Piekielna palestra - Adam Barcikowski - ebook + audiobook

Piekielna palestra ebook i audiobook

Adam Barcikowski

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zmorak Maurycy Wielowieyski otrzymuje zlecenie wytropienia i schwytania saivy Aleksandra Bartenjewa, carskiego porucznika, który zabił swoją ukochaną – legendę dziewiętnastowiecznej Warszawy ¬– Marię Wisniowską. W realizacji misji pomaga mu Anne Olson, zmoraczka o wybuchowym temperamencie. Wkrótce oboje odkryją, że właśnie uwikłali się w międzywymiarową intrygę, która może zaburzyć Równowagę i niebezpiecznie wpłynąć na losy wszystkich żywych i... zmarłych.

Piekielna palestra to wielowątkowa opowieść o alternatywnym świecie, zamieszkiwanym przez najrozmaitsze indywidualności: gnomy, krasnoludy, demony i cienników. To szalona podróż przez kilka różnych wymiarów rzeczywistości, w których granica między życiem a śmiercią wydaje się bardzo cienka. A może... w ogóle jej nie ma?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 594

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 40 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
3,0 (4 oceny)
1
0
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆPIERWSZA

Nie widziałam Cię już od miesiąca.

I nic. Jestem może bledsza, trochę

śpiąca, trochę bardziej milcząca.

Lecz widać można żyć bez powietrza!

 

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książkę dedykuję Hieronimowi I’Nblanco

PROLOG

Przez kosmiczne przestrzenie, wypełnione prehistoryczną, niezbadaną i wiecznie zajętą ważnymi sprawami pustką, płyną dwie połówki orzecha. Nikt do tej pory nie zastanawiał się, skąd się wzięły ani dokąd zmierzają. Nikt nie zbadał, jakich są rozmiarów. Nie zostały również sklasyfikowane przez astronomów, zarówno profesjonalnych, jak i amatorskich.

Ci, którzy widzieli to zjawisko w snach, twierdzą, że to jakiś roztargniony astronauta, może przedstawiciel starożytnej cywilizacji, dawno zapomnianej przez gwiazdy, wyciągnął go w trakcie kosmicznego spaceru, szukając niefrasobliwie śrubokręta w kieszeni kombinezonu.

Inni z kolei twierdzą, że to jakaś gigantyczna wiewiórka, żyjąca w koronach drzew z czarnej materii, zakopała go w czeluściach międzyplanetarnych przed zimą, a potem, jak wszystkie wiewiórki w znanym wszechświecie, zapomniała o nim.

Bez względu na to, która wersja jest bliższa prawdy, Orzech nie wykiełkował i nie zamienił się w majestatyczne drzewo, jak powinien zrobić szanujący się orzech, gdy osiągnie pewny wiek. Może to z powodu braku wody w stanie ciekłym w otwartej przestrzeni kosmicznej albo dobrej gleby korzenie nigdy nie przebiły się przez twardą skorupę?

Tego nie wiadomo.

Wiadomo jednak, że ten konkretny Orzech, oblepiony miniaturowymi kraterami i zmrożony kosmicznym chłodem, zamiast zachowywać się, jak na orzecha przystało, popłynął w czarną pustkę na spotkanie przygodzie i przeznaczeniu. Jakby tego było mało, gdzieś po drodze, na poboczu kosmicznej autostrady, uderzył go pędzący kosmiczny odłamek i spowodował typowe dla orzechów pęknięcie wzdłuż wrażliwego obwodu skorupy. Dlatego Orzech prowadził dalej swoją podróż rozdzielony na dwie Połówki, z Owocem krążącym wokół niego jak księżyc, pofałdowanym niczym kora mózgu niektórych gatunków zwierząt. Wszystko to działo się naturalnie, zgodnie z zasadami grawitacji, niezmiennymi dla wszystkich obiektów we wszechświecie.

Gdyby ktoś był dostatecznie cierpliwy, zobaczyłby, jak obie Połówki obracają się powoli i majestatycznie wokół własnej osi, z Owocem krążącym wokół nich po zmiennych orbitach. Kosmiczne odłamki i miniaturowy gwiezdny kurz osiadły na powierzchni Połówek, tworząc stopniowo coś, co zaczęło bulgotać. Stało się to zaraz po tym, jak Orzech wszedł na orbitę jednej z młodych, aspirujących gwiazd o błękitnym świetle i obiecujących zdolnościach grzewczych.

W skali kosmicznej nie trwało to długo, nim błękitna gwiazda usłyszała pierwszy kwik, pisk i krzyk. Zdziwiona tym nagłym rwetesem przygasła nawet na moment, co skutecznie uciszyło dziwne odgłosy i spowiło powierzchnie Połówek lodową czapą. Po chwili jednak przypomniała sobie, jak powinno zachowywać się porządne Słońce i zapłonęła na nowo, potężnie i ciepło. W końcu jest obiektem westchnień i tęsknoty świadomości. Nie może sobie przygasać jak byle żarówka.

Bulgot, szum i rwetes wszczęły się na nowo. I wtedy, po kilkudziesięciu milionach obrotów Orzecha wokół Słońca, jakiś głos krzyknął: „Eureka!”. Pełen odkrywczej euforii wrzask odbił się od Owocu, przepływającego właśnie nad jedną z Połówek, która już jakiś czas temu zazieleniła się, a jej wgłębienia zapełniły się błękitną cieczą. Odbity okrzyk wpadł pomiędzy dwie Połówki, skierowane do siebie pustymi, martwymi wnętrzami, denerwując śpiące duchy zmarłych i poleciał w kosmiczną pustkę na spotkanie z nieskończonością.

A przynajmniej tak myślał w twórczym przypływie romantyzmu, dopóki nie uderzył w przelatującą kometę i nie powrócił. Trafił na drugą Połówkę, wpadając prosto w umysł włochatego dzikusa, zgarbionego nad nędzną kupką patyków.

Dziki nagle poczuł, że chrust jest interesujący w nieodkryty do tej pory sposób. Podobnie zaczęła mu się przedstawiać sprawa związana z zastosowaniem dwóch suchych patyków, trzymanych do tej pory bezmyślnie w kosmatych łapach. Uderzony nagłą iskrą świadomości małpolud spojrzał na oba kawałki drewna, marszcząc wystające brwi. Po chwili namysłu i rozważeniu wszystkich dostępnych opcji podrapał się jednym kijem po plecach. Jego rozjaśniający się wzrok spoczął znów na kupce chrustu. Wykrzykując ku nieboskłonowi pełne triumfu pomruki i charknięcia, wiercony zdziwionymi spojrzeniami pozostałych dzikusów, którzy na moment oderwali się od ogryzania kości zdechłego lemozaura, odkrywca zaczął zaciekle i z determinacją pocierać jednym patykiem o drugi.

Po chwili wąska stróżka dymu zaczęła triumfalnie wznosić się ku niebieskiemu Słońcu.

I. PRZEJĘCIE

Tymczasem… albo raczej należałoby powiedzieć, że innym czasem, później lub wcześniej. A to dlatego, że nie było nikogo, kto by policzył upływ ziemskich sekund nakreślonej tu sceny albo chociaż ten czas wymyślił…

A więc… W innym czasie, w innej przestrzeni i zupełnie odmiennej astralnej, kosmogonicznej płaszczyźnie rzeczywistości, a na pewno miliardy kilometrów od Połówek, dokładnie na skrzyżowaniu pięćdziesięciu dwóch stopni szerokości geograficznej północnej oraz dwudziestego pierwszego stopnia długości geograficznej na wschód od Greenwich, na pewnej błękitnej planecie, błysnęła jasna iskra świadomości. Zaraz za nią błysnęły w miejskim półmroku reflektory czarnej limuzyny.

– Łapać gnoja! – rozległ się niski, złowróżbny krzyk.

Jay zastanawiał się, co właściwie zaszło. Wrzask z ciemności wśliznął mu się do uszu, a po chwili z zadziwiającą prędkością przeszedł przez cały system nerwowy i pchnął chłopaka do szaleńczej ucieczki.

Rozległy się warkot silnika i pisk opon. Jay skręcił gwałtownie w prawo, w boczną uliczkę. Światło reflektorów błysnęło za plecami chłopaka, rozświetlając wąską uliczkę. Silnik wchodził na coraz wyższe obroty.

Mężczyzna skoczył w lewo. Jednym susem pokonał niski murek i pomknął przez ciasne podwórko. W dłoni ściskał paczuszkę zabraną dilerowi. Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego to zrobił. Po prostu w pewnym momencie jego pięść znalazła się na twarzy łysola. Następnie Jay wyrwał narkotyki…

Gdzieś z tyłu zapiszczały opony i trzasnęły drzwi samochodu. Słychać krzyki i tupot ciężkich butów.

– Złapcie go! – zawołał mężczyzna, który najwyraźniej rościł sobie prawo do dowodzenia pościgiem.

Chłopak skręcił w najbliższą bramę i wypadł na ulicę. Usłyszał klakson hamującej taksówki. Jay podskoczył w ostatniej chwili i przetoczył się po masce samochodu. Zachwiał się, ale nie stracił równowagi. Teraz albo nigdy. Niewiele myśląc, rzucił się do drzwi najbliższej kamienicy. Otwarte. Wpadł do środka, zatrzasnął za sobą drzwi, znalazł zasuwę i zamknął w dwóch miejscach.

***

Trzech ogolonych na łyso drabów wypadło przez bramę na jezdnię. Spojrzeli w lewo, a potem w prawo, w tym samym momencie, jednym ruchem jak na rozkaz. Ulica była pusta, jeżeli nie brać pod uwagę jednego pijaka, który podpierał ścianę i taksówki odjeżdżającej w kierunku Marszałkowskiej. Chwila dogłębnej analizy wystarczyła, żeby mężczyźni stwierdzili, że alkoholik nie jest ich celem. Taksówka również. Dwóch drabów spojrzało z nadzieją na najniższego w grupce, sierżanta.

W pełnej napięcia ciszy rozległa się wesoła melodyjka.

– Macie go? – rozległ się wściekły głos.

– Nie. Chyba zwiał – odparł niepewnie sierżant.

– Jak to zwiał?!

Policjant odsunął telefon od ucha z grymasem zniesmaczenia. Dwóch pozostałych spojrzało na siebie z przerażeniem. Sierżant starał się uspokoić swoich podwładnych gestem dłoni.

– Nie ma go – wyjaśnił spokojnie do słuchawki.

– Łysy, uważaj sobie, żebym ja ciebie zaraz nie zniemał! – warknął głos w telefonie.

– Proszę? – zapytał uprzejmie sierżant.

– Proszę to ja twoją matkę o wyjście nad ranem, bucu leniwy, tępa, łysa pało! – Sierżant ponownie odsunął telefon od ucha i pozwolił, aby stek przekleństw wyciekł ze słuchawki w zapylony eter wczesnowiosennej, miejskiej nocy. – Gdzie jesteście?

Sierżant skinął pytająco w kierunku podwładnych, ale napotkał tylko irytujące, puste spojrzenia. Westchnął cicho i wytężył wzrok, żeby odnaleźć jakąkolwiek wskazówkę. Zawiesił spojrzenie na ścianie naprzeciwko. Na odrapanym tynku, pomiędzy zaniedbanymi framugami niewątpliwie zabytkowych drzwi kamienicy, wisiała niebieska tabliczka z białym numerem.

– Nowogrodzka czternaście – powiedział do słuchawki.

***

Jay wyjrzał przez okno na klatce schodowej. Po przeciwnej stronie ulicy stało trzech łysoli z grupy pościgowej. Jeden z nich, najniższy i według Jay’a charakteryzujący się niewątpliwie przywódczą aurą, rozmawiał przez telefon. Dwaj pozostali, nowocześni wojownicy ulicy, wyglądali na nieco spanikowanych.

Po chwili wypełnionej nerwowym oczekiwaniem przywódca drabów uderzył kciukiem w telefon, wepchnął go do ciasnej kieszeni skórzanej kurtki i skinął głową na swoich podwładnych. Dwaj siepacze załapali dopiero po chwili.

Ruszyli w poprzek ulicy. Jakiś samochód nadjechał od strony Kruczej i z piskiem opon zahamował przed grupą pościgową. Rozległ się klakson. Jeden z drabów wyciągnął coś z kieszeni i wycelował dłonią w kierowcę. Zgrzytnęła skrzynia biegów, silnik zawarczał i samochód pospiesznie się wycofał.

Jay poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Przyczyną jego rosnącego przerażenia nie była scena z prezentacją broni palnej, która właśnie miała miejsce na środku ulicy Nowogrodzkiej, w samym centrum miasta, w europejskiej, cywilizowanej stolicy, jak uważali niektórzy. Trzech oprawców nieuchronnie zmierzało w stronę bramy. Jego bramy! Czemu akurat tutaj? Jakim cudem? Przecież nie mogli go widzieć! Był szybszy! A może nie był?

Myśli biegły wokół wewnętrznej strony czaszki. W końcu jedna wyrwała się i Jay uderzył otwartą dłonią w czoło. Przecież wbiegł do pierwszych drzwi na wprost od bramy. Gdzie mieliby zacząć poszukiwania, jeśli nie tutaj?

Mężczyzna rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu jakiegokolwiek wsparcia. Przed sobą miał mroczny korytarz, po lewej stronie od schodów troje drzwi, zapewne prowadzące do opuszczonych mieszkań. Niestety wszystkie były ostentacyjnie zabite deskami lub co najmniej zapięte grubymi kłódkami, już na pierwszy rzut oka nie pozostawiały nadziei.

Rozległo się głuche uderzenie. Jeden z drabów uderzał właśnie mięsistym barkiem w bramę.

Jay chciał biec wyżej po drewnianych stopniach, byle dalej od pościgu, lecz nagle zobaczył drzwi. W odróżnieniu od pozostałych znajdujących się na tym samym poziomie nie były ani zabite deskami, ani zablokowane łańcuchem z potężną kłódką. Perfekcyjnie normalne, a nawet, co stwierdził, gdy zbliżył się do nich z rosnącą w sercu nadzieją, lekko uchylone.

Natychmiast otrząsnął się z szoku, szarpnął za obluzowaną klamkę i wpadł do środka.

***

Zamknął za sobą drzwi do mieszkania. Obmacał je jeszcze w poszukiwaniu zamka albo chociaż zasuwki, ale nic nie znalazł. Wydawało się, że zamykają się od środka tylko na klucz.

– Witaj, Aleksandrze – rozległ się głos za jego plecami.

– Kto tu jest? – szepnął przerażony prosto w ciemność, przedzieloną wąskimi paskami poświaty ulicznych latarni. Obrócił się gwałtownie. Światło padło mu na twarz. Kurz unosił się w powietrzu i falował delikatnie, niczym rzęsa na powierzchni spokojnego jeziora. – Kto tu jest? – powtórzył Jay.

Szybko przekalkulował w głowie dostępne możliwości działania, szczególnie porównanie potencjalnej szkodliwości nieznanego głosu do trzech łysych oprawców, po czym nie zastanawiając się dłużej, ruszył wzdłuż wąskiego korytarza, w kierunku mrocznego wnętrza mieszkania.

Pod stopami zachrzęściło rozbite szkło. Ściany korytarza były pokryte bezbarwną, poszarpaną tapetą. Jay minął wejście do jakiegoś bocznego pomieszczenia. Zerknął tylko do wnętrza, ale nie sprawiało dobrego wrażenia. W środku znajdowały się wyłącznie wąska kanapa i niska komoda.

Ruszył dalej.

Uspokojone chwilowo myśli Jay’a sięgnęły do pokładów pamięci krótkotrwałej. Minęły półeczki z nagraniem głuchego damskiego głosu, który na razie uznały za zwidy spanikowanego umysłu, po czym zatrzymały się przy fragmencie biblioteczki z zapisanymi zwojami wydarzeń sprzed ostatniej godziny.

Był piątek, to pamiętał dobrze. Właśnie zaczął się nowy semestr na uczelni i znajomi z polibudy zorganizowali imprezkę. Przyszli zarówno kumple z jego kierunku, znajomi z balistyki na Wacie, jak i inni ludzie, których Jay nie do końca kojarzył.

Pojawiła się tam również Alicja. Tak, chyba tak miała na imię. Nigdy wcześniej jej nie widział. Z pewnością by pamiętał.

Dziewczyna była śliczna. Niewysoka, o długich blond włosach, z ogromnymi, zielonymi oczami. Miała na sobie czerwoną sukienkę, opiętą na biodrach, która prezentowała jej idealne kształty… Przeszedł go dreszcz na samo wspomnienie. Z jakiegoś powodu dziewczyna wykazała zainteresowanie osobą ani niezbyt przystojnego, ani niezbyt towarzyskiego Jay’a. Nie zastanawiał się jednak nad tym dogłębnie i gdy Alicja zaproponowała, że może przeniosą się do jakiegoś lokalu, żeby wspólnie kontynuować ten miły wieczór, Jay zgodził się bez wahania.

A potem wydarzenia potoczyły się szybko. Za szybko.

Obrazki w skrytce jego pamięci pokazywały się niewyraźnie. Jakiś pub, uśmiech czerwonej sukienki, żądanie ze strony dziewczyny i zdradziecki impuls wychodzący z lędźwi, pchający go nieuchronnie do spełniania wszystkich jej zachcianek. Potem ulica, mdłe światło latarni i śmieszny, pająkowaty cień na asfalcie, dziwne, że właśnie to zapamiętał z tego wydarzenia. Minął drabów palących szlugi przy czarnym bmw.

Tak, teraz pamięta. Dziewczyna chciała działkę. Jay usiłował wybłagać ją od dilera. Nie miał pieniędzy. Był w końcu tylko ubogim studentem. Po chwili wyszedł za handlarzem z lokalu. Pamięta, że diler skinął w stronę bocznej szyby auta.

Cichy, lekko zachrypnięty głos czerwonej sukienki szeptał Jay’owi do ucha słodkie słowa zachęty, płonące kuszącą obietnicą spełnienia. Słyszał jej śmiech, gdy podnosił z ziemi kawałek betonu. Szeptała, gdy zderzał beton z czaszką dilera. Płonęła, gdy złapał za paczkę z prochami.

A potem był bieg i chaotyczna ucieczka…

Zza drzwi dobiegły nerwowe krzyki. Po chwili rozległ się huk wyważanych drzwi. Jay myślał gorączkowo i bezładnie. Gdzieś na dnie podświadomości mały człowieczek huczał przez megafon: „Proszę zachować spokój!” Powinien go słuchać, wiedział o tym, ale nie umiał. Rzucił się w głąb mieszkania. Zauważył w kącie wielką, dębową szafę. Ruszył w jej kierunku, ale potknął się o zawinięty dywan i wpadł na drewniane drzwi. Drżącymi dłońmi wyszukał klucz. Przekręcił go w zamku i z niejakim zdumieniem usłyszał zbawienny zgrzyt. Mroczne wnętrze potężnej szafy wyjrzało na zaniedbany pokój i zlustrowało chudą, mizerną sylwetkę Jay’a.

– Witaj, Aleksandrze – powiedział głuchy głos zza jego pleców. – Przyszedłeś, ukochany, nie zdradziłeś mnie, prawda?

Przed nim stała kobieta. Miała na sobie zwiewną, białą sukienkę. Gęste, czarne loki okalały jej twarz o dziewczęcych rysach. Spoglądała na Jay’a wielkimi, orzechowymi oczami, przekrzywiając na bok głowę i uśmiechała się kącikiem ust.

– Dzień dobry, mówią na mnie Jay – odparł chłopak po chwili bezmyślnej ciszy.

– Jakiś ty formalny, Aleksandrze – odezwała się kobieta, wyciągając do niego dłonie. – Przecież to ja, twoja Maria. – Ruszyła powoli w jego stronę. Była bosa, ale nie poruszała nogami. Wydawało się, że sunie tuż ponad podłogą z krzywych, dębowych klepek. Światło, przeciskające się z zaciekawieniem do pokoju przez deski na oknach, zdawało się gromadzić na jej ramionach i ściekać w dół, niczym woda po płaszczu przeciwdeszczowym. Albo kaczym kuprze, pomyślał Jay. Uśmiechnął się i dopiero wtedy to zobaczył…

Poruszało się w obrzydliwie organiczny sposób. Znajdowało się dokładnie na piersi Marii i wyglądało z czerwonej dziury. Serce.

– Bardzo mi miło – wystękał z trudem, nie mogąc oderwać oczu od bijącego serca. – Jestem Jay – dodał.

Cofnął się jeszcze kawałek i poczuł pod piętami krawędź szafy. Maria spojrzała na niego z nagłym zdziwieniem na ślicznej twarzy.

– Dżeji? – zapytała z nienaturalnym akcentem. – Cóż to za nowe przezwisko? A gdzie jest Aleksander?

– Eeee… – jęknął chłopak. – Nie wiem, proszę pani. Może to któryś z tamtych? – zaproponował i skinął głową w stronę korytarza, skąd było słychać walenie w drzwi.

Kobieta patrzyła na niego jeszcze przez chwilę nic nierozumiejącym spojrzeniem, po czym nagle zmarszczyła brwi.

– Oszukałeś mnie – powiedziała znów tym samym, głuchym głosem.

– Nie… ja…

– Zdradziłeś mnie! – zawołała i poderwała w górę ramiona. Jednocześnie cała jej sylwetka oderwała się od podłogi i nagle zapłonęła żywym ogniem. Krzyk odbił się echem od ścian pokoju, jakby znaleźli się w jakiejś olbrzymiej, pustej i mrocznej jaskini, a nie w starym mieszkaniu w zapuszczonej kamienicy.

– Ale… – stęknął.

Maria przemieściła się momentalnie i znalazła się tuż przy jego twarzy. W oczy błysnął mu naszyjnik, który nosiła na piersi. Srebrny liść.

– Jesteś mój – szepnęła.

Stracił grunt pod nogami i wpadł do wnętrza szafy, wydając z siebie tylko głuchy, krótki okrzyk. Maria wpadła za nim.

Drzwi zatrzasnęły się, jakby ktoś szarpnął je od środka. Klucz przekręcił się w zamku i zniknął w jego wnętrzu. W pokoju ciemność tańczyła z pyłem wznieconym z podłogi stary, bardzo stary taniec. Tak pierwotny, że nawet nie wypada o nim mówić.

A czas poderwał, otrząsnął się i pobiegł przed siebie jak szalony.

II. DAR NA MORZU I MARMUROWY OBELISK

Dużo później, po upływie wielu miliardów milisekund i niezliczonej liczby godzin deszczowych i minut słonecznych, zerwanych znajomości i rozpalonych miłości, po milionach narodzin, śmierci, odnów i zapewne wielu, ale to bardzo wielu filiżankach wypitej w spokoju herbaty, gdzieś w kosmosie, w ciemności i pyle błysnął płomień.

Zapłonął niedbale, niemal od niechcenia. Westchnął z zachwytem i posłał w kosmos iskrę świadomej inteligencji, która poszybowała hen w przestworza, zmieniając przy okazji życie wielu skrzydlatych stworzeń, obok których przemknęła, nie zważając już na nic. Iskra zauważyła ich trud, wykształciła skrzydła, pomyślała, a następnie świadomość inteligencji, największa rzecz we wszechświecie (jeśli nie liczyć Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie) skierowała ku niebiosom rozmarzone spojrzenie.

– Boże… – powiedziała inteligencja w pełnej egzaltacji chwili. Następnie wychyliła się za burtę i zwróciła śniadanie.

***

Maurycy Wielowieyski zawsze uważał, że potęga ludzkiego umysłu może zdziałać cuda. Może nie dosłownie, bo nie wierzył w cuda jako takie. Używał tego pojęcia, żeby odpowiednio zmieścić swoje myśli w ramach powszechnego sposobu pojmowania rzeczywistości. Z tego powodu u ateisty, za którego uważał się z całą pewnością Maurycy, określenie, że potęga umysłu może zdziałać cuda, należy uznać za dopuszczalne, pomimo teologiczno-filozoficznej absurdalności, która się za tym kryje.

Wielowieyski uznał więc, że umysł ludzki, efekt milionów, jeśli nie miliardów lat ewolucji, potrafił zdziałać cuda. To znaczy, że przy jego wykorzystaniu ludzie potrafili przywoływać do rzeczywistości przedmioty, rozwiązania lub po prostu… rzeczy, które zanim powstały, jeśli w ogóle były rozpatrywane, to w kategoriach cudowności.

Maurycy podziwiał potęgę rozumu: postęp techniczny, wynalazki, w tym również smartfony, podróże kosmiczne, medycynę utrzymującą przy życiu ludzkie ciała, które w innych okolicznościach powinny być martwe i gnić gdzieś pod ziemią, mieszać się z biosferą. Jako Zmorak musiał naturalnie czasem naprawiać negatywne konsekwencje tej swoistej nadświadomości, pchającej ludzi do ciągłego postępu, ale generalnie ją podziwiał, tak jak strażaka może zachwycić potęga ognia.

Jednego jednak nie był w stanie pojąć. Po co ludzie pchają się na morze? I dlaczego przy całej nieskończonej perfekcji wszechświata statki muszą się bujać?

– Boże… – jęknął i ponownie wychylił się za burtę, zwracając resztki jajecznicy, którą z braku doświadczenia pochłonął zachłannie przed niespełna dwiema godzinami. Pogoda od początku rejsu była spokojna, a teraz co? Przeszkadzało to komuś? Ktoś narzekał?

– Chłopie, zgubiłeś zegarek? – zapytał bosman. Stał nieopodal, przy maszcie. Zarechotał rubasznie i klepnął w plecy oficera stojącego obok. – Już popłynął do Neptuna, raczej go nie znajdziesz.

– Może obrączka mu wypadła? – zaproponował oficer. – Jakoś bardzo gorliwie jej wypatruje. Człowiek nie narażałby się tak dla zwykłego zegarka. Przecież to musi być strasznie niewygodne, tak wisieć przy tym przechyle.

Obaj przyglądali się z obojętną satysfakcją dramatycznej walce Maurycego oparci plecami o nadbudówkę. Z wprawą amortyzowali na ugiętych kolanach narowiste podskoki podkładu.

Maurycy uniósł głowę i spojrzał na nich przez załzawione oczy.

– Co jest? Nie ma? – zapytał bosman słodkim głosem.

Pomimo porywistego wiatru, pchającego ponad pokładem strugi wody, bosman miał na sobie biały podkoszulek bez rękawów, odsłaniający imponujące muskuły, oraz poszarpane jeansy. Z tlącym się smętnie papierosem w zębach wyglądał dokładnie tak, jak w opinii każdego szczura lądowego powinien wyglądać bosman. Taki, o którym opowiadają szanty albo reklamy piwa.

– Chodź, młody, zejdziemy do mesy, dostaniesz suchary – zaproponował oficer. Uśmiechał się lekko, a jego pociągła, przystojna twarz przybrała wyraz szczerej troski o początkującego adepta sztuki żeglarskiej.

– Dobra – powiedział Maurycy, nie puszczając relingu.

Zebrał całą siłę woli i już miał wykonać mężny skok ku nadbudówce, gdy usłyszał uderzenie. Pokład gwałtownie się uniósł, lecz po chwili zaczął powoli opadać. Bosman przesłonił ramieniem twarz z papierosem. Pierwszy oficer obrócił się plecami i wtedy nadleciała woda. Huknęła w Maurycego, przewracając go na śliski pokład. Mężczyzna nie puszczał jednak relingu. Usiłował się podnieść, gdy żaglowiec napotkał kolejny wybój. Zawartość żołądka podeszła pod samo gardło. Zmorak nadął policzki i szarpnął się przez reling, składając pradawny ukłon bogom morskich głębin, przy wtórze ryku godnego, dorodnego samca morskiego lwa.

***

– Masz, golnij sobie. To ci pomoże. – Pierwszy oficer podał Maurycemu piersiówkę. – No, już, pij, póki stary nie widzi. Gotów nas wysadzić na Bornholmie i zostawić, jak przyłapie.

– Dzięki – burknął Maurycy, odbierając naczynie. Pociągnął łyk. Po chwili poczuł, jak palący strumień alkoholu spływa prosto do żołądka, spychając w najmroczniejsze kąty narastającą znów falę mdłości.

– No! – Oficer kiwnął głową z zadowoleniem. Schował piersiówkę do wewnętrznej kieszeni sztormiaka i oparł się o pikowane, płaskie poduszki na siedzisku w messie oficerskiej. – Pierwszy raz na Darku? – zagadnął po chwili niezręcznej ciszy.

Maurycy skinął głową, mrużąc oczy.

– Nie jesteś z Akademii – stwierdził bardziej, niż zapytał, oficer. – Pewnie, że nie. Za stary jesteś.

Zabytkowa, naftowa lampa w mosiężnej, błyszczącej oprawie kiwała się pod niskim sklepieniem messy, oświetlana jaskrawym płomieniem elektrycznych żarówek.

– Adam jestem – powiedział oficer, wyciągając do Maurycego dłoń ponad stołem.

– Maurycy. Maurycy Wielowieyski, Zmorak.

– Kto?

– Zmorak.

– Taka ksywa? – zapytał. – Dziwna. Ale niech będzie. Mnie kiedyś nazywali Łoniak – przyznał. – Mało chlubna ksywka i zapewne zastanawiasz się, po co ci to mówię.

– Nie.

– Co?

– Nie zastanawiam się nad tym.

– Aha – zmieszał się pierwszy oficer. – Jesteś w mojej wachcie, prawda? Stary mówił, że masz jakieś specjalne zadanie i żebym cię za bardzo nie zajmował robotą na pokładzie. Co to za zadanie, jeśli można wiedzieć? Fotograf? A może tajny inspektor?

Maurycy milczał. Dar Młodzieży był olbrzymim żaglowcem, przynajmniej tak się Zmorakowi wydawało. Nie znał się szczególnie na tym, ale ten statek wydał mu się po prostu duży. Bardzo duży. Nagle rozległo się uderzenie w burtę i żaglowiec uniósł się znów na jakiejś zdradzieckiej fali, po czym zaczął powoli opadać, odwracając działanie odwiecznych praw grawitacji.

– Ósemka wieje – wyjaśnił Adam, jakby czytał w myślach Maurycego.

Wielowieyski uśmiechnął się. Miał przystojną twarz o lekko pociągłym kształcie. Spiczastą, blond bródkę i gęste, kręcone włosy o tym samym odcieniu dopełniały duże, piwne oczy.

– No, to jak? Co to za tajemnicze zadanie masz wykonać, co? Pamiętaj, kapitan na morzu jest pierwszy po Bogu, a ja jestem pierwszym oficerem, czyli praktycznie kimś w rodzaju wicekapitana. – Uśmiechnął się, odsłaniając krzywe zęby. – Logicznie rozumując, jestem więc kimś w rodzaju Jezusa albo Ducha Świętego. – Zachichotał z własnego dowcipu. – Chociaż nie, Duchem Świętym to jest raczej bosman.

– A nie drugi oficer? – zaproponował Maurycy.

– E tam – Adam machnął ręką. – Drugi to pizda.

Huknęła kolejna fala i w tym momencie w messie rozległ się władczy głos płynący z głośników pod sklepieniem.

– Wszystkie ręce na pokład! Zwijamy żagle!

Adam zerwał się i zapiął sztormiak.

– Później mi powiesz – powiedział. – Teraz chodź. Pomożesz przy szotach. Mamy bukszpryt do ogarnięcia. Tylko weź coś załóż na ten… koc – dodał, lustrując strój Maurycego. Zmorak wiedział, że biało-brązowe wełniane ponczo i kolorowe bawełniane spodnie to rzeczywiście nie był odpowiedni strój na takie warunki.

Oficer wybiegł z messy. Maurycy wstał… i usiadł, poddając się zwariowanej grawitacji.

– W mordę – mruknął pod nosem – powinienem dostać jakiś dodatek za pracę w trudnych warunkach.

Rozbiegany wzrok mężczyzny spoczął na jaskrawej kurtce, która wisiała przy przejściu do kambuza. Zebrał się w sobie, chwiejnym krokiem potoczył się w jej kierunku i zerwał ją z wieszaka. Zarzucił okrycie na ramiona. Było nieco za małe, ale trudno.

***

Maurycy rozpoczął wspinaczkę po schodach. Usiłował utrzymać swoje ciało w pozycji pionowej, brnąc ku światłu, ale jedyny efekt, jaki osiągnął, to bolesne obicie łokcia o wystające elementy o niewiadomym przeznaczeniu. Było ich tu pełno. Maurycy nie mógł się nadziwić, jak to możliwe, że coś, co w istocie można określić przecież jako metalową wannę z kilkoma setkami metrów kwadratowych białego płótna na stalowych kijach, potrzebowało tylu niepotrzebnych elementów do prawidłowego funkcjonowania. A może to jakiś tajemniczy system odzyskiwania energii kinetycznej z zataczających się na falach załogantów? Jak się nad tym zastanowić, ciągłe zaburzenia grawitacji, jakim były poddawane ciała żeglarzy na morzu, powodowały niewyobrażalne marnotrawstwo energii. Przecież można by ją jakoś spożytkować, na przykład do napędzania chłodni, elektroniki na statku albo oświetlenia w kabinie… Ostatecznie postawiłoby się na rufie wielki, elektryczny grill, a obok krany z piwem. Każdego z załogi klasyfikowanoby wtedy w odpowiedniej kolejności, w zależności od tego, ile energii wyprodukował swoim obijającym się ciałem. Ten, co wytworzył jej najwięcej, dostałby na zachętę dodatkową porcję grillowanych steków.

Wielowieyski chwycił się kurczowo poręczy przy stromych, wąskich schodach. Zewsząd dobiegał szum morza, wiatru i wyraźnie potężniejsze od obydwu tych rzeczy przekleństwa bosmana. Raz po raz mały prostokącik zachmurzonego nieba przesłaniała struga wody, przelatująca beztrosko nad pokładem.

– Ty! – wrzasnął bosman, tuż nad uchem. – Tak, ty, łachmanie jeden! Biegnij na bukszpryt i łap za szot foksztaksla.

– Eee… – odparł Maurycy niepewnie. Postanowił za wszelką cenę nie wypuszczać z rąk poręczy, która wydawała mu się jedynym stałym elementem najbliższego otoczenia.

– Na dziób! – krzyknął bosman. Miał na sobie swój wyjściowy podkoszulek bez rękawów, a w zębach ściskał skrzywionego papierosa. Maurycemu zdawało się, że to ten sam papieros, co poprzednio. A może już kolejny? – To ten spiczasty koniec – wyjaśnił mężczyzna, machając potężnym ramieniem w stronę, skąd najbardziej wiało. – Tam, gdzie najgorzej piździ – dodał, szczerząc krzywe zęby. Walnął Maurycego w plecy i wyraźnie korzystając z kolejnego przechyłu, pchnął w kierunku prawej burty.

Mężczyzna zatoczył się i przeszedł kilka metrów krokiem pijanego żurawia. Rozpaczliwym ruchem złapał za jakąś napiętą linę. Zza grubej rury masztu wyłonił się dziób. Woda ciągle pryskała na podłużne, trójkątne żagle, rozciągnięte na drewnianej kłodzie wysuniętej w morze. Wiatr wył niemiłosiernie. Komendy z wrzaskiem latały po pokładzie. Sznur, którego uczepił się Zmorak, stracił swoje napięcie, a gdzieś w górze załopotało zluzowane płótno. Statek wspiął się na fale i opadł majestatycznie. Pozbawiony uchwytu Maurycy poleciał posłusznie w kierunku dziobu.

– Jesteś. Co tak długo? – wykrzyczał mu prosto do ucha Adam, wyłaniając się zza masztu. – Masz, trzymaj. Kiedy dam znak, ciągnij, ile dasz radę. Mamy mało ludzi – oświadczył i odszedł wyćwiczonym krokiem w stronę grupki osób mocujących się z olinowaniem na relingu. Maurycy, nie bez wdzięczności, złapał podaną mu grubą, mokrą linę. Stał się nieco pewniejszy swego losu. Przynajmniej na chwilę.

Spojrzał na żagle, a następnie wychylił się w lewo, żeby zobaczyć, co znajduje się przed dziobem i zamarł. Czuł, jak wybełtana w żyłach krew posłusznie cofa się w kierunku wnętrza jego ciała. Przeszedł go dreszcz.

– Ciągnij! – wrzasnął Adam. W tym momencie Maurycy wyrwał się z odrętwienia i oderwał oczy od olbrzymiej, czarnej chmury, wyrastającej prosto z morza. Zajmowała niemal cały horyzont i błyszczała od piorunów. – Ciągnij, do cholery!

Wiatr zerwał kaptur z głowy pierwszego oficera. Zmorak poprawił uchwyt i naparł całym ciężarem w tył. Z początku tylko powiesił się na linie, zniżył się przy tym niemal do poziomu pokładu. Po chwili sznur puścił i mężczyzna poleciał w kierunku śródokręcia, obijając łokcie. Szybko zerwał się na nogi i pobiegł z luźną liną. Słyszał łopot żagli i przecierającą się wiklinę. Napiął sznur. Szarpnęło. Mężczyzna pobiegł z powrotem do swojej wachty.

Kilku ludzi, przypiętych szelkami wspinaczkowymi do stalowych uprzęży, balansowało na drewnianej kłodzie, usiłując pozbierać rozrzucone płótno żagli. Pozostali układali kolejne liny i mocowali wszystko, co się dało.

– Hej, ty! – usłyszał Maurycy. Obejrzał się. Przed nim stał jeden z żeglarzy w jaskrawej kurtce i w szerokich, nieprzemakalnych spodniach. Brązowymi oczami podejrzliwie łypał na Wielowieyskiego. – Stary chce cię widzieć. Natychmiast – oświadczył nieznajomy.

Maurycy zastanowił się przez chwilę. Kim był „Stary”? Rozejrzał się i zatrzymał wzrok na rozłożystym mostku. Przed zamoczonymi szybami sterówki dostrzegł sylwetkę mężczyzny trzymającego w dłoniach drewniane koło sterowe. Miał gęstą, białą brodę, czarną czapkę i gruby, wełniany sweter.

***

Wielowieyski wbiegł na mostek zdyszany i zdrowo poturbowany. Powoli utwierdzał się w przekonaniu, że morze nie jest naturalnym środowiskiem dla człowieka, skoro wymaga tylu obijających ludzkie ciała, niezrozumiałych elementów. Chyba po to, żeby rzeczywiście zasugerować wdrożenie jakiegoś kinetycznego systemu elektroenergetycznego.

Szarpnął za drzwiczki. Podczas gdy Maurycy przedzierał się przez pokład, białobrody kapitan schował się do pomieszczenia, przekazując ster jakiemuś przestraszonemu żeglarzowi w kaloszach. Zmorak wszedł do sterówki. Dowódca był sam. Stał pochylony nad mapami rozciągniętymi na szerokim, drewnianym stole nawigacyjnym. Z bliska jeszcze bardziej przypominał typowego kapitana, tak jak mógłby go sobie wyobrazić najbardziej parszywy szczur lądowy. Mimowolnie Zmorak rozejrzał się w poszukiwaniu fajki i papugi.

– Teraz masz pan szansę – odezwał się kapitan niskim, zachrypniętym głosem, nie podnosząc wzroku znad mapy. – Idziemy prosto w sztorm. Cała załoga jest na pokładzie. Zostaną tu jeszcze jakiś czas. Trzeba ściągnąć szmaty z grotmasztu, zasztauować liny, sklarować pokład – wyliczał.

I zrefować bukszpryt, pomyślał Maurycy.

– Tak jest, panie kapitanie – odezwał się po chwili namysłu.

Kapitan spojrzał na niego chłodnymi, stalowymi oczami. Wyrażały zdziwienie pomieszane z dziwnym rodzajem dumy.

Maurycy rzucił okiem na mapę i zauważył na niej żółty kształt, wcinający się w rozległe, niebieskie pole, poprzecinane przerywanymi i ciągłymi liniami niewiadomego przeznaczenia. W rogu mapy, pod ramieniem kapitana, widniał napis: „Bałtyk zachodni”.

– Nie życzę sobie, żeby pan przeszkadzał mojej załodze. Kiedy uderzy sztorm, wtedy poślę ich pod pokład. Zostanie tylko wachta nawigacyjna. Masz pan pół godziny – powiedział kapitan. Podszedł do pochyłych okien kabiny, uchylił jedno ku górze. Do środka wpadły fale chłodnego powietrza. Jakieś papiery poleciały na podłogę. – Plus dwa stopnie, panie Nowak – stwierdził do chłopaka, który dzielnie trzymał się drewnianego koła sterowego.

– Tak jest, panie kapitanie – odkrzyknął sternik.

Kapitan zamknął okienko, odcinając morze od wnętrza pomieszczenia. Obrócił się na pięcie i podszedł chwiejnym krokiem w kierunku drugiego stołu, na którym ktoś rozłożył otwartą księgę. Nagle zatrzymał się i spojrzał na Zmoraka, wciąż kiwającego się na ugiętych nogach przy drzwiach wejściowych.

– Coś jeszcze? – zapytał.

– Potrzebuję więcej czasu – odparł Maurycy.

Kapitan spojrzał za okno. Zmorak podążył za jego wzrokiem. Czuł, że długo nie wytrzyma w zamkniętym pomieszczeniu, jeszcze z takim widokiem. Zbyt dobrze można było oszacować rozmiar fal przetaczających się po morzu jak ruchome góry. Waliły z lewej burty, od czasu do czasu przelewały się ponad potężnymi, stalowymi burtami żaglowca. Fontanna morskiej wody pryskała znad dziobu, który niemal zanurzał się w grzbietach kolejnych fal. Po całym pokładzie sunęły w różne strony kolorowe mróweczki – załoganci. Ponad tym wszystkim majaczyła coraz większa i coraz bardziej nieunikniona olbrzymia, czarna chmura, zbliżająca się nieubłagalnie.

Będzie zabawa – odezwał się żołądek Maurycego.

– Czterdzieści jeden minut – oświadczył kapitan po chwili. – Pojutrze dopływamy do Kopenhagi i masz pan zniknąć.

– Tak jest! – Zmorak wyprężył się w parodii salutu. Mało czasu, ale musi stąd wyjść jak najszybciej.

***

Kapitan ściągnął brwi, brużdżąc podzielone zmarszczkami czoło do granic wytrzymałości. Nie lubił tych lądowych gnojków. Miejsce szczurów jest na lądzie, nie na morzu. Przyjeżdżają na rejsy, żeby zobaczyć, jak to jest, żeby potem opowiadać znajomym, pochwalić się, jacy byli dzielni. Kapitan nie lubił również bałaganu i chaosu. Nie znosił zimnej kawy. Nie wybaczał niedosolonej jajecznicy i nieprecyzyjnych komend. Nie tolerował głupoty oraz braku szacunku. Prawie nikogo ani niczego nie lubił, no, może poza sobą, a i to nie zawsze. Szanował tylko Neptuna. O tak, z Neptunem to by się chętnie napił. To było odpowiednie towarzystwo dla człowieka morza. Co tam inni wiedzieli…

Mężczyzna uniósł wzrok i zobaczył, że szczur w sztormiaku zniknął. Kto go w ogóle tu wpuścił? Armator kazał. Podobno Zmorak miał wykonać jakieś ważne zadania, ale jakie? Tego już nie raczyli mu powiedzieć.

Kapitan nie lubił armatora.

***

Maurycy stanął przy drzwiach zejściówki. Szarpnął za małą klamkę i, wykorzystując kolejną zmianę nachylenia pokładu, wtoczył się do środka, zanim struga wody zdążyła wlać mu się za kołnierz. Zsunął się po wąskich stopniach, obił przy tym ramię o metalową poręcz. Stanął chwiejnie na wyślizganej podłodze i opuścił wzrok.

– Do roboty – mruknął.

Przełknął ciężko ślinę i napływające do gardła fale mdłości. Zejście pod pokład było jak przekroczenie jakiejś niewidzialnej bariery, jak przekroczenie bram piekieł, gdzie torsje atakowały ze zdwojoną siłą. Mężczyzna odetchnął kilka razy, a następnie zebrał całą dostępną siłę woli i ruszył w wąską przestrzeń korytarza. Na górze coś huknęło.

Konsylium dostało zlecenie na saivę, który zamieszkał na Darze Młodzieży. Z reakcji kapitana Maurycy wnosił, że to raczej nie on wydał zlecenie. Dowódca prawdopodobnie zachodził w głowę, co obcy szczur lądowy robi na jego statku. Chociaż może teraz już nie. Kapitan nie wyglądał raczej na człowieka, który zbytnio zastanawiał się nad jakąś sprawą, jeśli nie przynosiło to rezultatów.

Zmorak nie wiedział ani skąd saiva się tu wziął, ani w czym przeszkadzał. Nie rozumiał również, dlaczego musiał przejąć saivę na morzu. Dlaczego nie mógł tego zrobić na spokojnie, gdy statek dotrze do portu? Treść zlecenia nie pozostawiała jednak wątpliwości, saiva ma zostać przechwycony na morzu. I tyle. Nic więcej, żadnych instrukcji, podpowiedzi, wyjaśnień. Jak zawsze.

Maurycy nie miał pomysłu, od czego zacząć poszukiwania. Zdążył się już zorientować, że wnętrze żaglowca jest ogromne i bardzo skomplikowane. Przez pierwsze dwa dni przeglądał metodycznie pomieszczenia. Zaczął od dziobu, takie podejście wydawało mu się dość logiczne. Wiedział też, że gdzieś w tych wnętrzach kryje się saiva, który nie powinien tu być. Zadaniem Maurycego, jako Zmoraka, było usunięcie saivy z Daru Młodzieży.

Kontrakt nie obejmował odstawienia saivy do Edenu, czyli azylu dla świadomości zagubionych w świecie żywych, jak to często określały Kruki. Maurycy nie lubił tego nazewnictwa. Podobnie nie lubił określenia „rezerwat” albo „park narodowy”. Wszystkie te pojęcia sugerowały, że ani zwierzęta, ani rośliny, ani saivowie nie mogli czuć się bezpiecznie w naturalnym środowisku. Człowiek za bardzo rozwinął już swoje umiejętności abstrakcyjnego myślenia, żeby nie powstrzymywać się od włażenia brudnymi butami do cudzego pokoju. Mało tego, ludzie wkraczali do salonu Natury i wytrzepywali na środku pradawnych, perskich dywanów błoto ze swoich topornych butów.

Saivowie byli taką samą częścią Natury, co zwierzęta, rośliny, bakterie, grzyby. Wywodzili się od ludzi, lecz różniło ich jedno – byli martwi.

Maurycy zaglądał po kolei do wszystkich kabin napotkanych na swojej drodze. Właściwie to sam przed sobą musiał przyznać, i to przyznać szczerze, że nie do końca wiedział, czego szuka. Przed przyjazdem na statek porozmawiał z jednym z Kruków, który, o dziwo, przekazał mu kilka szczegółów zlecenia. Podobno poszukiwany saiva był świadomością carskiego oficera, żyjącego pod koniec dziewiętnastego wieku, odbywającego część służby w Warszawie. Co carski oficer robił na polskim żaglowcu zwodowanym w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku w Gdyni? Tego już Maurycy nie wiedział.

Ludzie bardzo rzadko widzieli, czuli czy słyszeli saivów. Często mylili ich z duchami, zjawami, będącymi z reguły efektem przywidzeń, przesłyszeń lub wszelkiego rodzaju innych prze… dowcipów, które płatał im ich niedoskonały mózg. Tylko niewielki odsetek populacji miał na tyle wyczulone określone zmysły, że mógł odbierać sygnały wysyłane do środowiska przez saivów. Maurycy to potrafił.

Zmorak zaglądał do kolejnych kajut, ale nie było w nich nic interesującego. Puste, zasłane prycze, bagaże, czasem jakiś but. Żadnych ludzi. Wszyscy przecież znajdowali się na pokładzie. Maurycy nie widział nawet najmniejszego śladu obecności kogoś obcego.

Najpierw należy znaleźć nośnik. Saiva nie mógł istnieć w przestrzeni, ot tak sobie jak powietrze, czy dajmy na to jakiś cholerny duch, pomyślał Zmorak. Świadomość w momencie śmierci ciała przenosiła się na coś w pobliżu. Najczęściej na to, z czym dany denat miał jakiś emocjonalny związek, na przykład jakiś przedmiot, biżuteria, broń, ale również pomieszczenie, dom, czy nawet przydrożny krzak, który mu się dobrze kojarzył. Chociaż ci, co trafiali do krzaków, nie doczekiwali raczej życia wiecznego. Krzaki nie były z reguły najtrwalsze.

Ale jaki nośnik może mieć świadomość carskiego oficera, który zginął w… Maurycy sięgnął do kieszeni i wygrzebał z niej pomiętą, nieco już przemoczoną karteczkę. Rozwinął ją, podpierając się barkiem o ścianę korytarza. W tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim w Warszawie. Swoją drogą, ciekawe, co carski oficer robił w Warszawie w latach dwudziestych? Może Bitwa Warszawska? Jakiś dezerter? Nie, to wydarzyło się przecież wcześniej. Zresztą, carski oficer w Armii Czerwonej? No, nieważne. Jakiś nośnik istnieje i najwyraźniej ktoś go zawlókł na pokład żaglowca. Jedno było pewne: należy szukać przedmiotu starszego niż sam statek.

Zmorak schował karteczkę do kieszeni i już miał ruszyć dalej, gdy coś go tknęło. Może imię i nazwisko coś podpowiedzą? Rozwinął ponownie zmaltretowany papier i przeczytał na głos:

– Porucznik Aleksander Bartenjew.

***

Zmorak złapał rytm. Odbijał się od metalowych ścian to jednym, to drugim ramieniem i utrzymywał resztę ciała w położeniu względnie pionowym. Burza była coraz bliżej. Żaglowiec wyraźnie zwiększył okres utraty grawitacji pomiędzy jednym grzbietem fali a drugim.

Kajuta była pusta, podobnie jak kilkanaście już sprawdzonych. Nie znajdowało się w niej nic, co przy zastosowaniu choćby najbardziej luźnej interpretacji historii można by uznać za pochodzące z przełomu wieków pary i cudów techniki ludobójczej. W kajucie brakowało również śladów poszukiwanego porucznika. Saivowie na ogół pozostawiali po sobie jakiś trop, dzięki nim, przy odrobinie umiejętności i doświadczenia, można ich wyśledzić. Z reguły zostawiali dookoła siebie ślady przypominające te, które mogą świadczyć o obecności w danym pomieszczeniu przeziębionego kota.

Zmorak popłynął myślami na pokład, do anonimowego żeglarza, prawdopodobnie właśnie w tej chwili był zmuszony walczyć ze sztormem w mokrych skarpetkach. Maurycy wzdrygnął się z obrzydzeniem. Nie ma nic gorszego od mokrych skarpetek. No, może to przesada, jest kilka gorszych rzeczy. Na przykład mokre skarpetki w przemoczonych butach.

Statek wyzerował grawitację. Co prawda ktoś mógł przynieść ze sobą jakieś cholerstwo, coś, co nadawało się na nośnik dla porucznika. Co prawda kapitan nie widział żadnego problemu, ale to akurat Maurycego nie dziwiło. Ludzie, którzy najpewniej stąpali po ziemi, o ile tak w ogóle można powiedzieć o kimś, kto większość życia spędza na rozchwianym pokładzie, najrzadziej mieli okazję dostrzegać problem saivów.

Zmorak przełknął mdłości, przymknął oczy, a następnie wyszedł z kajuty. Czas się powoli kończył. Narastający huk z zewnątrz sugerował, że chmura burzowa zaczyna pochłaniać żaglowiec. Dzielni żeglarze zbiegną z zielonymi twarzami, w przemoczonych skarpetkach i rzucą się do koi, tak jak stoją. A Maurycy miał upolować saivę. Cholera, pomyślał, trzeba było się targować przy braniu zlecenia. Przecież to jest praca w trudnych warunkach jak nic.

Wielowieyski ruszył przed siebie i wtoczył się do messy, przekraczając wysoki próg. W pomieszczeniu nie było nikogo, jeśli nie liczyć jednego zmarnowanego żeglarza, dogorywającego z cierpiętniczą miną na twardej ławce. Z oczu mężczyzny można wyczytać, że błagał o ratunek i jak najszybszą ewakuację z tego rozchwianego piekła. Nad jego głową bujała się stara, mosiężna lampa, którą Maurycy widział już wcześniej, gdy siedział w messie z pierwszym oficerem. Przypomniał sobie, że Adam opowiadał mu wtedy o tej lampie. Wbrew domysłom Zmoraka, lampa wcale nie była współczesną reprodukcją ani nie posiadała w środku żarówki z dorobioną instalacją elektryczną. Wręcz przeciwnie, ponoć to oryginalna lampa z początku ubiegłego wieku, przywiózł ją tu jeden z kapitanów w przypływie nostalgii. Maurycy pamiętał, że ów kapitan był z Warszawy, co Adam podkreślał przy każdej okazji.

Statek podskoczył przy wtórze huku wody, pragnącej odepchnąć kadłub nie wiadomo dokąd, byle dalej. Żeglarz jęknął coś niezrozumiale i z absolutnym cierpieniem i wtedy Maurycy zobaczył światło. Wyglądało to trochę tak, jakby wylało się ze starej lampki. Zmorak otworzył szerzej oczy ze zdziwienia. Lampa przestała się bujać, jakby podrygi statku jej nie dotyczyły. Przechyliła się lekko w bok, urągając prawom grawitacji jeszcze bardziej niż cała reszta otoczenia. Światło wylało się cienką pomarańczowofioletową strużką na stół i po krótkiej chwili zaczęło się formować w niewyraźny kształt. Dość szybko na stole zmaterializowała się ludzka postać.

Maurycy znieruchomiał, naturalnie na tyle, na ile to możliwe w tym absolutnie ruchomym otoczeniu. Postać siedziała do niego plecami, ale mimo to dobrze widział błyszczącą głownię szabli i kurtkę munduru. Krótko przystrzyżone włosy były nieco rozczochrane, a szerokie barki postaci zdobiły pagony.

Zmorak miał przed sobą żołnierza. Martwego. Taki fart? – pomyślał Zmorak, sięgając do pasa.

Postać, na której coraz większe rozchwianie pokładu zdawało się nie robić żadnego wrażenia, pochyliła się i oparła dłonie o pierś cierpiącego żeglarza. Mężczyzna wydał z siebie krótkie westchnienie i nagle zesztywniał. Maurycy nie interweniował. Delikatnie przesunął dłoń pod poły sztormiaka i sięgnął po długi, fiński nóż, skryty w skórzanej pochwie. Ostrożnie objął brzozową rękojeść, ostrze zaczęło wysuwać się z cichym zgrzytem.

Nagle pokład przekrzywił się na bok. Maurycy nie utrzymał równowagi i zrobił kilka hałaśliwych kroków w bok, chwytając się po drodze wszystkiego, co było pod ręką, w tym uchwytu drzwi od niskiej szafki, tuż przy ścianie. W efekcie huknęły blaszane naczynia. Zmorak kopnął dwa kubki, które poleciały przez messę z blaszanym rabanem i dopiero wtedy złapał równowagę.

Saiva oderwał dłonie od żeglarza. Trwał jednak w pozornym bezruchu. Dopiero po chwili Maurycy zauważył, że pojedyncze strumienie światła odrywają się od jego pleców i zaczynają płynąć w górę, do lampy, jak na odwróconym nagraniu. Pomarańczowo-fioletowe spłachetki znikały w mosiężnej lampie, jak wessane do środka.

Maurycy wyciągnął nóż i skoczył przed siebie, z ostrzem skrytym za lewą dłonią, gotowy do wyprowadzenia niskiego ciosu z biodra. Saiva obejrzał się i Zmorak zobaczył rozszerzające się, smutne oczy. Żołnierz usiłował się uchylić. Był jednak za wolny. Szabla, zwisająca u pasa, zahaczyła o krawędź stołu i szarpnęła nim do pionu, wystawiając go wprost na sunący w powietrzu cios.

Zmorak odbił się w locie lewą nogą, żeby nadać sobie impetu przed uderzeniem. Siły grawitacji zdecydowały jednak inaczej i przekrzywiły gwałtownie pokład. W efekcie Zmorak, zamiast uderzyć prosto w wystawioną na cios pierś żołnierza, przechylił się na jednej nodze jak baletnica, z nożem wyciągniętym przed siebie, po czym runął jak długi na podłogę. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak saiva zeskakuje ze stołu i wyprowadza sprawny cios z dołu, wyszarpnąwszy szablę z pochwy. Maurycy w wyjątkowo nieprofesjonalnym uniku, zachwianym przez niefortunny ruch pokładu, uderzył głową w ostrą krawędź blatu i stracił przytomność.

***

Świadomość najpierw odebrała dźwięki. Były to głównie spokojne rozmowy i przytłumione krzyki różnych osób. Nie wrzaski i nerwowe komendy wykrzykiwane wśród wszechogarniającego chaosu. Słyszał raczej głosy podobne do tych, które na co dzień, jeszcze lepiej, w piątek po południu, można usłyszeć w centrum miasta. Nieśpieszne kroki. Świergot jakiegoś ptaka. Słychać było nawet klaksony samochodów i warkot silników.

– Jak się czujesz? – powiedział ktoś, gdzieś ponad Maurycym, gdzieś po drugiej stronie zmysłowej bariery, która z wolna rozpływała się w mroku.

Różowa poświata rozjarzyła się nieśmiało przed oczami. W tym samym momencie Wielowieyski zdał sobie sprawę, że nie czuje pod plecami charakterystycznego przenoszenia środka ciężkości z jednego krańca łóżka na drugi. Przez ostatnie dni rejsu zdążył się przyzwyczaić do zmian kierunków działania grawitacji na żaglowcu do tego stopnia, że gdy teraz leżał spokojnie, bez konieczności wykonywania tych drobnych ruchów mięśni kontrujących przechyły, czuł się wręcz nieco nieswojo.

Otworzył oczy. Jaskrawe światło oślepiło go na moment. Zamknął oczy, przekrzywił głowę i po chwili ponownie rozkleił powieki. Zobaczył przed sobą czystą podłogę kajuty i krawędź koi przykrytej czerwonym prześcieradłem. Zaraz obok stały smukłe, długie damskie łydki obleczone w przeźroczyste rajstopy. Tuż powyżej zgrabnego kolana zaczynały się pierwsze falbanki białej sukienki. Poniżej łydek znajdowały się natomiast czerwono-niebieskie trampki.

Maurycy westchnął i powoli obrócił głowę, żeby spojrzeć na właścicielkę zgrabnych nóg.

– Jak się czujesz? – powtórzył głos znad łydek, gdzieś z okolic białej sukienki. Był przyjemnie ciepły i spokojny. Jak rozmruczany kot.

Oczy przyzwyczaiły się do blasku. Zmorak zobaczył przed sobą młodą dziewczynę. Miała krótko przystrzyżone, rude włosy i ogromne, zielone oczy. Spoglądała na niego z dziwną mieszanką zaciekawienia i troski, przykrytej pozorną obojętnością.

Mężczyzna bąknął coś, sam nie wiedział co, byle odpowiedzieć.

– Uderzyłeś się w głowę – stwierdziła dziewczyna. – Na dole, w messie. Prawdopodobnie o stół. Leżałeś obok na podłodze. Trzeba uważać w czasie sztormu – dodała.

Dzięki za dobrą radę, pomyślał Maurycy.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał, przypominając sobie nagle o braku bujania.

– W Kopenhadze – odparła ruda i widząc, że pacjent najwyraźniej czuje się lepiej, odeszła w kąt kajuty.

Pochyliła się nad szerokim, niebieskim workiem i zaczęła pakować ubrania poukładane w równe stosy na koi obok. Jej letnia, biała sukienka odsłaniała kształtne łydki i kolana, a teraz ukazała również fragmenty zgrabnych ud. Dziewczyna miała zarzucony na ramiona jaskrawy, czerwony sztormiak z cytrynowym kapturem, który nijak pasował do reszty ubioru oraz starannie ułożonej fryzury.

– Jestem Maurycy – powiedział i spróbował wstać.

– Co, proszę? – Dziewczyna odwróciła się do niego i zaraz dodała: – Nie wstawaj! Możesz mieć zawroty głowy. Dość porządnie się walnąłeś. – Podeszła pośpiesznie, asekurując ramionami powietrze wokół Maurycego. Widząc jednak, że pacjent nie zamierza się podporządkować, podparła się pod boki i spojrzała krytycznym wzrokiem. – No dobra, to chociaż powoli i posiedź chwilę – powiedziała.

– Maurycy – powtórzył. – Jestem Maurycy. – Usiadł na skraju koi i opuścił nogi. Poczuł, jak świat zawirował. Przymknął oczy.

– Marta – odparła dziewczyna.

Zmorak otworzył ostrożnie oczy. Dziewczyna wróciła do pakowania.

– Zostajesz na kolejny etap, czy wracasz do Polski? – zapytała znad sterty grubych swetrów. – Ja wracam.

Potrząsnął głową.

– Nie wiem… – mruknął.

I wtedy wszystko do niego wróciło. Przypomniał sobie o dogorywającym żeglarzu, messie, mosiężnej lampie i saivie z szablą. Gwałtownie obmacał pas i odetchnął z ulgą. Nóż był na swoim miejscu, sieć psychostatyczna, którą miał za pasem, również. Najwyraźniej zabrali go z messy i ułożyli na koi, tak jak leżał. Dotknął ostrożnie głowy. Nie wyczuł pod palcami żadnych opatrunków. Ściągnęli mu tylko gogle. Leżały obok na koi. Podniósł je i założył na czoło.

– Muszę iść – powiedział. – Dzięki jeszcze raz – dodał, po czym wstał i ruszył chwiejnie do wyjścia.

– Czekaj! – zawołała za nim.

Maurycy jednak był już na korytarzu. Marta wybiegła za nim i zobaczyła, jak jego szerokie plecy, spowite w biało-brązowe ponczo, obijają się o metalowe ścianki.

***

Zmorak wpadł do messy i błyskawicznie rzucił się do zlewu, a następnie zwymiotował do niego obficie.

– O, stary! Nie mogłeś do kibla? – zawołał Adam. Stał przy półce z książkami i przeglądał jeden z woluminów. Maurycy otarł usta i uniósł się znad zlewu. Oficer uśmiechał się do niego wesoło.

– Przecież już nie buja. O co chodzi? – drążył dalej.

Wielowieyski odwzajemnił uśmiech, szczerząc zęby, a następnie rozejrzał się po messie. Zlokalizował mosiężną lampkę wiszącą nad stołem po drugiej stronie pomieszczenia.

– Co nic nie mówisz? Schodzisz w Kopenhadze? – zagadnął pierwszy oficer, wracając do lektury. Przysiadł na ławce przy stole, tuż pod mosiężną lampką.

– Tak – odparł Maurycy i powoli ruszył w kierunku stołu, nie odrywając wzroku od lampy. Stawiał ostrożnie każdy krok, jakby pokład wciąż był rozchwiany.

– Ciągle cię buja? – zapytał Adam.

Maurycy nie odpowiedział. Zamiast tego sięgnął do pasa i powoli wyjął zawiniątko z siecią psychostatyczną. Kulka rozbłysła delikatnym, pomarańczowym światłem.

– Kurde, co to jest? Jakaś nowa zabawka? – zapytał oficer, odrywając się już całkiem od książki. Odłożył ją na stół i usiłował wstać. Na okładce Maurycy dostrzegł prezentujący się dumnie tytuł Panna z Charlestonu.

– Siedź! – powiedział Zmorak, unosząc dłoń. Adam zastygł.

– Co jest…? – zaczął, ale Maurycy uciszył go gestem. Pierwszy oficer patrzył na niego zdziwiony. Nagle zza jego pleców rozległ się krzyk.

– Maurycy! – zawołała Marta, wpadając do messy. – Adam, on nie powinien jeszcze chodzić. Trzymaj go, bo znowu się przewróci.

Adam spojrzał na Wielowieyskiego ogłupiałym spojrzeniem. Ten syknął przez zęby, nakazał mu milczenie i powoli wspiął się na stół. Wyprostował się i zachwiał lekko na blacie. Sieć psychostatyczna rozwinęła się, wydając przy tym elektryczne trzaski. Malutkie fioletowe i pomarańczowe błyskawice strzelały na boki.

– Nie! – krzyknęła dramatycznie Marta. Dopadła do stołu, robiąc przy tym niesamowity hałas, jeśli wziąć pod uwagę jej drobną figurę i trampki. Szarżowała przez messę jak stukilogramowy strażnik miejski w ciężkich glanach. Zmorak ostrożnie sięgnął do lampy i jedną ręką zdjął ją z haczyka. Jednocześnie drugą ręką przygotował sieć.

– Uważaj! – krzyknęła Marta i w tym momencie świat zawirował.

Zmorak zachwiał się i zsunął ze stołu, przydeptując przy tym sieć, która trzasnęła wściekle. Lampa uderzyła o blat i wypadła mu z ręki. Mężczyzna jednak utrzymał się na nogach i oparł na Marcie, a ta objęła go zaskoczona.

Jednocześnie lampa rozbłysła pomarańczową poświatą i wyrzuciła z siebie pojedyncze języki światła, które zawirowały w powietrzu, jak kłócące się ptaki. Następnie zwinęły się w ciasną spiralę i uniosły ku górze. Maurycy wysunął się z objęć Marty i szarpnął za sieć. Na Zmoraka spojrzały zdziwione, stalowe oczy saivy.

– To ty! Ty mnie widzisz? – zapytał. Przeciągnął świeżo wykształcone ramiona i skoczył naprzód w kierunku wyjścia z messy. – Nie dostaniecie mnie.

– Stój! – Maurycy porwał lampę z ziemi i bujając nią niczym śpieszący się ksiądz z kadzidłem, pobiegł za saivą. Marta patrzyła bezradnie, jak Zmorak wybiega przez drzwi, potykając się po drodze o wysoki próg.

– O co tu chodzi? – zapytał Adam, wychodząc zza stołu. – Do kogo on krzyczał?

– Nie wiem – odparła Marta. Zorientowała się, że wciąż trzyma wyciągnięte przed siebie ręce, którymi jeszcze przed chwilą obejmowała Maurycego. Odchrząknęła i zapięła sztormiak.

***

Maurycy wybiegł za saivą na pokład. Mógł się zatrzymać i wrócić do messy. Miał przecież możliwość poczekać, aż saiva wyjdzie poza zasięg nośnika i Równowaga sama go cofnie do lampy. Jednak saiva biegający po pokładzie, a potem po ulicy, zapewne narobiłby w tym czasie sporo szkód. Lepiej było go złapać.

Na szczęście na pokładzie było niewielu ludzi. Większość wciąż znajdowała się w swoich kabinach i najwyraźniej pakowała się przed wyjazdem. Pozostali kręcili się po betonowym nabrzeżu.

– Co to ma być, do cholery?! – zawołał kapitan. Wyszedł zza nadbudówki i stanął przed trapem. – Tak ci spieszno na ląd, szczurze jeden? – Rękami podpierał się pod boki i przyjął postawę, która wysyłała wyraźny komunikat: nie przejdziesz. Brakowało mu tylko laski wbitej w pokład, pomyślał Maurycy i wtedy zobaczył, jak Bartenjew wyskakuje zza nadbudówki i biegnie prosto na kapitana.

– Panie kapitanie! – krzyknął Maurycy. – Niech się pan odsunie! – Machał w biegu rękami.

– Nie mów mi, co mam robić, ty… – Kapitan uniósł groźnie pięści i urwał, gdy saiva w carskim mundurze przebiegł prosto przez niego i wyskoczył na nabrzeże.

– Cholera! – zaklął Zmorak.

Początkowo kapitan stał jak przedtem, twardy i niewzruszony, ale po chwili zmarszczył brwi i spojrzał w dół. Następnie złapał się za pierś i runął na pokład. Maurycy skoczył, zdążył zamortyzować upadek. Ułożył kapitana delikatnie na pokładzie. Końcówki jego sękatych dłoni zaczynały drżeć niespokojnie.

– Pomocy! Czy jest tu lekarz? – zawołał Maurycy. Po chwili zobaczył, jak saiva przeskakuje przez płot i biegnie dalej wzdłuż nabrzeża.

– Co mu się stało? – zawołała Marta. – Spokojnie, jestem lekarzem – oświadczyła z rozbrajającym uśmiechem.

– Zajmij się nim – odparł Zmorak i zwinął sieć. Mosiężną lampę zarzucił sobie na ramię i pobiegł przez nabrzeże, roztrącając ludzi, orientujących się, że właśnie stało się coś godnego uwagi. Przeskoczył ogrodzenie i pobiegł alejką. Park urwał się po chwili i Maurycy biegł dalej żwirową ścieżką wzdłuż brzegu wysypanego głazami. Na jednym z nich siedziała spiżowa Syrenka.

Plecy saivy były coraz bliżej. Facet chyba nie opanował jeszcze za dobrze funkcjonowania w realnym świecie, pomyślał Maurycy. Poszukiwany przebiegł właśnie prosto przez przechodnia, młodą kobietę szczebioczącą wesoło przez telefon po duńsku. Kobieta nagle urwała w pół słowa i zatrzymała się, gapiąc się pustym wzrokiem przed siebie. Słuchawka krzyczała do niej damskim, piskliwym głosem.

– Co to za zamieszanie? – zapytała Syrenka po angielsku, obracając się za Maurycym.

– Panienka wybaczy – powiedział – pilne zlecenie – dodał, po czym skręcił w lewo. Usłyszał jeszcze, jak Syrenka komentuje coś pod nosem po duńsku.

Biegł wzdłuż fosy fortu, a następnie wpadł za saivą na betonowy mostek prowadzący do twierdzy. Przebiegł przez bramę i zobaczył przed sobą szeroki dziedziniec. Pośrodku stały dwa długie budynki z czerwonej cegły. Saiva skręcił za jeden z nich. Maurycy pobiegł za nim i dostrzegł, jak Bartenjew przenika przez ceglaną ścianę.

– No bez jaj – jęknął Zmorak i niewiele myśląc, wybił ramieniem niewielkie okienko tuż obok miejsca, w którym zniknął Bartenjew. Mężczyzna znalazł się w wąskim, ciemnym korytarzu. Zobaczył zieloną kurtkę munduru. Skręciła w lewo, w odnogę korytarza. Maurycy za nią. Były tam schody. Saiva zbiegł i zniknął.

***

Zmorak gonił za saivą Bartenjewa już dobry kwadrans, krążąc po labiryncie ciemnych korytarzy. Skręcił w lewo, w kolejną odnogę niskiego, ceglanego tunelu twierdzy. Przynajmniej tak mu się wydawało, że ciągle jest w twierdzy w Kopenhadze. Nie zastanawiał się nad tym dłużej. W nieruchomym powietrzu unosiła się zatęchła woń wilgoci i czegoś, co Maurycemu kojarzyło się ze zgniłym zapachem spleśniałych belek stropowych. Pamiętał dobrze ten zapach z dzieciństwa, z wakacji spędzanych u babci w Świdrze, w jej starej drewnianej willi nad rzeką.

Przed Zmorakiem pojawił się kolejny zakręt. Słyszał wyraźnie echo kroków Bartenjewa. Maurycy dobrze wiedział, że saivowie, jeśli tylko odpowiednio opanują zmysłową emanację swojej świadomości, mogą naginać pewne powszechnie uznawane prawa fizyki, jak na przykład opór powietrza. Lampa naftowa obijała się boleśnie o plecy. Maurycy wciąż biegł zgarbiony, żeby nie zawadzić o niski sufit i zdradzieckie, wystające gdzieniegdzie ze stropu nadłamane belki. Przynajmniej dobrze, że nie było całkiem ciemno. Nie wiedział dokładnie skąd, ale jakieś światło rozświetlało delikatnie korytarz.

Wielowieyski odbił się barkiem od zwężających się ścian i wypadł zza zakrętu. Ceglany tunel urwał się nagle i Maurycy musiał gwałtownie się zatrzymać, żeby nie uderzyć w szklane drzwi, które wyrosły przed nim z czarnej przestrzeni. Nigdzie nie dostrzegał śladu Bartnejewa. Nie słyszał żadnych kroków. Za sobą miał łukowaty otwór ceglanego tunelu, a po bokach czarną przestrzeń. Badawczo sięgnął ręką w mrok i napotkał na śliską, zimną powierzchnię ściany. Spróbował z drugiej strony. Również ściana.

– Co, do cholery… – zaklął pod nosem i spojrzał na drzwi. Przez matowe szkło nic nie było widać. Maurycy obejrzał framugę z polerowanego aluminium. Nie dostrzegł żadnych zawiasów. Najwyraźniej drzwi otwierały się na zewnątrz. Nie widział również niczego, co mogłoby pełnić rolę klamki lub jakiegokolwiek uchwytu.

– Zawsze, kurna, coś – mruknął pod nosem. Poprawił lampę na plecach i położył rękę na brzozowej rękojeści noża skrytego w pochwie pod grubym ponczo. Splunął przez ramię i naparł barkiem na szklaną taflę.

***

Czerwone słońce wstawało nad Warszawą. Wiał chłodny, wiosenny wiatr ze wschodu. Miasto powoli budziło się do życia, do kolejnego dnia po przyczajonej nocy pozornego uśpienia. Warszawa na noc przymykała tylko delikatnie oczy, nie zapadała nigdy w głęboki sen.

Anne Olsson wyszła przez rozsuwane drzwi Terminalu Drugiego na warszawskim Okęciu. Poprawiła na plecach mały, skórzany plecak i rozejrzała się w poszukiwaniu środka transportu. Jej obecność została dostrzeżona przez miasto.

– Halo, halo, panienkę gdzieś podwieźć może? – zawołał taksówkarz, wychylając się przez okna starego, żółtego mercedesa.

Kobieta spojrzała w jego kierunku i uśmiechnęła się promieniście, odgarnęła kosmyk jasnych włosów, który wymknął się spod wełnianej opaski. Zachęcony taksówkarz wyskoczył z auta, przeczesał rzadkie, mysie włosy, śliniąc w tym celu obficie dłoń, po czym ruszył tanecznym krokiem w kierunku potencjalnej klientki.

– Zapraszam, zapraszam – mówił z uśmiechem od ucha do ucha. – Dla takiej pięknej panienki dam nawet zniżkę.

– Taxi? – zapytała.

– Tak, taxitaxi, yes, yes, bjutiful lejdi – odparł taksówkarz, instynktownie wyczuwając dobry początek dnia pracy. Nie dość, że zagraniczna turystka, chyba gdzieś z zachodu, myślał, to jeszcze jaka zgrabna dziewuszka. – Pliz, pliz.

Otworzył drzwi mercedesa i zaprosił klientkę gestem godnym prawdziwego, warszawskiego szofera. Musi się w końcu zachowywać jak prawdziwy taksówkarz. Nie był jak inni, przyjezdni albo Ukraińcy, co to nawet nie wiedzą gdzie Tamka, a gdzie Okólnik, tfu, tfu. Uśmiech zadrgał na twarzy kierowcy na wspomnienie przyjezdnej konkurencji, zaśmiecającej mu jego ukochane miasto, jego Warszawę, którą ojciec i dziad podnosili z ruin, cegła po cegle. To oni i tacy jak oni rozpalali na nowo płomień po ulewie żab historii.

Taksówkarz był dumny. Był warszawiakiem, ale takim prawdziwym warszawiakiem, a nie takim jak inni. Zamknął drzwi za blondynką i wsiadł na miejsce kierowcy, otrząsając się jeszcze z nieczystych myśli. Zasiadł za szeroką, drewnianą kierownicą z dużą, srebrną gwiazdą na środku i założył szary kaszkiet, wydobyty gdzieś z czeluści schowka. Spojrzał z uśmiechem w lusterko wsteczne. Dziewczyna usiadła na tylnej kanapie, nieco niepewnie oglądała wnętrze auta. Anne miała niezbyt długie, falowane blond włosy, wsunięte pod wełnianą opaskę w szaro-czarną kratkę. Równe, wąskie brwi wieńczyły duże oczy, niebieskie jak lśniące szkło wieżowców przy rondzie ONZ. Wydatne kości policzkowe nadawały jej obliczu subtelnej zadziorności, co dodatkowo podkreślała krótka, skórzana kurtka, rozpięta na piersi oraz czarne, obcisłe spodnie, zmyślnie podarte w kilku miejscach.

– Please, could you get me to the centre1? – zapytała z idealnym, brytyjskim akcentem. – Próżna street, please2 – doprecyzowała, błyszcząc czystą polszczyzną przy wypowiadaniu nazwy ulicy.

Taksówkarz nie wychwycił tej subtelności i uśmiechnął się tylko jeszcze szerzej, obnażył przy tym swoje krzywe zęby, żółte jak jego wiekowy mercedes.

– Afkorz, bjutiful lejdi – odparł, dotykając szarmancko daszka kaszkietu.

Kobieta spojrzała za okno. Warszawiak przekręcił kluczyk i obudził wysłużonego diesla. Radio zadudniło rytmicznie.

– Mam tak samo jak tyyyy! – zaintonował taksówkarz. – Moje miasto a w niiiimmm… – Stuttgarcki diesel zaterkotał i ruszył, sypiąc przez otwarte okna melodią skrzypiec prosto w nadwiślański świt.

***

Maurycy usłyszał za sobą trzask szklanych drzwi, a następnie, gdzieś ponad nim, rozległ się matowy głos spikera:

– Uwaga! Metro Warszawskie informuje, że na stacji znajduje się żółty telefon alarmowy. – Echo odbiło się od pustych ścian stacji. Na ścianie na prawo od Zmoraka czerwienił się napis „Świętokrzyska”.

– Kurde – mruknął Maurycy.

Rozejrzał się po pustej stacji. Grube filary zasłaniały mu dalszą część peronu. Sprawdził jeszcze, czy szklane drzwi za plecami na pewno są zamknięte, po czym usłyszał zachrypnięty głos:

– Gdzie leziesz, łazęgo?

Odwrócił się i zobaczył okrągłą czapkę oraz ciemnoniebieski mundur z żółtymi wstawkami. „Straż Ochrony Metra”, ogłaszał światu napis na piersi mężczyzny.

– Przejście służbowe. Nie ma spania na zapleczu. Na stacji też nie – doprecyzował strażnik, opierając jednocześnie dłoń na rękojeści plastykowej pałki, zwisającej u pasa. – Wypieprzaj mi stąd, ale już! Bo wezwę policję!

– Dobra, dobra – odparł Maurycy i zasłonił się rękami. Przyzwyczaił się już do tego, w jaki sposób ludzie na niego reagują. Biało-brązowe ponczo z wełny alpak, kolorowe spodnie z Nepalu i stare, skórzane gogle wyścigowe na czole gwarantowały negatywne tak zwane pierwsze wrażenie u każdego rozsądnego przedstawiciela współczesnego społeczeństwa. Jeśli dodać do tego twarz przeciętą dwiema pionowymi bliznami i długie blond włosy, które przynajmniej częściowo sterczały na wszystkie strony, to mózg odbiorcy, przetwarzający taki obraz, po prostu musiał bić na alarm. Albo co najmniej wysyłać dyskretne sygnały ostrzegawcze, podpowiadające swojemu właścicielowi, że coś jest nie tak i lepiej zwiększyć dystans od obiektu.

Zmorak zdał sobie sprawę, że nie założył soczewek kontaktowych. Na żaglowcu mu przeszkadzały, więc chodził w goglach, w których miał przyciemniane szybki. Ale teraz musiał wbijać wzrok w czubki własnych butów jak opieprzony dzieciak. Wiedział, że jeśli jest coś w jego wyglądzie, co potrafi wzbudzić większą niechęć niż jego strój i poharatana twarz, to będą to żółte oczy o poziomych źrenicach. Strażnik mógłby mieć problem z zaakceptowaniem takiego widoku.

– Patrz na mnie, jak do ciebie mówię, łazęgo – warknął strażnik, wykazując się przy tym nadzwyczajną ciekawością, która u przedstawiciela jego zawodu nie zawsze była pożądana, a często mogła prowadzić do rozmaitych nieprzyjemności. – Co tam masz na plecach? – Maurycy poruszył mosiężną lampą, przerzuconą na łańcuchu przez ramię.

– Pamiątkę – odparł Maurycy. – To może ja już pójdę…

– Czekaj, mówię! A bilet masz? – Zmorak przeklął w duchu.

A jeśli już mowa o duchach, to ciekawe, jak daleko już mu uciekł ścigany saiva? Nie powinien oddalić się za bardzo od nośnika, który Zmorak miał przecież na plecach, ale z drugiej strony, cholera go wie. Zmorą chyba nie był, ale Maurycy nie zdążył tego sprawdzić. Raczej saivą-wampirem energetycznym, typem, co to usadawia się w miejscu, gdzie jest dużo nieprzytomnych albo znajdujących się w kiepskim stanie ludzi i korzysta sobie po cichu, i napycha się ich energią. Messa szkoleniowego żaglowca była bardzo dobrym miejscem. Maurycy miał świadomość jednak, że tacy goście najczęściej, prędzej czy później, przeistaczali się w zmory. Dodatkowo była też opcja, że przeskoczy na inny nośnik, ale mało prawdopodobna. Musiałby akurat natrafić na nośnik opuszczony przez innego saivę, który zassałby jego świadomość jak pusta butelka otwarta pod wodą.

Zmorak nie mógł zrobić nic innego, niż spojrzeć na strażnika. Przecież nie dźgnie go nożem. A może złapie go w sieć psychostatyczną? Nie. Jeszcze mu się mózg usmaży. I zniszczy taką ładną czapeczkę. Czapeczka to w końcu kluczowy atrybut każdego zbrojnego ramienia władzy wykonawczej. Konieczne z szerokim daszkiem.

Maurycy uniósł wzrok i spojrzał władzy głęboko w oczy.

– Ja pieprzę…! – Strażnik odruchowo cofnął się o dwa kroki, omal nie spadając z peronu na tory. Żółte oczy, widać, czasem się przydają i to nie tylko do straszenia dzieci po nocach. Zmorak nie zastanawiał się dłużej i pobiegł w kierunku schodów. Przeskakując po trzy schodki, dopadł do korytarza i natrafił na nowy wynalazek zastosowany przez władze miasta stołecznego zazdrosnego o dochody z kolejki drążącej jego piaszczyste trzewia. Szklane, rozsuwane bramki o wysokości dorosłego człowieka. Tak żeby nie chciało się przez nie skakać.

– Stój! – Rozległ się krzyk, który po chwili został wchłonięty przez szum i wizg nadjeżdżającego pociągu.

Maurycy wziął rozpęd i przeskoczył ponad szklanymi połówkami rozsuwanej bariery, podciągając się wolną ręką. Mosiężna lampa uderzyła go boleśnie w plecy. Zeskoczył na korytarz i pomknął w prawo nowiutkim, lśniącym korytarzem na jedynym w Polsce połączeniu dwóch linii jedynej w Polsce podziemnej kolejki. Usłyszał za sobą ciężkie kroki. Trzech ludzi. Faszyści, pomyślał. Ba, to nawet gorzej niż faszyści, wszak nie ma nic gorszego na świecie od faszyzmu, jeśli nie liczyć nadgorliwości. I whisky z lodem. Skrzywił się na samą myśl i pomknął w górę po schodach.

Na korytarzu pusto. Musiało być jeszcze wcześnie. Albo dziś niedziela. Maurycy zdał sobie sprawę, że właściwie nie wie, jaki jest dzień tygodnia. Na żaglowcu jakoś stracił rachubę. A ile szedł w tym tunelu? Z Kopenhagi to chyba kawałek jest.

Wybiegł po schodach na ulicę rozświetloną porankiem czerwonym jak reklama Coca-Coli, świecąca po drugiej stronie Marszałkowskiej – symbol wolnej Polski. O to właśnie walczyli robotnicy w Gdańsku. Maurycemu przeleciała tylko ta myśl przez głowę, gdy ujrzał biały napis. Natknął się na niego, gdy zadarł głowę w poszukiwaniu orientacji. Jego oczom ukazała się brudnoszara wieża niegdyś białego Pałacu Kultury i Nauki.

Mężczyzna rzucił jeszcze okiem na tarczę zegara, tuż pod iglicą. Piąta trzydzieści. Nieźle. Nie pamiętał, o której godzinie zeskakiwał z pokładu Daru Młodzieży, ale chyba rzeczywiście było wcześnie. Postanowił chwilowo nie zastanawiać się nad fizycznymi możliwościami podróży podziemnej pomiędzy dwiema stolicami. Teraz musi oddać Krukom nośnik. Saiva pewnie do niego wróci. A potem może ptaszory się wypowiedzą na tematy bardziej turystyczne.

Skręcił za budką z kebabami i pobiegł w stronę ulicy Próżnej.

***

Nadwiślański świt rozświetlał jasnozielonym blaskiem młode liście rozłożystych koron drzew, szumiących ponad pomnikami nagrobków na Starych Powązkach. Słońce znajdowało się jeszcze zbyt nisko, żeby dotrzeć do powierzchni cmentarza, więc ziemne ścieżki, nieco mokre po nocnym deszczu, pławiły się w wilgotnym półmroku.

– I gdzie on polazł, krucafuks? – odezwał się ochrypły głos. Odbił się delikatnym echem od zadaszenia katakumb.

– Tam jest! – zawołał drugi głos przeciążonym altem.

Zza filara wychynął niewielki czarny cień i przemknął pomiędzy jasnymi nagrobkami.

– Dawaj, za nim! – krzyknął zachrypły.

Obok nagrobków wynurzyła się chuda, wysoka postać w brudnej kurtce i podartych jeansach. Przytrzymała na głowie czapkę z daszkiem i pomknęła za czarnym cieniem z gracją strusia z zagipsowaną nogą.

– Zdzisław, czekaj! – zawołał za nim drugi głos. Na scenę wkroczył okrągły, niski mężczyzna w poplamionej, niebieskiej kufajce, niedopiętej na okazałym brzuchu.

– Kocisko zapieprzyło mi kiełbasę! – krzyczał Zdzisław. – Człowiek nie może sobie w spokoju wypić o świcie wódki na Powązkach i zagryźć kiełbachą. Dawaj, Henryk, dorwiemy sukinkota.

***

Ceglany tunel nagle zakończył się metalowymi drzwiami z zadrutowanym oknem. Aleksander odwrócił się i nasłuchiwał. Ten szaleniec w kolorowym kocu i z podejrzaną siecią gonił go cały czas. Żołnierz nie do końca wiedział, gdzie właściwie się znajduje. Wcześniej nawet nie zdawał sobie sprawy, że jest na żaglowcu. Nigdy nie widział tak ogromnego statku. Wciąż myślał, że siedzi w garkuchni w przytułku na Dzikiej, w dobrze znanym Cyrku, albo w tym mieszkaniu na dwunastym piętrze, tam, gdzie kiedyś stał Cyrk. Gdy był głodny albo spragniony, wychodził sobie na środek sali i siadał na ławie przy jakichś młodych ludziach. Siadał blisko nich, bardzo blisko. Tak blisko, że czuł ich ciepło, czuł ich krew buzującą w ciepłych żyłach. Wyczuwał energię, której mieli aż za dużo. Przecież mogliby mu troszkę użyczyć, prawda? I tak mieli jej aż nadto. A on? Coraz mniej energii, coraz mniej ciepła…

Do Mani nie mógł już przychodzić. Wcześniej chadzał codziennie, jeśli miał siłę, albo co najmniej raz w tygodniu, gdy czuł się gorzej. Z Cyrku było niedaleko, mimo to często wracał tak osłabiony, że potem całymi dniami musiał czekać w mieszkaniu na powrót właścicieli. Wiedział, że lampa była ważna, ta mosiężna lampa, która wisiała jeszcze w mieszkaniu przy Nowogrodzkiej czternaście, gdzie spotykał się z Marią, gdzie ją… zabił. Aleksander przełknął ślinę i zadrżał na samo wspomnienie tego dnia.

Na Nowogrodzką nie mógł chodzić, za daleko. Kiedyś próbował i zasłabł po drodze. Stracił przytomność, a potem obudził się znowu w mieszkaniu na dwunastym piętrze wieżowca, w którym nowi właściciele powiesili sobie jego mosiężną lampę. Wcześniej Bartenjew mieszkał w innym miejscu i strasznie się w nim dusił. Nie był w stanie nawet wychodzić poza swoją lampę.

A teraz? Teraz