Opad - František Kotleta - ebook

Opad ebook

František Kotleta

4,4

Opis

W 2027 roku Rosja napadła Ukrainę, ale świat zjednoczył swoje siły, by uniemożliwić zdobycie Kijowa. Przyparta do muru Moskwa zrzuciła bombę atomową na Warszawę, co rozpętało nuklearny armagedon.

Jest rok 2050. Walki ustały. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi przetrwało w zgliszczach Pragi, robiąc wszystko, co w ich mocy, aby zachować coś na kształt cywilizacji. Grupka weteranów wojennych musi opuścić Pragę. Czeka ich podróż przez terytorium, gdzie co chwila zmienia się rząd w zależności od tego, kto w jakiej strzelaninie zdobywa przewagę, kto aktualnie tam się znajdzie i ma więcej ludzi lub amunicji. Mają do spłacenia dług. Honorowy dług z czasów, kiedy takie rzeczy miały jeszcze jakąś wartość.

Strony: 340

Tłumaczenie: Ilona Gwóźdź-Szewczenko

Kotleta to rasowy, zaprawiony w boju rzemieślnik słowa. Pisarski odpowiednik preppersa, wyruszający na swoje gatunkowe wyprawy z pełnym warsztatowym oporządzeniem, umiejętnościami i nastawieniem, że liczy się i cel, i droga. Nie inaczej jest z „Opadem” – to bardzo solidne, przemyślane i dynamiczne postapo, które nie zawiedzie fanów gatunku. Dla nowicjuszy może być natomiast świetnym startem. Kotlecie można zaufać –  to będzie emocjonująca podróż.

JAKUB ĆWIEK

* * *

František Kotleta najpoczytniejszy czeski pisarz sci-fi i fantasy ostatniej dekady. Wydał ponad 40 książek, sprzedając ich łącznie około pół miliona. Najwięcej fanów zyskał właśnie „Opad” (w oryginale „Spad”), który otwiera czterotomową postapokaliptyczną serię. Wkrótce ukaże się w Czechach pierwszy kryminał tego autora pod tytułem „Sudetenland”. W przekładzie na język polski wydano oba tomy cyberpunkowego „Undergroundu”.

Pod prawdziwym nazwiskiem, Leoš Kyša, para się popularyzacją nauki – aktywnie działa w Czeskim Klubie Sceptyków Sisyfos oraz prowadzi program Jadrna věda na Talk TV. Jest autorem scenariusza długometrażowego filmu dokumentalnego o sławnym śląskim astrofizyku, Jiřím Grygarze.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (22 oceny)
12
7
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kobra64

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
szopa666

Nie oderwiesz się od lektury

Pyszne! Z niecierpliwościa czekam na kolejne książki Franciszka. (i Leosia też 😁). Na tyle dobre, że rozważam zakupy oryginałów po czesku. Jako były mieszkaniec pogranicza, z ciągłym dostępem do ceskoslovenskiej (wtedy) TV, myślę, że dam radę. A polskie tłumaczenia i tak kupię.
00
seman

Nie oderwiesz się od lektury

dobra
00
Chilly

Całkiem niezła

odczuwalnie gorszy niż undergroundy, zabrakło wciągającej fabuły i trochę lepszych bohaterów
00

Popularność




To miała być tylko fikcja![1]

W lutym 2022, jak zapewne większość z was, z przerażeniem obserwowałem eskalację na granicy rosyjsko-ukraińskiej. Codziennie surfowałem po rosyjskich stronach internetowych, czytając wiadomości, które od początku lutego epatowały brutalnie podwyższonym poziomem antyukraińskiej retoryki. Sprawiało to, że nabierałem pewności, że rosyjski prezydent wyda wkrótce rozkaz do ataku. Kiedy prezydent USA ogłosił, że atak na Ukrainę ma się rozpocząć szesnastego lutego, stało się jasne, że rzeczywiście do niego dojdzie. Opublikowanie przez Amerykanów tajnych planów Rosji spowodowało, że inwazja została odłożona o tydzień.

W końcu dwudziestego czwartego lutego rozpoczęła się długo przygotowywana wojna. Wojna między Rosją a Ukrainą. Byłem zaskoczony jej skalą. Zakładałem, że będzie to próba szybkiego opanowania terytorium tzw. republik separatystycznych i kontynuowanie poprzez zastosowanie taktyki salami tego, co zaczęło się w 2014 roku. Ale to nie taktyka salami[2]. To była inwazja na pełną skalę.

Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie wcale, po której stronie konfliktu się opowiadacie, ani przez jaki pryzmat spoglądacie na tę całą sprawę, ale wojna zawsze jest zbrodnią. Najstraszniejszą, jaką może popełnić człowiek. Wojna zawsze zabija niewinnych i zmienia ludzi w potwory. Owszem, wydobywa też z niektórych to, co najlepsze – i to o nich piszę większość moich książek – ale nigdy nie zrekompensuje to śmierci, cierpienia oraz narodzin potworów, które przyniosą jeszcze więcej cierpienia i śmierci. Tak zawsze działo się na wojnie i dzieje się znowu.

Zaraz po rosyjskiej inwazji dotarły do mnie głosy dziennikarzy i czytelników, którzy odkrywali wiele paraleli między serią Opad a tym, co się działo w rzeczywistości. Sam byłem czasem zaskoczony, jak dokładnie sprawdziły się niektóre moje przewidywania – nieudana próba zajęcia Kijowa, międzynarodowa pomoc, propaganda, ukraiński kontratak i, oczywiście, straszenie bronią jądrową. Chciałbym, aby wszystkie paralele między moją historią a rzeczywistością zakończyły się w tym miejscu, ale nikt z nas nie jest prorokiem. A ja to już w ogóle.

Kiedy przed napisaniem pierwszego tomu serii Opad rozmyślałem o swojej pierwszej książce o tematyce apokaliptycznej, postanowiłem oprzeć ją na ówczesnych realiach. Napięcia między Rosją a Ukrainą okazały się w 2015 roku bardzo silne i wszyscy analitycy bezpieczeństwa, z którymi rozmawiałem, zakładali, że nie skończy się to tak po prostu. Ale już wtedy było jasne, że Rosji nie uda się podbić Ukrainy. Byłem zaskoczony, że Władimir Putin się na to porwał. O powodach, dla których tak się stało i dla których rosyjska armia znalazła się w kryzysie, a obecnie w odwrocie, raz po raz czytacie w mediach i jestem pewien, że nie byłem odosobniony w swych przewidywaniach sprzed kilku lat, że Kijów w razie wojny się nie podda. Ale nie o tym jest ten wstęp.

Jest o nadziei. O tym tak naprawdę jest ta historia, a nie o analogiach do rzeczywistości, która w wielu miejscach przypomina historię z tej książki.

Ponieważ niezależnie od tego, jak straszne rzeczy się dzieją, jest nadzieja na lepszy świat. A wraz z nią przychodzą bohaterowie. Historia stworzyła ich setki tysięcy i każdego dnia produkuje nowych i nowych. Prawdziwych. Moi zostali stworzeni na ich wzór i podobieństwo. Historie pułkownika Michálka, Alice, Nacumi[3] i innych znalazły przez te lata setki tysięcy czytelników. Może dlatego, że są to bohaterowie, którzy nie łakną heroizmu, chcą tylko czynić dobro, a także dbać o niewinnych. Takich bohaterów zawsze potrzebujemy. Może dziś bardziej niż kiedykolwiek. Czy to prawdziwych, czy na papierze – po prostu takich, którzy mogą nas w jakiś sposób zainspirować.

Mam nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Każda wojna się skończy, każda zbrodnia zostanie w końcu ukarana, a ludzie wrócą do swojego normalnego życia. Tak jest zawsze i tak będzie znowu. Czy z tą wojną, czy z jakąkolwiek inną.

Bo nawet w świecie po apokalipsie znajdą się rzeczy, o które warto będzie walczyć.

František Kotleta, 17 października 2022

[1] Wstęp do zbiorczego czeskiego wydania wszystkich czterech tomów serii.

[2] Taktyka stopniowego eliminowania (krok po kroku) przeciwnika wdrażana przez komunistów w państwach zajętych przez Armię Czerwoną w trakcie II wojny światowej. Definicja sformułowana przez węgierskiego komunistę Mátyása Rákosiego.

[3] Nacumi Šinozaki – postać pojawiająca się dopiero w drugim tomie serii.

Skończyły się wojny, których nikt nie wygrał. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi przetrwało w zgliszczach Pragi, robiąc wszystko, co w ich mocy, aby zachować coś na kształt cywilizacji. Ale reszta świata nie jest zainteresowana cywilizacją. Reszta świata chce przetrwać za wszelką cenę, zwykle kosztem kogoś innego. Tak więc ludzkie życie nie jest zbyt wiele warte – co najwyżej kilku puszek z mięsem, albo tabletek przeciw promieniowaniu. A im dalej od dawnej stolicy, tym dziksze panują tam warunki. Grupka weteranów wojennych musi opuścić Pragę. Czeka ich podróż przez terytorium, gdzie co chwila zmienia się rząd w zależności od tego, kto w jakiej strzelaninie zdobywa przewagę, kto aktualnie tam się znajdzie i ma więcej ludzi lub amunicji. Mają do spłacenia dług. Honorowy dług z czasów, kiedy takie rzeczy miały jeszcze jakąś wartość.

– Mówi się, że rudzielcy nie mają duszy.

Sam ton, jakim to powiedział, wskazywał na to, po co przyszedł. Mógł mieć ledwie dwadzieścia pięć lat. Całą twarz pokrywały mu tatuaże przedstawiające atomowe grzyby, a na szyi nosił krzyż śmierci. Zamiast Jezusa widniał na nim ludzki płód. Kiedy byłem w jego wieku, siedziałem w okopach pod Odessą, opychając się szczurami naszpikowanymi tabletkami przeciw promieniowaniu. Wokół mnie przetaczało się tyle śmierci, że nie musiałem chodzić po barach, prowokując facetów, którzy urodzili się na długo przed tym wszystkim.

Ale oni to robili. Wierzyli, że każdy, kto wszedł w dorosłość przed dwudziestym ósmym rokiem, podtrzymuje klątwę rzuconą na tę parszywą ziemię i dopóki to nasze pokolenie nie zdechnie, ludzkość nie dozna odkupienia za swoje grzechy. Cholerni kultyści. Ostatnio byli wszędzie. Każda grupa miała inne hasła. Czasami nawet przyłazili do mojego pubu.

– To całkiem możliwe. Moja pierwsza żona też gadała coś w tym stylu. To znaczy zanim została usmażona przez bombę atomową w Brukseli. Napijesz się? – uśmiechnąłem się do niego i lewą ręką podrapałem się po brodzie. Rudej.

Nie chciało mi się dziś z nikim bić. Poranek zapowiadał, że to będzie miły, spokojny dzień, i miałem nadzieję, że taki pozostanie. Nie może mnie zabić, dopóki nie wyciągnę broni. To niezgodne z prawem. Pojedynki to inna sprawa. Władze miasta wyrażały na to zgodę. Ludzie spuszczają w ten sposób z siebie powietrze, regulując przy okazji poziom populacji, którą trzeba wykarmić. Co więcej, najczęściej giną w nich ci najbardziej niewygodni. I najpowolniejsi.

– Alkohol kradnie ludzkie dusze – odparł.

– Widzisz, dlatego go piję, bo nie ma mi co skraść – uśmiechnąłem się.

– Mówią, że jesteś szybki. Chcę to zobaczyć. Wyjdź, Szatan pragnie twojej duszy!

Słowo „dusza” wykrzyczał już na tyle histerycznie, że przyciągnął uwagę całej knajpy. Nawet Sam przestał grać. A Sam zazwyczaj walił w fortepian, nawet gdy faceci się bili, albo dziewczyny dokazywały przy stole bilardowym.

– Nie rozumiem cię, chłopcze. Powiedziałeś, że nie mam duszy. Czy wujek Szatan nie będzie zawiedziony, gdy się dowie, że nic mu tam nie przysłaliście? – Potrząsnąłem głową, i w tym momencie szczyl zaczął wyciągać z kieszeni spluwę, jakiś stary czechosłowacki pistolet. Nie bardzo mu to szło. Najwyraźniej naćpał się jakiegoś paskudztwa, stąd te chaotyczne bzdury o duszy.

Bum!

Jeden .357 magnum z mojego colta pythona przebił mu klatkę piersiową. Koleś upadł tyłem na drewnianą podłogę, rozkładając ręce i nogi, jakby chciał zrobić orła na śniegu, tylko że żadnego śniegu nie było. Powoli na sztuczną marmurową podłogę zaczęła sączyć się z niego krew.

Odłożyłem rewolwer pod bar, gdzie zwykle leżał, czekając na kolejnego głupca, i zapaliłem cygaro.

– Oczywiste samobójstwo – oświadczyła głośno Alice, stawiając tacę z pustymi kuflami na blacie, po czym pozbawiła martwego mężczyznę pistoletu i wisiorka. Spluwa w mgnieniu oka zniknęła w jej spodniach. Jutro na Targowisku może ją wymienić na jakieś konserwy mięsne. Następnie wyćwiczonym ruchem wrzuciła wisiorek do leżącego na barze pudełka ze sklejki. Rozległ się brzdęk, gdy wylądował na podobnych błyskotkach, należących kiedyś do innych szczyli, którzy też chcieli przetestować swoją szybkość. Wydawało mi się to zbytecznym pajacowaniem, ale Alice je zbierała. Podobno na szczęście.

– Zagraj to jeszcze raz, Sam. Przez tego kretyna nic nie słyszałem – rzuciłem w stronę ucichłej knajpy, której goście wpatrywali się w martwego nieszczęśnika na podłodze, a tym samym dałem wszystkim jasno do zrozumienia, że zabawa się skończyła. Będę musiał odwieźć ciało do żandarmerii i wypełnić kilka linijek formularza. Serio, nic przyjemnego.

– „Kiedy u którejś z kobiet ujrzę oczy ciemnobrązowe…”[4] – Sam zaczął ponadstuletnią piosenkę, a w barze znów zapanowała zwyczajna cisza i spokój.

Prastary song grany na pamiętającym lepsze czasy fortepianie wtapiał się w „American Cafe”. Dlatego ludzie tu przychodzili. Wbrew nazwie pito tu głównie piwo i mocne alkohole, grano w bilard, słuchano piosenek dawno zmarłych artystów i udawano, że ostatnie trzydzieści lat jest tylko złym snem.

16.3.2027

The Hokkaido Shimbun Press

WALKI O KIJÓW TRWAJĄ JUŻ DWA MIESIĄCE

Chociaż nieprzewidziany i niszczycielski atak rosyjskiej armii zaskoczył nieprzygotowane na niego wojsko ukraińskie, to jednak zdołało ono zabezpieczyć stolicę Ukrainy na tyle dobrze, że rosyjska maszyneria wojenna już drugi miesiąc nie mogła jej zdobyć. Mimo że po miesiącu ciężkich walk na przedmieściach rosyjskie samoloty rozpoczęły totalne bombardowanie wszystkich obiektów w mieście, nie oszczędzając nawet budynków cywilnych. Przypomnijmy, że atak został natychmiast potępiony w ONZ przez większość państw, z wyjątkiem Chin, Północnego Wietnamu, Korei Północnej, Zimbabwe i Turcji. Siedem innych wstrzymało się od głosowania nad rezolucją.

Ogromną pomocą dla Kijowa są brygady ochotników z całego świata, zwłaszcza z obecnych i byłych krajów Unii Europejskiej. Stale napływające posiłki wspierają wojsko ukraińskie, pomagając osiągnąć nieoczekiwany przez ekspertów sukces w walce ze znacznie silniejszą armią rosyjską.

Wczoraj ukraiński rząd ponownie wezwał NATO do interwencji przeciwko Rosji. Jednak wiele europejskich krajów Sojuszu Północnoatlantyckiego targanych jest wewnętrznymi niepokojami związanymi z długotrwałym kryzysem gospodarczym i wyjściem niektórych państw z Unii Europejskiej. To jeden z powodów, dla których rząd rosyjski zakłada, że NATO nie będzie ingerować w ten konflikt, który określa jedynie jako operację antyterrorystyczną.

Na początku tygodnia premier Japonii wezwał walczące kraje, aby zasiadły przy stole negocjacyjnym…

A jednak po ciało przyszły cztery dziewczyny. Czekały na zewnątrz, aż ich bohater pokaże im, że załatwił barmana z „American Cafe”. Kiedy przez dłuższy czas nie wracał, doszło do ich przećpanych mózgów, że stało się to, co zawsze. Nie wyglądały na specjalnie zaskoczone. Mogły mieć najwyżej po siedemnaście lat. Wszystkie nosiły skórzane szorty i ciężkie buty wojskowe. Na nogach dziurawe rajstopy, a od pasa w górę topless. Ich sutki były przebite zardzewiałymi agrafkami, a twarze ozdobione wizerunkami atomowych grzybów. Nie mam pojęcia, jaki debil robił im te tatuaże, ale przynajmniej dwie z nich dostały od tego jakiegoś zapalenia na gębach i schodziła im z nich skóra. Potrzebowałyby antybiotyków, ale też porządnego lania i kazania – pomyślałem, ale wolałem tę sprawę zostawić Alice. Zadawałbym pewnie niepotrzebne pytania: co właściwie chcą zrobić z ciałem? Brałem pod uwagę wszystkie możliwości – od tej, że zakopią je gdzieś w gruzach na obrzeżach miasta, po to, że pożrą rytualnie na surowo.

Za barem został już tylko Robert – jeden z moich kelnerów, który był akurat na zmianie. Wyjąłem cygaro ze starego blaszanego pudełka po ciastkach, zapaliłem je od jednej ze świec na stole i wyruszyłem na spotkanie ze stałymi bywalcami.

Ci najbardziej lojalni (i najważniejsi) przebywali w małym salonie na końcu baru. Duży okrągły stół oświetlały dwie lampy naftowe. Za nim siedziało trzech facetów, grających w tysiąca[5].

Bez pytania usiadłem na jednym z wolnych krzeseł i obserwowałem rozwój gry. Petr Vrána obwieścił atut pik i teraz z błogim uśmiechem na twarzy miażdżył nim innych graczy. Urodził się trochę wcześniej ode mnie. Miał jakieś pięćdziesiąt pięć lat. Podobno za starych dobrych czasów posiadał dochodowy biznes internetowy – nazywano go „drapieżnym szczeniakiem mediów społecznościowych”. Ale jego interesy zdechły wraz z internetem. Jednak teraz też nieźle sobie radził – handlował niewolnikami. Wysyłał ich drogą wodną do Hamburga.

Karel Blažek miał zaledwie czterdzieści lat. Studiował ekologię, kiedy się to wszystko zaczęło. Zawsze się śmiałem, gdy o tym wspominał. Teraz przewodził grupie, która na granicy polowała na uchodźców, znakowała ich i sprzedawała Vránie. Zauważyłem, że często celowo przegrywa, żeby dać mu poczucie przewagi.

Trzeciego nie znałem za dobrze. Wiedziałem tylko, że zasiada w radzie miasta. Tacy ludzie nie są zazwyczaj zbyt rozmowni. Nie było to konieczne. Ostatnie wybory odbyły się dwadzieścia lat temu. Pragą rządzili ci, którzy mieli najwięcej pieniędzy i uzbrojonych ludzi. Cóż, przynajmniej na tym polu niewiele się zmieniło.

– Nowy atut – obwieścił entuzjastycznie radny, gdy w końcu doszedł do głosu i rzucił na stół damę karo.

– Kurwa, mogłem ją z ciebie wydębić już na początku gry – mruknął Vrána, przykrywając ją asem karo.

Blažek dorzucił waleta karo a Vrána zgarnął lewę. Jeśli dobrze policzyłem karty, nie musiał tego robić. Wydaje mi się, że miał jeszcze w ręce ósemkę karo, więc pozbył się głównego atutu i jednocześnie punktowej. Pewnie po zakończeniu gry planował zawrzeć jakiś układ z Vráną i chciał, żeby handlarz był w dobrym nastroju.

Strzepnąłem popiół z cygara do popielniczki i obserwowałem, czy prawidłowo odgadłem układ pozostałych kart. Zajęty grą, nie zauważyłem nawet, że w salonie pojawiła się piąta osoba.

– Nie chciałbym przeszkadzać, ale nie mam za wiele czasu – znajomy głos odezwał się za moimi plecami.

* * *

W ciemnościach wyglądał jak duch. Nosił na sobie czarne wojskowe spodnie i szarą kurtkę lotniczą. Lewą ręką opierał się o tylną ścianę salonu, a jego oczy miały jakiś dziwny blask. Wstałem bez słowa i ruszyłem w jego stronę. Uśmiechnął się i chciał zasalutować. Próbując to zrobić, omal nie zwalił się na podłogę.

– Co jest, do cholery? – zakląłem i złapałem go.

Na dłoni poczułem coś mokrego i lepkiego.

Krew.

– Drobny wypadek, bracie pułkowniku – odparł.

* * *

Ostatni raz widziałem Stanislava Čecha po bitwie pod Hradcem Králové. Chyba Bóg miał okrutne poczucie humoru, jeśli wziąć pod uwagę miejsce, w której niedobitki armii gubernatora przerodziły się we frakcje czerwonych i brunatnych. A co dopiero w kwestii wyniku walki. Trwała tydzień i nikomu nie przyniosła wygranej. Chociaż może ktoś wygrał, ale trudno to osądzić. Wszystkie trzy armie były tak wyczerpane po bitwie, że żadna z nich nie miała siły jej kontynuować. Zabrakło ludzi, sprzętu, broni i amunicji.

Przeszliśmy przez knajpę do baru. Cicho gwizdnąłem na Alice. Inni goście nie zwracali na nas specjalnej uwagi, wyglądało to tak, jakbym prowadził faceta, który trochę przesadził z alkoholem. Przeszliśmy przez magazyn do znajdującego się na zapleczu pokoju bez okien. Kiedyś była to pewnie spiżarnia lub coś podobnego. Teraz na skrzypiącej kanapie spał zawsze jeden z pracowników, który stróżował w nocy w pełnym uzbrojeniu.

– Au – jęknął Čech, kiedy kładłem go na wersalce.

Pod kurtką miał koszulkę poplamioną krwią.

– Wódki! – rzuciłem w kierunku Alice, ale ona trzymała już w dłoni butelkę z klarownym płynem.

– Chrzanić to. Mam przestrzelone płuca i flaki. Nie naprawisz już tego – potrząsnął ostrożnie głową.

– To nie jest dla ciebie, dupku – odparłem, odkorkowałem butelkę i pociągnąłem porządny łyk.

Čech uśmiechnął się porozumiewawczo. Wiedział, że to tylko taka gadka.

– Nie wiem, czy udało mi się uciec. Może wkrótce będziesz ich tu miał, pułkowniku – westchnął.

– Kogo?

Pokręcił głową.

– Nie mam pojęcia. Mieliśmy tu odebrać córkę generała. Nic skomplikowanego. Zapłaciliśmy za przeprawę przez Pustkowie. Wystarczająco dużo pieniędzy. Nie spodziewaliśmy się żadnych problemów. W niczym… – mówienie sprawiało mu trudność. Zaciskał dłonie w pięści i chociaż bardzo go bolało, brał głęboki oddech, żeby mi wszystko opowiedzieć:

– Hanę przywieźli z Hamburga drogą wodną. Mieliśmy spotkanie w porcie przed zachodem słońca… – wydusił, jakby to było jego ostatnie tchnienie – a tam już czekali oni…

– Hej, szefie – usłyszałem za sobą.

Był to Robert.

– Teraz, kurwa, nie mogę – odpowiedziałem i złapałem Čecha za rękę.

Kiedyś dowodził brygadą pancerną. Kiedy skończyła się ropa, nauczył swoich czołgistów jeździć konno.

– Jacyś ludzie szukają faceta, który podobno przed chwilą wszedł do naszego pubu. Nie wyglądają na zbyt cierpliwych – nie dał się zbyć kelner.

– Skończę tu i zaraz przyjdę.

– Nie – powiedział Čech. – Ja… Ty… musisz… Generał potrzebuje… – włożył prawą rękę do kieszeni i po chwili grzebania wyciągnął zmiętą pocztówkę.

Widniała na niej berlińska Brama Brandenburska.

– Jesteś mu to winny… Wy wszyscy… Znajdź Hanę i… – powiedział.

– Pieprzyć to – odparłem i wróciłem do lokalu.

– On… Generał… rozegrał… – próbował mi coś wytłumaczyć, ale ja już znajdowałem się przy drzwiach.

* * *

Z Alice rozstaliśmy się w magazynie, z którego są dwa wyjścia. Jedno prowadziło przez toalety do salonu gier, drugie prosto do baru. Wybrałem to drugie.

Od razu rozpoznałem typów, idących śladami starego czołgisty. Sprawiali wrażenie wilków, które wlazły do zagrody pełnej owiec. Nie musieli ani na nie warczeć, ani ich gonić. Wystarczyła pewna siebie postawa. Z wyrazu ich twarzy można było odczytać, że gdyby tylko chcieli, mogliby mi powystrzelać cały bar. I to szybciej, niż Vrána wymieniłby karty na źle nasmarowanego lugera, który kołysał mu się elegancko w kaburze pod pachą.

– Czym mogę służyć? Ten bar jest mój – rozciągnąłem usta w uśmiechu, ale tych trzech nie udało mi się oszukać.

Wilk zawsze rozpozna wilka.

– Gdzie jest ten postrzelony koleś? – warknął na mnie jeden z chłopaków.

Miał polski akcent, więc pewnie to ktoś z dawnych terenów granicznych. Rozsunął przy tym poły swojego skórzanego płaszcza, żeby pokazać mi dwie kabury za pasem. W obu tkwiły CZ 75 – przynajmniej w mojej skromnej ocenie. Pod płaszczem miał tylko białą, lekko prześwitującą koszulkę, więc zobaczyłem część lewego ramienia. Widniały na nim wyraźne oznaki choroby popromiennej.

Pozostali dwaj rozstawili się strategicznie wokół kontuaru. Jeden obserwował mnie z boku, drugi obserwował bar. Żaden z gości nie zauważył, że właściciel knajpy ma problemy.

Sam skończył swój ulubiony szlagier z czasów Pierwszej Republiki, opowiadający o słoneczniku, który co dzień obraca się za słońcem, czy coś w tym stylu, i odwrócił do mnie swoją pokrytą bliznami twarz o jednym oku, które wyglądało zza długich włosów zlewających się z potężną brodą. W tym momencie jeden z twardzieli od razu skierował na niego wzrok, nie zwracając uwagi na Alice, która zabrała ze stolików brudne kieliszki i niepostrzeżenie zbliżyła się do dwóch młodzików, namiętnie grających w bilard.

– Graj dalej, Sam. Goście chcą się bawić – rzuciłem w jego stronę, dodając: – Co powiesz na Tylko dla dzisiaj[6]?

Sam zaczął grać.

– No i jak? Dajcie nam tego faceta albo sami go znajdziemy, a tego naprawdę nie chcecie – oświadczył pewny siebie szef nieproszonych gości.

Gdyby tylko wiedział, że Tylko dla dzisiaj jest starą pieśnią wojenną 3. Brygady, zwanej Armią Gubernatora, a zarazem narzędziem służącym w takich sytuacjach do wzajemnej koordynacji, zapewne nie byłby taki pewny siebie. W chwili gdy Sam swoim przepalonym chrapliwym głosem dotarł do słów: „nie pragnąć niczego innego”, uderzał już w fortepian tylko lewą ręką, bo prawą spod swojego obrotowego krzesła wyciągał właśnie rewolwer.

* * *

Puste, brudne kieliszki leżały na stole bilardowym, a Alice trzymała w ręku jeden z kijów, który wyciągnęła ze stojaka. Przy „nie pragnąć” rzuciła się na palanta, który stał niedaleko niej i obserwował stałych bywalców, zamiast patrzeć na kolana niemłodej kelnerki. To by mu uratowało życie.

* * *

– „…nie pragnąć” – zaśpiewał Sam, a ja sięgnąłem po swój rewolwer. Na szczęście chwilę przed tym, jak Sam skończył grać, a nieoczekiwane przerwanie utworu wytrąciło ze skupienia szefa nieproszonej grupy. Obejrzał się w kierunku pianisty i w tym momencie wystrzeliłem w niego trzy kule z mojego pythona.

* * *

Sam, w przeciwieństwie do mnie, nie marnował naboi. Jednym strzałem z gnata zlikwidował stojącego obok niego kolesia. Używał broni marki Smith&Wesson. Obaj woleliśmy właśnie ten rodzaj broni. Pod koniec wojny wszystkim kończyła się amunicja, a rewolwer uczył celnego i ekonomicznego strzelania. Posiadał też wiele innych zalet. Na przykład gdy ktoś załadował do niego gówniany ładunek, a na rynku w zasadzie nie było nic lepszego, nie zacinał się w samym środku walki.

* * *

Alice poradziła sobie bez broni palnej. Niby od niechcenia kopnęła stojącego obok kolesia od tyłu w staw kolanowy, a kiedy się odwrócił, wbiła mu kij w oko. Wypłynęło ono na podłogę, a wtedy z całej siły, po prostu, wsadziła mu drewno w mózg. Gdyby kij był zrobiony z czegoś twardszego, prawdopodobnie przebiłaby mu głowę na wylot.

* * *

Strzały obudziły pozostałych gości, wciąż siedzących w pubie, mimo że prastary zegar, który wydobyłem z pewnego zbombardowanego muzeum, wskazywał zbliżającą się północ. Niektórzy nawet wstali, żeby zobaczyć, kogo tym razem zabiłem.

– Spokój, panowie. Mamy tu tylko trzy oczywiste samobójstwa – oznajmiła Alice, mrugając do Sama.

Schował rewolwer za pasek i zaczął walić w klawisze, czy jak to się tam nazywa w fortepianie. Nigdy nie pytałem go o takie głupoty. Tym razem grał jakiś wesoły szlagier.

Goście się uspokoili. Tylko jeden mruknął do pozostałych: „Pierdoleni kultyści”, i w ten sposób wszystko wróciło do porządku dziennego.

* * *

– Właściwie to nienawidzę tej piosenki. Przypomina mi, ile ludzi sprzątnęłam – westchnęła Alice, kiedy do piwnicy ciągnęliśmy trupy kolesi, a ja gwizdałem przy tym Tylko dla dzisiaj. Na ramieniu jednego z nich odkryłem wytatuowany niemiecki krzyż i insygnia 123. Brygady Powietrznodesantowej Bundeswehry.

– Patrz, dawni sojusznicy. – Pokazałem Alice sztywniejącą rękę.

– Teraz już nikt nie ma sojuszników – odparła, rzucając na stos ostatniego faceta. Wszystkim zabrała pistolety. Znajdowały się w znacznie lepszym stanie niż broń tego wytatuowanego biedaka. Wszyscy zmarli byli byłymi żołnierzami. Prawdopodobnie zostali najemnikami, którzy polowali na ludzi lub niewolników. Trudno powiedzieć. Oprócz broni, amunicji i dwudziestu praskich talarów nie mieli przy sobie niczego, co pozwoliłoby na ich identyfikację.

– Ciekawe, co na to powie generał brygady Čech – mruknąłem rozczarowany, gdy tylko zakończyliśmy daremne przeszukiwania.

* * *

Tylko że nasz były towarzysz broni nie mógł już nam nic powiedzieć. Był martwy. Najwyraźniej zmarł chwilę po tym, gdy wyruszyliśmy rozprawić się z jego prześladowcami.

– Czy to nie głupie, że wrzucimy go do piwnicy z tymi debilami? – spytała Alice.

Jak na babę, która według rejestrów zadźgała nożem podczas wojny domowej siedemdziesięciu ośmiu Ruskich, pięćdziesięciu dziewięciu Turków i siedemdziesiąt sztuk niezidentyfikowanej bliżej swołoczy, była nieoczekiwanie często aż nazbyt przewrażliwiona.

– Damy go na górę, a dupę może mieć na mordzie tego napromieniowanego dupka. Jestem pewien, że by mu się to spodobało – zbyłem ją i zrobiliśmy tak, jak mówiłem.

* * *

A rano czułem, że czeka mnie piękny dzień.

20.7.2027

The Hokkaido Shimbun Press

POLSKA WYPOWIEDZIAŁA WOJNĘ ROSJI!

Wczoraj o godzinie szóstej czasu środkowoeuropejskiego granice Ukrainy przekroczyło pierwszych dwadzieścia dywizji Wojska Polskiego. W ciągu kilku godzin doszło do pierwszych starć lotnictwa polskiego i rosyjskiego. Do polskiej armii dołączyły też wojska wszystkich trzech krajów bałtyckich – Litwy, Łotwy i Estonii.

„Rosyjska armia stacjonuje na granicy Ukrainy z państwami NATO, a dowództwo tego paktu nie podejmuje żadnych kroków przeciwko rosyjskiej agresji. Dlatego na prośbę ukraińskiego rządu, korzystającego obecnie z prawa azylu na terytorium Estonii, wysłaliśmy nasze wojska na pomoc ludności ukraińskiej” – czytamy we wspólnym oświadczeniu tych państw.

W natychmiastowej reakcji na to dowództwo NATO w komunikacie skierowanym do rosyjskiego prezydenta podkreśliło, że to nie jest wspólna akcja i że w ataku nie bierze udziału żadne z państw sojuszu, które posiadałoby broń jądrową.

W związku z tym premier Japonii wezwał walczące kraje, aby natychmiast zaprzestały walk i zasiadły przy stole negocjacyjnym…

Sam zaryglował się od środka i zamknął na dwie masywne kłódki, które zabezpieczały żelazne drzwi pubu. Tym razem został w środku z Robertem. Jeden będzie spał, drugi pilnował. Alice i ja kimaliśmy tylko kilka godzin, ale mimo to czułem się pełen energii. Myśli o trupie starego towarzysza broni, zalegającym w piwnicy, nie pozwoliły mi porządnie odpocząć, dlatego przestałem się przymuszać i zerwałem rozespaną Alice z kanapy, stojącej pośrodku knajpy, na której się położyła. Oboje mieszkaliśmy kawałek od baru, ale nie chciałem, żebyśmy się teraz rozstawali. Zwykle wystarczyło, by w pubie nocowała tylko jedna osoba, ale po dzisiejszym dniu nie chciałem już ryzykować. Nie wiadomo, ilu kumpli w mieście mieli ci najemnicy. Dlatego też nie puściłem do domu nawet Roberta z Samem. Wyjąłem cygaro i zapaliłem je starą wojskową zapalniczką benzynową. Było z tym trochę roboty, dzisiaj trudniej o benzynę niż o szczepionkę dla dziecka, ale w knajpie kwitło paserstwo.

Wciągnąłem w płuca chłodne poranne powietrze zmieszane z ciepłym dymem i zakaszlałem. Słońce właśnie wschodziło nad Starym Miastem, gdzie znajdowała się siedziba rządu, dowództwo żandarmerii, domy najbogatszych mieszkańców oraz szpital. Działała tam nawet sieć elektryczna, zasilana elektrownią słoneczną, rozciągnięta na kilka kilometrów kwadratowych. Dlatego uważano Pragę za ostoję cywilizacji, a jej sława sięgała setek kilometrów wzdłuż i wszerz. Dalej rozpościerała się już tylko dzicz. Ze wszystkich stron ściągały do Pragi tłumy. Dowożono żywność oraz rzeczy, które przetrwały wojnę i miały jakąś wartość, a także niewolników rekrutowanych z byłych jeńców wojennych lub przybyszów bez prawa do mieszkania na terytorium, na którym zostali złapani, dłużników bądź przestępców. Z tego wszystkiego żyła Praga, stąd zaś drogą wodną wysyłano towary do innych osad w całej Europie, głównie do Hamburga.

Radny zaproponował mi kiedyś, że za grosze mógłby dociągnąć do baru elektryczność, ale wolałem zostać przy lampach i świecach. Elektryczność oznaczała bogactwo, a bogactwo przynosiło kłopoty. A miałem ich przez całe życie aż nadto.

– Pieprzeni kultyści – Alice wyrwała mnie z zamyślenia.

Odwróciłem się i zobaczyłem, na co wskazuje. Ktoś wyrył na naszych drzwiach rysunek atomowego grzyba i krzyża z płodem.

– Pewnie te dziewczyny z wczoraj. – Machnąłem ręką i znowu zaciągnąłem się cygarem.

Porysowane drzwi i tak nie umniejszyły piękna restauracji. Spojrzałem na znaną mi dobrze ruinę, w której mieściła się „American Cafe”. Pierwotnie był to trzydziestopiętrowy wieżowiec, należący do jakiejś wielkiej korporacji. Górne piętra budowli, wraz z całą korporacją, wojna posłała do piekieł. Ostała się jedynie restauracja na parterze. Została splądrowana, a prawowitego właściciela porwał gdzieś radioaktywny wiatr, więc zajęliśmy ją siłą. Wszyscy tak robili. Katastry nieruchomości zostały spalone, a jeśli gdzieś coś ocalało, to nikogo to nie interesowało. Sam internet, dla tych idiotów z atomowymi grzybami na ryjach, był taką samą legendą, jak rusałki czy święty Mikołaj. Rzeczy należały do tych, którzy umieli je zdobyć i zatrzymać.

* * *

– Więc gdzie idziemy? – Alice odezwała się ponownie.

Miała na sobie krótką spódniczkę, ale narzuciła na siebie starą maskującą kurtkę. W końcu, pomimo lipcowej pory, na dworze było zimno. Pamiętałem czasy, kiedy o tej porze roku w Pradze panował upał i trzymał się aż do końca września. Tylko że wtedy stolica posiadała milion mieszkańców. Obecnie zamieszkiwało ją zaledwie trzydzieści tysięcy ludzi, a jakieś kilkaset wegetowało w ruinach dawnych osiedli, głównie w Strefie. Co więcej, wraz z upadkiem przemysłu nastąpiło wyraźne ochłodzenie. Łowca niewolników i były student ekologii Blažek potrafił wyjaśnić to w interesujący sposób już po siódmym kieliszku śliwowicy.

Alice zapięła kurtkę aż po samą szyję. Nie tylko z powodu zimna. Ukryła pod nią futerały na noże, które w bliskim starciu są lepsze i cichsze od pistoletów. Ja za to wsadziłem do kabur pod pachą dwa rewolwery i zamaskowałem je niepozorną brązową kurtką.

Zamiast odpowiedzieć, przyspieszyłem kroku. Tramwaj konny nie kursował o tej porze, więc czekał nas ponadkilometrowy spacer przez Sypialnię. Tak nazywano dzielnicę, na której obrzeżach mieściła się „American Cafe”. Klika domów przetrwało tu wojnę, więc zamieszkiwała w niej znaczna część populacji miasta. Po zakończeniu wojny atomowej Praga została ogłoszona miastem sanitarnym, co uchroniło ją przed wojennym szaleństwem. Najgorsze jest to, że wszystko to spotkało ją podczas wojny domowej.

Tak, tej wojny, w której trochę maczaliśmy palce również my.

* * *

Sypialnia także budziła się ze snu. Pierwsze wstawały kobiety, które teraz rozpalały pod kociołkami, żeby zrobić śniadanie, zanim wyjdą na Targowisko handlować, a przede wszystkim poszukiwać taniego jedzenia. Na nogach byli też już niektórzy mężczyźni. Jedni pomagali w przygotowaniu posiłków, inni tylko się kręcili, czekając, żeby wrzucić coś na ruszt, a potem wyruszyć do roboty lub na poszukiwanie w gruzach wartościowych przedmiotów, które dałoby się opylić. W Pradze trudno było o pracę, ale sytuacja powoli ulegała polepszeniu. Zaczęły ponownie działać niektóre manufaktury produkujące różne towary. Zwłaszcza te podstawowe, jak na przykład broń, ubrania czy narzędzia. Chociaż broń raczej naprawiano. Podstawowych surowców walało się po Pradze aż nadto. Z reguły znajdował się przy nich szkielet byłego właściciela.

Właśnie przeszliśmy obok grupki małych dzieci, które kopały starą plastikową butelkę przypominającą – przy sporej dozie wyobraźni – piłkę.

Rzuciłem resztkę cygara na ziemię, ale zanim zdążyłem nań nadepnąć, między moimi nogami przebiegło jakieś sześcioletnie dziecko i capnęło tlący się niedopałek. Szczyl uciekł piorunem. Zniknął w grupce innych, na wypadek gdybym zmienił zdanie na temat mojego prawa do skopconego szczątka.

– Te gnojki są szybkie – Alice zaśmiała się na widok tej sceny, przeczesując dłonią włosy.

W świetle porannego słońca i na tle dymu z ognisk wyglądała naprawdę seksownie. Ale te sprawy wyjaśniliśmy już sobie dawno temu, w płonącym Stambule, więc szybko odrzuciłem nagłą, nieoczekiwanie pożądliwą myśl i przyspieszyłem kroku.

* * *

Tuż za Sypialnią znajdowało się Targowisko. Pamiętam, że kiedyś był to plac z ogromnym kościołem, ławkami i wysokimi ozdobnymi drzewami, przywiezionymi tu chyba z Azji. Miały różowe kwiaty, a ich zapach czuło się aż kilka ulic dalej. Dziś z trudem udawało się przecisnąć przez to miejsce. Wszędzie stały drewniane lub blaszane stragany wypchane najróżniejszymi towarami, przy których już teraz kłębili się ludzie. Niektórzy targowali się o cenę – czy to płacili w praskich talarach, czy też tylko wymieniali towar za towar, a inni po prostu się gapili. Może zastanawiali się, z kim zacząć się targować, a może wypatrywali najlepszej okazji do kradzieży. Ale złodziejstwo jest w dzisiejszych czasach trudnym fachem. Przy pierwszym złapaniu żandarmi wypalali znak na ręce, a przy drugim człowiek tracił wolność i stawał się niewolnikiem. Dlatego też ludzie uważali na każdego, kto nosił rękawiczki. Złodzieje nie wahali się mordować świadków, kiedy zachodziła taka konieczność. Za morderstwo groziła taka sama kara jak za kradzież – niewolnictwo, więc ryzyko właściwie nic ich nie kosztowało.

– Hej, wyglądasz na inteligentnego gościa! – usłyszałem za sobą.

Odwróciłem się i zobaczyłem naganiacza przy stoisku z bronią.

– Ty na pewno potrafisz poznać dobry towar, a mój szef właśnie taki ma! – próbował mnie zachęcić.

Spieszyłem się, ale ciekawość zwyciężyła i przystanąłem przy stoisku. Na drewnianym blacie leżały strzelby, pistolety oraz karabiny maszynowe. Mnóstwo towaru pozbieranego gdzieś na zewnątrz, najpewniej skradzionego martwym żołnierzom. Świadczyła o tym chociażby pokrywająca towar rdza, której sprzedawcom nie udało się całkiem wyczyścić.

Na skraju stoiska znajdowały się również pudełka z nabojami. Przydałoby nam się kilka, ale nie do końca ufałem tym sprzedawcom. Potem człowiek pociągał za spust i stwierdzał, że nabój jest pusty w środku.

– Ile za ten .357 magnum? – spytałem.

– Dziesięć naboi za talara – odparł facet.

Miał może ze dwadzieścia lat, a już postawił na Targowisku stoisko i zatrudnił dwóch goryli, z których jeden mnie obserwował, a drugi obczajał tłum, typując, kogo by tu naciągnąć na zakup. No więc facet zrobił niezłą karierę jak na te warunki.

Otworzyłem pożółkłe papierowe pudełko i wyjąłem jeden nabój. Łuska wyglądała na nieco sfatygowaną. Ścisnąłem i rozłupałem go. Zamiast prochu z łuski wysypał się piasek.

Sprzedawca i goryl zamarli.

Alice niepozornie sięgnęła pod kurtkę.

– Nie wiem, ile płacisz temu krzykaczowi, ale z pewnością za dużo. Wziął mnie za palanta, a ja nim nie jestem – uśmiechnąłem się do niego, by załagodzić sprawę. Ale nie na wiele się to zdało. Sprzedawca z przerażeniem popatrzył na mnie, potem na żandarma, który stał nieopodal i pacyfikował jakąś kłótnię przy straganie z jabłkami.

– Ale nie będziemy z tego robić afery, co? – Mrugnąłem do niego.

Facet skinął głową.

– Kupisz od nas te cztery pistolety. Trzy są w idealnym stanie – zwróciłem się do Alice, która wyłowiła nasz wczorajszy łup ze skórzanego plecaka na plecach.

– Cena? – spytał.

– Dziesięć talarów.

– To za dużo, ja… – zaczął sprzedawca.

– Panie żandarmie? – powiedziałem na tyle cicho, by stróż prawa mnie nie usłyszał.

– …chyba jednak kupię to od pana – rzucił szybko i wyłowił z kieszeni dziesięć talarów, które Alice szybko przechwyciła.

Przed żandarmami nie ochroniłaby go nawet cała armia goryli. Wypaliliby mu znak na ręce.

* * *

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

[4] Utwór „Oči čokoládové” z filmu „Přítelkyně pana ministra” zrealizowanego w 1940 roku.

[5] Pod nazwą tysiąc w Czechach znana jest inna gra niż w Polsce. Czeski tysiąc to odmiana gry 66, znana głównie na Morawie i czeskim Śląsku, grana talią 32 kart (od 7 do asa).

[6] Utwór „Jen pro ten dnešní den” z filmu „Kristián” zrealizowanego w 1939 roku.

Pierwszy tom „Undergroundu”

Praga 2107 ulega magii cybernetycznych czarodziejek

Pierwsza książka Františka Kotlety wydana po polsku.

Boże Narodzenie roku 2107 w Pradze – gigantycznym megapolis, powstałym po polsko-czeskiej wojnie o Śląsk.

Potężne korporacje zawładnęły miastem. Ktoś morduje cybernetyczne czarodziejki, których kult przenika do serc mieszkańców miasta. Weteran wojny, były policjant Petr Vachten, podejmuje się ich ochrony.

Drugi tom „Undergroundu”

Praga 2018 daje się porwać Cybermesjaszowi

Druga książka Františka Kotlety wydana po polsku.

Świat pogrążył się w ciemnościach, ale Praga City w roku 2108 to szczęśliwe miasto, pełne milionów zadowolonych mieszkańców i mieniące się neonami. Przynajmniej tak twierdzi City News. Ale nawet redaktorzy wszechobecnego kanału telewizyjnego wiedzą, że pod powierzchnią dojrzewa rewolta. Korporacje się rozpadają. Po wielu latach ogłoszono wybory, a kampania wyborcza przynosi nie tylko słowne potyczki, ale także krew na ulicach. Ulicami miasta kroczy Cybermesjasz, rzekomy wybawiciel poniżanych mas, rozczarowanych kultem cybernetycznych czarodziejek.

Nowe opowiadania Františka Kotlety wkrótce w aplikacji Pulp Books

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
To miała być tylko fikcja!
Opad
Notka o tłumaczce
Karta redakcyjna

Copyright © František Kotleta, 2016

Czech Edition: Nakladatelství Epocha, Praha 2016

Polish Edition Silesia Progress, Kotórz Mały 2023

Tłumaczenie: Ilona Gwóźdź-Szewczenko

Zespół redakcyjno-korektorski: Katarzyna Szewioła-Nagel, Agnieszka Witczak, Marek Baczewski, Beata Rogowiec, Jacek Szopiński, Pejter Długosz

Ilustracja na okładkę: Adéla Stopka

Projekt okładki: Rafał Szyma

SILESIA PROGRESS

ul. Wodna 9

46-045 Kotórz Mały

tel.: +48 693 953 661

http://silesiaprogress.com

zamówienia: [email protected]

Wydanie I

ISBN: 978-83-65558-70-1

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek