Pozaziemskie oceany. Poszukiwanie życia w głębinach kosmosu - Kevin Peter Hand - ebook

Pozaziemskie oceany. Poszukiwanie życia w głębinach kosmosu ebook

Kevin Peter Hand

4,6

Opis

Być może nie ma we wszechświecie nikogo poza nami. Być może powstanie życia jest trudne, a samo życie – rzadkie. A może odległe planety, księżyce i gwiazdy tętnią życiem, którego wciąż jeszcze nie odkryliśmy?

Pod skorupami niewielkich, pokrytych lodem księżyców Jowisza i Saturna znajdują się ogromne oceany, istniejące prawdopodobnie równie długo jak nasza planeta. Czy kryją w sobie jakieś formy życia? Z tej książki dowiemy się, jak nauka poszukuje odpowiedzi na to ekscytujące pytanie.

Kevin Peter Hand, jeden z czołowych naukowców NASA, prowadzi pionierskie badania, które zawiodły go w najróżniejsze zakątki naszego globu. W tej pasjonującej opowieści łączy wiedzę z zakresu planetologii i biologii, aby wyjaśnić, skąd wiemy, że na Europie, Tytanie czy Enceladusie istnieją oceany, i jak zbadać panujące tam warunki.

Odkrycia, które na nas czekają, mogą doprowadzić do rewolucji w sposobie pojmowania naszego miejsca we wszechświecie. Czy rzeczywiście jesteśmy tak wyjątkowi? A może Ziemia jest tylko jedną z wielu żyjących planet orbitujących wokół całkiem przeciętnej gwiazdy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 435

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (18 ocen)
11
7
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przemyslaw88

Nie oderwiesz się od lektury

Książka przedstawia aktualną wiedzę i badania na temat możliwości występowania życia na księżycach Jowisza i Saturna. Przy okazji w sposób przystępny autor przekazuje wiedzę z zakresu astrofizyki i astrobiologi, a także dla kontrastu informacje o życiu w ziemskich morskich głębinach. Forma i język sprawia, że książkę czyta się z przyjemnością i zaciekawieniem. Jedna z najlepszych książek popularnonaukowych jakie czytałem, serdecznie polecam.
00
zbigstar

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze napisana, wizjonerska pozycja. W tych oceanach. na zlodowaciałych księżycach gazowych olbrzymów, naprawdę może istnieć życie. Ale raczej takie, jak u nas w rejonach kominów geotermalnych.
00
Lusia5

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynujące
00
Jziolk

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka
00
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała
00

Popularność




© Copyright by Copernicus Center Press, 2022 Copyright © 2020 by Princeton University Press All rights reserved
Tytuł oryginalnyAlien Oceans. The Search for Life in the Depths of Space
Adiustacja i korektaGabriela Niemiec
Projekt okładki i stron tytułowychMichał Duława
Grafika na okładce© kichigin19/Adobe Stock
SkładMELES-DESIGN
ISBN 978-83-7886-624-4
Wydanie I
Kraków 2022
Copernicus Center Press Sp. z o.o. pl. Szczepański 8, 31-011 Kraków tel. (+48) 12 448 14 12, 500 839 467 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: http://ccpress.pl
Konwersja: eLitera s.c.

MOIM RODZICOM,

Peterowi i Marybeth Hand,

w podziękowaniu za dzieciństwo

niemal pozbawione granic, za to pełne kół ratunkowych

Podziękowania

Książka ta dojrzewała w moim umyśle powoli przez wiele, wiele lat. Jestem dłużnikiem wszystkich, którzy w tym czasie pomagali rozwijać się moim myślom, kulturze i ciekawości oraz podsycali we mnie pragnienie odkrywania – a więc przede wszystkim moich rodziców, Petera i Marybeth Hand, oraz rodzeństwa, Seana, Meaghan i PJ-a. Bardzo istotne było dla mnie także wsparcie dalszej rodziny, naszej ekipy ze Święta Dziękczynienia, a zwłaszcza redakcyjne uwagi mojej cioci, Kathy Barry, której sokole oko wychwytujące wszelkie gramatyczne potknięcia okazało się nieocenione przy wczesnych szkicach.

Moje odwieczne obsesyjne zainteresowanie gwiazdami i życiem pozaziemskim przypisuję dorastaniu pod czystym nocnym niebem niewielkiego miasteczka Manchester w stanie Vermont, otoczonego surowymi, ale wielkodusznymi Górami Zielonymi. Na podziękowanie zasługuje kilkoro nauczycieli z moich wczesnych lat szkolnych – Mike Ceperan, Anita Dorfman, Marilyn Hopkins, Jean Noble, Margaret Connor, Donna Williams, Lucille Jordan, Betsy Hubner oraz Bob i Bev Leslie połączyli biologię, matematykę, sztukę i pisanie w sposób, który do dziś stanowi podstawę tego, jak myślę i jak się wyrażam. Dziękuję również Treyowi Spencerowi i Louie Dean za wiele lekcji przydatnych zarówno w górach, jak i poza nimi.

Jestem głęboko wdzięczny Michaelowi Ferraro, Tylerowi Stablefordowi, Steve’owi Drunsicowi, Alicii Williams, Tomowi Nordheimowi, Danowi Berisfordowi, Sarah Horst, Samowi i Bettyrae Eisensteinom, Tony’emu Krantzowi, Seanowi Carrollowi oraz Jennifer Ouellette za różnego rodzaju wsparcie moralne, uwagi redakcyjne i wskazówki podczas całego procesu twórczego. Podziękowania należą się również załodze Colorado Wine Co., Café de Leche i the Hermosillo – podczas powstawania rękopisu wypiliśmy wiele kieliszków wina, filiżanek kawy i kufli piwa. Mojej wspaniałej i pięknej partnerce, Kimberly Benzie, dziękuję za bycie podporą w czasie, kiedy rzeźbiłem słowo po słowie tę książkę.

Dużo zawdzięczam też ciężkiej pracy moich kolegów z Princeton University Press, zwłaszcza redakcyjnej błyskotliwości Jessiki Yao, jak również Brigitte Pelner, Arthurowi Werneckowi oraz, na wczesnym etapie, Ericowi Henneyowi.

Wielką inspiracją w czasie tworzenia było dla mnie wielu kolegów z Jet Propulsion Lab, przede wszystkim zaś cały zespół koncepcyjny pracujący nad misją Europa Lander oraz mój zespół z Ocean Worlds Lab. To niebywałe szczęście móc pracować z tak inspirującymi i utalentowanymi ludźmi.

Margaret Kivelson, Johnowi Casaniemu oraz Bobowi Carlsonowi jestem winien podziękowania za czas spędzony na rozmowach, wywiadach i opowiadaniu historii. Bobowi Carlsonowi dziękuję ponadto za to, że wiele lat temu postanowił dać mi szansę, co doprowadziło do wieloletniej wspaniałej współpracy i rozlicznych przygód.

Specjalne podziękowania kieruję do Jamesa Camerona za umożliwienie mi zanurzenia się w świat odkrywania głębokiego oceanu. Bez człowieka z wizją naukowiec taki jak ja nigdy nie miałby okazji zobaczyć na własne oczy kominów hydrotermalnych.

Na koniec nieskończone uznanie należy się mojemu byłemu mentorowi i długoletniemu przyjacielowi Chrisowi Chybie. Miałem olbrzymie szczęście, że na samym początku kariery dane mi było korzystać z przewodnictwa tak zdolnego i łaskawego człowieka. Nauka i odkrywanie kroczą naprzód przeróżnymi ścieżkami, prowadzącymi przez zupełnie nieprzewidywalne wzloty i upadki; czasem z każdej strony napotyka się tylko opór. Znalezienie bratniej duszy, z którą można dzielić szerszą perspektywę, sprawia, że cały proces jest wart zachodu.

Dziękuję wszystkim wyżej wymienionym oraz wszystkim pozostałym w moim życiu, którzy pomogli mi zachować w sobie nieskalaną ciekawość i czysty zachwyt kosmosem. Mam nadzieję, że w książce tej uchwyciłem i zdołałem przekazać choć część tego zachwytu.

Część pierwsza

Oceany bliskie i dalekie

Prolog

Dno

Utknęliśmy na dnie. Akumulator był na wyczerpaniu. Kończyło nam się powietrze. W żaden sposób nie mogliśmy skontaktować się ani z drugim zespołem, ani z załogą łodzi unoszącej się gdzieś 3 kilometry nad nami. Siedzieliśmy w metalowej kuli naszego maleńkiego batyskafu, przycupnąwszy na jakiejś skale na dnie Oceanu Atlantyckiego.

To była moja pierwsza wyprawa na dno oceanu i zapowiadało się, że będzie ostatnią.

A mimo tego było spokojnie. Dzięki resztce światła, jaka nam została, mogłem wyglądać przez siedmiocentymetrowej grubości szkło bulaja i obserwować podłużne czerwone stworzenie badające powierzchnię skały, być może w poszukiwaniu kolejnego posiłku. Chodziło sobie tam, zajęte własnymi sprawami, nieświadome naszej niepewnej sytuacji i zupełnie się nią nieprzejmujące.

Perspektywa maleńkiej łodzi podwodnej sprawia, że wszystko szybko staje się odrealnione i wypełnia się spokojem. Rzeczywistej sytuacji nie da się objąć umysłem: ciśnienie wynoszące kilkaset ton na centymetr kwadratowy, krajobraz dostrzegalny jedynie w ograniczonym świetle reflektorów, dziwne dźwięki i wibrowania maszynerii, która ma chronić cię przed makabryczną wodną śmiercią. W przeciwieństwie do momentów, kiedy mierzymy się z lękiem wysokości albo strachem wywołanym znalezieniem się na wyschniętej na wiór pustyni, nic, co mamy zakodowane w sobie jako Homo sapiens, nie mówi nam, co robić, gdy ktoś uwięzi nas w metalowej kuli na dnie oceanu. Nie mieliśmy ustnika ani regulatora oddechu jak płetwonurkowie i nie musieliśmy przechodzić dekompresji w drodze na powierzchnię. W łodzi podwodnej człowiek oddycha po prostu otaczającym go powietrzem. Naturalnie stłoczenie trójki ludzi w pomieszczeniu o średnicy 2 metrów zanurzonym w całkowicie odciętym od światła mroku niesie potencjalne ryzyko ataku klaustrofobii, ale kiedy już się to przejdzie, robi się całkiem miło. Jeśli oczywiście wszystko działa tak, jak powinno.

Tak naprawdę nie miałem żadnego powodu, by tam być. Po pierwsze, jako człowiek byłem zdecydowanie poza swoją strefą komfortu, bo do udania się w tę podróż potrzebowałem technologii. Po drugie, co być może istotniejsze, zawodowo od dawna zajmowałem się gwiazdami, planetami i księżycami. Dziecięce obsesyjne zainteresowanie kosmitami zaprowadziło mnie do badania Europy, pokrytego lodem księżyca Jowisza, na którym niedawno odkryto wielki podpowierzchniowy ocean. Zgłębiałem właśnie fizykę i chemię Europy do mojego doktoratu, kiedy zadzwonił do mnie inny kosmiczny świr, mój długoletni przyjaciel George Whitesides, by wybadać, czy byłbym zainteresowany udziałem w ekscytującym projekcie: James Cameron, reżyser Titanica, Terminatora i wielu innych kasowych filmów, szukał młodego naukowca, z którym mógłby porozmawiać o Europie w czasie penetrowania otchłani naszego oceanu. Czy potencjalnie chciałbym stać się członkiem takiej ekspedycji? Nie co dzień odbiera się takie telefony. Był rok 2003 i Cameron chciał nakręcić film o głębinach ziemskiego morza i perspektywach dotyczących poszukiwania życia w oceanie Europy. Jego zespół miał badać dno morskie Atlantyku i Pacyfiku, by dowiedzieć się, jak życie może przetrwać w ich mrocznej toni – w warunkach porównywalnych do tych, które być może panują na Europie. Ja miałbym pomagać w połączeniu eksploracji oceanu z tropieniem pozaziemskiego życia. Głębokomorskie kominy hydrotermalne, które mieliśmy obserwować, stanowią chemiczne oazy dla życia w głębinach i mogą dostarczyć nam wskazówek w poszukiwaniach zamieszkiwalnych środowisk poza Ziemią.

W tamtym okresie trudno mi było podjąć taką decyzję. Studiowałem, a wyprawa na morze zmusiłaby mnie do odłożenia na bok moich badań. Czy mogłem pozwolić sobie na tego typu rozproszenie w czasie, gdy byłem tak bardzo skupiony na pracy nad doktoratem? Głębia ziemskiego oceanu mogła dać mi wgląd w to, co może dziać się w oceanie Europy, więc przynajmniej z tego punktu widzenia byłem w stanie jakoś usprawiedliwić się sam przed sobą.

Z perspektywy czasu to powinna być prosta decyzja. Jeśli kiedyś będziecie mieć szansę zejść na dno oceanu, nie zaprzepaśćcie jej. Nie zastanawiajcie się, po prostu się zgódźcie. To na zawsze odmieni wasz umysł.

Moje wewnętrzne rozterki rozwiały się dzięki mądrym słowom mentora, muzyka i niezwykłego mikrobiologa profesora Kena Nealsona z Uniwersytetu Południowej Kalifornii. Pewnego wieczoru w porcie na Catalina Island chwycił mnie za ramię i powiedział: „Za dużo nad tym myślisz! Jeśli jest choć niewielka szansa, że dostaniesz się na dno oceanu, to zbieraj się i jedź!”.

I tak, miesiąc po telefonie George’a, znalazłem się na rosyjskim okręcie badawczym Keldysh na środku Oceanu Atlantyckiego, przygotowując się do zgłębiania nie gwiazd rozciągających się nade mną, lecz mroku leżącego pod moimi stopami.

Ocean od dawna wydawał mi się magicznym miejscem – nie tylko ze względu na swój ogrom i wielką głębię, ale również dlatego, że był dla mnie wielką niewiadomą. Dorastałem w pozbawionym dostępu do morza stanie Vermont. Wiedziałbym, jak sobie poradzić w górach czy w jaskiniach, ale ocean był dla mnie obcym środowiskiem. Nie chodziło o to, że się bałem – nie grała mi w głowie ścieżka dźwiękowa ze Szczęk – lecz raczej o brak obeznania: nie umiałem czytać chmur i wiatru, zmian pogody nie zwiastowały żadne drzewa, nieboskłonu nie przecinały góry. Horyzont i nic poza nim: wszędzie tylko woda i świat poniżej, ukryty pod falami.

Byłem zafascynowany. Podczas rejsu z Halifaxu na środek Atlantyku spędziłem wiele godzin – za dnia i w nocy – siedząc na dziobie Keldysha, gapiąc się na wodę i próbując wczuć się w moje nowe otoczenie. Ale było obce. Olbrzymi przestwór oceanu był daleko poza moją strefą komfortu – pociągał mnie i onieśmielał jednocześnie.

Z mieszaniną niepewności i wyczekiwania zwróciłem się ku maszynom, które miały nas zabrać w to ekstremalne środowisko – rosyjskim batyskafom Mir (w języku rosyjskim słowo to oznacza „pokój” i „świat”). Sporo czasu spędziłem w maszynowni Keldysha, komunikując się za pomocą rąk i wtrącanych tu i ówdzie pojedynczych rosyjskich słów. Bardzo chciałem chociaż z grubsza zrozumieć, jak działa łódź podwodna – i dowiedzieć się, co może pójść źle. Nie miałem pojęcia, po czym poznaje się dobry sprzęt, ale inżynierowie byli bardzo cierpliwi. Szybko przekonałem się, jak bardzo solidni i dokładni są Rosjanie: zawsze mieli plan awaryjny, plan awaryjny na wypadek niezadziałania planu awaryjnego i tak dalej.

Podstawowe cele fizyki stojącej za budową batyskafu nie są zbyt skomplikowane: (1) nie daj się zmiażdżyć, (2) upewnij się, że będziesz w stanie wypłynąć, kiedy będzie trzeba. Przy eksplorowaniu dna morskiego, inaczej niż w przypadku wypraw w kosmos, grawitacja nam sprzyja. Aby znaleźć się w przestrzeni kosmicznej i z niej wrócić, potrzeba skomplikowanego współdziałania silników rakietowych, osłon termicznych, spadochronów i skrzydeł. Aby zejść na dno i wynurzyć się na powierzchnię, zasadniczo wystarczy mieć ze sobą balast, który zrzucamy, kiedy chcemy wydostać się z głębin. Wprawdzie jesteśmy narażeni na ekstremalne zmiany ciśnienia, ale za to nie występują duże różnice temperatur i podróżuje się raczej powoli. Póki batyskaf jest w stanie znieść panujące na dole ciśnienie i ma odpowiednią wyporność, po zrzuceniu balastu wzniesiemy się nad fale jak korek.

Fundamentalna prostota zasad stojących za zanurzaniem się i wynurzaniem okrętu podwodnego miała kluczowe znaczenie dla mojego oswojenia się z batyskafami Mir. Gienia, Viktor i Anatoli – trójka pilotów i inżynierów, którzy znosili moje pytania – wyjaśnili mi sposób działania różnych systemów awaryjnych i rezerwowych, w które wyposażony był batyskaf. W większości przypadków konstruktorzy Mira trzymali się podstawowej zasady inżynierii: „Trzymaj się prostych rozwiązań, głupcze” (angielskie Keep It Simple, Stupid tworzy ładny, „całuśny” akronim). Batyskaf składał się ze stosunkowo niewielu ruchomych części, a zamontowana na nim elektronika wyglądała jak relikt z czasów zimnej wojny. Niemniej jednak nieprzerwany strumień moich „A co, jeśli...?” w końcu doprowadził do rozważenia najgorszego scenariusza: A co, jeśli znajdziemy się wiele kilometrów pod wodą i wysiądzie nam zasilanie oraz silniki sterujące, stracimy możliwość komunikacji z powierzchnią i zacznie nam się kończyć powietrze? Będziemy siedzieć sobie zamknięci na dnie oceanu w skomplikowanej metalowej puszce. Co wtedy?

Oczywiście na to też był plan. W takim wypadku trzeba znaleźć duży klucz ukryty pod jednym z siedzeń umieszczonych w batyskafie. Kluczem tym poluzowuje się wielką nakrętkę na śrubie połączonej z balastem. Kiedy uda się w ten sposób ręcznie zrzucić balast, batyskaf powinien zacząć unosić się z dna, stopniowo przyspieszając w drodze na powierzchnię. Zdaniem inżynierów do czasu ostatecznego wynurzenia się łódź nabierze takiego rozpędu, że najprawdopodobniej zostanie wyrzucona na kilka metrów w powietrze. Nie jest to rozwiązanie eleganckie ani posługujące się najnowocześniejszą technologią, ale przynajmniej nie zostaje się martwym na dnie.

Wszystko to przechodziło mi przez głowę, kiedy siedzieliśmy odcięci na dnie morza w naszym umierającym batyskafie. Po tym, jak dotarliśmy na wyznaczone miejsce niemal na środku Oceanu Atlantyckiego, opuściliśmy na dno dwa batyskafy – w jednym siedział Cameron wraz z dwoma członkami załogi, w drugim zaś ja z dwójką pozostałych. Chcieliśmy zbadać kominy hydrotermalne położone na zboczu podwodnej góry zwanej Menez Gwen (będącej w zasadzie podwodnym wulkanem).

Przebywanie w łodzi podwodnej na dnie oceanu jest jak podróż balonem, nurkowanie i misja kosmiczna w jednym (przy czym ja sam wcześniej tylko nurkowałem). Przez większość czasu poruszacie się płynnie i powoli. Miry są wyposażone w sumie w trzy (jeden na pasażera) niewielkie, mniej więcej dwudziestocentymetrowe, bulaje, przez które można zerkać w głębiny. Nie da się wstać, ale jest wystarczająco dużo miejsca, żeby w razie potrzeby można było, ocierając się, zamienić się miejscami. Widoczne wszędzie instrumenty pomiarowe, guziki i przełączniki przywodzą na myśl lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte zeszłego stulecia, kiedy Mir został skonstruowany i po raz pierwszy wysłany pod wodę. Siedzenia obite granatowym winylem tworzą jedną, maleńką, wspólną kanapę w kształcie litery U, przy czym na podłodze nie ma na tyle przestrzeni, by wszystkie trzy osoby mogły jednocześnie spuścić nogi. Zwykle pilot siedzi wyprostowany na środku z rękami na przyrządach sterujących, podczas gdy dwóch pasażerów po jego bokach półleży na siedziskach, by móc wyjrzeć przez swoje okienka.

W drodze na dno, kiedy łódź opada jak kamień, szybko mija się strefę fotyczną – leżącą najbliżej powierzchni, prześwietloną światłem słonecznym warstwę wody sięgającą około 300 metrów w głąb, gdzie życie kwitnie dzięki organizmom fotosyntetyzującym, takim jak fitoplankton.

Kiedy schodzi się przez ten region, światło zaczyna blednąć. Błękit staje się czernią. Batyskaf zaczyna się ochładzać. Nie czuje się opadania, ale dźwięki dochodzące z systemu łączności działają jak metronom przypominający o rosnącym dystansie między wami a resztą świata. Co kilka sekund głośne piknięcia odbijają się między Mirem a Keldyshem – to dokładnie taki filmowy dźwięk, jaki spodziewalibyście się usłyszeć, siedząc w łodzi podwodnej, jedynie nieco wyższy i krótszy. Co jakiś czas z głośnika sączą się jakieś słowa: jedno czy dwa zdania po rosyjsku, znacznie zniekształcone przez podróż przez wodę. Nieznany żargon i piknięcia sprawiały, że ja, z moim ograniczonym rosyjskim słownictwem, czułem się jeszcze bardziej obco.

Podczas zanurzania się przycisnąłem twarz do bulaja i owinąłem głowę ręcznikiem, tak by światło z wewnątrz nie zaburzyło mi widoku. To nie było dla mnie nowe: astronomowie badający nocne niebo zawsze bardzo dbają o swoje widzenie w ciemności. Im bardziej twój wzrok przyzwyczajony jest do mroku, tym więcej gwiazd dostrzeżesz.

Tym razem jednak przeczesywałem wzrokiem toń w poszukiwaniu bioluminescencji generowanej przez szereg dziwnych stworzeń żyjących w głębinach oceanu, emitujących impulsy świetlne, kiedy one same lub coś wokół nich się porusza. Zanurzający się batyskaf powodował powstanie oddalającej się od nas bioluminescencyjnej fali uderzeniowej: rozmaite duże i małe istoty, od meduz po mikroorganizmy, rozbłyskiwały. Był to widok, którego nigdy nie zapomnę; bardzo ceniłem go sobie podczas każdego z moich dziewięciu zanurzeń. Wyrobiłem sobie nawet zwyczaj zabierania ze sobą słuchawek: w ten sposób łączę te biologiczne fajerwerki z muzyką Radiohead albo Pink Floyd. Gdybym zobaczył te zespoły dające koncert na dnie oceanu, nie zdziwiłbym się bardzo.

Z początku to zanurzenie, moje pierwsze, przebiegało bez zakłóceń. Po przeprowadzeniu wstępnych badań dna udało nam się zlokalizować obszar pełen kominów hydrotermalnych. Godzinami krążyliśmy po zboczach Menez Gwen, za pomocą robotycznego ramienia zbierając próbki z buzujących przegrzanych kominów. Drobnoustroje, małże i ryby ucztowały dzięki szczodrości tej chemicznej oazy.

Znalezienie tego miejsca na dnie oceanu może nie wydawać się wielkim osiągnięciem, ale w rzeczywistości nim było. W oceanie wszelkie wygodne metody ustalania lokalizacji, do których jesteśmy przyzwyczajeni na powierzchni Ziemi, stają się bezużyteczne. Fale o długości wykorzystywanej w nawigacji GPS są zdolne przeniknąć zaledwie kilka milimetrów w głąb toni wodnej. Tak naprawdę w oceanie źle rozchodzą się niemal wszystkie długości fali z elektromagnetycznego spektrum. Woda – kluczowy składnik życia, jakie znamy – okazuje się świetna w ukrywaniu przed nami sporej części naszej własnej planety. Woda w stanie ciekłym z łatwością absorbuje światło zarówno o krótkiej, jak i długiej fali, przez co nie możemy „widzieć” ani komunikować się na dnie oceanu. Ten prosty fakt przez dziesięciolecia spędzał inżynierom sen z powiek – pod wodą nie sprawdza się żaden elektroniczny sposób nawigacji ani porozumiewania się: nie działają komórki, GPS, Wi-Fi, AM, FM, krótkofalówki... nic nie działa.

Na dużych dystansach nic oprócz dźwięku nie jest w stanie przebić się przez ocean. Po części właśnie dlatego delfiny i wieloryby komunikują się akustycznie i dlatego też do nas docierały piknięcia wysyłane przez zespół na Keldyshu, który w ten sposób sprawdzał, czy wciąż tam jesteśmy i czy wszystko jest w porządku.

Ale nie było w porządku. Przeciągnęliśmy nasz pobyt: samo zanurzanie trwało długo, a my przeczesaliśmy spory teren. Na dnie znajdowały się zarówno Mir 1, jak i Mir 2: pracowaliśmy razem, żeby zebrać próbki i sfilmować jak największy obszar. Teraz jednak nasz batyskaf (Mir 2) nie mógł znaleźć Mira 1 i zaczął nam się wyczerpywać akumulator. Viktor, nasz pilot, zdecydował, że dalsze poruszanie się czy „pływanie” to nie najlepszy pomysł, ponieważ silniki sterujące zużywają resztki cennej energii.

Co więcej, siadało nam też łącze komunikacyjne, a rozładowujący się akumulator oznaczał, że nie byliśmy w stanie wysłać silnego sygnału ani do Keldysha, ani do drugiego Mira. Na domiar złego zaczynał psuć się aparat absorpcyjny pochłaniający dwutlenek węgla, co powoli zmieniało nasz batyskaf w kulę trującego gazu.

I tak sobie siedzieliśmy na dnie oceanu, analizując nasze położenie. Choć było to trochę przerażające, pocieszała mnie myśl o kluczu. Jeśli nic innego nie zadziała, wyskoczymy z oceanu i w końcu odnajdzie nas załoga Keldysha. Problem polegał na tym, że zależnie od pory dnia i wzburzenia wody mogło to potrwać wiele godzin.

Viktor wypróbował wszystkie sztuczki z podręcznika, po czym zrezygnowany rozsiadł się wygodnie w batyskafie. Sądząc po jego zachowaniu, albo pogodził się z losem i śmiercią czekającą nas wszystkich na dnie, albo wiedział, że zostanie uruchomiony jakiś protokół poszukiwawczy, a naszym zadaniem jest tylko siedzieć i czekać. Gapiłem się przez bulaj na czerwone, przypominające krewetkę stworzenie, pozwalając umysłowi błądzić. Wyobraźnia przeniosła mnie z naszego oceanu w głębiny oceanów istniejących poza Ziemią.

Sceneria rozciągająca się za moim okienkiem mogła stanowić „dom” dla większości życia we wszechświecie. Głębokie, tonące w mroku, pozornie opuszczone oceaniczne dno może być jedną z najlepszych miejscówek dla biologii. Niedawne odkrycia dokonane w naszym Układzie Słonecznym pokazały, że choć planety takie jak Ziemia są raczej stosunkowo rzadkie (jedna na gwiazdę, jeśli ma się szczęście), światy posiadające głębokie oceany, pokryte lodem i całkowicie odcięte od nieba czy atmosfery rozciągających się nad nimi mogą być powszechne.

W naszym Układzie Słonecznym tymi światami są księżyce planet olbrzymów: Europa, Ganimedes, Kallisto, Tytan, Enceladus czy Tryton. To na nich dziś, teraz, znajdują się oceany płynnej wody, istniejące prawdopodobnie przez większą część historii naszego układu. Niektóre z tych globów – Europa, Enceladus i Tytan – mogłyby nawet gościć życie, jakie znamy.

Tym pokrytym lodem wodnym przestworom nie towarzyszą plaże ani piaszczyste wybrzeża, ale mimo tego mogą stanowić potencjalnie wspaniałe i obfitujące w pokarm schronienie. Mroczne głębiny tych odległych oceanów mogą przypominać najgłębsze rejony naszego wszechoceanu. Nasze mikroorganizmy i wodne stworzenia głębokomorskie prawdopodobnie poradziłyby sobie w fizycznych i chemicznych warunkach, jakie – jak nam się wydaje – powinny panować w oceanach Europy, Enceladusa i Tytana. Przez całą tę książkę będziemy zgłębiać podobieństwa między ekstremalnym życiem na Ziemi a fizyką i chemią, które mogą przyczynić się do powstania nadających się do zamieszkania światów oceanicznych poza nią. Szczegółowo wyjaśnimy, na czym opieramy swoje przekonanie o istnieniu pozaziemskich oceanów pod lodową skorupą księżyców krążących po zewnętrznych rubieżach naszego Układu Słonecznego. Zastanowimy się również, co oznaczają one dla poszukiwań osobnego, niezależnego powstania życia poza Ziemią.

Ale zanim w ogóle wyruszymy w tę podróż, muszę wydostać się z dna.

Choć wydawało nam się, że byliśmy odcięci bardzo długo, nie mogło to trwać dłużej niż 45 minut. Kondensująca się woda z naszych własnych procesów biologicznych sprawiała, że w środku batyskafu zrobiło się wilgotno. Każdy nasz oddech zmieniał bezcenny tlen w parę wodną i dwutlenek węgla. Zakrzywione pomarańczowe ściany Mira ociekały wodą. Było zimno, wilgotno, ciemno i cicho. W międzyczasie tuż za naszym bulajem małe czerwone stworzenie zajmowało się swoimi sprawami – całkowicie nieświadome zagrożenia, w jakim się znaleźliśmy, z beztroską radością gramoliło się po skale.

W pewnym momencie dostrzegliśmy przez bulaj narastające stopniowo nikłe światło, powoli meandrujące po ścieżce, która prowadziła je coraz bliżej nas. W końcu zdołaliśmy zidentyfikować jego źródło – nasz bliźniaczy batyskaf, Mir 1. Znaleźli nas.

Wiedzieliśmy, że Mir 1 wyposażony jest w kamery, dzięki którym mogą nas zobaczyć, więc napisaliśmy na kartce papieru wiadomość i przycisnęliśmy ją do szyby. Komunikat brzmiał po prostu: „Musimy się wynurzyć”. Obserwowaliśmy, jak kamera przesuwa się i przechyla, oceniając sytuację. Wyglądało na to, że odczytali naszą wiadomość. Po kilku kolejnych próbach połączenia się za pomocą papieru i akustycznego systemu łączności Viktor zyskał pewność, że możemy zacząć wynurzenie – Keldysh miał na nas czekać w gotowości.

Podróż z powrotem na powierzchnię była pełna dziwnej elegancji. W odróżnieniu od lotu w kosmos, gdzie wracanie na Ziemię wiąże się z burzliwą i gorącą podróżą przez atmosferę, po której następuje agresywne hamowanie silnikami w rozpaczliwej próbie oparcia się grawitacji usiłującej zmienić nas w proch, powrót z dna oceanu przypomina raczej jazdę powolną windą. W czasie gdy wyporność łodzi podwodnej prowadzi nas do domu, grawitacja jest delikatnym przyjacielem, nie wrogiem. Ona też wykonuje za nas całą pracę – nie potrzeba sterowania, odpalonych silników, nie ma obaw, że spadochron się nie otworzy.

Jeśli wynurzacie się w ciągu dnia, mroczna otchłań powoli ustępuje subtelnym śladom obecności gwiazdy w górze. W miarę jak coraz więcej nieustraszonych promieni słonecznych przedziera się przez wodę, czerń blednie i zmienia się w granat. Z każdą chwilą błękit spycha mrok głębiej w dół i zaczyna otaczać was ocean żywiony przez słoneczne promienie. W końcu batyskaf wynurza się i opada, po czym kołysze się, na powrót zanurzony w atmosferze. Światło wlewa się przez bulaje, przypominając waszemu mózgowi, gdzie tak naprawdę należy.

Po bezpiecznym powrocie na powierzchnię siedzieliśmy w maleńkiej pomarańczowo-białej łupince bujającej się po ogromnym błękicie oceanu. Maleńkiej, lecz znaczącej łupince, która właśnie powróciła z wyprawy do innego świata w głębinach i czekała teraz na Keldysha, który miał ją zabrać na pokład swoim potężnym dźwigiem. Zakończyła się jedna podróż do jednego miejsca – ale tyle innych zostało do zbadania i odkrycia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki