Po sezonie - Bartek Biedrzycki - ebook

Po sezonie ebook

Bartek Biedrzycki

3,0

Opis

W małych letniskowych miasteczkach żyje się spokojnie, kiedy skończy się już sezon turystyczny. Czasem jedynie ktoś podpali śmietnik albo potłucze szyby na przystanku jednoszynówki. Szeryf Duncton nie daje się ponieść nerwom, kiedy w górach odnaleziony zostaje trup stołecznego geodety. Jednak gdy do miasteczka przybywa konstabl, by zbadać śmierć państwowego urzędnika, w sercu zastępcy szeryfa – Kirowa – odżywają stare demony. Drugi zastępca Deng ma tymczasem własne problemy, bo nad pobliskim jeziorem zebrała się grupa wyzwolonych studentów.

Ospałe miasteczko raptownie przestaje być spokojne, gdy w góry nad równiną wyrusza ekspedycja łowiecka, mająca zapolować na największego niedźwiedzia, jakiego kiedykolwiek widziano w tych stronach. Nie jest to jednak jedyne zagrożenie kryjące się pośród mrocznych lasów, o czym świetnie wie stary zapijaczony szaleniec Voorheis, mieszkający samotnie w drewnianej chacie na grani.

Wkrótce rozgorzeją płomienie namiętności, skały spłyną szkarłatem a kobiety i mężczyźni – tak samo miejscowi jak przyjezdni – będą musieli spojrzeć w swoje wnętrza. Ohyda, która czai się w ludzkiej duszy, nie okaże się lepsza od potworności zamieszkujących górskie jaskinie. I tylko strach i groza panować będą na nocnym niebie nad czerwoną równiną, jak miało to miejsce od zarania czasu. A wszystko to za sprawą ludzkiej chciwości i pogoni za zyskiem, w imię którego wielkie korporacje dopuszczą się najgorszej możliwej podłości…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 248

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł: Po sezonie

Autor: Bartek Biedrzycki

Copyright © Bartek Biedrzycki, 2020

Copyright © Wydawnictwo IX. 2021

Copyright for the cover art ©

by Bartek Biedrzycki & Wydawnictwo IX. Kraków 2021

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja i korekta: Ksenia Olkusz

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Bartek Biedrzycki

Grafiki autorstwa Odilona Redona i Geralda Fenwicka Metcalfe'a wykorzystane do stworzenia okładki znajdują się w domenie publicznej.

Autorzy grafik znajdujących się w książce (domena publiczna):

Edward Eggleston, Ernest Ingersoll, Felix Octavius Carr Darley, Frederick Schwatka, L. T. Meade, Lucy D. Sale Barker, Odilon Redon.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2021

Wydanie I

ISBN 978-83-962994-8-2

Jechał powoli, bo nigdzie mu się nie śpieszyło. Jasne, miał obowiązki, rutynowe zadania, parę spraw, ale to nie był moment na pośpiech. O tej porze roku droga powrotna znad Sekapolu zawsze miała w sobie coś leniwego i mozolnego, jakieś takie uczucie, że nie warto się śpieszyć, bo u celu trasy nic ciekawego nie czeka. Było to oczywiście w pewnym stopniu złudne, bo na końcu drogi, o kilka kilometrów nad Tibiganem, rozłożyło się Nowe Roanoke. Była to miejscowość mała, senna, ożywająca jedynie w sezonie urlopowym, a przez pozostałą część roku mieszcząca się w definicji „zapadłej dziury”. Jednak nawet tam zawsze znalazły się jakieś dzieciaki, które potłukły przystanek jednoszynówki, jakiś pijaczyna narobił hałasu na Main Street, chłopcy pobili się na plaży albo ktoś podpalił śmietnik. Wszystko to jednak były drobiazgi, którymi spokojnie mógł zająć się Kirow, a gdyby okazało się, że jeden zastępca szeryfa nie wystarczy, wtedy mógł wezwać do pomocy Denga.

Dlatego właśnie Duncton pozwalał sobie zawsze na wyjątkowo leniwe pokonywanie trzydziestu kilometrów przez rdzawą równinę po starej drodze, łączącej śródmieście Nowego Roanoke z polem namiotowym nad Sekapolem. Poduszkowiec lekko unosił się nad wijącym się między wzgórzami pasem krystalitu, targany bocznym wiatrem, który nad równiną praktycznie nigdy nie ustawał. Niósł ze sobą tumany drobnego pyłu, obecnie ledwie cień burz piaskowych, które szalały tu dawniej, nim zmienił się klimat. Stopniowo zresztą ulegało to poprawie; pamiętał, jak sprowadzili się nad Tibigan, kiedy był jeszcze dzieckiem, dobre trzy dekady wcześniej. Nad samym jeziorem, uformowanym praktycznie dopiero co, jeszcze dało się wytrzymać, ale im dalej w głąb równiny, tym było gorzej. Dopóki nie obsadzili miasteczka gęstym szpalerem drzew, wszyscy nosili maski przeciwpyłowe na otwartej przestrzeni. Minęło zresztą wiele lat, nim specjalnie przystosowane do lokalnych warunków glebowych tuje i topole urosły na tyle, że osłaniać Nowe Roanoke przed gnanym przez gwałtowne wichry rdzawym pyłem. Pamiętał, że jako dzieciaki uwielbiali się zapuszczać między wysmagane wiatrem skały w głębi równiny leżącej między dwoma ogromnymi jeziorami.

Może coś Dunctonowi zostało z tamtych lat, a może to tylko jesienna melancholia i znudzenie codziennymi obowiązkami stróża prawa w małym turystycznym miasteczku sprawiły, że toczył się teraz leniwie wzdłuż czarnej wstęgi wypalonej wprost w regolicie drogi. Chwilę pogrzebał przy radiu i puścił jakąś starą składankę. Deng musiał ją wgrać do pamięci, on uwielbiał takie starocie, poza tym połowa z nich była w jakimś niezrozumiałym języku lub językach. Szeryf nigdy nie miał do tego głowy.

Minął żywopłot, otaczający wysokim, gęstym szpalerem pola uprawne, leżące wokół osady. Odruchowo zwolnił i rozejrzał się – dzieciaki miały zwyczaj wymykać się za miasto i urządzać sobie ogniska wśród pól. Nie dziwił im się, bo sam tak robił, będąc w tym wieku. Nowe Roanoke już trzy dekady wcześniej można było określić mianem miejsca, w którym nic się nie dzieje, więc zrobienie czegokolwiek stanowiło wielce pożądaną odmianę. Ziewnął i dodał gazu, bo nagle stracił zainteresowanie jazdą, ścierniskami i w ogóle wszystkim. Chciał już z powrotem usadowić się wygodnie na miejskim posterunku i nalać sobie śmierdzącej, kwaśnej kawy. W każdym razie przyjęło się nazywać kawą to, co pili, bo było czarne, mocne i pobudzało, chociaż podobno kawa była zupełnie inna – czarna, mocna, ale za to aromatyczna i gorzka. Kwestia ta pozostawała popularnym tematem sporów przy wieczornych partiach remika, ponieważ nie było aktualnie w Nowym Roanoke nikogo, kto mógłby ją rozstrzygnąć – na przykład z wykorzystaniem wiadomości z pierwszej ręki.

Duncton dla porządku objechał miasteczko, zanim skręcił w Main Street i stanął przy posterunku. Wyłączył silniki i poduszkowiec osiadł pewnie na szklistej nawierzchni. Zatrzasnął drzwi i rozejrzawszy się po ulicy, wkroczył pewnie do budynku. Kirow drzemał, oparłszy głowę na dłoni, wsparty na łokciu. Kiedy trzasnął zamek, otworzył jedno oko, ledwo dostrzegalnie skinął głową, a następnie kontynuował drzemkę. Szeryf zostawił pierwszego zastępcę w spokoju i poszedł na zaplecze nastawić ekspres do kawy, która być może wcale nie była kawą, spełniała jednak swoje podstawowe zadanie.

— Dla mnie też — mruknął zastępca, nie unosząc powiek, gdy tylko usłyszał trzask przełącznika w kawiarce, więc Duncton sapnął i dosypał brunatnego, grubo mielonego proszku do wielorazowego, plastikowego filtra i dolał wody do pojemnika.

— Był Deng? — zapytał na tyle głośno, żeby nie było wątpliwości, że nie mówi do siebie.

— Nie było — odparł Kirow sennie i westchnął z rezygnacją. Skończyła się pora drzemki. — Jak było nad Sekapolem?

— Jak zawsze po sezonie, chuj tam nocuje — odparł cierpko szeryf, bo nagle znów dopadła go rezygnacja i poczucie, że wszystko, co robią, pozbawione jest elementarnego sensu. — Domki stoją, droga leży, jeziora nikt nie ukradł, bo i jak miałby ktoś ukraść jezioro? Szczególnie, że Sekapol nie jest jakiś za specjalny.

— Żartujesz sobie? — Kirow ożywił się, chociaż nie podniósł głowy opartej na dłoni. — Masa ludzi dałaby się obedrzeć ze skóry, żeby mieszkać nad jeziorem!

— Chuj tam nocuje — powtórzył szeryf i nalał do emaliowanych kubków kawy z dzbanka, który zdążył się przez ten czas wypełnić do połowy. Siorbnął z jednego i skrzywił się, bo płyn był niemożebnie kwaśny.

— Nieważne, jezioro to jezioro — zastępca sięgnął pod drugi kubek i bez mrugnięcia okiem wypił na raz połowę zawartości. — Gdyby tylko rząd zezwolił na osiedlanie się w tamtym rejonie albo nawet na stawianie domków całorocznych…

— Nawet mi nie mów — wszedł mu w słowo Duncton. — Wystarczy mi, że musimy tam utrzymywać posterunek w sezonie, kiedy co dzień od rana do późnej nocy jest tam zatrzęsienie turystów.

Kirow mruknął coś pod nosem, zrobił to jednak w taki sposób, że szeryf nie zrozumiał ani słowa. Już miał zażądać powtórzenia, kiedy drzwi otworzyły się z trzaskiem i na posterunek wpadł Deng.

— Mamy problem, szefie — wyrzucił z siebie. — Skontaktował się ze mną Voorheis.

— Skontaktował? — ziewnął Kirow.

— Złapałem jego pasmo na radiostacji — wyrzucił z siebie Deng.

— Słuchasz w domu policyjnego pasma? — zapytał z autentycznym zaciekawieniem Duncton. Zastępca skinął głową, jakby to było coś oczywistego.

— Przecież może mnie pan potrzebować, szeryfie…

— Ach. No tak. — Duncton upił łyk kawy. — Kontynuuj.

— Voorheis jest w górach…

— Jakby to było coś nowego — burknął Kirow i opróżnił kubek do dna.

— I znalazł ciało — dokończył Deng.

— Kurwa — powiedział szeryf i zapadła cisza.

* * *

Dotarcie do obozowiska starego Voorheisa zajęło im cztery godziny. Kirow został na posterunku, a Duncton z Dengiem podjechali poduszkowcem na przedgórze. Pociągnęli ile się dało polną, bitą drogą wśród skał, ale w końcu musieli wysiąść i piąć się dalej wśród boru na kamienne obrywy i urwiska. Miejscowa grań, widoczna z miasteczka, wznosząca się nad równiną stromym urwiskiem, była wysuniętym daleko na południe niższym odnóżem pasma Tanajka. Szli na azymut, bo teren nie sprzyjał za bardzo komunikacji radiowej. Na szczęście stary traper miał kilka stałych baz wypadowych i po trzech godzinach przedzierania się przez iglasty gąszcz i podciągania na zwietrzałym regolicie, ujrzeli na skraju lasu ognisko i chałupę zbitą byle jak z nieokorowanych bali. Voorheis siedział przy ogniu na zwalonym pniu drzewa i grał na okarynie. Fałszował niemożebnie, a Duncton pamiętał, że było tak, odkąd pamiętał. Przywitali się krótko, na co stary wcale nie zareagował – a w każdym razie nie w sposób widoczny – i zasiedli na kłodzie, czekając, aż skończy fałszować. Na szczęście nie trwało to długo.

— Nie spieszyliśta się — burknął, splunąwszy i odłożywszy okarynę. Stróże prawa spojrzeli po sobie, ale żaden się nie odezwał.

— Pewnieście chcieli zobaczyć tego denata, com go znalazł, a? — spytał całkiem na poważnie.

— W sumie to chciałem cię poprosić, żebyś mi wybrał jakieś ładne drewno, bo będę robił altanę na wiosnę i by się ładnie przez zimę wysezonowało — powiedział Duncton. — Ale skoro już i tak tu jesteśmy, to możesz przy okazji pokazać tego trupa. W końcu co nam szkodzi zabawić kwadrans dłużej, nie?

— Jesteś, kurwa, śmieszny, jak twój świętej pamięci dziadek — burknął Voorheis — a on był smutny jak dzień, kiedy pierwszy osadnik postawił stopę na tej gównianej ziemi.

Wstał i bez słowa poszedł prosto w las, porastający zbocze, ścieżką wydeptaną między iglakami. Ruszyli za nim, również nie tracąc więcej oddechu na towarzyskie pogawędki. Po części winna była tu opryskliwość starego, a po części atmosfera, która przy powierzchni była znośna, ale szybko rzedła wraz ze wzrostem wysokości i w górach była już mocno przereklamowana. Kluczyli trochę wśród sosen, które tutaj były jakieś poskręcane i karłowate, zupełnie nie takie, jak powinny wyglądać porządne sosny. Wspięli się na grań, gdzie Voorheis przystanął na krawędzi urwiska i splunął w dół.

— Tam — pokazał palcem i zawrócił do obozowiska. Stróże prawa wyjrzeli przez krawędź.

— Ej, ale jak my mamy go wyciągnąć? — zawołał Deng za odchodzącym traperem.

— Gówno mnie to obchodzi — odkrzyknął stary, znikając między drzewami.

— Nie będziemy go w ogóle wyciągać — zawyrokował Duncton. Widząc zdziwioną minę zastępcy, wychylił się za krawędź i wskazał coś dłonią.

— Cholera, faktycznie, droga — skrzywił się Deng. — Jakby ten stary wariat podał nam szczegóły, to mielibyśmy denata na stole na posterunku dwie godziny temu.

— Masz rację. A teraz ty pójdziesz po samochód, a ja zejdę tędy, zbadam ciało i będziemy dodatkowe trzy godziny w plecy. Spróbuj się nie zgubić, jak się zrobi ciemno, dobra? — powiedział szeryf.

— A ty spróbuj nie skręcić karku — odparł kwaśno zastępca, sarkając pod nosem na myśl o czekającym go długim, samotnym marszu do poduszkowca.

Duncton ruszył wzdłuż urwiska, słysząc jeszcze niżej, w lesie, okrzyki Denga, który gonił Voorheisa ścieżką między drzewami. Przeszedł kilkadziesiąt metrów, aż trafił na dawny obryw, który zdążył już porosnąć krzakami. Musiały tędy chodzić zwierzęta, bo ledwo widoczna ścieżka wiła się aż do piargu u stóp urwiska. Szedł powoli, przytrzymując się rachitycznych krzaków i małych drzewek, które zapuściły korzenie między blokami skalnymi, pokrytymi cienką warstwą ziemi i grubym kobiercem mchów. Stawiał stopy uważnie, bo zielony dywan usuwał się często spod buta, odsłaniając śliską skałę. Wędrował w dół metodycznie i powoli, próbując krzaków i drzewek, nim powierzył im swój ciężar, bo nie chciał ryzykować, że skończy jak denat, którego wypatrzył dla nich stary wariat. Mimo to parę razy poślizgnął się i upadł boleśnie na kamienie, klnąc na czym świat stoi. Raz też wywrócił się i zjechał parę metrów, rozdzierają bluzę od munduru i obijając żebra. Pożałował, że postanowił dotrzeć pierwszy do trupa, zamiast zejść z Dengiem do poduszkowca i podjechać spokojnie na miejsce. Temu na dole już i tak nigdzie się nie śpieszyło.

Minęły bite dwie godziny, nim dotarł do podnóża urwiska, podrapany, poobijany i spocony. Usiadł, zaklął i próbował wywołać kogokolwiek przez radio, ale nie odezwał się w eterze nikt. Duncton więc dźwignął się i ruszył do miejsca, gdzie leżał denat. Drogi, którą zobaczyli ze szczytu, nie był w stanie dostrzec, bo tam, gdzie kończyło się rumowisko, zaczynał las. Przedzierał się przez zarośla, rozglądając za charakterystycznymi punktami, które pozwoliłyby mu odnaleźć się w terenie i zorientować w położeniu. W końcu prawie wdepnął w znalezisko Voorheisa, kiedy wypadł z zarośli na odsłonięty teren. Denat leżał na płaskim dużym głazie, nieznacznie wystającym ponad powierzchnię. Ułożenie zwłok nie pozostawiało wątpliwości, że skręcił kark – głowa z natury nie miałaby najmniejszej szansy ułożyć się w taki sposób w stosunku do ciała. Martwy leżał na brzuchu, ale twarzą ku górze, co wyglądało w równej mierze obrzydliwie, jak i komicznie. Ręce i nogi również zdradzały pewną nienaturalność w okolicach stawów, było to jednak obserwacją raczej oczywistą, biorąc pod uwagę wysokość urwiska, z którego człowiek ten zleciał, nim wylądował na głazie. Zaskakujące było to, że w zasadzie nie było wcale krwi. Duncton był gotów się założyć, że pięć litrów, zawarte standardowo w człowieku, powinno się jakoś bardziej malowniczo rozprysnąć podczas upadku z takiej wysokości, tymczasem wokół trupa było raczej czysto.

Wyciągnął notatnik z kieszeni bluzy i szybko, długopisem, naszkicował ciało, ogólny plan miejsca i zanotował pierwsze uwagi i spostrzeżenia, jakie przyszły mu do głowy podczas wstępnych oględzin. Zwrócił uwagę na skórzaną kurtkę z mankietami, podobną do jego własnej. Nosili takie często także listonosze, piloci transportowi, geodeci i kontrolerzy atmoprocesorów. Jednym słowem – urzędnicy państwowi. Delikatnie czubkiem buta obrócił denata na plecy. Na kieszeni kurtki widniała faktycznie naszywka przedstawiająca glob pokryty siatką kartograficzną, więc rzeczywiście był to geodeta. Duncton ich nie lubił, wściubiali nos w nie swoje sprawy. Wpadali i stwierdzali nagle, że działka od trzydziestu lat wytyczona wzdłuż drogi, powinna wyglądać całkiem inaczej i w dodatku ktoś w urzędzie w Elonburgu ma do niej jakieś roszczenia. Przez moment poczuł zupełnie nieprofesjonalne ukłucie satysfakcji, że ten niezbyt godny pozazdroszczenia los spotkał przedstawiciela tej akurat profesji.

Przyklęknął na skale i obejrzał dokładnie naszywkę w słabnącym świetle późnego popołudnia. Wynotował numer departamentu umieszczony na obwodzie. Potem spojrzał na denata i zamarł. Kurtkę mundurową miał rozdartą, a przez pierś biegła głęboka, poszarpana rana, w głębi której widać było odsłonięte żebra. Potem uniósł wzrok i zobaczył, że identyczna rana przecina szyję denata. To tłumaczyło brak krwi wokół miejsca upadku – ten nieszczęśnik był już martwy, kiedy runął w dół z urwiska… Szeryf szybko odnotował te spostrzeżenia i przysiadł na głazie nieopodal, obserwując ciało w nadchodzącym zmroku. Robiło się zbyt ciemno, żeby jeszcze coś zdziałać, a jeśli dobrze liczył, to Deng potrzebował jeszcze około godziny, żeby dotrzeć na miejsce, które widzieli wspólnie z klifu.

Mrok zapadł już całkiem, nim dźwignął się ciężko i odpiął od pasa latarkę, a następnie przekręcił ją w tryb biwakowy i zawiesił na jednej z gałęzi, mając nadzieję, że światło będzie widoczne z daleka. Cisza w lesie u podnóża skał zrobiła się złowieszcza, kiedy noc ogarnęła cały teren. Wiatr wzmógł się w gałęziach drzew. Duncton siedział i wytężał słuch, aż wreszcie pochwycił zbliżający się szum sprężarek w poduszkowcu. Zerknął na zegarek, fosforyzujące wskazówki podpowiedziały mu, że czekał przy ciele bite dwie godziny. Deng musiał chwilę zamarudzić gdzieś po drodze. Szeryf uniósł latarnię i zaczął zataczać nią kręgi w powietrzu. Wkrótce zobaczył światła pojazdu, zbliżające się wolno w pewnej odległości za drzewami. Poduszkowiec przesuwał się jakby niepewnie, w końcu obrócił w kierunku szeryfa, reflektory błysnęły dwa razy i silnik maszyny ucichł. Duncton zawiesił latarkę na powrót na gałęzi i usiadł na skale.

Minął dobry kwadrans, nim Deng dotarł do niego. Omiótł scenę snopem światła i gwizdnął cicho, kiedy dostrzegł ślady szponów.

— Coś się do niego dobrało, jak tu leżał? — spytał.

— Wręcz przeciwnie, coś go tu zrzuciło, jak leżał tam — odparł szeryf, celując palcem ku szczytowi urwiska. — Nawet nie próbuj mnie teraz pytać, czy to ma jakikolwiek sens.

— No, patrząc na to w ten sposób, zastanowiłbym się, czy ten zgred, Voorheis, nie znalazł trupa i nie zrzucił go tylko po to, żeby nam dokuczyć.

— Nawet bym się nie zdziwił. A teraz trzeba zebrać się z tym majdanem. Masz nosze i worek?

Deng skinął głową, wyciągnął z plecaka rozkładaną konstrukcję z metalowych rurek i kłąb czarnej folii. Szybko zapakowali ciało i ułożyli na noszach. Ruszyli przez las w stronę drogi, ale szybko okazało się, że będzie łatwiej i wygodniej po prostu ciągnąć je jak włóki. Dotarli do poduszkowca w ciągu kwadransa, załadowali bagażnik i ruszyli w drogę powrotną do Nowego Roanoke.

— Serio wygląda, jakby ten stary dziad robił nam na złość — zagaił Deng, manewrując wolantem.

— Sądzę, że tylko wygląda — Duncton zamyślił się. — Voorheis może być złośliwym gnomem, ale chyba za bardzo ceni sobie święty spokój, żeby z nami przycinać w taki sposób. Niestety to oznacza, że będziemy musieli wezwać koronera z Elonburga.

— Ale po co? Sprawa jest jasna, mamy ciało… — Zastępca urwał i zamyślił się na moment. — Cholera jasna, masz rację. Gdyby spadł i skręcił kark, to by spadł i skręcił kark. Gdyby coś go rozszarpało, to musielibyśmy ustalić, co. A tak, to w sumie nie wiadomo.

— W sumie, to wiadomo. Coś go zabiło, a potem zleciał na skały. Przynajmniej tak to dla mnie wygląda na podstawie tego, co tam zobaczyłem w świetle dziennym. Pytanie brzmi – czemu to, co go zabiło, nie zjadło go oraz kto i po co zrzucił go z urwiska — Duncton podłubał w uchu palcem i wytarł go o spodnie.

— Może zabiło go na urwisku i on spadł i dlatego go nie zjadło?

— Jakbyś chciał znać moje zdanie, to jest to najmniej prawdopodobna możliwość ze wszystkich. Ale ani ja, ani ty, ani tym bardziej Kirow nie jesteśmy w stanie stwierdzić tego kategorycznie na podstawie oględzin ciała.

— A to znaczy, że z koronerem przyciągnie się pewnie jakiś stołeczny smród, bo przecież wsiowe gliny same nie potrafią dać sobie rady z niczym, to masz na myśli?

— To dokładnie.

Resztę drogi do miasteczka zrobili w milczeniu.

* * *

Na posterunku nic się nie zmieniło. Kirow drzemał z twarzą opartą na dłoni, na stole stał kubek po kawie. Resztki mogły równie dobrze pochodzić z kawy, którą zrobił mu Duncton, jak i z całkiem nowej. Kirow mógł zresztą zupełnie spokojnie przespać ostatnie kilka godzin nie ruszając się z miejsca. To było w jego stylu. Kiedy nie było potrzeby, nie marnował energii. Strategia ze wszech miar pożyteczna w takim miejscu, jak ich zapadła dziura. Zresztą nie tylko w takim, bo wszędzie indziej warunki były podobne.

Wnieśli denata na posterunek na noszach. Drzemiący dotąd zastępca bez słowa wstał na widok czarnego worka i zszedł po betonowych schodach do piwnicy, gdzie odryglował chłodnię. Spojrzał, poczekał aż szeryf z Dengiem złożą swój ładunek na blacie i zaryglował ją za nimi, kiedy wyszli.

— Czyli stary Voorheis nie zmyślał — podsumował krótko. — Kto by pomyślał…

— Prawdę mówiąc wszyscy — burknął Deng. — Nie zdarzyło mu się jakoś często konfabulować.

— Z wyjątkiem opowieści o wielkich niedźwiedziach — odparł rzeczowo Kirow.

To prawda, jakieś trzy-cztery lata wcześniej stary traper zaczął opowiadać o rzekomo pojawiających się wysoko w górach nadzwyczaj wielkich niedźwiedziach. Sam ten fakt nie był jakoś bardzo zaskakujący, bo w końcu w ciągu ostatnich pięciu dekad fauna stopniowo, ale bezustannie rozwijała się, jednak opisy rozmiarów zaobserwowanych osobników były w zgodnej opinii mieszkańców stanowczo przesadzone nawet jak na Nowe Roanoke, gdzie wszyscy zgadzali się, że te drapieżniki są wyjątkowo duże i wyjątkowo wredne.

— Wychodzi na to, że może i te jego historie o niedźwiedziach też były prawdziwe — kwaśno skomentował Duncton i opisał na użytek obu zastępców rany, które miał okazję dokładnie obejrzeć przed zapadnięciem ciemności. Słuchali go uważnie przez kilka minut.

— Cholera wie — powiedział w końcu Kirow, kiedy szeryf skończył i zaprezentował im szkice w swoim notatniku. — Jeśli dobrze oceniłeś rozmiar, a nie mam powodów, żeby w to wątpić, to… Hmm, czekaj.

Zniknął na chwilę w szatni, skąd dało się słyszeć odgłosy otwieranej szafki, jakieś szuranie. Potem zatrzaśnięto drzwiczki i zastępca wrócił do pokoju socjalnego.

— Opierając się na tym, co wiemy o introdukowanych gatunkach, szpony mogą dorastać do niecałych sześciu cali. Biorąc pod uwagę rany i proporcje, ten osobnik musiałby mieć jakieś cztery metry, gdyby stanął na tylnych łapach — powiedział i podrapał się w głowę. — Takich dużych to nie ma.

— A jednak stary twierdzi, że są.

— Stary ma osiemdziesiąt lat, kiedy zaczynał wydeptywać te swoje leśne ścieżki, to musiał nosić aparat tlenowy. A między Tibiganem i Sekapolem nic nie było, bo nie było Tibiganu ani Sekapolu.

— Sugerujesz, że Voorheis ześwirował na starość?

— To nie ulega żadnej wątpliwości. Jedyną wątpliwość może budzić pytanie – kiedy? A w ogóle najbardziej zasadne jest pytanie, czy ktokolwiek tutaj jeszcze nie ześwirował?

Zapadła cisza, w której każdy z osobna przetrawiał możliwe scenariusze.

— Ale mogło być też tak, że stary ma rację i mamy tutaj na stanie czterometrowe niedźwiedzie. Nie jestem w sumie daleki od uznania tego za roboczą hipotezę, biorąc pod uwagę Kosołapego Starucha. Natomiast nie bardzo chce mi się wierzyć, że taki niedźwiedź po zabiciu kolonialnego urzędnika, postanowił cisnąć ciało ze skały. Podobnie jak nie wiem, czemu miałby to w ogóle robić — stwierdził Duncton. — Jadę do domu, który z was zostaje?

— Ja — odparł Kirow, usiadł, oparł głowę na dłoni i na powrót zapadł, jak się zdawało, w drzemkę.

— Podrzucę cię — powiedział szeryf do Denga. Kwadrans później leżał już w łóżku, ale sen nie nadchodził.

* * *

Nadali komunikat do Elonburga przed południem następnego dnia. Pierwszy, krótki, informował tylko o całym zdarzeniu i punktował nietypowe elementy. W drugim, dłuższym, nadanym przez satelitę na orbicie stacjonarnej, zawarty był dokładniejszy opis, hipotezy i zdjęcia. Minęły dobre trzy godziny, nim nadeszło potwierdzenie odebrania obydwu meldunków i następne dwie, nim przyszła odpowiedź.

„Konstabl Juarez przybędzie najbliższym transportem. Zabezpieczyć ślady.”

— Wylewni są, nie ma co — skomentował Kirow, kiedy wydobył z radiostacji taśmę z komunikatem.

— Nic nowego pod słońcem — zauważył szeryf. — Jednym słowem, nie otwieramy chłodni, aż pan konstabl się nie zjawi u nas na miejscu.

— Prawdę mówiąc, jeśli się nie mylę, to Juarez prowadził kilka lat temu dochodzenie w sprawie zabójstwa w obozie drwali po drugiej stronie Sekapolu.

— Tak, kurwa jego mać — wyrwało się Kirowowi. Zabrzmiało to dość nietypowo, bo był to człowiek z natury spokojny, niewylewny i raczej stonowany. Wszyscy trzej jednak wiedzieli, co spowodowało, że tym razem puściły mu nerwy. Tamta sprawa ciągnęła się pozornie w nieskończoność, konstabl snuł się po obozie, po miasteczku, po grani i po pustyni jak smród po gaciach, tygodniami zanudzając wszystkich miejscowych i przyjezdnych w kółko tymi samymi pytaniami. Deng nie był jeszcze wtedy zastępcą szeryfa, ale nawet on nie ustrzegł się przed wnikliwym śledztwem konstabla Juareza. Doszło do tego, że kiedy jego wysoka, chuda sylwetka pojawiała się na Main Street, to życie na niej zamierało. Zamykały się okiennice, pustoszały ganki i werandy, nawet dzieciaki pryskały na pustynię lub chowały się wśród pól. Koniec końców po wielu miesiącach – praktycznie po roku z przerwami – konstabl ustalił, że trup padł w wyniku porachunków między zawiedzionymi kochankami. Na tym etapie nikogo to już dawno nie obchodziło, nikt nawet za dobrze nie kojarzył, kto padł trupem, a ekipa drwali zdążyła dawno wyjechać.

Konstabl Juarez pojechał ich śladem, namierzył zabójcę i wrócił z nim do miasteczka, aby zgodnie z przepisami osądzić go w miejscu popełnienia zbrodni. Wszyscy uznali to za idiotyczną stratę czasu.

— Ja bym go po prostu zastrzelił na miejscu i oszczędził sobie zachodu — zadeklarował kiedyś Kirow, gdy rozmawiali o tej sprawie.

— Nie można ot tak wybijać specjalistów — Duncton splunął na piach i sięgnął po piwo, stojące na drewnianej podłodze werandy.

— Masz rację. Ale jak raz zabił, to ja bym nie ryzykował.

Na tym rozmowa się urwała. Było to ładnych kilka lat wcześniej, ale niechęć do stołecznego konstabla pozostała i teraz wszyscy trzej patrzyli się na siebie jakoś smutno. A myśli każdego z nich biegły ku chłodni i jej zawartości, zaś każdy ze stróżów prawa w Nowym Roanoke wolałby, żeby Voorheis trzymał gębę na kłódkę i pozwolił zgnić denatowi w krzakach u podnóża urwiska.

— Może go przypadkiem zastrzelimy przy czyszczeniu broni? — zaproponował nieśmiało Kirow. Był to wieczór niezwykły, bo nie tylko zastępca był bardziej rozmowny niż zwykle, ale także wysuwane przez niego propozycje były całkiem niecodzienne.

— Wtedy przyślą nam kolejnego konstabla do zbadania sprawy — burknął Deng. — Zrobiliśmy głupio od samego początku. Trzeba było napisać, że facet spadł z urwiska, wypadek, sprawa zamknięta.

— Chcesz mi coś powiedzieć? — Duncton uniósł wysoko lewą brew. Zastępca zmieszał się widocznie.

— Nie no. To taki żart — żachnął się nieco bardziej, niż wymagał tego konwenans.

— Teraz to już i tak za późno — Kirow wstał i nalał wody na kawę. — Nie ma co dociekać, kto dał dupy. Ściągnęliśmy sobie na łeb miastowego glinę, to trzeba go ugościć. Pokazać mu, jak się bawią kozaki z prowincji. Wiecie. Zabrać w teren na wizję lokalną. Zapoznać z miejscową fauną. Sprawić, żeby się nie nudził.

Nie pytając nikogo, przygotował kawę dla trzech i rozlał do szklanek.

— No dobra — przyznał z westchnieniem. — Co ja się będę oszukiwał. Juarez to stary, nudny skurwysyn i nie podziałają na niego takie prymitywne zagrywki.

Szeryf ze smutkiem pokiwał głową.

— Podejrzewam wręcz, że teraz jest gorszy niż dawniej — dorzucił.

Sączyli kawę w ponurym milczeniu. Gdzieś w połowie szklanki Kirow odpiął odznakę od bluzy mundurowej i położył ją przed sobą na stole.

— Proszę, żebyś zwolnił mnie ze służby na czas tego dochodzenia — powiedział. Wylał resztę kawy do zlewu i wyszedł z posterunku bez słowa. Szeryf – również bez słowa – wrzucił odznakę do szuflady.

— Idź do domu, Deng. Ja dzisiaj posiedzę.

— Ale… Szeryfie… — tamten najwyraźniej nie wiedział, co powiedzieć, zaskoczony obrotem sytuacji.

— Kiedyś ci to wyjaśnię. Idź do domu, Deng — powtórzył Duncton z naciskiem. Zastępca przez chwilę jeszcze stał zdezorientowany; otwierał i zamykał usta jak ryba, próbując coś z siebie wydusić, ale widząc wzrok szefa, zaklął w końcu pod nosem, machnął ręką na znak, że nic go to wszystko nie obchodzi i wyszedł. Trzasnęły drzwi zewnętrzne, potem zazgrzytał żwir na ścieżce przed posterunkiem i zapadła cisza.

* * *

Następne dwa dni minęły rutynowo. Ciało spoczywało w chłodni, a Deng pełnił służbę na zmianę z Dunctonem. Kirow najwyraźniej zabrał się z miasteczka jeszcze tego samego dnia, gdy złożył odznakę, bo jego segment był wygaszony, a ganek uprzątnięty. Kiedy i dokąd się udał, tego nikt nie wiedział, ale szeryf się tym specjalnie nie przejął.

— Najlepiej będzie dla ciebie, jak się tym za bardzo nie będziesz interesował — upomniał swojego obecnie jedynego zastępcę, gdy Deng próbował podnieść temat.

— Jak się mam tym nie interesować, jak Kirow tak bez słowa rzucił robotę! — zdenerwował się tamten. Nie był przyzwyczajony do nietypowych sytuacji w pracy, w której zazwyczaj wydarzeniem było podpalenie kilku śmietników przez grupę podpitych nastolatków.

— Nie rzucił, tylko poprosił o zwolnienie z obowiązków do czasu rozwiązania sprawy denata z urwiska — spokojnie odparł szeryf.

— Z powodu przyjazdu konstabla?!

— Ile miałeś lat, jak się rozegrała ta sprawa z drwalem, Deng?

Zastępca wzruszył ramionami.

— Bo ja wiem… — zerknął na sufit, jakby licząc coś w pamięci. — Ze czternaście.

— Więc uznajmy, że jest w tej sprawie coś, co ci wtedy umknęło, a o czym może ci kiedyś opowiem. A na razie po prostu przyjmijmy, że Kirow pojechał na wczasy — Duncton nalał kawy do szklanek. Sięgnął po cukier, ale nie zdążył posłodzić, bo trzasnęły drzwi wejściowe.

Spodziewali się tego. Przybysz – jak zresztą prawie wszyscy goście ze stolicy, proszeni, nieproszeni i nieoczekiwani – dotarł na miejsce jednoszynówką. Sama maszyna była cicha, ale gdy jechała, konstrukcja wpadała w niską wibrację, przypominającą cichy wizg. Był to dźwięk charakterystyczny, a przytrafiał się niezwykle rzadko. Kolejka bowiem nie kursowała zgodnie z rozkładem, a jedynie wtedy, gdy ktokolwiek ją do Nowego Roanoke wezwał albo przybywał z zewnątrz w jakiejś sprawie. Był to dobry i sprawdzony system, bo słysząc charakterystyczny odgłos, mieszkańcy od razu wiedzieli, że należy spodziewać się nowych twarzy na Main Street.

Deng odepchnął się od blatu, poprawił odznakę i wyszedł na spotkanie nowo przybyłemu. Szeryf czekał spokojnie, wsłuchując się w przytłumione, dobiegające z przedsionka głosy, szuranie stóp na betonowej podłodze, kroki na schodach.

— Witam, konstablu Juarez — powiedział, nie wstając.

— Znów się spotykamy, szeryfie Duncton — odparł tamten. Przez te lata, które minęły od ich ostatniego spotkania, nie zmienił się wiele. Duncton przybrał na wadze, zapuścił wąsy, a jego dawniej czarne jak smoła włosy, stały się szpakowate. Juarez był nadal wysoki, żylasty, o twarzy ściągniętej i spalonej słońcem; bystre oczy tkwiły w pajęczynie zmarszczek mimicznych, rzucając badawcze spojrzenia.

— Co słychać w stolicy?

— Nic się nie zmieniło — konstabl omiótł pomieszczenia wzrokiem. — Tutaj, jak mniemam, zmiany zachodzą w podobnym tempie?

Deng przestępował z nogi na nogę, wysłuchując tej idiotycznej wymiany zdań.

— A gdzie jest… — Juarez zatrzymał błądzący dotąd wzrok na szeryfie. Zawiesił na moment głos — A gdzie jest denat? — powiedział w końcu, jakby zmienił zdanie w ciągu tych kilku chwil i podjął jakąś decyzję, której postanowił się trzymać.

— Ja poprowadzę — zaoferował się zastępca. Przybysz skinął lekko głową i ruszył za Dengiem do chłodni, gdzie spoczywały przez cały ten czas zwłoki przywiezione z gór. Szeryf upił łyk kawy i skrzywił się, czując gorzki smak. Sięgnął po cukiernicę, ale machnął ręką. Wstał, otrzepał mundur i ruszył w ślad za tamtą dwójką.

* * *

— Ależ tu jest pięknie! — czarnowłosa dziewczyna cisnęła plecak na piach i wsparła się pod boki, stojąc na plaży. Przed nią otwierał się widok na jezioro. Woda lśniła, barwiąc się na perłowy róż w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca. Drobne fale, wzbudzane lekkim popołudniowym wiatrem, marszczyły powierzchnię, migocząc i błyszcząc, aż chwilami te odblaski oślepiały. Stała tak dłuższą chwilę, wciągając głęboko w płuca wilgotne powietrze, nieomal wolne od drobnego, wszechobecnego pyłu, niosące ze sobą żywiczny zapach drzew, porastających zbocza.

Grupa przyjaciół stanęła za jej plecami i również zapatrzyła się na oszałamiający widok, jaki w mieście stołecznym nie miał szansy być ich udziałem. Było ich ośmioro – czworo dziewcząt i czterech chłopaków, pomysłodawców, którzy poświęcili sporo czasu i zachodu, aby namówić koleżanki na wspólny wypad w dzicz. Patrząc z boku, trudno byłoby nie odnieść wrażenia, że wybierając towarzyszki wyprawy, kierowali się raczej kluczem estetycznym, bo wszystkie – chociaż tak różne ze względu na etniczne dziedzictwo – należały bez dwóch zdań do kobiet przyciągających uwagę swoją urodą.

Byłoby jednak krzywdzące powiedzieć tylko, że te cztery dziewczyny były ładne. Były też częścią intelektualnej elity, studiującej na stołecznej politechnice – w Instytucie Asapha Halla. Tam zresztą cała ósemka się poznała. Chociaż studiowali na różnych wydziałach, od matematyki, przez inżynierię lądową, po biologię, los zetknął ich razem w czasie niedawnych protestów studenckich na elonburskiej uczelni. Biorąc udział w marszach i mityngach, polubili swoje towarzystwo, a z czasem zaczęli go szukać także poza kampusem.

Korzystając z tego, że jesienny semestr jeszcze się nie rozpoczął, chłopcy namówili koleżanki na wycieczkę. Wybrali okolice wypoczynkowe nad jeziorami Tibigan i Sekapol, licząc na pewne udogodnienia, jakie trafiały się w takich miejscowościach, ale także na dziką przyrodę i piękne widoki – wzdłuż akwenów leżało w końcu pasmo górskie. Dotarli do miasteczka koleją jednoszynową, a następnie udało im się złapać miejsce w niewielkim konwoju ciężarówek, które kierowały się trasą międzystanową, biegnącą pomiędzy dwoma jeziorami. Potem okrążyli Tibigan i dotarli do brzegu dalszego od Nowego Roanoke i znajdującego się po przeciwnej stronie jeziora niż letnie ośrodki turystyczne. Stali teraz całą grupą, zapatrzeni w dziką przyrodę. Jasną połać jeziora ograniczała z jednej strony skarpa wznoszącego się wysoko brzegu. Dalej, za ich plecami, wznosił się w słabnącym wieczornym świetle masyw górski, zaczynający się granią i urwiskiem, a potem rosnący w niebo, sięgający niskich, wątłych chmur swoimi zębami z wulkanicznych skał wypchniętych przed wiekami z głębin. Był to bazaltowy masyw Alosa, przecinający tereny na wschód wokół jeziora i skręcający potem prosto na północ ku grzbietom Tanajki.

Studenci mieli zamiar spędzić kilka dni nad jeziorem, a potem ruszyć w góry, do czego namawiał ich usilnie przez cały okres planowania wycieczki jeden z chłopaków, imieniem Robert – zapalony miłośnik górskiej wspinaczki. Dziewczęta nie były do końca przekonane do drugiej części planu; po cichu wręcz liczyły na to, że uda się namówić kolegów, aby na plażowanie i pływanie w czystym, pięknym akwenie poświęcić cały przeznaczony na odpoczynek czas.

— Jak się to nazywa w ogóle? — spytała Rainer.

— Tibigan — odparł ochoczo Oswaticz.

— Dziwna nazwa. Skąd się wzięła?

— Z jakiejś książki. Limes inferior czy jakoś tak…

— Heh — dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem. — Brać nazwy dla jezior z książki do matematyki. Dziwne. A to drugie? Sekapol?

— Też z jakiejś literatury, coś o wycieczkach górskich chyba…

— No — powiedziała czarnowłosa Tarland. — Ja się napatrzyłam. Teraz chyba skorzystam.

Uśmiechnęła się do reszty, schyliła i zzuła buty. Potem, nie robiąc sobie wiele z obyczajów, zrzuciła obcisłe spodnie w kolorze khaki i piaskową, luźną koszulę. Przez moment stała, jakby wahając się, nim pozbyła się bielizny i pobiegła prosto do wody.

— Nie wiem, jak wy — drobna, niska Czu spojrzała na koleżanki — ale ja chyba też skorzystam.

Zrzuciła ubranie równie szybko i sprawnie i w chwilę później nurkowała już w falach jeziora.

Chłopcy stali onieśmieleni i gapili się z szeroko otwartymi ustami.

— Piotrze — stwierdził jeden z nich, patrząc na kolegę z uśmiechem od ucha do ucha, który zdawał się coraz bardziej powiększać. – Piotrze, masz u mnie dozgonną wdzięczność, żeś wymyślił tę wyprawę!

* * *

Ku zaskoczeniu noworoanokańczyków konstabl – zamiast zrobić pobieżne oględziny – po wypakowaniu denata z lodówki zakasał rękawy, wyjął zestaw małego sadysty z torby i wziął się do regularnej sekcji. Najpierw dokonał dokładnej inspekcji ciała, notując wszelkie spostrzeżenia w oprawionym w ceratę zeszycie. Duncton miał wrażenie, że już gdzieś widział ten zeszyt, ale żaden brulion nie jest aż tak pojemny, żeby wystarczyć na kilkanaście lat notatek, więc doszedł do wniosku, że po prostu znał tę ceratową okładkę. Juarez zapisywał spostrzeżenia drobnym, prostym, jakby maszynowym pismem, posługując się na zmianę to prawą, to lewą ręką, w zależności od tego, po której stronie blatu akurat się znajdował. W pewnej chwili wbił w szeryfa to swoje irytujące, przenikliwe spojrzenie otoczonych siecią zmarszczek oczu.

— Ma pan, jak mniemam, jakieś obserwacje z miejsca zdarzenia? — wypowiedź miała formę pytania, ale zabrzmiała bardziej jak polecenie. Duncton spojrzał przez ramię na Denga.

— W górnej szufladzie.

Zastępca karnie podreptał do biura i wrócił z notatnikiem, zapełnionym spostrzeżeniami zapisanymi w słabnącym świetle zmierzchu u stóp urwiska. Stał chwilę niezdecydowany, czy podać go przełożonemu, czy śledczemu ze stolicy. Wreszcie, widząc przyzwalające skinięcie Dunctona, wręczył notatnik Juarezowi. Ten zagłębił się w lekturze, co jakiś czas porównując ją z własnymi notatkami i dopytując o szczegóły, gdy wydało mu się to konieczne. Z dużym zaciekawieniem przeglądał pobieżne szkice sytuacyjne, dociekając możliwych implikacji, wynikających z położenia ciała i porównując je z obrażeniami spoczywającego na blacie trupa.

— Wyjątkowo ciekawy przypadek — stwierdził wreszcie po ponad pięciogodzinnej sesji, w trakcie której praktycznie rozebrał nieboszczyka na sztuki.

Przysiadł na plastikowym zydlu i zamyślił się.

— Wygląda to nietypowo, bo mamy do czynienia z szeregiem obrażeń, które zwykle występują osobno — rzucił w powietrze, trochę jakby mówił do siebie, nie do końca świadom obecności miejscowych stróżów prawa w tym samym pomieszczeniu.

— Trzeba go było zastrzelić — bąknął pod nosem Deng. Konstabl uniósł głowę i wwiercił się w niego spojrzeniem.

— Że co proszę? — zapytał.

— W sensie, że Kosołapego Starucha trzeba było dawno zastrzelić — zastępca nawet się nie zająknął pod badawczym spojrzeniem przybysza. Duncton w myślach zapisał mu sto punktów.

— To ten niedźwiedź, o którym w kółko gada stary Voorheis — kontynuował. Duncton w myślach odjął mu sto punktów. Potem skorygował na pięćdziesiąt, bo ta katastrofa i tak musiała nadejść, po prostu nie było potrzeby jej przyśpieszać.

Konstabl Juarez dźwignął się z zydla. Założył ręce za plecami i przechadzał się z wolna wokół blatu, na którym kilka chwil wcześniej przeprowadzał sekcję.

— Czy tutejsze, hmm, niedźwiedzie, należą do dużych? — zapytał wreszcie, zerkając spode łba na Dunctona.

— Niektóre mają półtora metra w kłębie, a tylne łapy ponad 40 centymetrów — przyznał szeryf. — Ale bywają i większe.

— Imponujące — mruknął konstabl jakby do siebie. — Czy wiecie? Pierwotnie niedźwiedzie rzadko przekraczały metr w kłębie, ważyły zwykle pół tony.

— Pierwotnie? — spytał Deng.

— Na Starej Ziemi — pośpieszył z wyjaśnieniem Juarez. — To, co tutaj nazywamy niedźwiedziami, to wedle oryginalnych parametrów prawdziwe potwory.

— Środowisko — burknął pod nosem Duncton, dając niejasno do zrozumienia, że nie ma potrzeby wygłaszać tutaj wykładów na temat biosfery nowego świata, kiedy pochylali się nad rozczłonkowanymi ludzkimi zwłokami.

— Czemu „Kosołapy”? — zapytał z nagła przybysz ze stolicy.

— Trochę kuleje. Jest chromy po postrzale przed paru laty. No i ktoś go tak nazwał, podobno to z jakiejś starej książki, gdzie też był niedźwiedź. Coś o jakimś jelonku — objaśnił Deng. Juarez sięgnął po brulion i zanotował coś szybko swoim drobnym, prostym pismem.

— Skąd pomysł, że to właśnie ten egzemplarz? Nie wydaje wam się, że tylko dlatego, że najwyraźniej nawiedza okolicę od dawna, jesteście skłonni przypisywać mu uczestnictwo w wydarzeniach?

— Tak jakoś — zająknął się Deng.

— Wyjątkowo ciekawy przypadek. Ten denat. Wyglą-da to nietypowo, bo mamy do czynienia z szeregiem obrażeń, które zwykle występują osobno — powtórzył w zamyśleniu konstabl Juarez. Obrócił się twarzą do stołu sekcyjnego i wpatrzył w długą pętlę jelita, która zsunęła się z blatu i zwisała smętnie. Sięgnął i wepchnął ją z powrotem do brzucha, a potem docisnął rozcięty płat skóry.

Obrócił się znów ku stróżom prawa z Nowego Roanoke i zmierzył ich wzrokiem.

— Wiem, że na prowincji życie toczy się innym trybem — powiedział. — Ale naprawdę dla nas wszystkich będzie lepiej, jeżeli przestaniemy przycinać w chuja.

Spojrzał na Denga, unosząc kąciki ust w dziwnym półuśmiechu.

— Tobie mogę darować, bo najwyraźniej nie miałeś okazji mnie spotkać. Nie winię cię za to, że grasz według narzuconych reguł.

Duncton drgnął i jakby zesztywniał, przeczuwając, co stanie się za chwilę. Juarez obrócił ku niemu zmrużone spojrzenie.

— Nie wiem, gdzie jest ten skurwysyn, Kirow — wycedził przez zaciśnięte zęby — ale widzę, że z was dwóch ty dorobiłeś się gwiazdy. Więc teraz pora wziąć na klatę wszystko, co się wydarzyło. Tak? Słuchasz mnie? Nadążasz? To, kurwa, świetnie. Sprawa jest prosta. Temu denatowi tam na stole ktoś rozpłatał gardło. Jestem, czy może raczej byłbym, skłonny przyznać, że ten biedny pojeb padł od niedźwiedziego pazura, bo to, co rozerwało mu tchawicę, zostawiło takie ślady, jakie zwykle zostawiają pazury tego dziadostwa, które nazywamy tu niedźwiedziami.

Przerwał na moment dla zaczerpnięcia tchu.

— Wszystko to się zgadza i ma sens. Do pewnego momentu. Konkretnie do chwili, w której ktoś denata zrzucił z urwiska.

— Robocza hipoteza jest taka — zaczął Duncton, ale Juarez przerwał mu wściekłym fuknięciem.

— Chuja do nosa, robocza hipoteza. Że niby trup został zabity na urwisku i zleciał po ciosie łapą w szyję?

Zapadła niekomfortowa cisza.

— Tak myślałem — powiedział konstabl. — Zrobiliście jeden podstawowy błąd.

— W sensie? — spytał oniemiały gniewnym wybuchem Deng.

— Weź, idź zrób kawę — rzucił szeryf tonem, który wyraźnie sugerował, że kawa to ostatnie, czego mu teraz trzeba. A jeszcze mniej potrzeba mu tylko kwestionowania tego polecenia.

— Notatki z miejsca zdarzenia są świetne, widać doświadczenie i lata praktyki. Przeoczyłeś pewne detale, które mogły dać ci oględziny na posterunku, ale na miejscu mogło do tego dojść. Szkice sytuacyjne są także świetne i powinny cię trochę naprowadzić.

Szeryf przysiadł ciężko na zydlu.

— Krew? — zapytał Juarez.

— Zero.

— Dziękuję, to tyle.

Po schodach stelepał się zastępca, dzierżąc w każdej ręce – niczym tarczę – szklankę kawy.

— Przyniosłem.

— Nareszcie — burknął konstabl.

— Co się stało? — spytał Deng, patrząc to na konstabla, to na szeryfa.

— Cóż, konstabl Juarez po kilku godzinach krojenia trupa doszedł do identycznych wniosków, jak my po kilku godzinach myślenia o tym samych trupie — wyjaśnił Duncton.

* * *

— Czy macie jakieś podejrzenia co do tożsamości denata? — spytał Juarez, kiedy zasiedli w głównej sali posterunku.

— Podejrzewamy, że to geodeta — odparł Deng.

— Och. Niezwykła dedukcja, niech mi pan pozwoli zgadnąć, naprowadziła was na to kurtka? — zakpił konstabl. Zastępca szeryfa zrobił się ledwo dostrzegalnie bardziej czerwony na twarzy.

— Owszem — przyznał cierpko.

— Prawdę mówiąc, kurtka od uniformu potwierdziła nasze wcześniejsze podejrzenia — uzupełnił szeryf, zakładając nogę na nogę i mieszając dopiero co posłodzoną kawę. Przypuszczaliśmy to od chwili, gdy stary Voorheis powiadomił nas o odkryciu ciała.

Urwał i wpatrzył się w mętny płyn.

— Proszę kontynuować, szeryfie — zachęcił przyjezdny ze stolicy. — Widzę, że sprawa nie jest wcale taka niejasna, jak mi się z początku mogło wydawać.

— A co tu wyjaśniać, facet był w Nowym Roanoke jakieś trzy tygodnie temu. Pokręcił się nad jeziorem, posiedział w archiwum miejskim, raz czy dwa nadawał jakieś wiadomości do Elonburga, ale korzystał z szyfrowanego połączenia w ratuszu, więc nie umiem zbyt dobrze powiedzieć, czego dotyczyły.

— Ale wiecie, w jakim celu wysłano go z centrali do tego urokliwego zakątka? — uśmiechnął się pod nosem przybysz.

— W tym samym, co zawsze — odparł Deng. — Przyjechał robić triangulację i parcelację. Wziął odrysy map i kopie starych zdjęć satelitarnych i chyba po tygodniu poszedł w góry.

— Szukał czegoś konkretnego? — dopytywał Juarez.

— Trudno powiedzieć — Duncton rozpiął górny guzik koszuli i przeczesał dłońmi spocone włosy. — Nie był jakoś za bardzo wylewny, jak to stołeczni urzędnicy. — Rzucił z ukosa spojrzenie na konstabla i kontynuował. — Mapy, które tu mamy, są całkiem niezłe, jeśli chodzi o równinę. Natomiast co do gór… W zasadzie od lat nie prowadzimy tam żadnych prac, poza starym Voorheisem nikt się tam nie zapuszcza, bo nie ma po co. Czasem zdarzy się, że latem jakaś grupa dzieciaków postanowi zrobić sobie piknik albo pobiwakować wśród szczytów przez parę nocy, ale zwykle nie trwa to długo. A też nie pakują się nigdy wysoko, ogniska widać świetnie z miasteczka.

— Wszystko widać — wyrwał się z głupia frant Deng, z czułością myśląc o masywnej, wojskowej lornetce, którą trzymali zamkniętą w szafie z bronią i której był wielki fanem, odkąd zeszłej wiosny grupka dziewcząt urządziła sobie sabat czarownic na jednej z polan.

— A geodetę? — Juarez zanotował coś.

— Nie interesowaliśmy się nim — przyznał pokornie zastępca, wytrącony tym pytaniem z błogich wspomnień.

— Pierwszego dnia obozował na grani, przy szlaku — odparł Duncton, żeby chociaż prowizorycznie wykazać zainteresowanie. Konstabl nie dał się na to za bardzo nabrać, ale gra miała swoje reguły, których należało przestrzegać.

— Co z tymi mapami?

— Nic. Jak mówiłem, wokół miasteczka i przy trasie są całkiem niezłe. Najpierw oparliśmy się na zdjęciach satelitarnych z pięćdziesiątego czwartego, a potem nanosiliśmy stopniowo korekty w miarę możliwości. W ten sposób przez ostatnie trzydzieści lat na własną rękę albo z pomocą kartografów wykreśliliśmy cały obszar wokół Tibiganu, wokół Sekapolu oraz pięćdziesiąt mil w głąb równiny — urwał i zamyślił się. — I przedgórze, przynajmniej do grani. Wyżej mamy poznaczone szlaki i jest trochę starych szkiców Voorheisa z czasów, zanim jego mózg został na dobre w lesie.

— A te zdjęcia satelitarne, które geodeta zabrał? — dopytywał się konstabl.

— Nie jestem specjalistą, ale gdybym miał podjąć się oceny ich wartości, to są gówno warte — przyznał szeryf i bez przyjemności dopił resztkę letniej kawy.

— Czemu? Czyżby góry się przesunęły? — zakpił Juarez.

— Doceniam pańskie poczucie humoru, konstablu, ale czy pan widział kiedyś zdjęcia satelitarne z lat pięćdziesiątych? — Szeryf spojrzał spode łba, wyraźnie zmęczony tą coraz bardziej idiotyczną wymianą zdań.

— Przyznam szczerze, że nie. Zwykle mam do czynienia z bieżącymi albo z fotografiami z dronów.

Oczy Denga aż zabłysły na wzmiankę o dronach. Bezskutecznie ubiegali się o przydział od kilku lat, ale centrala nie podzielała ich zdania, że w Nowym Roanoke przydałaby się jedna z tych wspaniałych zabawek.

— Drony — roześmiał się ironicznie szeryf. — Otóż, panie konstablu, jakby to ująć? Zdjęcia satelitarne z tamtego okresu są o tyle dobre, że widać na nich jezioro i można nawet całkiem nieźle określić jego przybliżone brzegi. Co ten biedny dureń chciał na nich znaleźć i dlaczego uważał, że kopie tych zdjęć mogą mu się do czegokolwiek przydać, tego nie wiem.

— Rozumiem — pokiwał głową Juarez. — Mogę spokojnie przyjąć, że nie wiecie, po co poszedł w góry?

— Przecież mówiliśmy, że miał robić pomiary — burknął Deng. Juarez zmierzył go rozbawionym spojrzeniem, tak jak dorosły patrzy na denerwujące się dziecko.

— Nikt z nas nie zakłada, że geodeta poszedł w góry uprawiać marchew, prawda, zastępco Deng? — zapytał łagodnym głosem. Chłopak mruknął pod nosem jakieś przekleństwo i wstał od stołu.

— Jadę na plażę, zobaczyć, czy wszystko w porządku — powiedział, kierując swoje słowa wyraźnie i wyłącznie do szeryfa, po czym wyszedł, postukując obcasami na betonowych schodach. Usłyszeli przytłumiony szum sprężarki, gdy Deng odpalił poduszkowiec. Po chwili wszystko ucichło.

— Nie — wyjaśnił spokojnie Dunction. — Geodeta nie powiedział nam, czego szuka i po co idzie w góry. I przyznam szczerze, panie konstablu, że gówno mnie to obchodziło, bo miałem akurat ważniejsze rzeczy na głowie, niż pilnować jakiegoś urzędasa ze stolicy.

— Jakie? — spytał Juarez. — Psy się pogryzły w miejskim parku?

— Nie mamy tu parku — głos szeryfa mógłby zmrozić za jednym zamachem cały Tibigan i pół Sekapolu.

* * *

Deng zatoczył koło wzdłuż półwyspu i zatrzymał maszynę kilka metrów od krawędzi wody. Tafla jeziora lśniła, odbijając ciemniejące, wieczorne niebo charakterystycznie wybarwione nad horyzontem, gdzie młoda atmosfera planety była gęściejsza niż w górnych warstwach. Delikatne fale, wprawiane w ruch ledwo odczuwalnym powiewem, wpełzały leniwie na gruby, pełen żwiru piach, a następnie cofały się jakby od niechcenia, z ociąganiem. Zastępca szeryfa przeszedł kawałek po chrzęszczącej plaży i przystanął tuż poza ich zasięgiem.

Dłuższa jazda uspokoiła go i teraz był trochę zły na siebie, że się zdenerwował w obecności przyjezdnego. Był też – po prawdzie – nieco zły na szeryfa, że nie raczył go wtajemniczyć w jakieś dawniejsze sprawy, które najwyraźniej miały miejsce między Dunctonem, Kirowem a Juarezem. Szczególnie zachowanie starszego z zastępców tak pobudzało jego ciekawość, że doprowadzało wręcz do białej gorączki. Kopnął z całej siły kamień, który poleciał długą, niską parabolą i wpadł z pluśnięciem w wodę. Deng podążył za nim wzrokiem, a potem zapatrzył się w przeciwległy brzeg, bliższy gór niż miasteczka, gdzie dojrzał między drzewami pełgające światło. Nachylił się i wpatrywał chwilę intensywnie w jasny punkt skryty w rzadkim zagajniku, porastającym przedgórze. Udało mu się dostrzec ruch, a także pochwycił niosące się po falach śpiewne okrzyki, dolatujące z tamtej strony. Zerknął na zegarek, kalkulując w myślach odległość i czas potrzebny na powrót do miasteczka.

Wskoczył na siedzenie kierowcy i uruchomił silniki, potem przesunął przepustnicę, czując, jak poduszkowiec unosi się wyżej niż zwykle nad powierzchnią gruntu. Żwir i kępki trawy rozprysnęły się na wszystkie strony, kiedy obrócił maszynę w kierunku jeziora i ruszył wolno naprzód. Wkrótce otoczyła go chmura drobnych kropel. Zmniejszył nieco siłę sprężarek, prawie osiadł na falach i ruszył przed siebie, przyśpieszając znacznie. Skorygował kurs i skierował się ku coraz lepiej widocznemu w zapadającym zmroku ognisku na przeciwległym brzegu.

* * *

— Idę do domu. Gdzie się pan zatrzymał, konstablu? — pytanie szeryfa było czysto grzecznościowe, ale właśnie tym bardziej przykre. Obaj mężczyźni mieli tego świadomość.

— Pozwoliłem sobie skorzystać z mojego stałego miejsca i będę mieszkał tam, gdzie ostatnio. Wygląda na to, że muszę tu zabawić kilka dni.

— Nie spodziewałem się niczego innego. Proszę odstawić szklanki do zlewu i zamknąć posterunek — Duncton sięgnął do pasa, gdzie na wielkiej szekli przypięty miał pęk kluczy. Odpiął z niej mniejsze kółko z dwoma płaskimi kluczami i rzucił w kierunku konstabla, a potem wyszedł, nie oglądając się nawet, żeby sprawdzić, czy złapał. Zatrzasnął za sobą drzwi i podążył wieczorną ulicą. Lekki podmuch ciągnący od jeziora, niósł ze sobą delikatny, rdzawy pył. Wyglądało to tak, jakby nad drogą wiodącą przez miasteczko, unosiła się mgiełka, podobna do tej, która pojawia się wieczorem nad taflą jeziora po upalnym dniu. Szeryf zapatrzył się przez moment na zjawisko. Było już teraz tak delikatne, że praktycznie nie zwracał na nie uwagi. Wszystko oczywiście było wiecznie pokryte miałkim, drobniutkim osadem, czerwonawym pyłem, ale było to nic w porównaniu z natężeniem zjawiska, które pamiętał z dzieciństwa. Wtedy zdarzało się, że wychodzili pobawić się za miastem w maseczkach albo z twarzami owiniętymi szalikami. Szpalery drzew wokół Nowego Roanoke pomogły doraźnie, a stabilizująca się z roku na rok atmosfera także znacząco wpływała na poprawę sytuacji. Nadal jednak czerwony od żelaza kurz władał miastem, gdy tylko ludzie na moment odwrócili głowy, odłożyli miotły i wyłączyli elektroluxy.

Duncton przespacerował się po Main Street, z przyzwyczajenia zaglądając po drodze do jedynego czynnego jeszcze o tej porze roku pubu, w którym wypił cienkie miejscowe piwo i pogawędził z barmanem. Kwestia przybycia konstabla nie umknęła lokalnej społeczności i zebrani w pubie osadnicy byli ciekawi wszelkich wieści.

— To ten sam skurwiel, który był tu wtedy, co się rozegrała ta akcja z drwalami? — upewnił się Zattara, stary, pomarszczony i przygnieciony wiekiem właściciel. — Maud widziała go, jak rano wchodził do was na posterunek.

— Nie żartuj?! — na wysokim stołku obok przysiadł Pfaffenhoffen, właściciel jedynego w promieniu kilkuset kilometrów zakładu naprawy poduszkowców. — To prawda, że przysłali znowu Juareza?

Duncton obrócił się i strzyknął śliną między zębami.

— Tak, to prawda — wycedził nim pociągnął łyk piwa. — I jeśli chcielibyście znać moje zdanie, to jest dokładnie takim samym skurwysynem, jakim był.

— Nic dziwnego, że Kirow się zmył jak niepyszny. — Szeryf drgnął, słysząc ten głos. Obrócił się i spojrzał prosto w ciemne oczy, osadzone w ogorzałej od słońca twarzy, otoczonej burzą rudych włosów.

— Szalona Maxine. — Lekko skinął głową w pozdrowieniu. — Nie wiedziałem, że jesteś w mieście.

— Przyjechałam przed godziną — uśmiechnęła się kobieta i skinęła na Zattarę, aby podał jej kolejne piwo. Sądząc z rozbieganego wzroku i zaczerwienionej twarzy, nie było to drugie ani nawet trzecie.

— Czyżbym sprawiła ci tym niemiłą niespodziankę, szeryfie? — Pochyliła się w jego kierunku nieco zbyt mocno i Duncton jednocześnie poczuł odór przetrawionego alkoholu w jej oddechu i dostrzegł twarde, sterczące piersi, wychylające się nieskromnie z mocno rozpiętej koszuli. Maxine roześmiała się, wyczuwając jego zmieszanie.

— Ten sam dobry, stary Duncton. — Zamachnęła się i uderzyła go w ramię z taką siłą, że wychlapała mu piwo z kufla. Spieniona fala wylądowała na kontuarze.

— No, no, gołąbeczki, potem — wtrącił się Pfaffenhoffen, wymuszając uwagę Dunctona. — Na długo przyjechał?

— A kto go tam wie — odburknął szeryf, nagle poirytowany. Jeżeli jednego dnia do miasta zjeżdżają konstabl Juarez i Szalona Maxine, to jest to bardzo, bardzo niedobry dzień.

— Jestem zmęczony, spędziłem z tym sukinsynem cały dzień, wybaczcie. — Odstawił prawie próżny kufel, rzucił na ladę kilka monet.

— Zachowuj się! — Krótko zbeształ wzrokiem rudowłosą, która zareagowała na to upomnienie wybuchem pijackiego śmiechu. Ten śmiech gonił go i wwiercał mu się w głowę jeszcze długo, kiedy szedł po ulicy wśród niskich tumanów drobnego, rdzawego pyłu.

Splunął na chodnik, próbując oczyścić wargi. Rozumiał teraz, czemu stary wariat Voorheis siedział w górach. Wysoko ponad równiną, wśród drzew, powietrze było czyste, wręcz aromatyczne. Z błogością przypomniał sobie wizytę ponad granią przed kilku dniami – nie zwrócił na to wtedy uwagi, ale powietrze miało zapach. Pachniało żywicą i sokami roślin, mimo nadchodzącej jesieni. Czuł w nim cierpką woń gleby i rozkładu. Powietrze w Nowym Roanoke zalatywało kurzem i czasami – gdy miało się szczęście i akurat był ciepły wieczór – wilgocią znad jeziora.

Szedł powoli, patrząc w