą się ich decyzje.

Mamy dziś ubezpieczenia od wszystkiego. Przyzwyczailiśmy się, że nie musimy ponosić konsekwencji.

Gdy byłem arcybiskupem, nasi bracia i siostry w Stanach Zjednoczonych przyjęli bardzo liberalne stanowisko w stosunku do związków homoseksualnych. Inne prowincje w rodzinie anglikańskiej były tym oburzone i bardzo ostro ich skrytykowały. Amerykańscy anglikanie skarżyli mi się: Dlaczego nikt nas nie rozumie? Przecież działamy w przekonaniu, że to coś prorockiego. Odpowiedziałem im: Skoro to gest prorocki, to musi was kosztować. Ale niezależnie od tego, czy jest to gest prorocki, czy nie, nie możecie oczekiwać, że pozostanie bez konsekwencji i wszyscy powiedzą: Dobry pomysł!

Rozmawiamy o kwestiach religijnych, jakby były oczywistym tematem dyskusji społecznych. Może się mylę, ale wydaje mi się, że społeczeństwo brytyjskie już dawno przestało być chrześcijańskie. Czy Kościoły mają coś jeszcze do zaoferowania w zlaicyzowanym świecie?

W Wierze na areopagu definiuję dwa rodzaje sekularyzmu: jeden dobry, a drugi – co najmniej niepokojący. Ważne, by ich nie pomylić. I mówiąc to, myślę zarówno o wierzących, jak i o ateistach. Ten pierwszy rodzaj sekularyzmu głosi tyle, że władza w państwie nie ma znamion świętości. Czy to król, czy prezydent, czy partia rządząca, nie są oni z nadania Bożego. Nie należy takiej władzy sakralizować. Nie ma ona też uprawnień w sferze duchowej. Mówiąc najprościej, państwo jest rzeczywistością pragmatyczną, zaprojektowaną, aby minimalizować konflikty, negocjować możliwe dobra i pozwolić zaistnieć różnym głosom. I tyle.

Takie rozumienie władzy służy nie tylko społeczeństwu, ale i samym religiom. Chroni Kościół przed politykierstwem, z drugiej strony – daje mu autonomię w sprawach wiary.

Dokładnie! To w gruncie rzeczy pokojowe, a przynajmniej neutralne nastawienie do religii różni się od drugiego rodzaju sekularyzmu, który nazywam programowym. Głosi on bowiem, że wszelkie przekonania religijne należy zepchnąć do sfery prywatnej. I, co ważne, to państwo ma o tym zadecydować. To stanowisko w ekstremalnym wydaniu widzieliśmy w czasach rewolucji francuskiej. Ale i w mniej brutalnej, powszedniej wersji można zaobserwować pewien paradoks. Skoro to państwo staje się arbitrem religii i moralności, źródłem norm i wartości, to de facto samo jest ponownie sakralizowane. Pierwszy rodzaj sekularyzmu oferuje desakralizację państwa, drugi – działa w przeciwnym kierunku. A to już wierzących powinno co najmniej zaniepokoić. Zwłaszcza że w ostatnich latach w wielu zachodnich krajach dryfujemy w tym kierunku.

Zakazuje się w szkołach jasełek, choinek i innych religijnych tradycji, by nie obrażać niewierzących czy przedstawicieli innych religii.

Bardziej niepokoi mnie to, że coraz częściej w Wielkiej Brytanii kwestionuje się klauzulę sumienia, a przez to odbiera się lekarzom wolność sumienia. Dotyczy to przede wszystkim kwestii aborcji, a za chwilę temat powróci w związku ze sprawą eutanazji. Kiedy w 1967 roku dopuszczono aborcję, wyraźnie sformułowano prawo klauzuli sumienia. W ciągu pół wieku zaczęto traktować aborcję jak fundamentalne prawo, od którego nie może być wyjątków. To państwo osądza, co jest moralne, natomiast wszystkie inne opinie zostają z góry uznane za irracjonalne. Można je co najwyżej tolerować, ale najlepiej zachować dla siebie – nie mówić o nich, a już na pewno nie kierować się nimi w życiu publicznym. Masz prawo do własnego zdania, ale pod warunkiem, że nie będziesz go manifestować. Mało kto dziś pamięta, że artykuł 18 Powszechnej deklaracji praw człowiekanie tylko mówi o prawie wolności, myśli, sumienia i wyznania, ale również o swobodzie ich publicznego głoszenia.

Moralność chrześcijan określa się niekiedy jako pogląd religijny, a tym samym wyrzuca się ją ze sfery publicznej. Dziś jako chrześcijanie koniecznie musimy budować świecką moralność, pokazując, że na przykład kwestie bioetyczne nie są poglądami takiej czy innej grupy religijnej, ale mają racjonalne, możliwe do przyjęcia przez każdego podstawy.

Istotą zdrowej demokracji jest dyskusja na argumenty. Weźmy na przykład brexit. Owszem, mieliśmy głosowanie, w którym Brytyjczycy opowiedzieli się za wyjściem Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej. Nawet jeśli ktoś się z takim wynikiem nie zgadza, nie może kwestionować referendum. Nie znaczy to jednak, że skoro podjęliśmy demokratyczną decyzję, to nie mamy już o czym rozmawiać. Społeczeństwo wyraziło zdanie i powinno teraz siedzieć cicho. W demokracji zawsze jest miejsce na dyskusję. Nawet gdy masz większość. Inaczej mamy do czynienia z karykaturą.

Jakie jest miejsce polityki w życiu chrześcijańskim?

Chrześcijanie są powołani do służby politycznej. Ale dziś powołanie to jest o wiele trudniejsze niż kiedyś, bo zawód polityka został mocno skompromitowany. Podejrzliwość wobec wierzących polityków pojawia się z obu stron: jedna strona mówi, że wchodząc do polityki, kompromitujesz swoją wiarę; a druga strona jest podejrzliwa w stosunku do każdego, kto ma jasne przekonania religijne. Myślę jednak, że to ryzyko warte podjęcia. Bóg może kogoś powołać, aby sprawił, że ten świat będzie odrobinę lepszy. Odrobinę, bo nie chodzi tu o jakiś polityczny mesjanizm. To się zazwyczaj źle kończyło…

Uderzyło mnie ostatnio, że kiedy się zostaje księdzem, traci się publicznie wszelkie poglądy polityczne. Oczywiście nie wolno mi mówić o polityce z ambony, aby nikogo z mojej wspólnoty nie wykluczyć, ale wymaga się ode mnie apolityczności również po wyjściu z kościoła. Może tak ma po prostu być, ale nie jest to oczywiste.

Gdy byłem arcybiskupem, pilnowałem się bardzo, żeby nie utożsamiano mnie z programem żadnej partii politycznej. Z drugiej strony czułem się odpowiedzialny za to, żeby publicznie pytać, czy dana propozycja jest rzeczywiście dobra, niezależnie od tego, jaka partia za nią stoi. Mam prawo i obowiązek mówić, że z chrześcijańskiego punktu widzenia sprawy przedstawiają się tak, a nie inaczej. Dlatego bardzo jasno wypowiadałem swój sprzeciw wobec wojny w Iraku. Później przyjąłem zaproszenie tygodnika „New Statesman”, do którego napisałem krytyczny felieton na temat systemu opieki społecznej w Wielkiej Brytanii, czym narobiłem sobie sporo problemów. Ale uznałem, że tak należało postąpić. Byłoby dziwne, gdybym jako duchowny był jedynym członkiem społeczeństwa, któremu nie wolno zabierać głosu w takich kwestiach.

Nie wyobrażam sobie, co by się działo, gdyby polscy duchowni zasiadali w parlamencie, a tak jest przecież w Wielkiej Brytanii. W jaki sposób połączyć neutralność duszpasterza z aktywnym udziałem w polityce?

W Izbie Lordów biskupi nigdy nie zajmują miejsc z członkami partii politycznych, ale wśród członków niezrzeszonych. Moje doświadczenia są różne. Były przypadki, gdy nasza obecność w czymś pomagała, ale z drugiej strony wpływ biskupów nie jest duży. Co jakiś czas pojawia się okazja, by przedstawić dany problem z perspektywy moralnej albo z pozycji społeczności lokalnej. Tak było na przykład w wypadku głosowania nad przyznaniem licencji wielkiej sieci kasyn. Chodziło tu nie tylko o kwestie etyczne, ale też o proponowaną lokalizację. Tak się złożyło, że był wśród nas biskup Manchesteru i obaj dobrze znaliśmy okolicę, gdzie miało powstać kasyno – była to bardzo uboga dzielnica. Mogliśmy więc powiedzieć, że znamy teren i wiemy, że ostatnią rzeczą, jakiej tam potrzeba, jest biznes hazardowy. Udało się nam przekonać część członków Izby Lordów i rząd przegrał głosowanie trzema głosami.

Pytanie tylko, czy społeczeństwo w ogóle słucha autorytetów religijnych.

Kościół musi zapracować na swój autorytet. Może jeszcze sześćdziesiąt lat temu słuchano biskupów w Izbie Lordów dlatego, że byli biskupami. Dziś trzeba wytoczyć całą masę argumentów, by kogoś przekonać do swoich racji.

W Wielkiej Brytanii coraz większy odsetek osób deklarujących się jako wierzący stanowią muzułmanie. Czy nie pojawiają się głosy, że też powinni być członkami Izby Lordów?

Są nimi. W Izbie Lordów zasiadają nie tylko anglikanie, ale też imamowie i rabini. Przez pewien czas był nawet sikh. Mam bardzo dobre doświadczenia ze współpracy z przedstawicielami innych religii z tego okresu.

Czy nie jest tak, że biskupi bez problemu dogadują się z imamami, tyle że taki oświecony imam nie ma żadnej kontroli nad radykalnym skrzydłem islamu, wokół którego tak naprawdę rozgrywa się współczesny konflikt Zachodu z islamem?

Oczywiście ogromnym wyzwaniem jest przełożenie debaty z najwyższego szczebla na poziom ulicy. Jako arcybiskup dbałem o stworzenie chrześcijańsko-muzułmańskiego forum, które miało animować lokalne sieci dialogu, wymiany i współpracy. Spotkało się to z dużym zainteresowaniem szczególnie wśród młodych chrześcijan i muzułmanów. Jedną z moich ostatnich inicjatyw jako arcybiskupa było zorganizowanie spotkania poświęconego kwestiom środowiska w Lambeth Palace w Londynie. Wielu wykształconych młodych muzułmanów jest sfrustrowanych, że w swojej własnej społeczności nie mogą otwarcie dyskutować o kwestiach publicznych, dlatego z dużą otwartością przyjmowali takie propozycje ze strony chrześcijan.

Wróćmy do początku naszej rozmowy. Na ile Wiara na areopagu pozostaje aktualna?

Wciąż jestem orędownikiem bardziej ludzkiego, pluralistycznego społeczeństwa. Zapewne dziś, przy obecnym modelu polityki, z większym pesymizmem pisałbym o praktycznych możliwościach osiągnięcia tego. Pierwszy wykład, jaki wygłosiłem jako arcybiskup w grudniu 2002 roku, dotyczył państwa rynkowego. W społeczeństwie, w którym dominuje podejście konsumpcyjne, muszą być instytucje takie jak Kościół, które nie są związane cyklicznymi wyborami i w związku z tym nie muszą zabiegać o popularność. Dzięki temu mogą bronić niepopularnych kwestii, o których społeczeństwo zapomina. Myślałem wtedy szczególnie o kwestiach środowiskowych, ale również o reformie systemu więziennictwa. Nikt nie wygra wyborów z takim programem, ale ktoś musi o to walczyć. Dlatego wciąż zdecydowanie będę powtarzał, że do zadań Kościoła należy podnoszenie kwestii dobra wspólnego w debacie publicznej. ¶

Rowan Williams – ur. 1950, emerytowany arcybiskup Canterbury. Ukończył teologię w Cambridge i Oksfordzie. Od 1986 do 1992 był profesorem teologii w Cambridge. W 1990 roku został członkiem British Academy. W latach 2003–2012 był zwierzchnikiem Kościoła anglikańskiego. Opublikował wiele książek i artykułów poświęconych historii teologii i duchowości, wydał też dwa tomy poezji. W ostatnim czasie nakładem Wydawnictwa W drodze ukazała się jego Wiara na areopagu. Jest żonaty, ma dwoje dzieci.

Śląska prowincja

ks. Grzegorz Strzelczyk

prezbiter archidiecezji katowickiej, teolog, proboszcz, Twitter: g_strzelczyk

Arras i żymlok w kontekście stadnym

Obojętnie, czy podejdziemy od strony nauk (science), czy od strony nauk o człowieku (humanities), czy od strony teologii, zawsze nam wyjdzie, że człowiek jest zwierzęciem stadnym. Części teologów pewnie będzie nieswojo ze słowem „stadny”, więc preferować będą mówienie o „wspólnotowej naturze” ludzkiej. Jak zwał, tak zwał. Izolacja wymuszona na nas w ostatnich tygodniach przypomniała nam o tym mniej czy bardziej boleśnie. I to chyba głównie na dwa sposoby. Po pierwsze – przez cierpienie lub przynajmniej dyskomfort spowodowany brakiem czyjejkolwiek obecności i bliskości (samotność). Po drugie – przez nadmiar przebywania na małej przestrzeni z ciągle tymi samymi osobami, wyrwanymi ze swoich normalnych rytmów funkcjonowania, co nieraz rodzi pandemię konfliktów.

Tak czy siak sytuacja naruszonych więzów z ludźmi, zaburzonych przyzwyczajeń przy silnym nieraz lęku i niepewności co do rozwoju wydarzeń nie robi dobrze naszej psychice. Jako pierwsze odczuły to osoby borykające się już z chorobami lub zaburzeniami psychicznymi. Oberwą jednak – mniej czy bardziej – wszyscy. I to nie tylko indywidualnie. Niestety, jednym z mechanizmów stadnych jest poszukiwanie winnych sytuacji zagrożenia. Ale o tym za chwilę. Najpierw muszę wyjaśnić śląskie słowo z tytułu.

Podobno w sytuacjach przedłużonego stresu czy pogranicza traumy warto pilnować małych przyjemności, które – odwracając przynajmniej na chwilę uwagę od rzeczy nader poważnych – dopomagają w obniżeniu napięcia. Moje zdrowie psychiczne sponsoruje dziś żymlok. Po polsku to tzw. bułczanka (ale zapewniam, że wielu Ślązakom słowo to z trudem przechodzi przez klawiaturę, o gardle nie wspominając). O dobry żymlok nie jest łatwo. Zresztą na śląskich stołach pojawiał się tylko na chwilę, przy świniobiciu (a świnie chowało się nieraz w chlywikach kole familoków, więc nie były zbyt liczne). Dla mnie to jeden ze smaków dzieciństwa, więc już samo zdobycie kilku sztuk żymloka jakości co najmniej przyzwoitej znacząco poprawiło mi humor (o konsumpcji nie wspominam z litości dla Czytelnika).

Pojawienie się ciągu na żymloki jest u mnie objawem funkcjonowania w przedłużonym napięciu. Pewnie nie jestem jedyną osobą zajadającą stres. I nie piszę tego, by wywoływać u kogoś poczucie winy – w końcu „każdy kilogram obywatela z wyższym wykształceniem szczególnym dobrem narodu” jest… Wspominam o tym raczej po to, żeby sprowokować refleksję nad tym, w jaki sposób objawia się napięcie i co z nami robi. Bo bez tej refleksji może być krucho. Lęk potrafi robić z ludźmi rzeczy paskudne. I to często także z przyzwoitymi ludźmi.

Na wieść o pierwszych aktach hejtu lub agresji wobec pracowników służby zdrowia zajmujących się chorymi na COVID-19 poleciałem do ninateka.pl, żeby obejrzeć ponownie Mszę za miasto Arras