Powstanie w Auschwitz. Bunt żydowskiego Sonderkommando - Gideon Greif, Itamar Levin - ebook

Powstanie w Auschwitz. Bunt żydowskiego Sonderkommando ebook

Gideon Greif, Itamar Levin

4,3

Opis

To była ostatnia rzecz, jakiej mogli się spodziewać esesmani. Sądzili, że mają przed sobą nie ludzi, ale podludzi – bezwartościowe istoty, pozbawione uczuć i woli, które bez sprzeciwu wykonają każdy rozkaz. Tak jak trudno sobie wyobrazić, że wytresowany pies nagle rzuci się na swego pana, tak trudno było dopuścić myśl, że więźniowie się zbuntują. W końcu spełniali straszną, odrażającą „pracę” już od miesięcy, a nawet lat. „Pracowali” w miejscu, w którym ich bracia znajdowali śmierć. Czasem okłamywali ofiary, kiedy te pytały, co stanie się z nimi za kilka minut, albo udawali, że nie słyszą ich pytań. Widzieli nagie kobiety i mężczyzn, wlekli ich zwłoki, wyrywali im złote zęby, zwłokom kobiet obcinali włosy, palili ciała i mielili ich kości. I tacy mieliby podnieść rękę na przedstawicieli rasy panów? Nigdy!

Lecz właśnie to stało się w dzień szabatu, pierwszego miesiąca żydowskiego kalendarza, tiszri. 7 października 1944 roku wybuchło powstanie. Jedyne, do jakiego doszło w obozie zagłady Auschwitz-Birkenau, największej i najpotworniejszej fabryce śmierci w historii ludzkości.

Gideon Greif jest izraelskim historykiem specjalizującym się w historii Holokaustu. Studiował na Uniwersytecie w Tel Awiwie oraz Uniwersytecie Wiedeńskim. W centrum jego zainteresowań znajduje się obóz Auschwitz oraz Sonderkommando, któremu poświęcił dwie książki: „Płakaliśmy bez łez” i „Powstanie w Auschwitz” (współautor Itamar Levin). Pierwsza z nich zainspirowała węgierskiego reżysera László Nemesa do zrealizowania filmu „Syn Szawła” (nagrodzonego w 2016 roku Oscarem).

Itamar Levin jest izraelskim dziennikarzem i badaczem Holokaustu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (7 ocen)
3
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © 2015 by

Böhlau Verlag GmbH & Cie, Köln Weimar Wien

All rights reserved

Projekt okładki

monikaimarcin.com

Ilustracja na okładce

Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau

Redaktor prowadzący

Adrian Markowski

Redakcja

Renata Bubrowiecka

Korekta

Małgorzata Denys

ISBN 978-83-8352-574-7

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

A po pożarze zapadła cisza

Poświęcone więźniom Sonderkommando,

których nazwiska pozostają nieznane

SŁOWO WSTĘPNE DO WYDANIA POLSKIEGO

Spotkanie, do którego doszło wiosną 1986 roku i które trwało godzinę, wywarło wpływ na całe moje późniejsze życie. Zetknąłem się wtedy po raz pierwszy z człowiekiem, który przetrwał pracę w Sonderkommando w Auschwitz. Był to Josef Sackar, a spotkałem go w jego domu w izraelskim mieście Bat Jam.

Kiedy usłyszałem opowieść Josefa, zadałem sobie pytanie: „Jak to możliwe, że historia Sonderkommando do dziś nie doczekała się systematycznego opracowania?”. Przecież to samo jądro „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”.

Powiedziałem sobie wówczas, że należy koniecznie zebrać świadectwa tych nielicznych ocalałych, którzy wówczas wciąż żyli – zanim będzie za późno!

Bez czekania na nominację ze strony jakiejkolwiek instytucji czy organizacji, mianowałem sam siebie historykiem Sonderkommando. Trwam przy tym temacie od tamtego dnia aż do dziś; stał się on sednem mojej naukowej działalności historyka, choć jako badacz czasów Zagłady zajmuję się też innymi zagadnieniami związanymi ze wspomnianym okresem.

Wyznaczyłem sobie dwa cele. Pierwszy to możliwie kompletne udokumentowanie losów Sonderkommando, po najdrobniejszy szczegół, w sposób wolny od cenzury, bez pomijania kłopotliwych i drażliwych detali – tak, aby wyposażyć nasze oraz przyszłe pokolenia w wyczerpującą wiedzę o historii Sonderkommando.

Drugim celem było poprawienie wizerunku Sonderkommando, które aż do wydania mojej książki obwiniano o kolaborację z Niemcami, o zdradę własnego narodu – narodu żydowskiego – a nawet o czynny współudział w mordzie dokonanym w Auschwitz na ponad milionie Żydów. Takie absurdalne i dziwaczne oskarżenia były jedną z głównych przyczyn, dla których postanowiłem zająć się tym delikatnym, złożonym i trudnym zagadnieniem.

Dziś, prawie cztery dekady później, mogę z dumą stwierdzić, że udało mi się w pełni zrealizować oba zadania, które przed sobą postawiłem. Zdołałem przeprowadzić wywiady ze wszystkimi trzydziestoma jeden żyjącymi wówczas ocalałymi członkami Sonderkommando – (jak dotąd zaledwie część tych wywiadów doczekała się wydania, reszta wciąż czeka na transkrypcję i publikację). Publiczny wizerunek więźniów z Sonderkommando uległ istotnej poprawie. Nikt już nie oskarża tych ludzi o współudział w niemieckich zbrodniach, nikt nie nazywa ich kolaborantami ani zdrajcami – a już na pewno nie mordercami. Określenie, które stworzyłem na własne potrzeby, żeby opisać świat ludzi z Sonderkommando – „najżałośniejsi z żałosnych” – przyjęło się i weszło do powszechnego użytku.

Innym osiągnięciem, które sobie przypisuję, było zapoznanie opinii publicznej z tematem Sonderkommando i przetarcie szlaków młodym i nieco starszym badaczom zaangażowanym w tę problematykę; wcześniej nie zawsze mieli oni odwagę się nią zajmować ze względu na jej bolesny, delikatny i kontrowersyjny charakter. Dziś nad tematem Sonderkommando pracują historycy i inni uczeni w wielu krajach, między innymi w Polsce, Niemczech, Stanach Zjednoczonych i Francji. Dzięki temu zapewniona jest ciągłość badań nad tym ważnym zagadnieniem.

Także i teraz, kiedy piszę wstęp do nowego polskiego wydania książki – po opublikowaniu trzech innych tytułów oraz artykułów naukowych poświęconych problematyce Sonderkommando – wierzę, że badania nad tym najstraszliwszym fragmentem historii Zagłady nie zostały ukończone. Wiele kwestii wciąż czeka na rozstrzygnięcia wymagające dalszych prac.

Być może niektóre z tych kwestii nigdy nie zostaną zbadane do końca. Jeszcze nasze wnuki – a może i prawnuki – będą się starały wyjaśnić różne zagadnienia związane z pracą żydowskich więźniów, którym Niemcy wyznaczyli w Auschwitz rolę „robotników w największej na świecie przemysłowej fabryce śmierci”.

Kiedy wchodziłem w koszmarny świat Sonderkommando, postanowiłem, że nie pominę ani jednego szczegółu. Kierowano wówczas pod moim adresem wiele słów krytyki za to, że chciałem wydobyć z rozmówców jak najwięcej detali. „Mógłbyś się zadowolić mniej szczegółowymi kwestiami” – słyszałem. Sprzeciwiałem się takiej postawie. Nie mam wątpliwości, że moje podejście okazało się właściwe. Dziś nie ma już wśród nas ani jednego ocalałego z Sonderkommando i nie możemy ich o nic zapytać. A wielkie opowieści składają się przecież z drobnych szczegółów; mam więc poczucie, że moja pogoń za detalami była uzasadniona. One też są ważne, a czasami wręcz niezbędne, by zrozumieć całościową historyczną perspektywę.

Cieszę się ogromnie, że wydawnictwo Prószyński Media postanowiło wydać Powstanie w Auschwitz. Tekst trafił pod opiekę Adriana Markowskiego, któremu bardzo dziękuję za profesjonalizm. Poruszana w nim tematyka wciąż pozostaje w kręgu zainteresowań polskiej opinii publicznej. Jestem przekonany, że ta książka przyczyni się do lepszego zrozumienia Zagłady i jej moralnego znaczenia.

Z głębi serca dziękuję całemu zespołowi wydawnictwa, którego praca dała nowe życie Powstaniu w Auschwitz.

Wraz z moim współpracownikiem Itamarem Levinem dedykujemy tę książkę pamięci każdej spośród sześciu milionów żydowskich ofiar ostatecznego rozwiązania, najbardziej szatańskiej z jakże licznych zbrodni hitlerowskich Niemiec, które zaplanowały, wybudowały i uruchomiły sześć obozów zagłady, łącznie z tym największym – Auschwitz; w szczególności zaś dedykujemy ją pamięci więźniów z Sonderkommando, którym wyrządzono ogromną krzywdę. Krzywdę, którą należy naprawić.

To nasza moralna powinność. Płacz bez łez stanowi krok na drodze do jej spełnienia.

Gideon Greif

Tel Awiw, grudzień 2022

WPROWADZENIE

Wtedy – w świetle słońca – popełniono straszliwe potworności.

Tysiące i dziesiątki tysięcy płonących w ogniu zwierząt ofiarnych zaszlachtowano, uduszono i spalono – w każdym wypadku była to śmierć potworna.

Starą kobietę zabito razem z małymi dziećmi.

Dziesiątki tysięcy starych ludzi i dziesiątki tysięcy ofiar.

Nie dość tego…? To mało…?

W sercu narodu wiecznie będzie płonął ten ogień.

Ogień z Auschwitz nie zgaśnie nigdy.

Rabin Elchanan Heilperin,

Die Geschlachteten [Zaszlachtowani], Tisz be-Av1

To była ostatnia rzecz, jakiej mógł się spodziewać esesman, plutonowy Hubert Busch. Był przekonany, że naprzeciw niego nie stoją ludzie, lecz podludzie pozbawieni uczuć i woli, istoty bezwartościowe, które bez sprzeciwu wypełnią każdy rozkaz. Tak jak trudno sobie wyobrazić, że wytresowany pies nagle rzuci się na swego właściciela, tak trudno było dopuścić myśl, że więźniowie zbuntują się nagle przeciwko swoim panom. W końcu wykonywali straszne, odrażające „zadania” już od miesięcy, a nawet lat. „Pracowali” tam, gdzie ich bracia znajdowali śmierć. Czasem okłamywali ofiary, kiedy te chciały wiedzieć, co stanie się z nimi za kilka minut, albo udawali, że nie słyszą ich pytań. Widzieli nagie kobiety i mężczyzn, wlekli ich zwłoki, wyrywali im złote zęby, zwłokom kobiet obcinali włosy, palili ciała i mełli ich kości. I tacy mieliby podnieść rękę na ludzi z rasy panów? To niemożliwe!

Lecz właśnie to stało się w dzień szabatu pierwszego miesiąca żydowskiego kalendarza, tiszri, 7 października 1944 roku. Wczesnym popołudniem tego dnia wybuchło powstanie. Jedyne, do jakiego doszło w obozie zagłady Auschwitz-Birkenau, największej i najpotworniejszej fabryce śmierci w historii ludzkości. I rozegrało się ono nie w jakimś tam miejscu obozu, lecz w samym jego sercu – w komorach gazowych/krematoriach. Zbuntowani więźniowie, najnieszczęśliwsi z nieszczęsnych, najbardziej ujarzmieni z ujarzmionych, byli więźniami z Sonderkommando.

Powstanie członków Sonderkommando, ujmowane historycznie, było wydarzeniem krótkotrwałym. Od momentu kiedy powstańcy cisnęli pierwszy kamień w funkcjonariuszy SS do chwili spalenia ostatnich zwłok powstańców upłynęło zaledwie dwanaście godzin – dwanaście godzin w dwunastu latach straszliwego panowania nacjonalistów. W trakcie tych dwunastu godzin życie straciło trzech esesmanów i 452 powstańców – 455 ludzi z 60 milionów ofiar drugiej wojny światowej.

Ale tego powstania nie można jednak oceniać według normalnych kryteriów. Auschwitz zgodnie z ciągle prawdziwymi słowami Yehiela De-Nura (pseudonim Ka-Tzetnik, czyli Kacetnik), wypowiedzianymi w trakcie procesu Eichmanna, było inną planetą. Na planecie Auschwitz czas płynął zupełnie inaczej niż na Ziemi; każdy ułamek minuty mijał na innym poziomie czasu. Mieszkańcy tej planety nie posiadali imion. Nie mieli rodziców ani dzieci. Nie byli ubrani tak, jak ubierają się ludzie na Ziemi. Nie tam zostali urodzeni i nie tam rodzili. Oddychali według innych praw natury, nie żyli zgodnie z prawami tego świata i nie według nich umierali. Na owej planecie śmierci, na której nazwiska zastąpiły numery, a ludzi przerabiano na popiół, powstanie jaśniało ponad płomieniami wydobywającymi się z krematorium. W tym miejscu, w którym długość życia mierzono w dniach, a jego wartość równała się zeru, powstanie było zwycięstwem ducha nad tymi, którzy podeptali wszelkie istniejące prawa, było zwycięstwem moralności nad tymi, którzy z natury byli bestiami.

Mimo szczególnego znaczenia powstanie Sonderkommando nie funkcjonuje ani w społecznej świadomości, ani w literaturze naukowej. Wymienia się je wprawdzie w różnych publikacjach, bo na jego temat zeznania złożyło wielu świadków, ale z reguły poświęca mu się jedynie krótkie artykuły, a niekiedy tylko pojedyncze akapity. Natomiast podobnym wydarzeniom w Treblince (z 2 sierpnia 1943 roku) czy Sobiborze (z 14 października 1943 roku) poświęcono wiele gruntownych opracowań. Najwyższy zatem czas, by wyczerpująco przedstawić jedyne powstanie w Auschwitz-Birkenau.

Mimo że chodzi tu – jak wspomniano – o wydarzenie trwające stosunkowo krótko, a do tego jeszcze rozgrywające się na niewielkiej przestrzeni, niełatwo dokładnie je opisać. Trudno na przykład precyzyjnie wskazać moment, w którym powstanie się rozpoczęło. Również nazwiska ludzi, którzy stracili życie w wyniku powstańczych działań, w większości pozostają nieznane. Kłopoty z rekonstrukcją zdarzeń wynikają z braku źródeł. Spośród uczestników powstania mało kto przeżył, nie zachowały się żadne zapiski Niemców, zaginęły również świadectwa śmierci więźniów. Wypowiedzi nielicznych naocznych świadków, którzy przetrwali, są z sobą w pewnych punktach sprzeczne – swoje robi tu nie tylko upływ czasu, lecz także psychiczne skutki pobytu w Auschwitz.

Nawet jeśli opisane trudności nie są czymś nadzwyczajnym w pracy historyka, a w pracy badacza Holocaustu tym bardziej, to jednak powstanie członków Sonderkommando było fenomenem, dlatego pojawiają się od razu pytania o to, kim byli ci, którzy to powstanie zaplanowali. Kim byli jego inicjatorzy? Jego przywódcy? Trzeba stwierdzić, że między wypowiedziami świadków pochodzących z Grecji i tymi z Polski istnieją znamienne różnice. Znaczna liczba ocalałych z obu tych grup ma tendencję do uwydatniania roli więźniów Sonderkommando pochodzących z ich ojczyzn w planowaniu i przeprowadzeniu buntu, tak że w efekcie otrzymujemy różne wskazówki.

Poszukując prawdy, historyk stara się zawsze o zachowanie obiektywizmu. Zmierza do ustalenia zdarzeń poprzez wnikliwą ocenę źródeł i wydestylowanie z nich czystych faktów. To zadanie, równie trudne, jak interesujące, wymaga szczególnej czujności w wypadku źródeł dotyczących Holocaustu: „Wszyscy są święci i czyści” –mówi modlitwa El male rachamim za ofiary Holocaustu. Jak można ustalić, kto miał rację, a kto się mylił? Jak można stwierdzić, co dokładnie się wydarzyło? Odpowiedź brzmi: mimo że Holocaust był jednostkowym wydarzeniem w dziejach świata, mimo że istnienie obozu Auschwitz nie miało precedensu i pomimo niemożności odtworzenia realnych warunków życia członków Sonderkommando, jesteśmy absolutnie zobowiązani zarówno wobec ofiar, jak i naszych czytelników do tego, by ustalić prawdę, postępując przy tym z mądrością, skromnością i ostrożnością, oraz zachować reguły przyjęte w badaniach historycznych, a w końcu przedstawić fakty w sposób maksymalnie obiektywny.

Powstania Sonderkommando można nie zrozumieć, jeśli wyrwie się je z kontekstu. Dla badacza materiał o wiele łatwiejszy stanowią wydarzenia je poprzedzające oraz ich skutki, ponieważ bunty, do których z pewnych powodów nie doszło, planowano już wcześniej, przed powstaniem z 7 października 1944 roku. Owe przygotowania także przedstawimy w tej książce. Po powstaniu nastąpiły przesłuchania i tortury, a jego uczestników publicznie wieszano. Wszystko to się łączy – nie można tych zdarzeń oddzielić od powstania, dlatego materiał ten również zostanie przedstawiony w tej książce. I tak w rozdziale 1 przyjrzymy się istnieniu Sonderkommando w Auschwitz-Birkenau, w kolejnym przedstawimy międzynarodowy ruch oporu w Auschwitz i jego stosunek do żydowskich więźniów. W rozdziale 3 opiszemy żydowski ruch oporu w Auschwitz i w Auschwitz-Birkenau, a w 4 skupimy się na planach powszechnego powstania w obozie, do którego ostatecznie nie doszło. W kolejnej części przedstawimy konkretne przygotowania do powstania z 7 października 1944 roku. W rozdziale 6 zrekonstruujemy na tym tle przebieg walk,a w 7 – wydarzenia, które nastąpiły po zduszeniu zbrojnego oporu przez Niemców.

Zanim zaczniemy historię Sonderkommando, musimy wyjaśnić najpierw kilka ważnych nazw, w szczególności nazw obiektów przeznaczonych do eksterminacji więźniów, jakie funkcjonowały w Auschwitz (zwanym obozem I albo obozem głównym) i w Birkenau (zwanym Auschwitz II). Obiektami tymi były zasadniczo komory gazowe i piece do spalania zwłok. W rozdziale 1 pokażemy, że istniało wiele technicznych „ulepszeń” tych obiektów, służących masowemu zabijaniu. Z całą świadomością zdecydowaliśmy, że obiektów tych nie będziemy nazywać tylko krematoriami, jak to często spotyka się w literaturze przedmiotu i w mediach, również dlatego, że znaczenie tego słowa nie oddaje w pełni straszliwej funkcji odpowiadającego mu desygnatu. Dla uproszczenia będziemy nazywać te obiekty komorami gazowymi/krematoriami, co jest być może nazwą wcześniej niestosowaną, lecz ma tę zaletę, że obejmuje wszystkie elementy składające się na fabrykę śmierci i wszystkie funkcje, które ona spełniała. Jeśli będziemy mieć na myśli tylko pomieszczenia komór gazowych, będziemy używać tej właśnie nazwy.

Uwaga druga dotyczy liczby i nazw obiektów służących zabijaniu. Pierwsza komora gazowa zainstalowana w Auschwitz I zwana była po prostu komorą gazową. Gdy później w Birkenau wybudowano wielkie komory gazowe/krematoria, określano je mianem „komora gazowa 2” i „komora gazowa 3”. Fragmenty tych wysadzonych pod koniec wojny obiektów, a ściślej mówiąc, pozostałości budynków krematoryjnych, w których zainstalowane były komory gazowe, można oglądać dziś jeszcze na końcu peronu, w prostej linii prowadzącego od głównego wejścia do obozu i do pomnika ofiar.

Później kilka metrów dalej na północ powstały komory gazowe/krematoria 4 i 5; dziś również można zobaczyć ich resztki. Kiedy komora gazowa w Auschwitz I nie była już wykorzystywana, zmieniono numerację komór gazowych/krematoriów w Birkenau. Określano je teraz cyframi od 1 do 4. Dla uproszczenia pozostaniemy przy pierwotnej numeracji: komorą gazową 1 będziemy nazywać obiekt służący zabijaniu w obozie głównym, a komory gazowe/krematoria w Birkenau będziemy okreś­lać za pomocą cyfr od 2 do 5. Czytelników szczególnie uczulamy na te miejsca, gdzie źródła stosują późniejszą numerację.

Uwaga trzecia dotyczy nazwisk i nazw oraz sposobu ich zapisywania. W niektórych miejscach w cytatach ze źródeł je poprawiliśmy. W żadnym wypadku nie wpłynęło to na zmianę ich znaczenia. W nawiasach kwadratowych natomiast umieszczamy pominięcia oraz uzupełnienia wyjaśniające.

***

W pracy nad książką, którą dziś oddajemy do rąk czytelników, a także w wieloletnich badaniach Gideona Greifa nad historią Sonderkommando i nad powstaniem z 7 października 1944 roku uczestniczyło wiele osób i instytucji z dwóch krajów. Analizy te dzięki współpracy z Itamarem Levinem, badaczem i współautorem niniejszej książki, zostały pogłębione i rozszerzone.

W Izraelu byli to: profesor Israel Gutman, jeden z ocalałych z Holocaustu, świadek i nauczyciel, doktor Chaim Gertner, wszystkowiedzący i niezwykle życzliwy dyrektor archiwum Yad Vashem, ponadto pełna energii i pracowita Leah Teichthal, wówczas dyrektorka działu informacji archiwum i biblioteki, a także niezwykle skuteczna Fanni Molad z czytelni archiwum i biblioteki oraz Yossele Carmin z kibucu Magen, inicjator powstania centrum przekładów wypowiedzi świadków.

W Polsce natomiast było to czterech naczelnych dyrektorów Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, których podziwialiśmy za każdym razem na nowo za ich cierpliwość i uprzejmość, choć żyli codziennie w cieniu i bezpośredniej bliskości tego straszliwego miejsca: doktor Wojciech Płosa, dyrektor Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, Szymon Kowalski, zastępca dyrektora tegoż Archiwum, doktor Piotr Setkiewicz, dyrektor Centrum Badań Muzeum i znany badacz Auschwitz, oraz doktor Andrzej Strzelecki, były pracownik działu naukowego Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.

Dziękujemy także Dorothee-Rheker-Wunsch z działu planowania Böhlau za energiczne towarzyszenie powstawaniu tej książki i za włączenie jej do programu wydawni­czego. Stefanowi Wunschowi, naszemu redaktorowi i korektorowi, dziękujemy za harmonijną współpracę.

Oczywiście musimy dodać, że tylko my jesteśmy odpowiedzialni za ewentualne błędy, jakie mogą się znaleźć w tej książce.

Historia więźniów pracujących w obozie w jednostkach Sonderkommando nie ujrzałaby zapewne światła dziennego bez gotowości wielu z tych, którzy ocaleli, do podzielenia się swoimi przeżyciami. Jakkolwiek było im trudno, odtwarzali z pamięci ówczesne zdarzenia, przywoływali bolesne wspomnienia, konfrontowali się z nieskończenie wieloma pytaniami i razem z nami znajdowali na nie odpowiedzi. Do nich kierujemy nasze wielkie podziękowanie.

W końcu solennie dziękujemy także naszym rodzinom.

Gideon Greif, Itamar Levin

1 Tisz be-Av – dziewiąty dzień miesiąca Av, święto upamiętniające zburzenie pierwszej i drugiej świątyni jerozolimskiej, najsmutniejszy dzień w żydowskim kalendarzu.

ROZDZIAŁ 1

„Zwłoki, zwłoki, zwłoki, wrzucanie do pieca, wrzucanie do pieca, palenie, palenie, palenie, palenie”.

Sonderkommando w obozie Auschwitz-Birkenau

W świetle księżyca na miejscu śmierci widać tylko górę drobnych cieni. To, co wygląda na bezwładne tłumoki, jest świadectwem niegdysiejszego życia. Kilka cieni ludzkich postaci coś wlecze, dźwiga duży ciężar aż do otwartych drzwi i przekazuje komuś w środku. Potem cienie wracają cicho, przynoszą kolejny ciężar i znikają z nim w otwartych drzwiach. W nocnej ciszy słychać teraz zamek w drzwiach. To jest to! Otwarto teraz drzwi dla braci, dla nieszczęsnych braci, którzy zaraz muszą iść do pracy ze zmarłymi. Muszą zabić serce, czujące serce, wykorzenić wszelki ból i wszelkie uczucie. Muszą milczeć na temat strasznych cierpień, które niczym wichura targają wszystkimi członkami. Muszą stać się robotem, który nic nie widzi, nic nie czuje i niczego nie rozumie2.

Historia Sonderkommando i historia systematycznego masowego mordu europejskich Żydów są ze sobą tak ściśle związane, że nie można ich rozdzielić. W lecie 1941 roku Niemcy postanowili uczynić z obozu Auschwitz, który do tamtego momentu był przede wszystkim obozem koncentracyjnym przeznaczonym dla Polaków, główne miejsce eksterminacji Żydów. Reichsführer SS Heinrich Himmler poinformował o tym zamiarze komendanta obozu Rudolfa Hößa w połowie lipca 1941 roku. Szczegóły łączące się z realizacją tego rozkazu Höß omówił cztery tygodnie później z kierownikiem działu do spraw żydowskich w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA) Adolfem Eichmannem. Rozkaz został tym samym wydany, lecz ci, którzy mieli go wykonać, nie wiedzieli jeszcze, jak jego realizacja ma wyglądać w praktyce. Eichmann i Höß postanowili zastosować głównie gaz trujący, podobnie jak to było w wypadku mordów poprzez eutanazję3.

Pierwsze próby zabijania ludzi gazem przeprowadzono w ramach specjalnego traktowania inwalidów 14f13 (inaczej „akcji 14f13”). Komisja wybrała 573 więźniów (również z Auschwitz) pochodzenia żydowskiego i nieżydowskiego. Zostali oni wysłani do Zakładu Leczniczego Sonnenstein w saksońskiej Pirnie. Tam zabijano ich tlenkiem węgla w komorze gazowej, dla niepoznaki wyglądającej jak łaźnia z prysznicami. Zwłoki palono w położonym w pobliżu krematorium4. Transport więźniów przeznaczonych na śmierć nadzorował kommandoführer Franz Hössler, który wkrótce potem zaczął kierować masowymi mordami w Auschwitz i był szefem obozowego Sonderkommando5.

Eichmann i Höß po obejrzeniu terenu, na którym miał powstać obóz Birkenau (Auschwitz II), zgodzili się co do tego, że stosowanie tlenku węgla w tym miejscu może być wielce problematyczne. Do tego byłyby potrzebne ogromne pomieszczenia, a dostarczanie śmiertelnego gazu mogło być również nadzwyczaj trudne. Rozwiązanie problemu znalazł zastępca Hößa Karl Fritzsch, który pod nieobecność swojego szefa, gdy ten akurat przebywał w Berlinie, uczynił skuteczny użytek z gazu cyklon B, zabijając za jego pomocą rosyjskich jeńców. Trucizna ta była do tej pory używana do tępienia szczurów i myszy i w Auschwitz posiadano jej zapasy. Śmiertelne działanie cyklonu B na ludzi było SS znane od dawna6. Próby zastosowania go do mordowania ludzi Niemcy przeprowadzali w piwnicy bloku 11, w obozowym kompleksie oddzielonym murem od sąsiednich budynków. Pierwsze próby odbyły się w sierpniu 1941 roku. Nie wiadomo, ilu dokładnie zamordowano wtedy więźniów. Zasadnicze eksperymenty przeprowadzono podczas wspomnianej nieobecności Rudolfa Hößa pomiędzy 3 a 5 września 1941 roku. Wieczorem do bloku 11 zaprowadzono z baraków dla chorych około 600 rosyjskich więźniów wojennych i 250 Polaków nieżydowskiego pochodzenia. Powiedziano im, że zostaną poddani dezynfekcji. Tym samym już na początku przeprowadzania masowych mordów w Auschwitz zastosowano cyniczną taktykę maskowania faktów.

W obozie postawiono zaporę między blokami, a okna piwnicy bloku 11 zostały uszczelnione górą popiołu. Gaz wrzucano do środka przez drzwi wejściowe, potem drzwi zamykano. Ponieważ zastosowano wówczas gaz o niskiej koncentracji, a także ponieważ SS nie miało jeszcze wprawy w stosowaniu cyklonu B, ofiary przeszły niewypowiedziane męczarnie. Umarły dopiero następnego ranka, kiedy strażnicy dorzucili dodatkową dawkę gazu do piwnicy7. Eksperymentalny charakter tych mordów był oczywisty. Żeby udoskonalić tę technikę zabijania, Niemcy próbowali ustalić optymalną proporcję pomiędzy wielkością piwnicznego pomieszczenia, liczbą ludzi przewidzianych do zabicia a ilością potrzebnego gazu. Na końcu tych prób Höß i Eichmann byli wprawdzie zadowoleni, ale metodę organizacyjnie, technicznie i ekonomicznie ulepszano aż do końca, to jest dopóty, dopóki w końcu roku 1944 nie wstrzymano masowych mordów. Podobnie jak w normalnym zakładzie przemysłowym również w Auschwitz widać było tendencję do obniżania kosztów surowca i zwiększania zysku. Poczynając od prymitywnego mordu na pojedynczych osobach w piwnicy bloku 11, „przedsiębiorstwo” rozwinęło kompletny proces zagłady do 100 tysięcy ofiar mordowanych niejako taśmowo. Procederowi temu towarzyszył zorganizowany rabunek. Tak jak w fabryce na jednym końcu taśmy kładzie się wełnę, a na drugim wychodzi sweter, tak w Auschwitz w sensie przenośnym kładziono ludzi na taśmę, a po drugiej stronie otrzymywano popiół. W ciągu niewielu godzin znikały bez pozostawienia po sobie jakichkolwiek śladów tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci wraz z majątkiem, który mieli przy sobie. Wykorzystywano nawet fragmenty ich ciał do celów przemysłowych: włosy znajdowały zastosowanie w przemyśle tekstylnym, złote zęby przetapiano, a tłuszcz zawarty w ciałach służył za opał.

Zasadnicze czynności poprzedzające masowe mordowanie bez wyjątku wykonywali Niemcy, ale dużą część działań pomocniczych przerzucono na więźniów. Chodziło najczęściej o Żydów, których zadaniem było tuszowanie tego, co się działo w strefie śmierci Auschwitz-Birkenau. Więźniów tych nazywano Sonderkommando. „Wykonywaliśmy czarną robotę Holocaustu”, jak trafnie określił to Jaacov Gabai, Żyd urodzony w Grecji, jeden z ocalałych członków Sonderkommando8. Podobnie grupy więźniów były zatrudniane we wszystkich niemieckich obozach zagłady, ale tam nie działano według ściśle opracowanego planu jak w Auschwitz, lecz SS kierowało się funkcjonowaniem danego obozu i najczęściej postępowało niezależnie od innych.

Żydowskich więźniów wykorzystywano w procesie masowego mordu na europejskich Żydach nie tylko ze względów praktycznych. Zatrudnianie ich w tym celu wynikało z chęci najgłębszego ich upokorzenia, a nie istniało upokorzenie większe niż zmuszenie ich do udziału w działaniach, których końcowym efektem było pozbawienie życia nieskończonej liczby ich współsióstr i współbraci.

Zadania pierwszych więźniów wcielonych do Sonderkommando w Auschwitz były taką samą improwizacją jak działanie systemu mordowania ludzi w tamtym czasie. Późnym latem 1941 roku zbrodniczy przemysł nazistów borykał się jeszcze z wieloma trudnościami – ograniczoną przepustowością urządzeń, ryzykiem przedostania się informacji na temat mordów na zewnątrz obozu, jak również koniecznością wzmożonego nadzoru nad skazanymi na zagładę, którzy próbowali wtedy jeszcze uciekać. Z tych względów Niemcy przenieśli wykonywanie masowych mordów do „hali zwłok” w krematorium, która wcześniej służyła za magazyn broni i leżała poza ogrodzeniem obozowym. Do wykonywania opisanych wcześniej zadań Niemcy wyznaczyli w sposób przypadkowy 120 więźniów przetrzymywanych w piwnicy bloku 11 – a jednostkę tę nazwano później Sonderkommando. Od tego momentu naziści mieli ułatwione zadanie – mogli zabijać i kremować zwłoki w jednym miejscu, zainstalowanie urządzenia wentylacyjnego umożliwiło szybkie wietrzenie hali śmierci, zmienionej w komorę gazową, a mur chronił ich działania przed niepożądanymi spojrzeniami. Wysokie stosy popiołu usypywane wokół budynku tłumiły wołania umierających o pomoc, tak że z daleka nie były one słyszalne9.

Komando krematoryjne

We wrześniu 1941 roku do pracy w krematorium posłano pierwszą grupę więźniów, którą można określić „Sonderkommando” albo „komando krematoryjne”. Jej członków zwano palaczami. Oddział składał się z niewielkiej liczby więźniów, a ich zadaniem było palenie zarówno zwłok tych, którzy umierali w obozie, jak i ofiar masowej zagłady. Do palaczy początkowo należeli nie tylko więźniowie żydowscy, bo – po pierwsze – w Auschwitz było ich wtedy niewielu, po drugie – pracę tę uważano za stosunkowo lekką i z tego powodu nie należała się Żydom10. Jednostka i komando krematoryjne były włączone w struktury tak zwanego biura przyjęć i zwolnień i podporządkowane kierownictwu w wydziale politycznym, to znaczy obozowemu Gestapo; ich biura mieściły się w drewnianym baraku obok budynku krematorium. Wydział polityczny podlegał z kolei bezpośrednio Głównemu Urzędowi Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA) i jego zadanie polegało na skrupulatnym przeprowadzeniu „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” (End­lösung), to znaczy usuwaniu i niszczeniu wszystkich przeciwników i wrogów – zarówno prawdziwych, jak i tylko podejrzanych. Kierownikiem wydziału politycznego w Auschwitz był esesman Walter Quackernack11.

Informacje o tym, co w Auschwitz działo się z transportami zimą 1941 i 1942 roku, są niepełne. Można tylko przypuszczać, że od września 1941 roku do stycznia 1942 roku zamordowano i spalono około 5000 radzieckich jeńców wojennych oraz trudną do ustalenia liczbę innych więźniów, wśród nich wielu Żydów12. Masowa zagłada Żydów z użyciem gazu trującego rozpoczęła się dopiero po konferencji w Wansee, która odbyła się 20 stycznia 1942 roku. Podczas rozmów na temat „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” szczególne pełnomocnictwa i uprawnienia do prowadzenia ludobójstwa, jakie posiadał Reinhard Heydrich, szef tajnej policji, dotyczyły już masowego mordu na Żydach. Prawie miesiąc później, 15 lutego 1942 roku, na polecenie Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy do obozu koncentracyjnego Auschwitz deportowano żydowskie rodziny z Bytomia na Górnym Śląsku i zamordowano je w komorach gazowych. Proceder eksterminacji trwał aż do końca 1944 roku. W jego wyniku zginęło 75 do 90 procent deportowanych Żydów, a około 15 procent Niemcy zmuszali do niewolniczej pracy.

Ponieważ polscy więźniowie nie radzili sobie z coraz większą ilością zadań w krematorium, Niemcy oddelegowali do komanda najpierw trzech żydowskich więźniów, którzy utworzyli grupę nazywaną od nazwiska jej inicjatora Goliatha Fischla „komandem Fischla”. Zadaniem tych więźniów było rozbieranie zwłok, gromadzenie wartościowych przedmiotów przy nich znalezionych i gruntowne czyszczenie komór gazowych po każdym użyciu. Kiedy piece krematorium nie nadążały z paleniem zwłok albo wystąpiła w nich jakaś awaria, więźniowie musieli ładować ciała zagazowanych na ciężarówki i zrzucać je potem do dołów wykopanych w pobliżu Birkenau, które dopiero było w budowie. Do dołów tych wrzucano również więźniów zamordowanych w Birkenau albo tych, którzy zmarli tam wskutek nieludzkich warunków życia. Niemcy nie tylko okradali ofiary ze wszystkiego, co posiadały, ale naruszali też ich godność – więźniowie z komanda Fischla musieli wyrywać zwłokom złote zęby, obcinać włosy, a nawet szukać kosztowności w otworach ich ciał13. Od czerwca 1942 roku ofiary musiały – w celu usprawnienia procedury mordowania – rozbierać się same. Przed egzekucją esesmani wprowadzali ludzi z transportów w błąd wymyślnymi kłamstwami. Uprzejmie ich zapraszali, obiecując lekką pracę, gorący prysznic, a na końcu nawet posiłek, jeśli tylko spełnią szybko wydane polecenia14.

Do końca lipca 1942 roku w starym krematorium w Auschwitz zagazowano około 25 tysięcy ludzi, głównie Żydów z Polski i z Górnego Śląska, włączonego wówczas do Niemiec, a także Żydów ze Słowacji i rosyjskich jeńców wojennych. Transportów liczących poniżej 200 osób nie likwidowano przy użyciu gazu trującego, lecz w komorze gazowej strzałem w potylicę, wykonywanym przez funkcjonariuszy wydziału politycznego15.

Ponieważ „praca” w komandzie krematorium była koszmarna, ściągano do niej nowych więźniów, informując, że to kara za ich rozmaite przewinienia, albo wabiono nowych ochotników, stwarzając pozory atrakcyjnego zajęcia. Na przykład Alter Feinsilber zgłosił się dobrowolnie w listopadzie 1942 roku do pracy w fabryce butów, został jednak zatrudniony w krematorium. Po pracy więźniów Sonderkommando przetrzymywano w jednej z ciemnych cel w piwnicy bloku 11. Polacy pochodzenia nieżydowskiego byli oddzieleni od swoich żydowskich kolegów i żyli wygodniej, w bardziej ludzkich warunkach, w otwartym bloku 1516. Przyczyny rotacji żydowskich więźniów zatrudnionych w komandzie krematorium, poprzednika Sonderkommando, są oczywiste: SS chciało uniknąć pozostawiania przy życiu naocznych świadków mordowania ludzi. Ponieważ jednak zdawało sobie sprawę z konieczności wykorzystywania jako siły roboczej Żydów, zabijano ich potem arbitralnie w różnych odstępach czasu.

Chorych i słabych likwidowano zastrzykami z fenolu w serce. Wielu więźniów z Sonderkommando zostało zamordowanych także przez antysemicko nastawionego polskiego kapo Mietka Morawę, który był uosobieniem wrogiej wobec Żydów postawy, charakteryzującej większość Polaków pełniących określone funkcje w Sonderkommando i w innych obszarach Auschwitz.

Ale nie wszyscy polscy więźniowie zachowywali się wobec swoich żydowskich towarzyszy w ten sposób. Część traktowała ich obojętnie, a nawet przyjaźnie. Żydzi wsparcie psychiczne i moralne otrzymywali od samego Fischla, który był pobożny, a swoją osobowością oraz sposobem kierowania Sonderkommando budził respekt nie tylko w więźniach, ale nawet wśród ludzi z SS. Fischl zmarł pod koniec lata 1942 roku na tyfus17.

Masowy mord na Żydach i zadania Sonderkommando

W sytuacji niesłychanego zwiększenia skali masowych mordów na Żydach Niemcy stworzyli dodatkowo w maju 1942 roku obok już istniejącego komanda krematoryjnego tak zwane komando grabarzy. Więźniowie wchodzący w jego skład „pracowali” w dwóch wiejskich domach, przebudowanych teraz na komory gazowe, a oddalonych od pozostałych zaludnionych obszarów obozu.

Pierwszy z tych budynków, zwany bunkrem pierwszym albo czerwonym domem, zaczął funkcjonować jako komora gazowa w maju 1942 roku, drugi, zwany bunkrem drugim albo białym domem – w czerwcu 1942 roku. W obydwu tych prowizorycznych komorach można było zagazować do 2000 osób na dobę: 800 osób w bunkrze pierwszym i 1200 w drugim. Budynek pierwszy został rozebrany wiosną 1943 roku, a drugi pełnił wyznaczoną mu funkcję do lutego 1943 roku. Od maja do jesieni 1944 roku w bunkrze drugim ponownie palono zwłoki zagazowanych więźniów, ponieważ liczba węgierskich Żydów sprowadzonych do Auschwitz z przeznaczeniem do ich likwidacji przekraczała możliwości przerobowe czterech innych obozowych krematoriów18.

Kiedy piece krematorium znajdującego się w obozie głównym (Auschwitz I) przestały wystarczać do palenia zwłok wszystkich więźniów, którzy z różnych powodów umierali w Auschwitz, wykonywanie masowych mordów postanowiono przenieść do Birkenau, zwanego później Auschwitz II. Komando krematoryjne rozwiązano, a więźniów tych wysłano do powstałego w tym samym czasie komanda w Birkenau, liczącego od 400 do 500 ludzi. Wielką liczbę pracujących w nim więźniów można wyjaśnić tym, że zwłoki zamordowanych w bunkrach nie mogły być natychmiast palone, tylko grzebano je w wielkich dołach. W odróżnieniu od komanda obsługującego krematorium grabarzami byli niemal wyłącznie Żydzi ze Słowacji.

SS wprowadziło we wszystkich obozach koncentracyjnych i obozach zagłady ścisłą hierarchię, w której Niemcy – również niemieccy więźniowie – stali zawsze na czele, a Żydzi z zasady znajdowali się na samym dole. Każdym komandem więźniów dowodził jeden esesman, który podlegał bezpośrednio komendantowi obozu. Lecz także między więźniami tworzono hierarchie, wprowadzając stopień więźniów funkcyjnych: na czele komanda stał więzień zwany kapo. Istnieli też oberkapo, odpowiadający za duże komanda, i zastępcy kapo, jak również brygadziści mający pod sobą część komand. Byli oni odpowiedzialni za porządek i efektywność podległych im ludzi. Równocześnie wyznaczano więźniów odpowiedzialnych za poszczególne bloki, w których ulokowani byli więźniowie pracujący w komandach. Ich zadaniem było pilnowanie tam porządku i nadzorowanie właściwego wypełniania licznych rozkazów wydawanych przez Niemców. Podlegali oni starszemu obozowemu, który również był więźniem. Kierownictwo Auschwitz wolało przydzielać te funkcje więźniom kryminalnym, bo ci w wyniku braku zahamowań umieli zarządzać innymi. Ich władza była do tego stopnia nieograniczona, że nie pociągano ich do odpowiedzialności, kiedy bili podlegających im ludzi19. Od wielkości danego Sonderkommando, jego składu i zadań zależała pozycja niektórych więźniów funkcyjnych oraz zakres ich przywilejów.

W końcu wybrano także spośród Żydów starszych blokowych, służby blokowe oraz brygadzistów. Początkowo Sonderkommando pracowało na dwie zmiany, najprawdopodobniej aby wywiązać się z wyznaczonych mu zadań. Większość z jego członków kopała też doły, a niewielka część zapełniała te doły zwiezionymi taczkami zwłokami, a następnie zasypywała ziemią i wapnem20.

Początkowo kierownikiem obu bunkrów był kapitan SS Franz Hössler (rocznik 1906), potem stanowisko to przejął starszy sierżant Otto Moll (rocznik 1915), który z wykształcenia był ogrodnikiem, a do SS wstąpił w 1935 roku. W Auschwitz, dokąd skierowano go w 1941 roku, Moll stał się sadystycznymwykonawcą „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”, człowiekiem, który budził przerażenie zarówno wśród Żydów, jak i ludzi z SS. Ci, którzy ocaleli, wspominają go jako brutalnego mordercę, pozbawionego kompletnie ludzkich uczuć, działającego z zimną krwią, który podejmował i realizował swe decyzje w jednej chwili21. W Auschwitz Moll kierował najpierw gospodarstwami rolnymi należącymi do obozu, a na końcu – kompanią karną w Birkenau. Z powodu okrucieństwa we wrześniu 1943 roku awansował na komendanta podobozu Fürstengrube, a w 1944 roku na komendanta podobozu Gleiwitz I. W końcu maja i początkach czerwca 1944 roku podczas gigantycznej akcji mordowania węgierskich Żydów22 został mianowany kierownikiem komór gazowych/krematoriów. W trakcie swoich ostatnich dni pobytu w Auschwitz we wrześniu 1944 roku raz jeszcze w sposób najokrutniejszy zademonstrował swą obojętność i brak współczucia wobec ludzkiego życia; do tego jeszcze wrócimy23.

Ważne funkcje w przemyśle śmierci Auschwitz pełnili także inni esesmani, dlatego są postaciami istotnymi w tym kontekście. Należał do nich Hubert Busch (rocznik 1914), z zawodu rzeźnik, który po raz pierwszy przybył do Auschwitz w 1940 roku. We wrześniu 1944 roku przysłano go znowu i mianowano kierownikiem komór gazowych. Funkcję tę pełnił aż do ewakuacji w styczniu 1945 roku. Wymienić trzeba także Petera Vossa (rocznik 1897), jednego z najstarszych komendantów obozu, który służył w Auschwitz od 1943 roku i w roku 1944 został szefem Sonderkommando oraz kierownikiem komory gazowej/krematorium 5. Do znaczących funkcjonariuszy należał również Erich Muhsfeldt (także Mußfeldt; rocznik 1913), z zawodu piekarz, który zanim zaproponowano mu w 1944 roku funkcję szefa komór gazowych w Birkenau, był nim na Majdanku. Kiedy Moll miesiąc później awansował, to właśnie Muhsfeldt, którego wysłano do Waffen-SS na front wschodni, zwolnił mu stanowisko24.

Wróćmy jednak do czerwonego i białego domu. Obok obu komór gazowych wiosną 1942 roku postawiono drewniane baraki, w których ofiary musiały się rozebrać, podczas gdy ich cały dobytek był konfiskowany. Metody wprowadzania w ich błąd były coraz doskonalsze, tak że przybywając na miejsce przed bunkry, nie przeczuwały one, co je wkrótce czeka. Zresztą pociągi z transportami przyjeżdżały najczęściej nocą na starą rampę między Auschwitz i Birkenau25. Ludzie byli wyczerpani wielodniową jazdą w wagonach kolejowych w wielkim ścisku i warunkach urągających godności. Nie otrzymywali ani pożywienia, ani wody, nie było toalet. Wysiadłszy na rampie, musieli – pod gradem uderzeń esesmanów – pokonać tylko kilkaset metrów od rampy kolejowej do komory gazowej. Tu oczekiwały ich szyldy i wskazówki, służące jedynie temu, by wprowadzić ich w błąd, że wkrótce wejdą do łaźni i zostaną poddani dezynfekcji. Obiecywano im nawet kawę i ciasto, jeśli tylko spełnią rzetelnie wszystkie wskazówki. Mówiono też, że na końcu trafią do obozu pracy. Te chwyty wprowadzające ofiary w błąd miały przede wszystkim ułatwić zadanie czekającym swojej chwili mordercom: im spokojniej zachowywali się ci, których proces w fabryce śmierci obejmował, tym spokojniej przebiegały procedury.

Bunkier pierwszy miał drzwi tylko z jednej strony budynku. Widniał na nich napis „Do łaźni”. Kiedy ofiary wchodziły do komory gazowej, na przeciwległej ścianie pomieszczenia dostrzegały drzwi (zainstalowane tam tylko dla pozoru) z napisem w wielu językach „Do dezynfekcji”. System mylenia ludzi w bunkrze drugim był jeszcze bardziej perfidny, ponieważ budynek posiadał dwoje drzwi – zarówno od frontu, jak i od tyłu. Na drzwiach wejściowych przybito napis „Do łaźni”, a dodatkowo pod sufitem zamontowano atrapy słuchawek prysznicowych. Kiedy ofiary wchodziły do komory gazowej, widziały drugie drzwi – także z napisem „Do dezynfekcji” – ale więźniowie z Sonderkommando wywozili nimi zwłoki na taczkach i wrzucali je do wykopanych dołów. Takie rozmieszczenie drzwi umożliwiało też szybką wentylację komory, tak że stosunkowo szybko można ją było opróżniać z ciał, gdy tymczasem z drugiej strony czekali już na wpuszczenie nowi więźniowie. Ci, którzy umarli po drodze, i ci, którzy nie mieli siły już chodzić, byli wleczeni do komory gazowej przez więźniów Sonderkommando26.

W związku z klęskami Wehrmachtu na froncie wschodnim, a zwłaszcza po przegranej bitwie pod Stalingradem w lutym 1943 roku wykorzystywanie siły roboczej więźniów stawało się dla Niemców coraz ważniejsze i coraz bardziej niezbędne. Już w lipcu 1942 roku na rozkaz Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy zaczęto przeprowadzać selekcję wszystkich Żydów zwożonych do Auschwitz, co następowało od razu na rampie, gdy – popędzani przez Niemców – opuszczali wagony. I nawet jeśli w obozie pozostawało 15 procent Żydów, którzy wykonywali niewolniczą pracę, to machina śmierci i tak nie nadążała za tempem zabijania, ponieważ przychodzące transporty były zbyt liczne. Prowadziło to do sytu­acji, że część ofiar czekała już rozebrana w barakach, podczas gdy innych właśnie mordowano. To z kolei nie tylko wydłużało cały proces, ale rodziło również ryzyko, że czekający ludzie domyślą się, co wkrótce ich czeka, i zaczną stawiać opór, zakłócając „porządek” procesu27.

Żeby przyspieszyć wykonywanie masowych egzekucji i chronić siły esesmanów, od wiosny 1943 roku wszystkich skazanych na ten rodzaj śmierci transportowano ciężarówkami administracji obozowej.Kolumnie towarzyszyły samochody o wyglądzie ambulansów, oznakowane czerwonym krzyżem, co miało uspokajać przewożonych28. W rzeczywistości „ambulansy” przewoziły pojemniki z cyklonem B zobozu głównego,gdzie były magazynowane w budynku teatralnym, do komór gazowych. Ofiary, gdy tylko znalazły się w barakach, zmuszano do rozebrania się i pójścia do bunkra. Wszystko działo się w wielkim pośpiechu, a towarzyszyły temu krzyki i razy ze strony esesmanów, co wyczerpanych już dostatecznie ludzi kompletnie paraliżowało, tak że nie mieli czasu na myślenie. Dwaj „dezynfektorzy” SS29 wrzucali cyklon B w postaci kryształków przez otwory w ścianach budynku do komory gazowej, a trzy grupy więźniów z Sonderkommando wykonywały inne zadania: pierwsza kopała doły na zwłoki, druga zapełniała je zwłokami, a trzecia przewoziła ubrania i rzeczy wartościowe, odebrane zamordowanym, do Effektenlager, jak nazywano oficjalnie pomieszczenia obozowe, gdzie były składowane zrabowane przedmioty. W języku więźniów baraki te nazywały się Kanadą30.

Ludzie z Sonderkommando musieli też wprowadzać przeznaczonych na śmierć do komór gazowych. Wielkim obciążeniem dla nich była okoliczność, że ofiary ufały im i były przekonane, że nic im nie grozi. Z tych, którzy wrzucali zagazowanych ludzi do dołów, wybierani byli ci, którzy musieli wyrywać ofiarom złote zęby i sztuczne szczęki, a zwłokom kobiet obcinać włosy. „Wlokący”, którzy wyciągali martwych ludzi z nieprzewietrzonych jeszcze komór gazowych, nosili najczęściej maski gazowe. Gdy tylko komory zostały zupełnie opróżnione, ludzie z Sonderkommando zamiatali podłogę i czyścili ją gruntownie strumieniem wody. Potem posypywali ją wiórami, a ściany bielili wapnem w celu zatuszowania wszelkich śladów krwi i odchodów, by kolejne ofiary wchodzące do komory nie mogły powziąć żadnych podejrzeń31. Shlomo Dragon tak opisuje straszliwy widok ofiar po zagazowaniu:

Kiedy otworzyło się drzwi po zagazowaniu, ofiary leżały jedne na drugich, ciasno ściśnięte warstwami, inne zastygłe w pozycji pionowej. Często dostrzegałem coś białego na martwych ustach. W komorze gazowej panował straszliwy gorąc, czuło się słodkawy zapach gazu. Czasem w momencie wejścia do komory gazowej słyszało się jeszcze stęknięcia, zwłaszcza kiedy chwytaliśmy ofiary za ręce i wyciągaliśmy je z komory na zewnątrz. (…) Kiedy zwłoki zostały wyciągnięte, musieliśmy oczyścić pomieszczenie, podłogę umyć wodą, rozsypać na niej wióry, pobielić ściany. Kiedy to wszystko było gotowe i złożone w jednym miejscu, widzieliśmy, że Niemcy polewają zwłoki benzyną. Wołali nas i jeszcze kiedy staliśmy wokół stosu zwłok i czekaliśmy na odwiezienie do Birkenau, widzieliśmy, że podpalano ogień. Ogień palił się od góry, a my wracaliśmy do naszego bloku32.

Od początku maja do końca listopada 1942 roku w obu bunkrach zostało zamordowanych 120 tysięcy Żydów – mężczyzn, kobiet i dzieci. Begräbniskommando (komando grzebiące), które, jak już wspomnieliśmy, składało się głównie z Żydów słowackich, zostało zasilone w lipcu 1942 roku Żydami francuskimi, a miesiąc później – holenderskimi. Mieszkali oni z początku w blokach 22 i 23 na odcinku BIb w Birkenau, a potem w bloku 2, otoczonym murem. Starszym blokowym był wówczas Żyd urodzony w Polsce i deportowany z Francji do Auschwitz Pinchas Chemielnicki, człowiek władczy i wpływowy, którego wszyscy się bali.

Porażki militarne i permanentny odwrót na froncie wschodnim obudziły w Niemcach obawę przed odkryciem śladów po masowych mordach. Zwłoki wrzucane do dołów nie rozkładały się tak, jak się spodziewano, tylko puchły i zaczęły wystawać z ziemi. Wokół obozu czuć było odór rozkładających się ciał, a źródła wody były zatrute. Dlatego latem 1942 roku Niemcy postanowili wyciągnąć z dołów resztki zwłok, które nie zostały spalone z powodu przeciążenia krematoriów, tylko pogrzebane. Do tego zadania we wrześniu 1942 roku wyznaczono 150 nowych więźniów, mających zasilić szeregi Sonderkommando; rozkaz wydał sam Franz Hössler. Więźniowie ci zamieszkali razem z tymi, którzy już „pracowali” w bunkrze. Od tej pory musieli zbierać kloce, które podczas palenia wsuwano pomiędzy martwe ciała. Ogień, który podkładał Moll we własnej osobie, pochłaniał tłuszcz wytapiający się ze zwłok, a ludzie z Sonderkommando wrzucali kolejne ciała do dołów. Czterdzieści osiem godzin później oddzielali popiół, a resztki kości zakopywali głęboko w ziemi. Później te szczątki zrzucano z ciężarówek prosto do Soły, dopływu Wisły płynącego w pobliżu Birkenau. Do końca listopada 1942 roku komando usunęło z dołów 107 tysięcy zwłok. Liczba ta obejmuje głównie Żydów, którzy do tej pory byli mordowani w komorach gazowych, oraz wszystkich więźniów, którzy zostali zamordowani albo zmarli w Birkenau, wszystkich zgładzonych i tych, którzy zmarli z powodu chorób lub wyczerpania w obozie głównym i w podobozach, a którzy do tamtego momentu nie zostali spaleni w krematorium obozu głównego33.

Rankiem 3 grudnia 1942 roku, zaledwie kilka dni po tym, jak z dołów zostały wygrzebane ostatnie zwłoki, wszystkich zatrudnionych przy tym 400 więźniów Sonderkommando zaprowadzono do obozu głównego i zamordowano w tamtejszej komorze gazowej. Czyn ten można tłumaczyć tym, że Niemcy byli przekonani, że odkryli plan ucieczki, w który wydawali się wplątani niektórzy członkowie Sonderkommando. Plan ten przedstawimy obszernie w rozdziale 4. Ale mniej więcej tuzinowi więźniów udało się zaczepić w innym komandzie, tak że ocaleli. Część z tych, którzy czuli, że ich życie może być zagrożone, kiedy wydobędą z dołów ostatnie zwłoki, rzeczywiście próbowała ucieczki, w większości jednak zostali schwytani, poddani torturom i zamordowani. Los tych nielicznych, którym udało się uciec, jest nieznany34.

Fakty te dowodzą, że SS nie chciało pozostawić przy życiu świadków swych masowych zbrodni. W obozie rozpowszechniło się przekonanie, że nowo przyjętych do Sonderkommando także będzie mordować w regularnych odstępach czasu. Niektórzy więc krytykowali zachowanie więźniów wchodzących w skład Sonderkommando i pytali, dlaczego ci się nie zbuntują: dlaczego nie odważą się odmówić wykonywania tych straszliwych rozkazów, skoro ich los i tak był już przesądzony? Była to jednak krytyka bezpodstawna, wynikająca z elementarnego niezrozumienia warunków życia więźniów z Sonderkommando. Żaden z nich bowiem nie mógł przewidzieć prawdziwych zamiarów Niemców, bo ci nie tylko zagazowywane ofiary, ale też i tych, którzy wykonywali „czarną robotę”, mamili i wprowadzali w błąd. Ukrywanie ostatecznych zamierzeń było powszechną praktyką SS w obozach koncentracyjnych. Niemcy tworzyli zasłonę dymną dla swych działań, wykorzystując w sposób cyniczny ludzką naturę, a przede wszystkim słabości ludzkie. Trzeba też uwzględnić przebłyski nadziei w sercach więźniów z Sonderkommando na to, że mimo wszystko na końcu ocaleją.

Wymuszone partnerstwo

Kiedy więźniowie pracujący przy dołach z ciałami ofiar zostali zamordowali, rozpoczął się trzeci istotny rozdział historii Sonderkommando w Auschwitz. To trzecie Sonderkommando istniało najdłużej, było największe, i to z ust jego ocalałych członków pochodzi najwięcej wypowiedzi na temat jego historii. Nowa grupa więźniów do celów specjalnych składała się z 900 mężczyzn, wcielonych do komanda w grudniu 1942 roku i obsługujących w jego ramach cztery duże nowe fabryki śmierci, czyli wybudowane w Birkenau komory gazowe/krematoria, aż do końca. Musieli też kontynuować działania swoich poprzedników w bunkrach pierwszym i drugim, które nadal służyły za komory gazowe35, oraz podczas palenia ciał wydobywanych z dołów. W ten sposób SS zmuszało ich do faktycznej pomocy przy mordowaniu setek tysięcy ludzi. Równocześnie trzeba podkreślić, że żaden z tych mężczyzn nigdy nie zabił żadnego więźnia. Właściwymi mordercami w Auschwitz byli zawsze i wyłącznie Niemcy.

Nowe Sonderkommando, które początkowo podzielono na dwie grupy, zostało skompletowane 6 grudnia 1942 roku, dokładnie trzy dni po zamordowaniu członków poprzedniego. Mężczyźni ci natychmiast rozpoczęli pracę w komorach gazowych. Wszyscy byli Żydami i pochodzili z transportów deportacyjnych, które dotarły do Auschwitz z Polski północno-wschodniej, Litwy i Białorusi. Upchnięto ich w bloku 2, gdzie znaleźli jeszcze pożywienie i ubogi dobytek poprzedników.

Więźniów do Sonderkommando wybierano szybko. SS szukało mężczyzn w stosunkowo dobrym stanie fizycznym i znajdowało takich głównie wśród nowo przybyłych. Niemcom zależało na tym, by nie poznali celu, dla którego zostali wybrani, ponieważ więźniowie przebywający w Auschwitz dłużej doskonale wiedzieli, że los członków Sonderkommando jest przesądzony. Leon Cohen, który jak wszyscy nowo przyjęci robotnicy tego komanda został wysłany najpierw do izolowanego bloku, tak opowiada o wyborze dokonywanym przez funkcjonariusza SS:

[Ten Niemiec powiedział mi], że potrzebuje 200 silnych mężczyzn do pracy przy załadunku na kolei. Odpowiedziałem mu, że taką pracę mogą wykonywać greccy Żydzi, których było około 200. Oni byli chętni do każdej ciężkiej pracy. (…) Ten człowiek przyszedł następnego dnia rano i powiedział: „Wszyscy Grecy za mną!”. Było nas około 150. Mijał właśnie miesiąc od czasu, gdy byliśmy na kwarantannie. Kiedy wyszliśmy z bloku, Niemiec zapytał: „Przecież potraficie śpiewać, nie? Czemu czegoś nie zaśpiewacie?”. Więc zaczęliśmy śpiewać. (…) On prowadził nas przez obóz, aż doszliśmy do bloku 1336. Niemcy otworzyli drzwi i kazali nam wejść do środka. Byli tam inni więźniowie. Pytali nas: „Dlaczego tu przyszliście?”. Mówiliśmy im, że przyszliśmy, żeby im pomóc przy pracy na kolei. Reakcja jednego z nich była taka: „Co za idiota! Tu jest Sonderkommando. Co za kolej masz w głowie?!”. Zesztywniałem ze zdumienia i przerażenia. Więzień ten dodał: „Oszukali was. Wierz mi, to jest Sonderkommando”. I tak okłamani trafiliśmy do Sonderkommando37.

Dla nowych więźniów wcielonych do Sonderkommando pierwszy dzień w budynkach, w których w Birkenau zagazowywano ludzi, był niewypowiedzianie przerażający. Eliezer Eisenschmidt znalazł się wśród nich w końcu 1942 roku. Przed otwarciem komory gazowej Niemcy podzielili więźniów na kilka grup. Eisenschmidt miał z innymi jeździć taczkami, ale nie miał bladego pojęcia, co będzie musiał na tych taczkach przewozić:

Poprowadzono nas na dziedziniec, otwarto drzwi budynku, który służył za komorę gazową, a nam zrobiło się czarno przed oczami. Byliśmy kompletnie zszokowani. Coś takiego nie śniło się nam w najgorszych snach. Do dziś mam przed oczami ten widok. Stały tam zwłoki nagiej kobiety, pochylone do wnętrza pomieszczenia. Skamienieliśmy, nie rozumiejąc, co się tam wydarzyło. Widzieliśmy zwłoki w komorze gazowej. Kiedy zaczęto wyciągać martwych ludzi, zobaczyliśmy, jak byli z sobą sczepieni. Potem dostaliśmy nowe wskazówki: „Tragarze wchodzą w maskach gazowych i wyciągają zwłoki. Dentyści przeszukują zwłoki pod kątem złotych zębów. Jeśli znajdą, mają wyrywać je obcęgami. Fryzjerzy obcinają nożyczkami zwłokom włosy”.

Tragarze dostali wskazówkę, żeby ładować zwłoki na taczki, a z taczek zrzucać je potem do wielkich dołów. Oprócz tego była grupa, którą zwano komandem ogniowym. Zadaniem tej grupy było kontrolowanie ognia, w którym palono zwłoki. Słuchając tych strasznych wskazówek, czuliśmy kompletne przerażenie. Ja, jak powiedziałem, zostałem przydzielony do grupy mającej ładować zwłoki na taczki. W pierwszych minutach nie byłem w stanie dotknąć zwłok – nigdy czegoś takiego nie robiłem. Oczywiście nie byłem jedyny w grupie, który bał się dotykać zwłok. Zacząłem pracować dopiero wtedy, kiedy poczułem na plecach mocne uderzenia kijem. Wtedy pojąłem, że nie mam innego wyjścia czy możliwości wycofania się. Nie należy tego błędnie rozumieć. Nie mieliśmy żadnego wyboru. To był mój los38.

Shaul Chasan opisał w podobnych słowach, co przeżył w komorach gazowych/krematoriach 4 i 5 w kwietniu 1944 roku:

Rozejrzeliśmy się po lasku i cośmy zobaczyli? Mały dom wiejski stojący z dala od innych. Przyszliśmy tam, weszliśmy do środka i kiedy otwarto drzwi, zobaczyliśmy widok budzący grozę. W środku było pełno zwłok z jakiegoś transportu, dobrze ponad tysiąc. Całe pomieszczenie, wszystko pełne zwłok. Pamiętam, że wybrano sześciu, siedmiu ludzi – wśród nich mnie – i usłyszałem okrzyk komendy: „Raz, raz, do roboty”. Krzyki, bicie – nie dawano nam czasu, żeby myśleć o tym, co widzą nasze oczy. Musieliśmy wyciągać zwłoki. Była tam taka niecka, głęboki dół zwany bunkrem. Musieliśmy układać tam zwłoki, jedne obok drugich jak sardynki. Inni robotnicy rąbali drewno, a my układaliśmy wszystko – drewno, zwłoki, drewno, zwłoki, zwłoki, zwłoki, aż cały dół się zapełnił. Czekała już beczka z benzyną i wyznaczony esesman polał to benzyną, wyciągnął pistolet i strzelił kilka razy, żeby benzyna się zapaliła. Rozgorzał ogień i zwłoki, zwłoki, zwłoki, zwłoki, wrzucać, wrzucać, palić, palić, palić, palić. Bez przerwy. Tak to było. „Szybko, szybko…” – przy akompaniamencie razów, „palić wszystkie te zwłoki i zlikwidować ten transport”39.

W grudniu 1942 roku do Auschwitz został deportowany również Moritz Rosenblum. Miał wtedy dziewiętnaście lat, w 1940 roku aresztowano go w Łodzi i wcześniej przebywał w obozie pracy we Frankfurcie nad Odrą. Tutaj z powodu zranionej nogi wysłano go wprost do komory gazowej, ale tam przeprowadzono selekcję po raz drugi, bo Niemcy szukali jeszcze fachowców wśród przeznaczonych na śmierć. Rosenblum był spawaczem i to go uratowało. Stojąc w szeregach więźniów czekających na prysznic, tatuaż z numerem na przedramieniu i obozowe ubranie, mógł obserwować cały proces zabijania. W maju 1945 roku złożył w Bergen-Belsen przed angielskimi śledczymi zeznanie, jedno z najwcześniejszych zeznań świadków naocznych, jakie w ogóle posiadamy na temat masowego mordu w komorach gazowych, i opisuje w nim również ludzi Sonderkommando:

Kiedy czekaliśmy, zobaczyłem pierwszą grupę ludzi, którzy szli pod „prysznice”. (…) Zwłoki ładowano potem na samochody i wywożono. Czekając, widziałem, jak przyjechało auto z dwoma albo trzema esesmanami. Oficerowie ci nosili skórzane rękawiczki i widziałem, jak opróżnili zawartość pięciu albo sześciu blaszanych pojemników. Kiedy z zewnątrz zamknięto drzwi, z „pomieszczenia prysznicowego” zaczęły dobiegać głośne krzyki. Kilka minut później zrobiło się cicho i niektórzy esesmani oraz jeden lekarz esesman założyli maski gazowe i weszli do „pomieszczenia prysznicowego”. Pięć albo dziesięć minut później stamtąd wyszli. Więźniowie, którzy stali przy tylnym wyjściu, musieli wyciągać zwłoki. Rozmowa z grupą tych robotników była absolutnie zakazana. Oni też mieszkali w całkowitej izolacji od innych. Grupę tę nazywano Sonderkommando.

Dostawali jedzenie i mogli pić również napoje alkoholowe. Myślę, że pozwalano im pić alkohol, bo chciano ich utrzymywać w oszołomieniu. Pracowali na dwie zmiany i wiem, że po pewnym czasie posłano ich do komór gazowych40.

Kiedy zaczęła się budowa czterech komór gazowych i wielkiego krematorium w Birkenau, która zakończyła się wiosną 1943 roku, skierowano tam więźniów Sonderkommando. Decyzję o budowie pierwszej wielkiej komory gazowej w Birkenau podjęto w lutym 1942 roku. Kiedy pierwszy transport Żydów z Bytomia został zagazowany w komorze krematorium w obozie głównym Auschwitz, Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy natychmiast zdecydował o postawieniu kolejnych krematoriów. Prace przy fundamencie krematorium 241, jak nazwano nowy obiekt w Birkenau, rozpoczęły się 17 maja 1942 roku w rejonieBIb, zaledwie dwa tygodnie po tym, jak obok zachodniej części ogrodzenia obozu męskiego rozpoczął swą działalność bunkier pierwszy. Pracowało tu ponad 100 więźniów, wyłącznie Żydów. Instrukcje otrzymywali częściowo od robotników cywilnych, których wzięto z różnych niemieckich firm działających w okolicy. Już w sierpniu 1942 roku Niemcy planowali zbudowanie kolejnego wielkiego krematorium, które miało być, jeśli można tak rzec, przeciwwagą dla komory gazowej/krematorium 2. Obie nowe komory gazowe/krematoria miały umożliwić zagazowanie do 2880 ludzi na dobę. Założenie to opierało się na spodziewanej „wydajności” pieców – 1440 zwłok w każdym krematorium, jak ocenili eksperci SS. W rzeczywistości „efektywność” obiektów była jeszcze większa. Komora gazowa krematorium 2 została przekazana do użytku kierownictwu obozu 31 marca 1943 roku. Pierwsza próba zagazowania w niej ludzi, czyli sprawdzenie morderczego funkcjonowania nowych urządzeń, odbyła się w nocy z 13 na 14  marca 1943 roku. Pozbawiono wtedy życia 1492 Żydów z warszawskiego getta.

Ponieważ sale do rozbierania się i komory gazowe obu wielkich budynkach krematoryjnych znajdowały się pod ziemią, krzyki ofiar były na zewnątrz słabo słyszalne. Inwalidów i ciała osób zmarłych po drodze spuszczano po zsuwni wprost do piwnicy. Porządku i spokoju przy rozbieraniu się ofiar pilnowało dziesięciu do dwudziestu członków Sonderkommando, a ponadto zgodnie z wydanym zarządzeniem mężczyźni i kobiety musieli rozbierać się razem. Więźniowie pomagali przybyłym, dając im wskazówki, że ubrania mają złożyć razem, a buty powiązać, tak by powstało wrażenie, że po wzięciu prysznica wszystko to do nich wróci. Kiedy ofiary znalazły się już w komorze gazowej, Sonderkommando zbierało ich dobytek i przekazywało go więźniom z Kanady, którzy wszystkie te rzeczy transportowali do pomieszczeń służących za magazyn mienia pochodzącego od ofiar.

„Czuli strach, po prostu”, wspomina Josef Sackar:

Byli przerażeni. Matki trzymały mocno dzieci, wtulali się w siebie krewni: bracia, mężczyźni i kobiety. Obejmowali się i szli dalej. Niektórzy się wstydzili. Niektórzy zamykali oczy. (…) Część płakała ze wstydu i lęku. To było dla nich czyste przerażenie42.

Czasem udawało się ofiarom zapytać więźniów Sonderkommando, co się z nimi stanie, ale właściwie nigdy nie otrzymywały odpowiedzi. W tej sprawie nie było zresztą powszechnej zgody, bo każdy z ocalałych członków Sonderkommando opowiadał, że różnie o tym rozmawiano. Ale rzeczywistość i logika sytuacji – jeśli można o niej mówić w cieniu komór gazowych – często sprawiały, że zmuszeni byli udawać. Josef Sackar wyjaśniał:

Nie, nie miałem odwagi im tego powiedzieć. Czemu miałbym ich przed śmiercią jeszcze bardziej straszyć i denerwować?! Nie mogli się przecież bronić. Nic nie mieli. Tam były niemowlęta, jednomiesięczne, dwu-, trzymiesięczne, kobiety, starzy mężczyźni. Czy mogliby się bronić? (…) Nie patrzyłem im w oczy. Starałem się nie patrzeć im w oczy, żeby niczego nie zauważyli. (…) Wszystko to kłamstwa, co im opowiadano. Wszystko było kłamstwem, co mówiliśmy. Mówiliśmy, że idą do łaźni, potem dostaną nowe ubranie i jedzenie. Ale to było kłamstwo43.

Leon Cohen w rozmowach z Gideonem Greifem poświęcał sporo czasu tej wewnętrznej walce i jego wyjaśnienia są całkowicie przekonujące: nie było praktycznie możliwości ostrzeżenia ofiar, a nawet gdyby istniały, takie ostrzeżenie byłoby zupełnie bezcelowe:

GREIF: Czy ostrzegał pan ludzi, że znaleźli się w pułapce i że za kilka minut w sąsiednim pomieszczeniu zostaną zamordowani śmiercionośnym gazem?

COHEN: Zwariował pan? Opowiadać to ludziom?! Jak powiedzieć człowiekowi, że zostanie zamordowany?! Takiej strasznej prawdy nie da się nikomu powiedzieć. Musi pan wiedzieć, że ta metoda była tak wyrafinowana, że nie można było nic zrobić. Ludzie byli przeznaczeni na śmierć i my nie mogliśmy zmienić tej rzeczywistości. Niemcy stosowali najstraszliwsze metody okłamywania ludzi. Nie mieliśmy żadnego wyboru, jak tylko się w to włączyć. Co moglibyśmy uczynić? Co by to dało, gdybyśmy ostrzegali tych ludzi? Nikt nie miał szans na uratowanie się czy uratowanie siebie i rodziny. Nie było stamtąd ucieczki. Możliwości, żeby stamtąd się wydostać, praktycznie nie było. Mówię raz jeszcze: nie było takiej możliwości.

GREIF: Nie miał pan żadnej możliwości ostrzeżenia ofiar podczas całego trwania tego uśmiercania ludzi przez zagazowywanie? Nie mógł im pan powiedzieć, że idą na śmierć?

COHEN: W żadnym wypadku nie mogliśmy ostrzec tych ludzi! Przecież ani przez chwilę nie byliśmy sami! Niemcy przez cały czas chodzili wokół nas. To ci, którzy nami dyrygowali, wprowadzali informacjami w błąd ofiary. Kto by się odważył powiedzieć Żydom prawdę, w krótkim czasie zostałby zamordowany. To mianowicie było tym, czego się Niemcy obawiali: że wybuchnie chaos i zamieszki i to zakłóci spokojny proces.

GREIF: Czy mimo to zdarzały się krótkie rozmowy między więźniami komanda i ofiarami?

COHEN: Tak, ludzie zadawali nam różne pytania w tym krótkim czasie, który im pozostał, na przykład: dokąd pójdziemy po dezynfekcji? Jakie są dla nas plany? Proste pytania ludzi, którzy nie przeczuwali, co spotka ich za kilka minut.

GREIF: Zawsze te same pytania?

COHEN: Zawsze: dokąd zaprowadzą nas potem? Co będzie dalej? Pytania, które każdy by zadawał. Odpowiadaliśmy im, że zostaną poddani dezynfekcji, a potem dostaną znowu swoje ubrania i rzeczy i zostaną przydzieleni do różnych prac. Takie i podobne odpowiedzi. Myślę, że nie mieliśmy żadnego wyboru, żeby inaczej odpowiadać, żeby nie wzbudzać lęków przed tym, co było dla nich niewiadomą.

GREIF: Uważa pan, że ofiary wierzyły ludziom z Sonderkommando?

COHEN: Sadzę, że większość nam wierzyła. Przynajmniej takie miałem wrażenie.

GREIF: Przypomina pan sobie przypadek, że ktoś nie dowierzał odpowiedziom albo coś zauważył?

COHEN: Nie. Większość ludzi niczego się nie obawiała. Młodzi ludzie byli ostrożniejsi, ale w sumie ludzie wierzyli – przynajmniej tak wydawało się z zewnątrz – w to, co się im mówiło44.

Eliezer Eisenschmidt mówił o niezwykłym spotkaniu, które pewien więzień przeżył przy wejściu do komory gazowej i które podkreśla potworny dylemat więźniów Sonderkommando. Musieli sami zdecydować, czy powinni powiedzieć coś ofiarom, co powinni powiedzieć, komu można coś powiedzieć. Eisenschmidt opowiedział następujące zdarzenie:

Zobaczył przewodniczącego żydowskiego Judenratu z łódzkiego getta Mordechaja Chaima Rumkowskiego45, kiedy ten po likwidacji getta w sierpniu 1944 trafił do Birkenau. Jeden z więźniów Sonderkommando, adwokat z zawodu, zobaczył Rumkowskiego wysiadającego z ciężarówki, która przywiozła go i inne ofiary pod wejście do budynku krematorium. „Co to za budynek?” – zapytał Rumkowski i adwokat odpowiedział mu: „To jest miejsce, do którego posyła się wszystkich Żydów. Teraz proszę wejść do środka i nie mówić ani słowa”46. Rumkowski miał przy sobie list pewnego oficera SS z Łodzi, który prosił w nim, by dobrze go traktować, dać mu lekką pracę, kiedy trafi do Auschwitz. Ten list Rumkowski pokazał [kierownikowi komory gazowej] Ottonowi Mollowi. Kiedy usłyszeliśmy o przypadku tego adwokata, zebraliśmy się, żeby podyskutować, czy ten człowiek właściwie postąpił, mówiąc Rumkowskiemu swoją opinię. Zawsze tak robiliśmy, kiedy zdarzało się coś niezwyczajnego. Każdy z nas musiał powiedzieć, co myśli47.

„Nie zawsze udawało się Niemcom zwodzić ofiary do końca”, powiedział Shlomo Dragon; w ludziach prowadzonych do gazu rodziły się jednak jakieś podejrzenia:

Zauważali, że sytuacja nie odpowiada temu, co im mówiono. Kiedy napełniała się komora gazowa, Niemcy stali przy drzwiach z psami i upychali ludzi, którzy byli już w środku, posługując się przy tym psami, żeby jeszcze więcej ludzi zmieściło się w komorze. Ci, którzy byli na zewnątrz, zaczynali krzyczeć, Niemcy reagowali biciem. Ludzie byli już rozebrani i nie mieli możliwości stawiania oporu48, więc wciskano ich siłą. Ci, którzy pierwsi wchodzili do komory gazowej, niczego jeszcze nie podejrzewali, ale po chwili, słysząc krzyki i uderzenia, którymi Niemcy traktowali tłoczących się, i widząc przy drzwiach skaczące na ludzi i popychające ich do wnętrza komory gazowej psy – wtedy zaczynali powoli pojmować49 .

Kiedy ofiary były już w komorze gazowej, a drzwi hermetycznie się za nimi zamknęły, niemieccy „dezynfektorzy”, działając zgodnie z instrukcjami lekarza SS, który obserwował wszystko przez wizjer umieszczony w drzwiach, wrzucali do środka gaz w postaci kryształów. Stali oni na budynku i wrzucali kryształki gazu do komory przez cztery perforowane rury. Nie były to zwyczajne betonowe kolumny podpierające sufit, lecz skonstruowane właśnie w tym jednym celu. „Słyszeliśmy głośne krzyki”, wspomina Leon Cohen.

Wszyscy krzyczeli w komorze gazowej, bo byli skrajnie zrozpaczeni i wołali o pomoc. Rozumieli teraz, że śmierć jest blisko. Jeszcze dziś słyszę te krzyki. Do końca życia będą za mną szły i nigdy ich nie ­zapomnę50.

Kiedy po upływie 10–15 minut krzyki milkły, lekarz SS dawał znać, żeby włączyć wentylatory, które usuwały z komory pozostałości trującego gazu. System wentylacji wdrożony w obu krematoriach dostarczał tlenu piecom do spalania zwłok, by przyspieszyć zachodzący w nich proces, i jednocześnie ogrzewał komorę, żeby wzmocnić działanie gazu.

Pierwszym zadaniem ludzi z Sonderkommando po przeprowadzonym zagazowaniu było rozdzielenie wczepionych w siebie wskutek ścisku oraz działania gazu ofiar. Shaul Chasan wykonywał to zadanie w komorach gazowych/krematoriach 2 i 3:

Zaczęliśmy wyciągać zwłoki. Początkowo za bardzo nie wiedzieliśmy, jak to robić. One stały obok siebie, formalnie sklejone z sobą jak sardynki. Wtedy Niemcy dali nam laski, jakich używają inwalidzi i starzy ludzie, i powiedzieli: „Zaczepiajcie za gardła i ciągnijcie, tak wyciągniecie całe zwłoki”. I my wyciągaliśmy zwłoki laskami, bo inaczej nie było to możliwe. Wskutek zagazowania zwłoki były jak posklejane z sobą. Wyciągaliśmy te zwłoki z komory gazowej bez żadnej przerwy. Kiedy komora powoli pustoszała, mieliśmy trochę więcej miejsca. Polewaliśmy wodą betonową podłogę, żeby była gładsza do ciągnięcia zwłok51.

Jakov Silberberg wykonywał tę samą „pracę” w komorach gazowych/krematoriach 4 i 5, których drzwi otwarto kwadrans po tym, jak do środka wepchnięto ostatnią ofiarę.

Kiedy drzwi zostały otwarte, zobaczyliśmy wielką górę uduszonych ludzi, splecionych z sobą. Małe dzieci leżały na spodzie, a dorośli u góry. Grubi na dole. Każdy chciał być u góry. U góry, u góry – złapać oddech! To było straszne. Ludzie byli spuchnięci, sczerniali, sklejeni z sobą. Trudno było ich rozdzielić, żeby transportować ich do krematorium. (…) Ludzie byli niebiescy, czarni, opuchnięci. To, co widziałem w komorze gazowej, było straszne. Przerażający widok. Ludzie byli w siebie wczepieni. Trudno było ich od siebie oddzielić. Nie mieli już twarzy. Tam był cały stos (…). To już nie byli ludzie. Gdyby nawet istniało morze atramentu i ze wszystkich lasów i drzew zrobiono by papier, nie dałoby się opisać tych okropności, jakie przeżywaliśmy tam i widzieliśmy w każdym momencie.

Potem „fryzjerzy” obcinali zwłokom kobiet włosy, a „dentyści” wyrywali z ust zmarłych ludzi złote zęby i sztuczne szczęki52.

Jaacov Gabai przypomina sobie dwóch dentystów z Czechosłowacji, którzy musieli wykonywać to okropne zadanie:

Stała tam duża skrzynia, do której wrzucali złoto. Skrzynia pojemności metra sześciennego, na której było napisane: „Niemcy”. Tam wrzucali złote zęby, całe złoto53.

Raz w miesiącu wysyłano taką skrzynię do Berlina i składano ją w podziemiach banku centralnego Rzeszy. W rzeczywistości nie wszystko, co odebrano ofiarom, docierało do celu, bo co tydzień, jak zeznał Jaacov Gabai, przychodził jeden niemiecki oficer albo dwaj i kradli część. Ci sami więźniowie Sonderkommando musieli też szukać wartościowych przedmiotów, które ofiary – jak przypuszczali Niemcy – mogli ukryć w otworach ciała. Kiedy było trudno wydostać z nich obrączki czy inne kosztowności, rozcinano po prostu to miejsce. Podczas gdy włosy kobiet po zdezynfekowaniu suszono w pomieszczeniu na poddaszu, zanim wysłano je do zakładów przemysłowych w Niemczech, gdzie były wykorzystywane do produkcji filcu i innych tekstyliów, dwaj wykształceni złotnicy z szeregów Sonderkommando czyścili złoto z organicznych resztek i przetapiali w sztabki o wadze 140 gramów każda. Kosztowności i pieniądze wrzucano do zamkniętej skrzyni przez wąski otwór. Raz w tygodniu przychodzili też członkowie rodzin oficerów SS i podbierali sobie kosztowności, jeśli więźniom nie udało się ich wcześniej „zorganizować” dla siebie.

Po takim zbezczeszczeniu zwłok „ciągacze” (Schlepper) wlekli je za pomocą rzemieni oraz przygotowanych lasek do windy, która przewoziła je na górę do pieców krematoryjnych, gdzie czekali już „palacze”. Zwłoki mężczyzn kładziono w piecach między zwłoki kobiet, bo w ciałach kobiet było więcej tłuszczu, który wzmagał intensywność ognia. Jak zeznali funkcjonariusze SS, było rzeczą „sensowną” układanie zwłok dzieci na zwłokach osób dorosłych w celu lepszego wykorzystania luk między ciałami. Żeby przyspieszyć proces spalania, od czasu do czasu odwracano zwłoki za pomocą długich metalowych widelców. Podczas wkładania ofiar do pieca używano noszy dla zmarłych, podobnych do tych, jakimi posługiwano się w obozie głównym w Auschwitz. Dla Niemców ważne były przy tym porządek i wydajność. Zniszczone wskutek wysadzenia w powietrze pozostałości wind, które wykorzystywano do transportu zwłok z piwnicy krematorium do pieców, można rozpoznać w Birkenau jeszcze dziś. Shaul Chasan tak opisał tę procedurę:

Przed spaleniem zwłoki były myte. Palono je dzień i noc. Na piętrze z piecami był system: obok grubego ciała należy kłaść chude, bo grube ma wystarczająco dużo tłuszczu, który przyspiesza proces palenia. Ze szczupłymi było gorzej, ogień nie chciał się dobrze palić54.

Procedura spalania zwłok do końca łączyła się z masowym zabijaniem za pomocą gazu.

W komorach gazowych/krematoriach 4 i 5 więźniowie Sonderkommando mieli rozkaz wkładania naraz po trzy zwłoki. Dwa ciała umieszczano głowa w głowę obok siebie, a trzecie odwrotnie. Ten sposób układania był dla ludzi Sonderkommando trudny, bo kiedy do pieca wsuwano trzecie ciało, dwa pierwsze już się paliły, trzeba więc było się spieszyć. Shlomo Dragon opisał to następująco:

Z noszami robiono tak, że dwaj więźniowie unosili nieco w górę koniec oddalony od pieca, a jeden trzymał drugi koniec noszy. Kiedy wsunięto nosze do pieca, jeden z więźniów przytrzymywał zwłoki hakiem, którym posługiwał się jak widelcem, a dwaj inni wyciągali nosze spod martwych ciał55.

Jakov Silberberg, pobożny Żyd, cierpiał niewypowiedzianie nie tylko z powodu straszliwej pracy, do której zmuszano go w Sonderkommando, lecz także z tego względu, że podobnie jak Cohenowi nie wolno było mu dotykać żadnych zwłok. Odszukał więc rabina Lejba Langfusa, który przed deportacją był sędzią w Makowie Mazowieckim, a w Auschwitz został przydzielony do Sonderkommando obsługującego komory gazowe/krematoria  2 i 356, chcąc się poradzić. Langfus powiedział mu:

„Proszę się nie martwić! Jesteśmy tu, by wypełniać Boże rozkazy. ON tak chce i musimy iść za Jego rozkazem. To jest wola Boża. Nie możemy zmienić Jego woli i musimy przyjmować Jego decyzje”. Powiedział mi też, że naszą pracą spełniamy micwę [przykazanie, obowiązek – U.P.], bo w ten sposób Żydzi zostaną jakoś pogrzebani57.

„Praca” nie kończyła się wcale z chwilą spalenia zwłok: pozostawały jeszcze kości i popiół też musiał jakoś zniknąć. Kiedy nie przychodziły nowe transporty, więźniowie Sonderkommando musieli uprzątać kości zebrane w pomieszczeniach obozowych. Ich zadanie polegało na rozkruszaniu ich do wielkości drobnych kamyków.„Z 10–20 tysięcy ludzi, którzy trafili do obozu w ciągu dwóch tygodni, pozostała tylko mała kupka kamyków”, wspomina Shaul Chasan.

Potem brało się okrągłe drewna z dwoma uchwytami, którymi rozcierało się te kości, tak że powstawał popiół. Proszę policzyć: to były tysiące ludzi, a pozostała z nich kupka kurzu58.

Popiół i resztki kości wrzucano do Soły. Obok dużych budynków krematoryjnych ludzie z Sonderkommando kopali małe doły, żeby tam zakopywać pojedyncze resztki, jakie pozostawały jeszcze po spopieleniu zwłok. Po jednej stronie pieca w komorze gazowej/krematorium 2 znajdował się też specjalny piec na odpadki. Palono tam dokumenty, fotografie i inne przedmioty stanowiące własność ofiar niemającą dla Niemców znaczenia.

Dwie kolejne obiekty zostały przekazane władzom obozowym do użytku 22 marca 1943 roku (komora gazowa/krematorium 4) oraz 4 kwietnia 1943 roku (komora gazowa/krematorium 5); także i te miejsca uśmiercania ludzi stały się od razu miejscem działania Sonderkommando. Wydajność ich (zagazowywanie i spalanie) obliczano na 1536 ludzi na dobę, to znaczy 768 na jedną komorę gazową. Budynki te stały w środku niewielkiego lasu na odcinku BIIb w północno-zachodnim krańcu obozu i były zwane leśnym krematorium. Ich komory gazowe podzielone były na trzy lub cztery pomieszczenia, używane w zależności od tego, jak duża grupa ofiar miała być pozbawiona życia. W małych komorach gazowych na jeden raz można było zabić 200 ludzi i gdy wszystkie były w użyciu, zagazowywano w nich 2000 osób. „Leśne krematoria” wyposażone były bardzo prosto, żeby nie zwiększać kosztów całej operacji. Wietrzenie odbywało się tylko przez dwoje drzwi i pierwsi więźniowie Sonderkommando, którzy wchodzili do środka, żeby wyciągać uduszonych, musieli nosić maski gazowe. W krematoriach działał piec na koks. W komorach gazowych 4 i 5 nie umieszczono wprawdzie w suficie żadnych główek pryszniców, które myliłyby ofiary, ale i tutaj napisy w różnych językach i numerowane wieszaki na ubrania usypiały czujność ludzi.

Mniejszych grup nie zagazowywano, lecz rozstrzeliwano na podworcu wewnętrznym albo przy ścianie w rozbieralni. Dwóch więźniów Sonderkommando prowadziło ofiary na miejsce kaźni, gdzie czekał esesman, który strzelał im w tył głowyz broni małego kalibru wyposażonej w tłumik.

Kiedy zbudowano cztery nowoczesne fabryki śmierci, tamte improwizowane bunkry zaczęły wydawać się zbyteczne. Bunkier pierwszy został, jak wspomniano, zniszczony w marcu 1943 roku i po uruchomieniu komory gazowej/krematorium 4 zakończono też zagazowywanie ofiar w bunkrze drugim. Doły, w których mieściły się piece do spalania zwłok, zasypano ziemią, a pomieszczenia służące jako rozbieralnie zdemontowano59.

Kiedy wiosną 1943 roku zaczęły funkcjonować cztery nowe instalacje służące do zabijania, 300 więźniów zatrudnionych wcześniej w bunkrach oraz 12 więźniów z komanda krematorium z obozu głównego przeniesiono stopniowo w te nowe miejsca. Ponieważ personelu było jednak ciągle za mało, z początkiem marca szeregi Sonderkommando zasiliło kolejnych 100 więźniów przybyłych do Auschwitz z obozu Drancy we Francji. Do lutego 1944 roku skład Sonderkommando utrzymywał się niemal bez przerwy w granicach 400 osób. Duża liczba zgonów w tych szeregach, spowodowanych złymi warunkami życia, chorobami, bestialskim traktowaniem przez esesmanów, selekcjami i samobójstwami, nie stanowiła problemu dla esesmanów, bo następców znajdowali bez trudu w niewyczerpywalnym zapasie więźniów z nowych transportów, przybywających do Auschwitz-Birkenau.

Teraz zadania Sonderkommando zostały ustalone przez SS bardziej precyzyjnie. Oprócz „palaczy”, „wlokących”, „dentystów”, i „fryzjerów” stworzono komando „sprzątaczy”, ale wskazano też wyższych brygadzistów i strażników pilnujących drzwi, a do tego zatrudniono elektryków i stolarzy.

Pracę Sonderkommando nadzorował dowódca esesman, a do pomocy miał kilku strażników SS. Ponieważ obszar, na którym znajdowały się komory gazowe, oddzielony był od reszty obozu Auschwitz-Birkenau płotami, zmieniły się też relacje pomiędzy strażnikami obozowymi, którzy teraz też byli izolowani, i więźniami z Sonderkommando. Zamiast przemocy ze strony SS, typowej w kontaktach między nimi do tej pory, pojawiły się drobne akty zadośćuczynienia, jak i przysługi dla więźniów. Niemcy z kolei wykorzystywali przeróżne umiejętności osadzonych jako malarzy, zegarmistrzów czy krawców. Jeszcze ważniejsza była okoliczność, że więźniowie mogli wykradać dla strażników wartościowe przedmioty znajdowane przy ofiarach. W rewanżu otrzymywali większą wolność poruszania się i bardziej znośne warunki życia60.

12 lipca 1943 roku obóz męski przeniesiono z odcinka BIb do odcinka BIIb. Więźniów Sonderkommando skoszarowano teraz w bloku 13, oddzielonym od innych. Więźniów pochodzenia nieżydowskiego zgrupowano w bloku 2. Od końca 1943 roku do początku 1944 roku więźniowie żydowskiego Sonderkommando zajmowali też blok 1161.

Kiedy w lecie 1942 roku zaprzestano masowych mordów w bunkrze 1, a w marcu 1943 roku w bunkrze 2, wydział polityczny komendantury w Auschwitz doszedł do wniosku, że Sonderkommando jest zbyt liczne. Sami więźniowie również się obawiali, że ich szeregi mogą zostać zredukowane. A ponieważ od dość dawna nikt spośród nich nie podejmował prób ucieczki, niektórzy postanowili zaryzykować. Reakcja SS była okrutna: wśród więźniów z Sonderkommando przeprowadzono selekcję i 300 z nich przetransportowano w lutym 1944 roku do obozu śmierci na Majdanku, gdzie natychmiast po przybyciu zostali zamordowani. SS zlikwidowało ich na Majdanku, a nie w Auschwitz, żeby ukryć ich śmierć przed pozostałymi członkami Sonderkommando i uniknąć niepokojów. Wywózka na Majdanek była jednak krótko tajemnicą. Już w kwietniu 1944 roku mężczyźni z komanda krematorium w Majdanku, których z powodu szybko zbliżającej się do obozu Armii Czerwonej ewakuowano stamtąd i włączono w skład Sonderkommando w Birkenau, opowiedzieli kolegom o mordzie dokonanym na ich towarzyszach. Komando w Majdanku składało się z 19 radzieckich jeńców i z Niemca imieniem Karol, który trafił do obozu jako recydywista i budził strach jako szef kapo. W dalszej części pokażemy, że fakty te miały zasadniczy wpływ na przygotowanie i wybuch buntu Sonderkommando w Auschwitz.