Rzeki. Opowieści z Mezopotamii, krainy między Biebrzą i Narwią leżącej, spisywane podczas wędrówek dolinami rzek znanych, jak Biebrza i Narew, i zapomnianych, jak Brzozówka, Czarna, Jaskranka, Kamienna, Krzemianka, Kumiałka, Nereśl, Niedźwiedzica, Nurka, Sidra oraz rzeka Supraśl, ku pamięci, że woda to życie... - Paweł Średziński - ebook

Rzeki. Opowieści z Mezopotamii, krainy między Biebrzą i Narwią leżącej, spisywane podczas wędrówek dolinami rzek znanych, jak Biebrza i Narew, i zapomnianych, jak Brzozówka, Czarna, Jaskranka, Kamienna, Krzemianka, Kumiałka, Nereśl, Niedźwiedzica, Nurka, Sidra oraz rzeka Supraśl, ku pamięci, że woda to życie... ebook

Paweł Średziński

3,7

Opis

Ta książka jest jak świder, którym paleobotanik wwierca się w torf, by spojrzeć w przyrodniczą przeszłość. Z zakonserwowanych szczątków organizmów czyta potem o krajobrazowych przemianach oraz rekonstruuje dawną faunę i florę. Tak samo Średziński wwierca się w błoto polskiej Mezopotamii - krainy między Biebrzą a Narwią - a następnie opowiada o tym, co zobaczył. Odwołuje się przy tym do najlepszych tradycji krajoznawczej gawędy. Niby książka o rzekach, a jednak o czymś więcej.

Adam Robiński, dziennikarz, autor reporterskich książek, m.in. Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów

Jeżeli tak bardzo kochamy wolność, to dlaczego nie potrafimy dać jej rzekom? To jest książka o naszym lęku przed dzikością, o tym jak na przestrzeni kilkudziesięciu lat - zamiast słuchać naszych przodków i współistnieć z rzekami - postanowiliśmy je regulować, betonować, dopuszczając do katastrofy przyrodniczej.
Autor od kołyski lepiej czuł się na bagnach, torfowiskach, wśród olsów, puszczańskiej zwierzyny i ptactwa niż przy biurku, dzięki temu jego opowieść o Narwi, Biebrzy i ich dopływach jest wypełniona wiedzą, miłością i troską.
Rzeki w tej książce to nie tylko element krajobrazu przyrodniczego, lecz także pretekst do snucia opowieści o historii i kulturze, którą przez wieki nad ich brzegami tworzył człowiek. Autor, jak rzeka, łączy ludzi z różnych środowisk (hydrologów, historyków sztuki, rolników, leśników, hodowców krów) i - meandrując wraz z nimi od opowieści do opowieści - tworzy piękną historię rzek mniej znanych. Nie uratujemy rzek od katastrofy, jeśli ich nie poznamy i nie zrozumiemy, po co właściwie płyną. Książki takie jak ta nie tylko pomagają nam zrozumieć, ale czuć i widzieć więcej.

Agata Passent, dziennikarka i felietonistka

Najnowsza książka Pawła jest nie tylko przyrodniczą opowieścią o rzekach, ale również historią ludzi, którzy je badają i którzy z nimi żyją. To gawęda o wielkiej miłości do rzek, która bierze się z głębokiego zrozumienia ich znaczenia dla naszego życia, ale też afirmacji ich wewnętrznej wartości, która jest niezależna od naszych potrzeb. Ostatecznie książka Pawła przekonuje, że ten, kto przyrodę kocha i podziwia, ten ostatecznie musi zaangażować się w jej ochronę.

Robert Jurszo, dziennikarz

O AUTORZE:

Paweł Średziński. ur. 1978, doktor nauk humanistycznych, historyk, publicysta, dziennikarz, miłośnik przyrody. Autor książek Puszcza Knyszyńska. Opowieści o lesunach, zwierzętach i królewskim lesie, a także o tajemnicach w głębi lasu skrywanych, Syria. Przewodnik po kraju, którego nie ma oraz (wspólnie z Piotrem Dombrowskim) Łoś. Opowieści o gapiszonach z krainy Biebrzy. Przez kilkanaście lat pracował w organizacjach zajmujących się ochroną przyrody. Publikuje m.in. w OKO.press i "Więzi". Pisze o przyrodzie, ludziach, pograniczu, Bliskim Wschodzie i Afryce. Jeden z bohaterów książki Marcina Dorocińskiego Na ratunek. Rozmowy o zwierzętach, naturze i przyszłości naszej planety. Laureat Stołka Roku "Gazety Wyborczej".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
0
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
hokusmarokus

Całkiem niezła

po okładce - czy to ma coś wspólnego z księgami jakubowymi?
20
Czekow

Dobrze spędzony czas

Bardzo sympatyczna książka. Mam wrażenie, że w treści czuje się zaangażowanie do tematów jakie porusza Pan Paweł. Kilka powtórek względem poprzedniej książki "Puszcza Knyszynska". Ogólnie polecam szczególnie dla osób miejscowych, co pozwoli umiejscowić treść.
00

Popularność




Rzeki dzieciństwa

Rzeki dzie­ciń­stwa

„Takie już bowiem mam dzi­wac­two, że zamiast szu­kać dale­kich cudów przy­rody, zamiast gonić za zgieł­kiem po tar­go­wi­cach świata, doznaję naj­więk­szych roz­ko­szy, gdy wpa­truję się w dno cichych stru­mieni i rzek, gdy przy­kła­dam ucho do sta­rych mogił, któ­rych szeptu mrocz­nych dzie­jów nikt nie słu­cha”.

Zyg­munt Glo­ger, Doli­nami rzek

„Witaj­cie w doli­nie. Mię­dzy Bie­brzą i Narwią. W Mezo­po­ta­mii. Woda ozna­cza tu życie”.

Edward Redliń­ski, Woda

Rzeko dzie­ciń­stwa. O Tobie chcę pisać. Pamię­tam. Ty pły­nę­łaś, a ja nad Twoim brze­giem odpo­czy­wa­łem, łowi­łem ryby na wędkę z lesz­czy­no­wego kija, a potem zanu­rza­łem się w Two­jej wodzie, chło­dząc moje młode, a potem coraz star­sze ciało. Nie bro­ni­łem się przed Twoim muli­stym dnem i nie­przej­rzy­stą wodą. Cza­sami byłaś czy­stą strugą z miłym w dotyku piasz­czy­stym dnem. Innym razem leni­wym roz­le­wi­skiem, przez które bro­dzi­łem w poszu­ki­wa­niu zna­ków nad­cho­dzą­cej wio­sny, nie zdej­mu­jąc butów i mocząc się po pas.

Ni­gdy nie potra­fi­łem dobrze węd­ko­wać. Do dziś nie umiem dobrze pły­wać. Ale zawsze myślę o Tobie, zanu­rza­jąc się we wspo­mnie­niach, bo pły­nę­łaś, odkąd mogę cokol­wiek pamię­tać. Mia­łaś trzy imiona. Turo­śnianka, Narew, Doda­tek. To nur­ko­wa­nie w cza­sie prze­szłym jest jak kąpiel w Two­jej wodzie. Budzi­łaś wyobraź­nię. Za palmy słu­żyły mi olsze, które latem ocie­niały Twoje mean­dry, a Ty wciąż mogłaś pły­nąć, cho­ciaż Twoją dolinę zaczęli zmie­niać ludzie. Budzi­łaś wraż­li­wość. To dla­tego prze­sta­łem węd­ko­wać. Nie mogłem już zabi­jać ryb, które zło­wi­łem. Wyzwa­la­łaś uważ­ność. Z Tobą uczy­łem się czy­ta­nia obec­no­ści bobrów, roz­po­zna­wa­nia cza­jek na łąkach i żab mocza­ro­wych w sza­cie godo­wej.

Mia­łem trzy rzeki dzie­ciń­stwa. Pierw­szą była Turo­śnianka, nad którą zabie­rali mnie rodzice, a ja wędro­wa­łem urze­czony jej mean­dru­ją­cymi brze­gami. To tam po raz pierw­szy zoba­czy­łem bobrowe żere­mie, chwy­ta­łem chru­ściki za ich sta­ran­nie skle­cone z róż­nych mate­ria­łów osłony i łowi­łem moje pierw­sze ryby. Byłem kolej­nym poko­le­niem, które przy­jeż­dżało nad Turo­śniankę. W jej wodach pły­wał mój pra­dzia­dek. Zanim się uro­dzi­łem, miej­scowe kobiety robiły w niej pra­nie, a mój ojciec pod okiem dziadka spę­dzał nad jej brze­giem wolny czas.

Moja pierw­sza rzeka dzie­ciń­stwa.

Pamię­tam wio­senne i let­nie burze i stary drew­niany budy­nek, w któ­rym upy­chano sko­szone siano. Ukry­wa­li­śmy się pod jego gościn­nym dachem, żeby prze­cze­kać nawał­nicę. Ni­gdy nie zapo­mnę zapa­chu po desz­czu: nasy­co­nego wil­go­cią powie­trza, wymie­sza­nego z aro­ma­tem siana.

Pamię­tam, jak nad brze­gami Turo­śnianki co rok obser­wo­wa­łem zaję­cze zaloty – po kil­ka­na­ście sza­ra­ków rywa­li­zo­wało wtedy o samice. Takich scen, powszech­nych w latach 80. i na początku 90., już nie uświad­czę. Zające zaczęły zni­kać z kra­jo­brazu, a wypusz­cza­nie sza­ra­ków z hodowli w tro­sce o to, żeby nie zabra­kło ich w „łowi­sku”, nijak się ma do ich ochrony.

Nad Narwią pod Boki­nami.
Turo­śnianka.

W Turo­śniance łowi­łem kieł­bie i ukleje. Rza­dziej płotki, tylko raz zda­rzył się okoń. Węd­ko­wa­nie było wtedy cie­ka­wym zaję­ciem, a zło­wione ryby zja­da­li­śmy. Nie zda­wa­li­śmy sobie jesz­cze sprawy z tego, że wyła­wia­jąc rybę, już ją oka­le­czamy, ale nie­świa­do­mie kon­te­sto­wa­li­śmy popu­larną dziś ideę złap i wypuść. Okres, kiedy ryb było w tej rzece naprawdę dużo, wtedy już dawno minął. Dzia­dek mojego ojca opo­wia­dał mu, jak cho­dził nad rzekę i łapał znacz­nie więk­sze ryby, i to nie na wędkę, tylko gołymi rękami; jesz­cze daw­niej chwy­tano je czymś na kształt oście­nia.

Turo­śnianka nie przy­po­mina dziś tej daw­nej rzeki. Utwo­rzono na niej zalew, który zmie­nił dolinę, ale jej nie pomógł. A jed­nak wciąż, kiedy myślę o Turo­śniance, odzywa się nostal­gia za minio­nym cza­sem. Zresztą rzeka naj­le­piej wpi­suje się w opo­wieść o prze­mi­ja­niu. Mawia się, że czas jest jak rzeka. Zmie­rzamy z jej bie­giem ku ujściu i fina­łowi naszego spływu w życio­wym kajaku.

Nie­dawno odwie­dzi­łem brzegi Turo­śnianki. Można nazwać tę wizytę spo­tka­niem po wielu latach. Nie ma już nad nią drew­nia­nej szopy, w któ­rej ukry­wa­li­śmy się przed burzą. Szu­ka­łem jej śla­dów, ale tylko poje­dyn­cze kamie­nie przy­wra­cały pamięć. Wciąż są olsze. Są też bobry. Rzeko dzie­ciń­stwa, nawet nie wiesz, ile rado­ści spra­wiły mi ślady ich obec­no­ści. Ludzie nie lubią tych gry­zoni. Mówią, że „wyci­nają” drzewa. A co robi czło­wiek? Czy nie wycina drzew? Mówią, że bobry prze­gra­dzają rzeki. A co robi czło­wiek? Wydaje miliony na budowę nowych zapór i zbior­ni­ków, regu­la­cje, utrzy­ma­nie. Bobry nie nisz­czą rzeki. To czło­wiek potrafi jej zadać trudno gojące się rany.

Turo­śnianka wciąż pły­nie ku Narwi i wpada do niej w pobliżu Baciut, dzi­cze­jąc na ostat­nim odcinku dzięki roz­le­głej narwiań­skiej doli­nie. Narew na obu swo­ich brze­gach, na odcinku od Łap do Bokin, była drugą rzeką mojego dzie­ciń­stwa. Wysia­dało się z pociągu na nie­po­zor­nym przy­stanku Bojary, aby iść dalej przez pod­mo­kłe olsy, a potem na wynu­rza­jące się z mokra­deł wysepki. Wędro­wa­łem po tych miej­scach, zanim powstał Narwiań­ski Park Naro­dowy. Pamię­tam, jak dosta­łem do rąk pierw­szą mapę poprzed­nika tego parku – Narwiań­skiego Parku Kra­jo­bra­zo­wego. Mam ją do dziś, mocno poskle­janą. To cenna pamiątka, z którą nie chcę się roz­sta­wać.

W nad­nar­wiań­skich olsach wsłu­chi­wa­łem się w głosy żurawi. Zawsze budziły we mnie przy­jemne uczu­cie eks­cy­ta­cji. Dreszcz prze­cho­dził przez całe moje ciało. Potem docie­ra­łem bli­żej roz­wi­dla­ją­cych się koryt dzi­kiego odcinka Narwi. Wśród kęp turzyc wsłu­chi­wa­łem się w nad­cho­dzącą wio­snę i wypa­try­wa­łem toku­ją­cych kszy­ków. Cza­sami zapa­da­łem się w roz­le­wi­ska po pas. Pomimo niskich tem­pe­ra­tur ni­gdy nie zacho­ro­wa­łem od mojego mokrego łazi­ko­wa­nia.

Bobry wciąż żyją nad Turo­śnianką.

Po dru­giej stro­nie Narwi naj­cie­kaw­szy był dla mnie frag­ment mię­dzy Łupianką Starą a Boki­nami. W Boki­nach roz­ta­czał się piękny widok na dolinę. Nie psuły tego widoku kominy w Łapach. Zapie­rało mi dech w pier­siach, szcze­gól­nie wio­sną, kiedy Narew wyle­wała. Mia­łem wra­że­nie, że zna­la­złem się nad jedną z naj­dzik­szych rzek, nazy­waną prze­cież nie bez powodu pol­ską Ama­zonką. Bagno Roz­gnój i rycyki, któ­rych w moim dzie­ciń­stwie było tam tak dużo. Dziś nie ma ich aż tylu. W łanach nie­wy­ko­szo­nych trzcin grzmiały bąki, ich głosy przy­po­mi­nały dmu­cha­nie w szklaną butelkę. Był nawet czas, kiedy moi rodzice myśleli o zaku­pie sta­rej sto­doły pod Boki­nami, poło­żo­nej tuż nad roz­le­wi­skami Narwi. Marze­nie o zamiesz­ka­niu w doli­nie rzeki pozo­stało nie­speł­nione. Ktoś inny osie­dlił się w tym miej­scu.

Kiedy lokalni rol­nicy zaorali sąsia­du­jące z rzeką pola pod Boki­nami, znaj­do­wa­łem ślady histo­rii. W cza­sie II wojny świa­to­wej Narew sta­no­wiła trudną do sfor­so­wa­nia barierę. Po „nie­miec­kiej” stro­nie frontu zna­la­złem pisto­let, łuski, frag­menty poci­sków i opo­rzą­dze­nia. Nie było jesz­cze mody na poszu­ki­wa­nie mili­ta­riów z wykry­wa­czem metalu. Wszystko leżało na powierzchni. Żad­nej z tych rze­czy nie zabra­łem do domu. Zostały tam, gdzie je zna­la­złem.

Mój ojciec mawiał, że za Narwią, w Boki­nach, jest już Mazow­sze. Stwier­dzał to na pod­sta­wie innej pogody. Jego zda­niem, kiedy tam padało, to w Bia­łym­stoku mogło świe­cić słońce. Bywało też odwrot­nie. Takich dyle­ma­tów nie było nad trze­cią rzeką dzie­ciń­stwa, a może lepiej: strugą. Trudno mi ją nazwać. Już wtedy była rowem melio­ra­cyj­nym, który zbie­rał wodę z łąk. Nazy­wali to miej­sce Dodat­kiem.

„Na Doda­tek” cho­dziło się czę­sto na spa­cer, kiedy odwie­dza­li­śmy rodzinę babci Stasi miesz­ka­jącą w kolo­nii pod Zwier­kami. Sta­wa­li­śmy na prze­pu­ście, któ­rym prze­jeż­dżały fur­manki i cią­gniki, i wypa­try­wa­li­śmy ryb. Woda była w tym rowie bar­dzo czy­sta. Oczy­wi­ście naszej uwa­dze nie mogły uciec cier­niki. Chwy­ta­li­śmy je w zro­bione domo­wym spo­so­bem pod­bie­raki i pako­wa­li­śmy do sło­ika. Po pew­nym cza­sie ryby wra­cały do rowu.

W tym rowie można też było zna­leźć pisko­rze. Dziś figu­rują już w Pol­skiej czer­wo­nej księ­dze zwie­rząt, zostały objęte ochroną. Wtedy, w latach 80. ubie­głego już wieku, „na Dodatku” było ich bar­dzo dużo. Wycią­ga­li­śmy je z muli­stego dna, przy oka­zji chło­dząc się w wodzie, która się­gała nam do kolan. Nie­stety nie zdą­ży­łem zapy­tać babci, jak było z Dodat­kiem przed wojną. Czy było w nim wię­cej ryb? I czy był strugą, a może tylko śla­dem po roz­le­głej doli­nie pobli­skiej rzeki Rudni?

Ponad 30 lat temu żyłem zwró­cony twa­rzą do rzeki. Dzie­ciń­stwo spę­dza­łem nad jej brze­gami. Każda eks­pe­dy­cja nad rzekę była czymś, na co nie­cier­pli­wie cze­ka­łem. Nie prze­szka­dzał muł, zaro­śnięte brzegi i koń­skie muchy. To przy­wią­za­nie do rzecz­nych dolin nie opusz­czało mnie w mło­do­ści. Nie opusz­cza i dziś. A jed­nak szybko zapo­mi­namy o rze­kach. Nie myślimy o nich wcale.

Pamię­tamy o rze­kach naj­czę­ściej w momen­cie kata­strofy. Kiedy Odra została zatruta i na jej brze­gach ginęły ryby, media nagło­śniły klę­skę, a poli­tycy z urzęd­ni­kami oskar­żali sie­bie nawza­jem o zanie­dba­nia, szu­ka­jąc win­nych. Potem znowu zapada cisza. Inne rzeki są w jesz­cze gor­szej sytu­acji, bo nie są tak ważne jak Odra czy Wisła. O tych małych i tro­chę więk­szych nikt nie będzie pamię­tał. Nawet jeśli ucier­pią, obu­rzą się tylko węd­ka­rze i paru lokal­nych przy­rod­ni­ków, ale sprawa szybko ucich­nie. Część tych małych rzek znik­nęła na oczach moich dziad­ków i rodzi­ców z powodu ujarz­mia­nia rzecz­nych dolin.

Znisz­czy­li­śmy rzeki i ich doliny. Bez­li­to­śnie regu­lu­jąc, pro­wa­dząc prace utrzy­ma­niowe, melio­ru­jąc i zabu­do­wu­jąc ich doliny. Możemy to odwró­cić, oddać natu­rze, by doko­nała czę­ścio­wej naprawy za nas – ale na­dal jeste­śmy odwró­ceni ple­cami do rzek. A to czę­sto od nich i od ich dolin zaczęła się histo­ria naszego mia­sta, naszej wsi, naszej osady. To dzięki nim nasi przod­ko­wie mogli zna­leźć drogę i miej­sce do życia. Rzeki nas żywiły, two­rzyły natu­ralne gra­nice, bro­niły w cza­sie wojen, pisały naszą histo­rię. Zapo­mnie­li­śmy o nich. Prze­sta­li­śmy się ich uczyć. Nasza wie­dza na temat rzek jest mała. Jesz­cze rza­dziej dostrze­gamy związki, jakie łączyły naszych przod­ków z wodą. Zacho­wu­jemy się, jakby woda pocho­dziła dziś z kra­nów – nie dostrze­gamy jej źró­dła. Mój rodzinny Bia­ły­stok zawdzię­cza więk­szość wody rzece Supraśl. Wciąż nie­wiele osób zdaje sobie z tego sprawę.

Zabie­ram Was w podróż, która zawio­dła mnie nad nie­jedną rzekę. Nie będą to Turo­śnianka i Doda­tek. Nie będzie to Narew mię­dzy Boki­nami a Łapami. Nie będą to rzeki dzie­ciń­stwa. Będą to miej­sca, któ­rych, jak pisał Glo­ger, „szeptu mrocz­nych dzie­jów nikt nie słu­cha”. Ruszymy razem doli­nami czę­sto zapo­mnia­nych, pomi­ja­nych na kar­tach wiel­kiej histo­rii rzek, które przez lata wyry­so­wały mapę nie­zna­nego pogra­ni­cza. Mię­dzy Wizną a Nowym Dwo­rem. Mię­dzy Bie­brzą a Brzo­zówką, Kamienną i Kumiałką. To w tym rejo­nie krzy­żo­wały się i sty­kały etnosy, reli­gie, wyzna­nia, gościńce i gra­nice.

Na początku chcia­łem napi­sać książkę tylko o Bie­brzy i popły­nąć śla­dami Glo­gera. Zda­łem sobie jed­nak sprawę, że na temat tej rzeki powstało już wiele opra­co­wań. Wciąż jed­nak bra­kuje opisu jej dopły­wów i innych rzek w sąsiedz­twie, które podob­nie jak Bie­brza peł­niły kie­dyś funk­cję gra­nic mię­dzy Jaćwieżą, Litwą, Mazow­szem i Rusią. Jaskranka, Nereśl, Czarna i odci­nek Narwi od ujścia Supra­śli do ujścia Bie­brzy mają do opo­wie­dze­nia wię­cej, niż wynika z dostęp­nych publi­ka­cji. Dawne podziały wciąż można odczy­tać w tere­nie, w nazwach, ale także w tym, jak mówi się o sąsia­dach miesz­ka­ją­cych za rzeką.

Rzeka stała się punk­tem wyj­ścia. Z jej brze­gów odcho­dzę na skraj doliny, szu­kam źró­deł, śla­dów rzek już nie­ist­nie­ją­cych. Tam, gdzie roz­sia­dły się wsie i mia­steczka. Gdzie powstały kie­dyś cmen­ta­rze, dwory i twier­dze. Gdzie kulik wielki zakłada swoje gniazda, a Miro­sław Nie­ciecki wypusz­cza krowy na bagna, tak jak to robili jego ojciec, dzia­dek i pradzia­dek. Wielu histo­rii już nie usły­szymy, bo umie­rają naj­starsi miesz­kańcy pogra­ni­cza, któ­rzy dzięki ust­nej tra­dy­cji znali dawny świat. Wiele opo­wie­ści nie zostało spi­sa­nych. Nie­które udało się nagrać i może w ten spo­sób zostaną ura­to­wane.

Rzeka od wie­ków wyzna­czała gra­nice. Uła­twiała ich wyty­cza­nie. Wyrę­czała ludzi w budo­wa­niu barier. Była wystar­cza­jącą prze­szkodą. Dzie­liła trwale, spra­wia­jąc, że ci zza rzeki byli już obcy, inni. Defi­nio­wała toż­sa­mość ludzi. Powin­ni­śmy na nowo odkryć rzeki i rolę, jaką ode­grały i wciąż odgry­wają w naszym życiu. Mam nadzieję, że opo­wie­ści, które prze­czy­ta­cie na następ­nych stro­nach, pomogą w tym odkry­wa­niu. Zapra­szam, tak jak kie­dyś Zyg­munt Glo­ger, „do zakąt­ków kraju mniej ogó­łowi naszemu zna­nych”. Do pol­skiej Mezo­po­ta­mii – kra­iny poło­żo­nej mię­dzy Bie­brzą a Narwią.

Opowieść 1. Na początku było błoto

Opo­wieść 1

Na początku było błoto

„Co? Osu­szone? Jak to osu­szone, pytamy się, jakże bagno może być osu­szone? Bagno?”.

Edward Redliń­ski, Kono­pielka

Na początku mojego odkry­wa­nia rzecz­nych dolin było błoto. Wszystko przez nie się stało, a bez niego nic się nie stało, co się stało. W bło­cie była woda, a ja mogłem w niej bro­dzić i się nim zachwy­cać. Bez tego ubło­ce­nia się trudno mi sobie wyobra­zić dolinę rzeki. Cho­ciaż nie zdą­ży­łem już zoba­czyć tych bagien, które widzieli moi przod­ko­wie, to zacho­wane skrawki mokra­deł stały się począt­kiem mojej wiel­kiej przy­gody.

Wio­senne roz­le­wi­ska.

Dziś stan pol­skiego błota jest marny. Tor­fo­wi­ska – prze­su­szone, zme­lio­ro­wane i wydre­no­wane z wody – zani­kają. W wielu miej­scach wyro­sły na nich łąki. W skali Pol­ski zale­d­wie 15 pro­cent tor­fo­wisk jesz­cze reten­cjo­nuje wodę i jest w sta­nie zbli­żo­nym do natu­ral­nego. Pozo­stałe już utra­ci­li­śmy. Tor­fo­wi­skom nie pomaga glo­balne ocie­ple­nie. Obja­wem kumu­la­cji nega­tyw­nych zmian są kre­to­wi­ska w rzecz­nych doli­nach. Wyglą­dają efek­tow­nie – szcze­gól­nie te przy Sta­rej Narwi pod Górą, gdzie powstają chyba naj­więk­sze mia­sta kre­cich kop­ców, jakie dotąd widzia­łem – ale nie są niczym dobrym dla bagna. Świad­czą tylko i aż o tym, że poziom wód grun­to­wych spadł gwał­tow­nie, i to w miej­scu, gdzie jesz­cze kil­ka­dzie­siąt lat temu roz­le­wały się mokra­dła. Dziś mogą się tam osie­dlić żyjące pod zie­mią krety. Nie ozna­cza to niczego dobrego dla tor­fo­wiska. Zwia­stuje to jego koniec.

Jeśli napi­szę, że bagna i błoto pocią­gały mnie od naj­młod­szych lat, nie będzie w tym stwier­dze­niu cie­nia prze­sady. Od kiedy usły­sza­łem o wiel­kich bło­tach – świe­cie, który ze względu na swoją nie­do­stęp­ność roz­bu­dzał wyobraź­nię w ostat­niej deka­dzie PRL-u, czyli w okre­sie mojego dora­sta­nia – naj­bliż­sze bagna nad Narwią stały się podróż­ni­czym marze­niem małego chłopca wycho­wu­ją­cego się w wie­żowcu z wiel­kiej płyty. Cie­ka­wiły mnie, kazały pytać doro­słych, jak takie miej­sca wyglą­dają. Doro­śli poka­zy­wali mi je z suchego lądu w cza­sie nie­dziel­nych spa­ce­rów.

Na bie­brzań­skich bagnach.

Wraz z roz­wo­jem moich czy­tel­ni­czych umie­jęt­no­ści poja­wiła się chęć podej­mo­wa­nia dal­szych wypraw. Prze­ko­ny­wa­łem rodzi­ców, by pozwa­lali mi na samo­dzielne wędrówki. Zaczą­łem odkry­wać bagna. Nie było to pozna­wa­nie wsparte eks­percką wie­dzą. Była w tym pozna­wa­niu fascy­na­cja dzi­ko­ścią, nie­do­stęp­no­ścią. Wyobraź­nia pod­szep­ty­wała, że przede mną, w to trudno dostępne miej­sce, nie dotarł żaden czło­wiek. Moż­liwe, że nie byłem tam pierw­szy, ale wola­łem wie­rzyć w moc odkry­cia nowego miej­sca, które opi­sy­wa­łem na kartce. Stwo­rzy­łem w swo­jej pamięci mapę, na któ­rej nie bra­ko­wało „Małej Luizjany” – to tam, gdzie na kępach rosły olsze; „Małego Bor­neo” – gdzie rośliny w okre­sie wege­ta­cyj­nym two­rzyły nie­prze­byty gąszcz; czy też „Małego Archi­pe­lagu”, gdzie mia­łem swoje ulu­bione grą­dziki.

Już wcze­sną wio­sną wyru­sza­łem do zaba­gnio­nych skraw­ków dolin, w któ­rych wciąż stała woda, a nogi wcią­gało błoto. Wcią­gało i nie wypusz­czało. Było zimno. Cza­sami po mroź­nej nocy na wodzie two­rzył się cienki lód, a wode­rów nie nosi­łem, bo ich nie mia­łem. Uzna­wa­łem, że lepiej się zmo­czyć, bo prze­cież i tak wyschnę.

Nie było jesz­cze Narwiań­skiego Parku Naro­do­wego, a ja już ubło­ci­łem się na moich ulu­bio­nych odcin­kach po pra­wej stro­nie rzeki, mię­dzy Sura­żem a Uho­wem, i po obu jej stro­nach od Uhowa po Baciuty. Z cza­sem zaczął mi towa­rzy­szyć pies. Wysia­da­li­śmy z peka­esu lub pociągu i dalej szli­śmy już pie­szo. Pies korzy­sta­jący z czte­rech łap nie dawał się aż tak głę­boko wcią­gać. Ja zapa­da­łem się cza­sem po pas. Bywało i tak, że w bło­cie zosta­wały buty. Poko­ny­wa­li­śmy mokra­dła, mija­jąc kolejne strefy zaba­gnio­nych frag­men­tów doliny. Naj­pierw ols – prze­ła­że­nie mię­dzy kępami, na któ­rych rosły olsze. Potem turzy­co­wi­ska, łany trzcin, grą­dziki, wynie­sione ponad wodę i błoto, na któ­rych można było odpo­cząć i tro­chę wyschnąć.

Mijał czas, a bagno tak wcią­gało, że nie mogłem zapla­no­wać dokład­nej godziny powrotu. Nie­raz musia­łem długo cze­kać na kolejny pociąg lub auto­bus. Kie­rowcy peka­esów lustro­wali mnie wzro­kiem, widząc moje mokre spodnie, jed­nak ni­gdy nie odmó­wili zabra­nia ubło­co­nego pasa­żera.

Bie­brza poja­wiła się znacz­nie póź­niej. Moim pierw­szym ulu­bio­nym bie­brzań­skim miej­scem stało się Czer­wone Bagno. Już sama nazwa roz­pa­lała wyobraź­nię mło­dego czło­wieka. Naj­czę­ściej bło­ci­łem się w nie­po­zor­nych rze­kach Pusz­czy Kny­szyń­skiej. Były bli­sko, na wycią­gnię­cie ręki, i tam jeź­dzi­łem bez porów­na­nia czę­ściej niż nad Bie­brzę. Do dziś te tereny są mi bliż­sze niż bie­brzań­skie moczary. Odwie­dza­łem też małe bagno w dro­dze na kolo­nię pod Zwier­kami, skąd pocho­dziła moja bab­cia. W widocz­nym obni­że­niu terenu od końca zimy po początku lata zale­gała woda. Wielka błot­ni­sta kałuża – ślad daw­nych bagien. W jej sąsiedz­twie gniaz­do­wała para żurawi.

Bio­rąc pod uwagę to, co napi­sa­łem powy­żej, mogę zary­zy­ko­wać tezę, że błoto inte­re­so­wało mnie znacz­nie bar­dziej niż sama rzeka. Było naj­cie­kaw­szym ele­men­tem rzecz­nej doliny. Nie zosta­łem fanem kaja­kar­stwa, ale zawsze lubi­łem poty­kać się o kępy turzyc, dać się wcią­gać błotu i prze­żyć przy­godę. Ta miłość do błota trwa do dziś. Dla­tego pierw­szą opo­wieść w tej książce poświę­cam bagnom.

W XXI wieku łatwo sobie wyobra­zić wiele dolin nizin­nych rzek bez mokra­deł. Roz­wój tech­no­lo­giczny, który nastą­pił w ciągu ostat­nich 300 lat, umoż­li­wił ludziom coraz więk­szą eks­pan­sję. Ode­bra­li­śmy doli­nom całe poła­cie bagien. Odzwy­cza­ili­śmy się od kra­jo­brazu, w któ­rym nie było tak łatwo dotrzeć do rzecz­nego koryta. Zapo­mnie­li­śmy o tym, że przej­ście na drugą stronę rzeki w wielu miej­scach blo­ko­wały bagna. Przy wyso­kim sta­nie wody, nawet w miej­scach bro­dów, prze­prawy sta­wały się trudne – jeśli nie nie­moż­liwe.

Przy­znaję z wiel­kim żalem, że nie zdą­ży­łem zoba­czyć bagien z cza­sów dzie­ciń­stwa moich dziad­ków i rodzi­ców. Uro­dzi­łem się już po okre­sie inten­syw­nych melio­ra­cji i regu­la­cji, cho­ciaż prze­kształ­ca­nie dolin rzek trwa do dziś. To, jak wyglą­dały kie­dyś, mogłem podzi­wiać tylko na czarno-bia­łych foto­gra­fiach i w fil­mach. Osoby, które jesz­cze pamię­tały, opo­wia­dały, jak po ostat­niej woj­nie rzeki wciąż wyle­wały, two­rząc roz­le­wi­ska, a w doliny wcho­dziło się na sia­no­kosy dopiero przy niż­szym sta­nie wody. Czy­ta­łem o tych mokra­dłach w książ­kach Edwarda Redliń­skiego, który mistrzow­sko spor­tre­to­wał czas prze­mian na pol­skiej wsi.

Jesz­cze w ubie­głym wieku ludzie chcieli pozbyć się bagien, robiąc z nich „uży­tek”. Coś w tym podej­ściu zaczyna się jed­nak zmie­niać. To, co dzieje się teraz z tere­nami wodno-błot­nymi, coraz czę­ściej spo­tyka się z reak­cjami ludzi nauki i orga­ni­za­cji chro­nią­cych mokra­dła, które tam, gdzie się tylko da, chcą zatrzy­mać oraz spię­trzyć wodę, by oca­lić bagna. W ten spo­sób odwra­cają nie­ko­rzystny dla tor­fo­wisk trend. Jest to przy­sło­wiowa kro­pla w morzu znisz­czo­nych bagien, ale ta kro­pla drąży skałę – i może zmie­nić spo­sób postrze­ga­nia tere­nów pod­mo­kłych. Jed­nym z nie­zmor­do­wa­nych obroń­ców bagien jest Wik­tor Kotow­ski, pro­fe­sor Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego, który nie tylko zaj­muje się pracą naukową i pro­wa­dzi zaję­cia ze stu­den­tami, lecz także działa w Cen­trum Ochrony Mokra­deł, nazy­wa­nym też dość cału­śnym skró­tem CMok.

Wiktor

Wik­tor jest synem bio­lo­gów. Już jako kil­ku­la­tek jeź­dził z rodzi­cami na bagna. Towa­rzy­szył mamie, która przy­go­to­wy­wała dok­to­rat doty­czący stref przej­ścio­wych zbio­ro­wisk roślin­nych i, jak mnie prze­ko­nuje, już wtedy tor­fo­wi­ska szcze­gól­nie mu się podo­bały. Kiedy miał 12 lat, wraz z ojcem, fito­so­cjo­lo­giem z Insty­tutu Badaw­czego Leśnic­twa, zaczął przy­jeż­dżać w dolinę Bie­brzy, gdzie rodzic kar­to­wał zbio­ro­wiska roślinne rezer­watu Grzędy. Wik­tor spę­dzał więc waka­cje na bagnie. Był wtedy zapa­lo­nym węd­ka­rzem i jak wspo­mina, bie­gał na ryby nad Jegrz­nię i Kanał Woź­na­wiej­ski, nie wie­dząc jesz­cze, że Basen Środ­kowy Bie­brzy został mocno prze­kształ­cony przez ludzi. Mokra­dła pochło­nęły go póź­niej.

Potem były stu­dia i pierw­sze wyjazdy na bie­brzań­skie bagna. „Jeź­dzi­li­śmy do wsi Gugny, a stam­tąd rusza­li­śmy na wędrówki, obser­wu­jąc łosie i bobry – wspo­mina Wik­tor. – Spły­nę­li­śmy też Bie­brzą od Lip­ska do Wizny. Ale wtedy bagna nie miały szans wygrać z główną pasją, jaką były góry. Wspi­naczka, kurs tater­nicki i plany badań magi­ster­skich w Kar­ko­no­szach. Zmie­niła to dopiero Holan­dia”.

Na czwar­tym roku Wik­tor w ramach wymiany stu­denc­kiej wyje­chał na Uni­wer­sy­tet w Gro­nin­gen. Tam tra­fił na grupę zaj­mu­jącą się odtwa­rza­niem tor­fo­wisk, w któ­rej przy­go­to­wy­wał swoją pracę magi­ster­ską. Spo­tkani w Nider­lan­dach bada­cze chcieli poje­chać nad Bie­brzę, a Wik­tor poma­gał im orga­ni­zo­wać kolejne wizyty. Był prze­wod­ni­kiem, nauczy­cie­lem, a w końcu napi­sał też pracę dok­tor­ską, która doty­czyła Bie­brzy – dokład­nie kon­ku­ren­cji o świa­tło w zbio­ro­wi­skach roślin­nych zwią­za­nych z bagnami. Wik­tor chciał wyka­zać, w jakim stop­niu zasięg wystę­po­wa­nia mecho­wisk i gatun­ków z nimi zwią­za­nych zależy od kon­ku­ren­cji mię­dzy­ga­tun­ko­wej.

Od tego czasu jest nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zany z bagnami. Po dro­dze tra­fił jesz­cze na mazo­wiec­kie Bagno Cało­wa­nie. To od wycieczki na tamto tor­fo­wi­sko zaczęła się histo­ria Cen­trum Ochrony Mokra­deł. W 2002 roku powstała orga­ni­za­cja, która naj­pierw dzia­łała jako Sto­wa­rzy­sze­nie Chrońmy Mokra­dła, a póź­niej prze­ro­dziła się w Cen­trum Ochrony Mokra­deł, w skró­cie i nawią­za­niu do nazwy Cało­wa­nie – CMok.

CMok wziął pod swoją opiekę kil­ka­na­ście hek­ta­rów Cało­wa­nia, gdzie zespół Wik­tora testo­wał różne metody odtwa­rza­nia i czyn­nej ochrony tor­fo­wisk. Bagno poło­żone na połu­dnie od War­szawy stało się poli­go­nem badaw­czym. Powstała też spe­cjalna ścieżka edu­ka­cyjna. Kolej­nym miej­scem, gdzie Wik­tor wraz z innymi człon­kami CMoku sta­nął w obro­nie tor­fo­wisk, była dolina Rospudy. Droga eks­pre­sowa miała prze­ciąć uni­kalne tor­fo­wisko niskie poło­żone nad rzeką, na któ­rego tere­nie nie znaj­do­wał się ani jeden rów odwad­nia­jący. Zapro­szeni przez Wik­tora nad Rospudę spe­cja­li­ści z Holan­dii i Nie­miec orze­kli, że w Euro­pie Środ­ko­wej i Zachod­niej nie ma lepiej zacho­wa­nego dużego tor­fo­wiska prze­pły­wo­wego – takiego, w któ­rym można stwier­dzić cią­gły prze­pływ wody przez pokład mszy­stego torfu. I jesz­cze z takim zagęsz­cze­niem rzad­kich i giną­cych gatun­ków roślin!

Ostat­nio CMok kupił kilka hek­ta­rów ziemi nad Rospudą i zamie­rza przej­mo­wać kolejne mokra­dła, aby zabez­pie­czyć je przed degra­da­cją i inten­syw­nym zago­spo­da­ro­wa­niem. Sto­wa­rzy­sze­nie działa też na rzecz ponow­nego uwod­nie­nia osu­szo­nych tor­fo­wisk – dzięki niemu można zatrzy­mać emi­sję CO2 wywo­łaną roz­kła­dem torfu i przy­wró­cić wodę do kra­jo­brazu. Oprócz tego Wik­tor co roku orga­ni­zuje Dni Mokra­deł, które odby­wają się w Świa­towy Dzień Tere­nów Wodno-Błot­nych – 2 lutego.

Torf wycią­gnięty spe­cjal­nym przy­rzą­dem. Można w nim zna­leźć kawałki drewna, które świad­czą o tym, że wiele wie­ków temu rósł w danym miej­scu las.

Ławki

Wik­tora mia­łam oka­zję poznać już wcze­śniej. Kilka lat temu reali­zo­wa­łem z nim nagra­nie poświę­cone tor­fo­wi­skom na wspo­mnia­nym Bagnie Cało­wa­nie. Wik­tor jest nie­zrów­na­nym eks­per­tem i popu­la­ry­za­to­rem wie­dzy, który potrafi zafa­scy­no­wać mokra­dłami nawet mniej­szych entu­zja­stów błota. Kiedy zadzwo­ni­łem do niego z pyta­niem, czy zgo­dziłby się poroz­ma­wiać tym razem o bagnach nad Bie­brzą, zapro­po­no­wał wspólne wyj­ście w teren i udział w wykła­dzie, który miał popro­wa­dzić na bagnach Ławki i Wizna.

Tysiące lat zapi­sane w tor­fie.

Naszym pierw­szym przy­stan­kiem są Ławki. Wiele osób, jadąc słynną Car­ską Drogą w stronę Osowca, mija to bagno. Sta­nowi ono serce Basenu Dol­nego Bie­brzy. Nie odnaj­dziemy tam spek­ta­ku­lar­nych wido­ków. Jeśli ktoś nie pała miło­ścią do bagien, kra­jo­braz może mu się wydać wręcz mono­tonny, a do tego rosnące na pobo­czach krzaki i drzewa przy­sła­niają widok. To jed­nak miej­sce wyjąt­kowe. W doli­nach nizin­nych rzek nie wszystko jest w sta­nie od razu zachwy­cić. Dopiero w miarę pozna­wa­nia pozor­nie nie­cie­ka­wych zaka­mar­ków ta oko­lica zaczyna nas wcią­gać. Oczy­wi­ście nie wszyst­kich, a w mie­sią­cach, kiedy dolinę Bie­brzy przej­mują gry­zące owady, ama­to­rów tego mało przy­ja­znego kra­jo­brazu znaj­dzie się jesz­cze mniej.

„Jeste­śmy na środku naj­więk­szego tor­fo­wi­ska w tej czę­ści Europy – zaczyna Wik­tor. – W Euro­pie Zachod­niej nie ma już tor­fo­wi­ska niskiego o tej wiel­ko­ści”. Jak wyja­śnia po chwili, Ławki zasy­sają wodę spły­wa­jącą ze skraju sąsied­niej wyso­czy­zny, która prze­są­cza­jąc się przez torf, ufor­mo­wała ten wyjąt­kowy obszar. Ale nawet tutaj to zasy­sa­nie zostało zabu­rzone przez ludzi.

Po czym poznać praw­dziwe bagno? Pierw­szym warun­kiem jest woda. Sto­jąc na bagnie takim jak Ławki, jeste­śmy w miej­scu wysy­co­nym wodą. Wik­tor czę­sto powta­rza, że na porząd­nym mokra­dle przez cały rok woda stoi na całej powierzchni, nad nią lub tuż pod nią. W skali całego świata na tych kilku pro­cen­tach lądu, gdzie są sku­mu­lo­wane bagna, znaj­duje się tyle samo wody, co we wszyst­kich pozo­sta­łych gle­bach świata.

„Wiele osób wciąż się zasta­na­wia, czy potrze­bu­jemy takich miejsc – zauważa Wik­tor. – Tym­cza­sem rola bagien w świe­cie przy­rody jest nie­oce­niona. To przede wszyst­kim regu­la­cja obiegu wody i węgla, ale też two­rze­nie waż­nych sie­dlisk dla wielu gatun­ków, któ­rych nie spo­tkamy ni­gdzie indziej”.

Feno­men bagien tkwi też w innym aspek­cie. Rośliny, które rosną na bagnie, odkła­dają swoje szczątki w gle­bie. To wła­śnie z nich powstaje torf, który zawiera ogromne ilo­ści wody. Nie ma dru­giej gleby, która byłaby rów­nie chłonna. Tor­fo­wi­ska są ważne nie tylko dla ochrony zaso­bów wody. Istotna jest także ich rola w ochro­nie kli­matu i bio­róż­no­rod­no­ści.

Woda jest życiem.

Kiedy sta­jemy na bagnie, pod nami znaj­dują się pokłady torfu gru­bo­ści kilku metrów. Są one wyni­kiem odkła­da­nia się tka­nek roślin przez kilka, a nawet kil­ka­na­ście tysięcy lat. Two­rze­nie pokła­dów tor­fo­wych jest dość powol­nym zja­wi­skiem, gdyż przy­ra­stają one zale­d­wie o mili­metr rocz­nie.

Chcąc obej­rzeć pro­fil tor­fo­wi­ska, można się­gnąć po narzę­dzie o dość pro­stej kon­struk­cji – świ­der do torfu, z któ­rym Wik­tor prze­mie­rza bagna. Świ­der jest zaopa­trzony w spe­cjalny prób­nik, który umoż­li­wia wycią­ga­nie kolej­nych warstw pod­łoża na powierzch­nię. Wwier­ca­jąc go po raz pierw­szy na głę­bo­kość pół metra, otrzy­mu­jemy próbkę torfu, który odkła­dał się przez ostat­nie kil­ka­set lat. Pierw­sze 10 cen­ty­me­trów, które widzimy, to naj­mniej roz­ło­żone szczątki roślinne zaku­mu­lo­wane przez ostat­nie lata. W miarę scho­dze­nia w głąb torf staje się coraz bar­dziej zagęsz­czony, przy­po­mina brą­zową gąbkę. Jak wyja­śnia Wik­tor:

Możemy zejść dalej i na metrze docie­ramy do szcząt­ków roślin, które rosły tutaj jakieś tysiąc lat temu. I mogli­by­śmy tak scho­dzić w głąb do poziomu z cza­sów, kiedy wody spły­wa­jące z lodowca odsło­niły ten teren i zaczęły się pro­cesy tor­fo­twór­cze. A te pro­cesy zaczęły się, bo przy skraju pra­do­liny, z wyso­czy­zny, wypły­wały bar­dzo obfi­cie wody grun­towe, two­rząc warunki bagienne. Torf, który zaczął nara­stać, tamo­wał spływ tych wód i aku­mu­lo­wał je w swo­jej masie, two­rząc warunki wzro­stu dla roślin bagien­nych.

Po chwili Wik­tor dodaje:

Bagno jest nie­sa­mo­wi­tym eko­sys­te­mem, w któ­rym rośliny same sobie stwa­rzają sie­dli­sko. One rosną w szcząt­kach swych przod­ków, które zbie­rały się tu od tysięcy lat. To poka­zuje, jaki poten­cjał dla aku­mu­la­cji węgla i wody mają te miej­sca. Ta woda jest spię­trzona dzięki temu, że na tor­fo­wi­skach znaj­duje się naj­bar­dziej chłonna gleba. Dzięki swo­jej poro­wa­to­ści torf potrafi pod­cią­gać kapi­lar­nie wodę i prze­cho­wy­wać ją nawet w suchych okre­sach, kiedy gdzie indziej woda znika z kra­jo­brazu. Tam, gdzie prze­trwały tor­fo­wi­ska, wciąż jest woda. Teraz wyobraźmy sobie, jak takie miej­sce działa, jeśli gdzie indziej bra­kuje wody, na polach panuje susza, woda grun­towa znaj­duje się głę­boko, rzeki wysy­chają i jest niska zawar­tość wody w atmos­fe­rze. Jeżeli mamy w kra­jo­bra­zie mokra­dła, lokalny kli­mat jest wil­got­niej­szy i chłod­niej­szy nawet w tym bez­desz­czo­wym okre­sie. Bagno działa z jed­nej strony jak chło­dziarka, a z dru­giej strony w wyniku paro­wa­nia woda może wró­cić z atmos­fery w postaci lokal­nie powsta­ją­cego opadu kon­wek­cyj­nego.

Wik­tor pod­kre­śla też, że w naszym kli­ma­cie około 30–40 pro­cent wody w postaci desz­czu pocho­dzi z lokal­nego obiegu. Ale żeby ten obieg ist­niał, potrze­bu­jemy mokra­deł, które dostar­czą wodę.

Nad Bie­brzą.

Kiedy w 1993 roku powsta­wał Bie­brzań­ski Park Naro­dowy, za jedno z zagro­żeń uznano zara­sta­nie tor­fo­wisk przez krzewy i drzewa. Poja­wia­jące się na bagnie brzozy i wierzby były skut­kiem zaprze­sta­nia kosze­nia tor­fo­wisk, które użyt­ko­wano jako łąki przez ostat­nie 300 lat. Miej­scowa lud­ność pozy­ski­wała z nich paszę i ściółkę dla zwie­rząt. Kiedy w latach 80. gospo­da­rze prze­stali kosić łąki, miej­scowy kra­jo­braz zaczął się zmie­niać. Jak jed­nak pod­kre­śla Wik­tor, nie jest tak, że tor­fo­wisko powstało dzięki dzia­łal­no­ści czło­wieka – ono wytwo­rzyło się tysiące lat wcze­śniej, nim w tych stro­nach poja­wili się ludzie. To oni zaczęli zmie­niać jego kra­jo­braz, kopiąc pierw­sze rowy odwad­nia­jące teren, aby zyskać nowe miej­sca na łąki. W ten spo­sób roz­po­częły się nie­ko­rzystne zmiany. Można powie­dzieć, że tor­fo­wisko zaczęło zni­kać w rezul­ta­cie dzia­łal­no­ści ludzi. Mniej­sze uwod­nie­nie sprzy­jało eks­pan­sji tych gatun­ków roślin, które nie pora­dzi­łyby sobie na mokra­dłach. Gdyby nie doszło do takiego zabu­rze­nia, nie byłoby potrzebne nawet kosze­nie. Łąka, nawet bagienna, jest eko­sys­te­mem pół­na­tu­ral­nym, sztucz­nie pod­trzy­my­wa­nym przez czło­wieka.

W śre­dnio­wie­czu w doli­nie Bie­brzy domi­no­wały bagna. Linia rzeki była osią nie­spo­koj­nego pogra­ni­cza, które w tam­tym okre­sie nie sta­no­wiło terenu przy­ja­znego dla osad­ni­ków. Mokra­dła sprzy­jały celom obron­nym, a pań­stwa i etnosy, które spo­ty­kały się na tym obsza­rze, korzy­stały z tej natu­ral­nej prze­szkody. Od ujścia Bie­brzy po jej źró­dła roz­cią­gała się natu­ralna strefa bufo­rowa, wzmoc­niona przez roz­le­głe obszary ówcze­snych puszcz rosną­cych po obu stro­nach rzeki. Dopiero usta­bi­li­zo­wa­nie się sytu­acji poli­tycz­nej w XV i XVI wieku spra­wiło, że doli­nami rzek zaczęli podró­żo­wać osad­nicy korzy­sta­jący z wod­nych arte­rii i kar­czu­jący oko­liczne lasy. Histo­rycy sza­cują, że w XIV wieku wody i bagna pokry­wały nawet jedną czwartą obszaru woje­wódz­twa pod­la­skiego w jego gra­ni­cach z 1566 roku. Warto jed­no­cze­śnie pod­kre­ślić, że rzeki bagienne, które dziś wydają się biec wąskim pasem doliny, mogły pły­nąć wie­lo­ko­ry­towo, w dużej czę­ści przez bagna.

Bagno Wizna.

Ostat­nie dwa wieki były decy­du­jące dla rzek i bagien wypeł­nia­ją­cych ich doliny. Osu­szono tor­fo­wi­ska, co spra­wiło, że mokra­dła zaczęły zni­kać. Ich miej­sce zago­spo­da­ro­wali ludzie. Dopóki wypa­sali na nich zwie­rzęta i kosili łąki, te obszary nie zara­stały, jed­nak nie peł­niły już swo­jej daw­nej funk­cji. Obni­żył się poziom wód grun­to­wych, to zaś spo­wo­do­wało zagęsz­cze­nie się i czę­ściowy roz­kład torfu. Takie pod­łoże było żyź­niej­sze i mniej chłonne, co z kolei sprzy­jało zara­sta­niu przez drzewa i krzewy, kiedy rol­nic­two zaczęło się wyco­fy­wać z tych tere­nów – czyli w latach 70. i 80. XX wieku. Skutki zmian szybko zaczęły odczu­wać gatunki roślin i zwie­rząt zwią­za­nych z tymi obsza­rami.

Wśród nich zna­la­zła się wod­niczka, nie­po­zorny mały ptak, któ­rego spo­tkamy w doli­nie Bie­brzy. Duża część jej zagro­żo­nej popu­la­cji wystę­puje wła­śnie tutaj. Wraz z poja­wia­niem się unij­nych dopłat za kosze­nie przy­ja­zne wybra­nym gatun­kom w dolinę rzeki wje­chały ratraki, które wcze­śniej słu­żyły do ubi­ja­nia śniegu na nar­ciar­skich tra­sach. Nad Bie­brzą zmo­dy­fi­ko­wano ich kon­struk­cję, która teraz pozwala na kosze­nie trudno dostęp­nych obsza­rów. W imię rato­wa­nia wod­niczki zde­cy­do­wano się wpro­wa­dzić na bagna duże maszyny i tech­no­lo­gię. Oczy­wi­ście wszyst­kie zabiegi są zde­ter­mi­no­wane przez kry­te­rium opła­cal­no­ści. Za kosze­nie można dostać pie­nią­dze, ale to roz­wią­za­nie tym­cza­sowe.

Pytam Wik­tora o jego opi­nię w tej kwe­stii. W odpo­wie­dzi sły­szę:

Co będzie, kiedy się skoń­czą pie­nią­dze na ten rodzaj wspar­cia? Bagna i bele siana z kosze­nia bagien w pew­nym sen­sie kłócą się ze sobą. Bo gdzie jest ta dzi­kość? Jeśli się oka­zuje, że mamy w okre­ślo­nym miej­scu klu­czową dla ochrony gatunku popu­la­cję ptaka, w tym przy­padku wod­niczki, to wyka­szamy bagna i prze­ciw­dzia­łamy suk­ce­sji natu­ral­nej. Chcemy chro­nić natu­ralne pro­cesy, ale kosząc, dzia­łamy im na prze­kór. Jeśli spoj­rzymy na tor­fo­wi­sko z per­spek­tywy tysięcy lat, to zauwa­żymy różne okresy w jego kra­jo­bra­zie. Od tere­nów otwar­tych po bagienne lasy i zaro­śla. Unijne dopłaty miały ory­gi­nal­nie kom­pen­so­wać wpływ rol­nic­twa na przy­rodę. Cho­dziło o zmniej­sze­nie inten­syw­nego użyt­ko­wa­nia rol­ni­czego, pie­nią­dze miały słu­żyć eks­ten­sy­fi­ka­cji rol­nic­twa. W Pol­sce stało się ina­czej: dopłaty rol­no­śro­do­wi­skowe wyko­rzy­stano, by na obszary, gdzie nie opła­cało się już gospo­da­ro­wać, ponow­nie weszli ludzie koszący dla ochrony przy­rody. Ale ratraki, które wjeż­dżają na bagno, nie pozo­stają bez wpływu na roślin­ność tego terenu. Wci­skają kępy w pod­łoże, co ma wpływ na rzad­kie gatunki roślin wystę­pu­jące na szczy­cie tych kęp, na przy­kład na stor­czy­ko­wate czy rzad­kie gatunki mchów. Te same gatunki są rów­nież bar­dzo wraż­liwe na kon­ku­ren­cję innych roślin, które zara­stają prze­kształ­cone przez ludzi tor­fo­wi­ska. Jeśli chcemy chro­nić wod­niczkę, mogą ucier­pieć inne gatunki. Miej­sca, gdzie wkra­cza ciężki sprzęt, powinny mieć czas na rege­ne­ra­cję.

Zda­niem Wik­tora w pierw­szej kolej­no­ści powin­ni­śmy zasy­pać rowy melio­ra­cyjne i zatrzy­mać odpływ wody, nie zaś kon­cen­tro­wać się na wyka­sza­niu. Przy­wra­ca­jąc wodę, two­rzymy warunki do odtwa­rza­nia bagien. Za kil­ka­dzie­siąt, może kil­ka­set lat bagna się zre­ge­ne­rują – a do tego czasu należy sto­so­wać ochronę czynną, taką jak wyka­sza­nie. Wik­tor jest jed­nak zwo­len­ni­kiem metod mniej inwa­zyj­nych niż ratraki. Jego zda­niem ciężki sprzęt nie musi wjeż­dżać wszę­dzie. Oprócz zatrzy­my­wa­nia wody na bagnie, wystar­czy­łoby wyci­nać poja­wia­jące się drzewa, anga­żu­jąc w to jed­no­ra­zowo kil­ka­dzie­siąt osób. Pro­blem w tym, że nie ma na to dota­cji. Dota­cje można dostać na kosze­nie.

Pod­czas naszej roz­mowy Wik­tor stara się obja­śnić zmiany wywo­łane przez wyka­sza­nie tor­fo­wisk użyt­ko­wa­nych wcze­śniej jako łąki. Na koszo­nym tor­fo­wisku można spo­tkać kil­ka­dzie­siąt gatun­ków pta­ków, a gatun­ków roślin na poletku badaw­czym o powierzchni 25 metrów kwa­dra­to­wych może być od 30 do 40. Jeśli zosta­wimy taki obszar bez kosze­nia, to po 15–20 latach będzie go zamiesz­ki­wać 10 gatun­ków pta­ków i pora­stać około 20 gatun­ków roślin. Nie ozna­cza to jed­nak, że zaprze­sta­nie kosze­nia skoń­czy się dra­ma­tycz­nie – o ile uda się przy­wró­cić wodę. W dłuż­szej per­spek­ty­wie, jeśli pocze­ka­li­by­śmy 100 albo 200 lat, na bagnie znów będzie kil­ka­dzie­siąt gatun­ków pta­ków i roślin. Tym, o czym powin­ni­śmy przede wszyst­kim pamię­tać, jest zasada, że w ochro­nie eko­sys­te­mów nie cho­dzi o liczbę gatun­ków, tylko o zacho­wa­nie tych naj­bar­dziej typo­wych i naj­rzad­szych. Kon­cen­tro­wa­nie się na licz­bach to bar­dzo naiwne podej­ście do ochrony przy­rody.

Czym innym byłoby tor­fo­wi­sko, któ­rego nie prze­kształ­cił czło­wiek. Bie­brzań­skie tor­fo­wi­ska przez tysiąc­le­cia były tere­nami otwar­tymi, co zawdzię­czały wyso­kiemu pozio­mowi wody. To widać w kolej­nych war­stwach torfu, które reje­strują wszel­kie zmiany doko­nu­jące się przez tysiące lat. Teraz każda zmiana poli­tyczna, każda zmiana prze­pi­sów i stru­mie­nia dota­cji może spo­wo­do­wać zmianę eko­sys­temu.

Razem z Wik­to­rem kie­ru­jemy się do olsu poło­żo­nego już poza gra­ni­cami parku naro­do­wego. Jest gru­dzień, ale pomimo zimo­wej aury co chwilę łamie się pod nami dość cienki lód. Suchą stopą nie przej­dziemy mię­dzy przy­po­mi­na­ją­cymi małe wysepki kępami ufor­mo­wa­nymi u pod­stawy drzew. Zda­niem Wik­tora w olsie jest się wciąż na bagnie. W dzie­jach wielu tor­fo­wisk drzewa się poja­wiały, po czym obumie­rały, ustę­pu­jąc miej­sca tere­nom otwar­tym. Jak wyja­śnia mój prze­wod­nik:

Sto­imy teraz w olsie bagien­nym, dość mło­dym, który ma około 30 lat. To jeden z dzik­szych eko­sys­te­mów bagien­nych. Olsy czę­sto poja­wiają się w wyniku rege­ne­ra­cji tor­fo­wisk zabu­rzo­nych i nie­gdyś lekko odwod­nio­nych. Zanim do tego doj­dzie, nastę­puje etap zaro­śli wierz­bo­wych, który trwa około 20 lat. Dopiero potem wyra­sta w takim miej­scu ols, swo­iste połą­cze­nie lasu i bagna. Sza­cuje się, że około 30 pro­cent tor­fo­wisk na świe­cie jest zale­sio­nych. Tor­fo­wi­ska nie muszą być otwarte, a bagienne lasy mamy rów­nież na tak cen­nych przy­rod­ni­czo obsza­rach jak Bor­neo.

Olsza jest wyjąt­ko­wym drze­wem, bo radzi sobie na tor­fo­wi­sku, które dla wielu innych gatun­ków drzew nie sta­nowi dogod­nego sie­dli­ska. Drzewa pod­czas wzro­stu potrze­bują part­nera, któ­rym są grzyby miko­ry­zowe, a te nie radzą sobie dobrze w bagien­nej gle­bie. W wypadku olszy, która ma do dys­po­zy­cji nie­wiel­kie kępy lądu, ilość grzy­bo­wych part­ne­rów też jest ogra­ni­czona, ale drzewo dodat­kowo wcho­dzi w sym­biozę z bak­te­riami, które wiążą azot. Dzięki temu w trud­nych bagien­nych warun­kach radzi sobie lepiej od innych gatun­ków.

Jak zauważa Wik­tor, ols jest jed­nym z typów bagien sto­sun­kowo szybko pochła­nia­ją­cych dwu­tle­nek węgla. Skalę wyła­py­wa­nia CO2 przez las na tor­fo­wi­sku sza­cuje się na około pół­to­rej tony na hek­tar w skali roku. W dłuż­szej per­spek­ty­wie olsy odgry­wają też ważną rolę w schła­dza­niu kli­matu. Emi­tują jed­nak dość dużo metanu, co powo­duje, że w krót­kim, kil­ku­dzie­się­cio­let­nim oknie cza­so­wym ich wpływ na kli­mat jest neu­tralny.

Wik­tor sięga po wspo­mniany świ­der i wwierca się na pół metra w głąb ziemi, po czym wyj­muje narzę­dzie wraz z próbką. „Ten torf jest mocno roz­ło­żony – tłu­ma­czy. – Przez to, że w torf wra­stają korze­nie, mamy prze­mie­szaną mate­rię orga­niczną z róż­nych okre­sów”. Wier­cąc dalej, Wik­tor dociera do dna i pierw­szych eta­pów zaba­gnie­nia.

Wier­ce­nie w tor­fie to forma podróży w cza­sie. Im głę­biej wcho­dzi świ­der – a dzięki spe­cjal­nym prze­dłuż­kom może się­gnąć nawet kilku metrów – tym dalej w prze­szłość się prze­no­simy. Torf jest kopal­nią wie­dzy. Dzięki niemu spe­cja­li­ści są w sta­nie zgro­ma­dzić mnó­stwo infor­ma­cji o prze­szło­ści miej­sca, w któ­rym jeste­śmy.

Opusz­czamy ols i kie­ru­jemy się w stronę otwar­tej czę­ści Bagna Ławki, która mie­ści się poza Bie­brzań­skim Par­kiem Naro­do­wym, w jego otu­li­nie. Wik­tor znów sięga po świ­der, który począt­kowo nie chce się zagłę­bić w tor­fo­wi­sku. Wspól­nie wbi­jamy go w zie­mię. Docie­ramy do cza­sów, kiedy po tej stro­nie rzeki mogli się poja­wiać Jaćwin­go­wie podej­mu­jący wyprawy łupie­skie na Mazow­sze i Ruś. Ale Wik­tor wierci jesz­cze głę­biej. Znów wyciąga świ­der i razem przy­glą­damy się wyję­temu tor­fowi. Żółte korze­nie trzcin ozna­czają, że rosły one w wil­got­niej­szym okre­sie w dzie­jach Ławek.

Po tym, jak wygląda torf, eks­pert potrafi oce­nić warunki wil­got­no­ściowe i kli­ma­tyczne. Widać to po war­stwach odpo­wia­da­ją­cych poszcze­gól­nym fazom przy­ra­sta­nia torfu. Po trzci­nach mamy mchy i turzyce. Wresz­cie tra­fiamy na całe kawałki olszy, które rosły tutaj kilka tysięcy lat temu. „Duża część Ławek jesz­cze tysiąc lat temu mogła być olsem” – zazna­cza Wik­tor. Na świ­drze znaj­duje się typowy tor­fowy prze­kła­da­niec. Jego układ zależy od warun­ków kli­ma­tycz­nych i poziomu wód.

Wik­tor oce­nia wiek tor­fo­wi­ska w miej­scu, w któ­rym sto­imy, na mak­sy­mal­nie 6 tysięcy lat.

Bagna kryją w sobie roz­wią­za­nie wielu zaga­dek. Dowia­du­jemy się z nich, jak zmie­niała się roślin­ność. Prze­glą­da­jąc war­stwy torfu mili­metr po mili­metrze, możemy odtwo­rzyć sekwen­cję wyda­rzeń i poznać gatunki, które rosły tutaj w prze­szło­ści. Dzięki zacho­wa­nym w tor­fie nasio­nom możemy je ziden­ty­fi­ko­wać. Rów­nie cie­kawa jest ana­liza pył­ków, która pozwala nam odtwo­rzyć kra­jo­braz tere­nów sąsia­du­ją­cych z bagnami. Torf reje­struje obec­ność pył­ków nanie­sio­nych przez wiatr. Dzięki niemu pali­no­lo­dzy, czyli bada­cze spe­cja­li­zu­jący się w czy­ta­niu pył­ków, mogą usta­lić, co rosło na danym tere­nie tysiące lat temu: czy były to lasy, czy w oko­licy domi­no­wały inne zbio­ro­wi­ska roślinne. Mogą nawet stwier­dzić, czy w danym rejo­nie ist­niały pola uprawne.

„To jest nasiono bobrka trój­list­ko­wego” – wska­zuje Wik­tor, który roz­drab­nia w dło­niach wyjęty torf. Torf dobrze kon­ser­wuje nie tylko nasiona. Znane są przy­padki, kiedy z tor­fo­wisk wyko­pano ludz­kie ciała. Jed­nym z naj­słyn­niej­szych jest Czło­wiek z Tol­lund. W 1950 roku odkryto go dwa metry pod powierzch­nią torfu na Pół­wy­spie Jutlandz­kim. Kiedy przy­glą­damy się jego twa­rzy, uwagę zwra­cają dosko­nale zacho­wane rysy twa­rzy. Pozy­cja embrio­nalna, w któ­rej został odna­le­ziony, może wska­zy­wać, że zło­żono go w ofie­rze. Mogło to wyni­kać z faktu, że bagna uzna­wano za miej­sca święte, uosa­bia­jące potęgę przy­rody, dające schro­nie­nie, ale rów­nież owiane tajem­nicą.

Gdy dowier­camy się do war­stwy pia­sku, doty­kamy dna Pra­bie­brzy. Kiedy woda prze­stała spły­wać z top­nie­ją­cego lodowca, odsło­niła tereny otwarte, które poro­sła tun­dra. Z cza­sem woda, która wypły­wała z wyso­czy­zny, zaczęła być zatrzy­my­wana przez tor­fo­wi­sko. Torf sta­wiał wodzie więk­szy opór niż pia­sek. W ten spo­sób, korzy­sta­jąc ze spię­trza­ją­cej się wody oraz chłod­niej­szego niż dziś kli­matu, nara­stały kolejne war­stwy torfu.

W Pol­sce domi­nują obszary pozba­wione torfu. Jak tłu­ma­czy Wik­tor:

Zanim powsta­nie tor­fo­wi­sko, czę­sto potrze­bu­jemy tysięcy lat. Tu, gdzie wier­ci­li­śmy, naj­pierw były zaro­śla tun­drowe na pia­sku, póź­niej las i drzewa, któ­rych frag­menty zakon­ser­wo­wane w tor­fie widzie­li­śmy w odwier­cie. Pro­ces ten nazy­wamy palu­dy­fi­ka­cją lądu, czyli jego zaba­gnie­niem. Ist­nieje też drugi spo­sób powsta­wa­nia tor­fo­wisk, który obser­wu­jemy tam, gdzie powstały jeziora. W odróż­nie­niu od zaba­gnie­nia, polega na zalą­do­wie­niu jeziora w rezul­ta­cie zara­sta­nia zbior­nika. Dla powsta­wa­nia tor­fo­wisk liczy się bilans wodny. Jeśli wię­cej jest wody opa­do­wej niż odpa­ro­wu­ją­cej z kra­jo­brazu, to tor­fo­wiska mogą powsta­wać nawet na sto­kach i szczy­tach gór, jak ma to miej­sce w Irlan­dii. Jeśli wody wię­cej paruje, niż spad­nie jej na zie­mię, klu­czowe staje się zasi­la­nie wodą pod­ziemną, która gwa­ran­tuje więk­szą sta­bil­ność tor­fo­wiska.

Czy znaj­dziemy takie bagna, w które można się zapaść? – pytam Wik­tora.

Ow­szem, jak cho­dzę ze stu­den­tami, zda­rza się, że ktoś sobie naleje wody do kalo­szy, jed­nak nikt się jesz­cze nie uto­pił. O wiele więk­szą prze­szkodą są zaro­śnięte rowy melio­ra­cyjne, któ­rych nie widać i w które można nagle wpaść, oraz tor­fianki, które powstały w miej­scach wydo­by­wa­nia torfu. Na tor­fo­wi­sku, na któ­rym teraz sto­imy, możemy poczuć jego sprę­ży­stość. Jest jak gąbka, po któ­rej cho­dzimy – nie można w niej uto­nąć.

Wizna

Z Ławek jedziemy na dru­gie roz­le­głe tor­fo­wi­sko – Bagno Wizna, obszar poło­żony poni­żej ujścia Bie­brzy do Narwi, ale znaj­du­jący się w pra­do­li­nie tej pierw­szej. To przy­kład, jak można znisz­czyć mokra­dła, i to w bar­dzo krót­kim cza­sie. Jak pod­kre­śla Wik­tor, w pra­do­li­nie Bie­brzy mamy tak naprawdę cztery baseny. Górny, który znaj­duje się pod gra­nicą bia­ło­ru­ską; środ­kowy, który cią­gnie się do Osowca; dolny z Bagnem Ławki i czwarty – Wizna, poło­żony dziś nad Narwią.

Bagno Wizna zostało zme­lio­ro­wane w latach 70. Głów­nym celem jego osu­sze­nia było uru­cho­mie­nie pro­duk­cji rol­nej na dużą skalę. W tam­tym cza­sie melio­ra­cja zebrała fatalne żniwo. Powstał tu ogromny PGR łąkar­ski, w któ­rym hodo­wano bydło.

Osu­sze­nie tor­fo­wi­ska było pro­ste. Woda wypły­wa­jąca spod wyso­czy­zny nabu­do­wała masyw tor­fowy, a gdy tor­fo­wi­sko prze­cięto rowami zgod­nie z kie­run­kiem spływu wody, to zaczęło ono szybko zni­kać. Potem rowy trzeba było regu­lar­nie pogłę­biać i oczysz­czać. Wik­tor potwier­dza moje spo­strze­że­nia:

Łatwo jest znisz­czyć tor­fo­wi­sko. W tym rowie woda pły­nie poni­żej powierzchni tor­fo­wi­ska. To z kolei spra­wia, że torf zaczyna się roz­kła­dać, powstaje mursz, a z osu­szo­nego tor­fo­wi­ska zaczyna się uwal­niać węgiel. Roczna emi­sja dwu­tlenku węgla z jed­nego hek­tara łąk na osu­szo­nym tor­fo­wi­sku osiąga około 30 ton. Jeśli na takie wysu­szone bagno wej­dziemy z uprawą kuku­ry­dzy, emi­sja CO2 się­gnie nawet 50 ton na rok z hek­tara.

Tu, na Bagnie Wizna, nikt jesz­cze nie wpadł na pomysł takiej uprawy, ale w doli­nach rzek zasi­la­ją­cych Bie­brzę i Narew można już dziś zaob­ser­wo­wać pola kuku­ry­dzy. To kolejne zagro­że­nie dla tor­fo­wisk.

Tym­cza­sem użytki zie­lone, które służą hodowli zwie­rząt, nie muszą się mie­ścić na tor­fie. Zda­niem Wik­tora mogli­by­śmy zre­zy­gno­wać z tych kilku pro­cent grun­tów wyko­rzy­sty­wa­nych rol­ni­czo, które zostały ode­brane bagnom. W per­spek­ty­wie krót­ko­ter­mi­no­wej eko­no­mii osu­sza­nie tor­fo­wisk przy­nio­sło korzy­ści ludziom, a wyrzą­dziło szkody przy­ro­dzie. Kil­ka­dzie­siąt lat temu nikt nie zda­wał sobie jed­nak sprawy z nega­tyw­nego wpływu tego przed­się­wzię­cia na kli­mat. Inten­sywne wyko­rzy­sta­nie Wizny wciąż trwa. Dziś, kiedy zwra­camy coraz więk­szą uwagę na szko­dliwy wpływ dwu­tlenku węgla, zaczy­namy dostrze­gać, że jego emi­sja na takim obsza­rze jest nie­zwy­kle wysoka, nie wspo­mi­na­jąc o innych kosz­tach śro­do­wi­sko­wych.

Skoro doszło do prze­kształ­ce­nia Bagna Wizna, czy mamy jesz­cze co chro­nić? I czy można zna­leźć jakieś kom­pro­mi­sowe roz­wią­za­nia? Dla tor­fo­wi­ska i jego funk­cji eko­lo­gicz­nych naj­lep­sze byłoby ponowne pod­nie­sie­nie poziomu wody, aby zna­la­zła się ona cho­ciaż 10 cen­ty­me­trów pod pozio­mem gruntu. Na naj­bar­dziej prze­kształ­co­nych czę­ściach można upra­wiać pałkę wodną, którą po sko­sze­niu nale­ża­łoby wyko­rzy­stać jako cenną bio­masę. Na lepiej zacho­wa­nych frag­men­tach dałoby się odtwo­rzyć turzy­cowe szu­wary – bo, jak mówi Wik­tor, znisz­czone kie­dyś mecho­wi­ska już nie mają szans na odro­dze­nie. Jego zda­niem w miej­scach takich jak Wizna potrzebny jest kom­pro­mis. Rol­nicy gospo­da­ru­jący na zme­lio­ro­wa­nych łąkach nie mogą z dnia na dzień zmie­nić miej­sca upraw, ale mogą obni­żyć inten­syw­ność pro­duk­cji, godząc się na pod­wyż­sze­nie wil­got­no­ści w zamian za rekom­pen­saty, które pozwolą im na zakup utra­co­nego siana. „Każde pod­wyż­sze­nie pozio­mów wody to spo­wol­nie­nie degra­da­cji torfu – zazna­cza Wik­tor. – Poza tym ten teren można zestre­fo­wać. Nie wszę­dzie pro­wa­dzi się inten­sywne rol­nic­two. Tam, skąd rol­nicy się wyco­fali, powin­ni­śmy spię­trzyć wodę w rowach”. Tym­cza­sem użyt­kow­nicy tego obszaru wciąż wywie­rają pre­sję dal­szego osu­sza­nia, pogłę­bia­nia rowów i wyko­rzy­sty­wa­nia daw­nych mokra­deł.

W 2020 roku Fun­da­cja Dzika Pol­ska i Towa­rzy­stwo Przy­rod­ni­cze Dubelt wykryły inten­sywne prace melio­ra­cyjne pro­wa­dzone na Bagnie Wizna. Doszło do pogłę­bie­nia i udroż­nie­nia ponad 30 rowów odwad­nia­ją­cych, co wywo­łało nagły odpływ wody. Prace były kon­ty­nu­owane, co skło­niło przy­rod­ni­ków do pod­ję­cia dzia­łań. Oka­zało się, że odwad­nia­nie zostało ozna­czone w pla­nie zadań ochron­nych obo­wią­zu­ją­cym na obsza­rze Natura 2000 jako zagro­że­nie dla chro­nio­nych pta­ków, a prze­wi­dzia­nym dzia­ła­niem zarad­czym miało być odtwo­rze­nie sys­temu zasta­wek. Tym­cza­sem gospo­da­ru­jący na tym tere­nie ludzie zamiast zatrzy­my­wać wodę, robili wszystko, by dopro­wa­dzić do dal­szego odwad­nia­nia tor­fo­wi­ska.

Dzięki inter­wen­cji przy­rod­ni­ków i zgło­sze­niu szkody, Regio­nalna Dyrek­cja Ochrony Śro­do­wi­ska w Bia­łym­stoku pod­jęła pierw­szą w histo­rii Pol­ski decy­zję zaka­zu­jącą kon­ser­wa­cji rowów i odwad­nia­nia na cztery lata. Pomimo pro­te­stów rol­ni­ków pod­trzy­mała ją Gene­ralna Dyrek­cja Ochrony Śro­do­wi­ska. „Nie­stety – mówi Wik­tor – w 2022 roku znów doszło do pogłę­bia­nia rowów. I znów sprawa została zgło­szona, rów­nież przy udziale CMok. Doszło do spo­tka­nia w Pod­la­skiej Izbie Rol­ni­czej, w sprawę zaan­ga­żo­wał się resort rol­nic­twa, ale to, czy uda się wypra­co­wać kom­pro­mis, pozo­staje otwartą kwe­stią”.

Póki co sto­imy nad jed­nym z rowów, z któ­rego dość wartko spływa woda. Nic nie wska­zuje na to, by ktoś miał zatrzy­mać jej ucieczkę. Wik­tor prze­ko­nuje jed­nak, że kom­pro­mis jest moż­liwy, choć ozna­czałby zmianę dotych­cza­so­wego użyt­ko­wa­nia tego obszaru. Jeśli uda­łoby się pogo­dzić w tym miej­scu inte­resy róż­nych grup, byłby to dobry przy­kład dla innych podob­nych obsza­rów.

Wik­tor zwraca moją uwagę także na kwe­stię róż­no­rod­no­ści gatun­ków:

Ow­szem, może to miej­sce dla nie­któ­rych wygląda ład­nie. Jest zie­lona trwa, wygląda faj­nie, ale na tak prze­kształ­co­nym obsza­rze jest już trzy­krot­nie mniej gatun­ków niż na Ław­kach, skąd przy­je­cha­li­śmy. I nie liczba jest naj­waż­niej­sza, lecz jakość. Tutaj mamy pospo­lite gatunki traw, ponie­waż w pro­filu gle­bo­wym poja­wił się tlen, a torf stra­cił swoje wła­ści­wo­ści. Jest suchy, nie tak bar­dzo nasiąk­nięty wodą. Już od pół wieku trwa tu pro­ces zani­ka­nia tor­fo­wi­ska i jego osia­da­nia.

Tuż obok nas stoją tabliczki z napi­sem „rezer­wat przy­rody”. Oka­zuje się, że kiedy doszło do melio­ra­cji, uznano, że trzeba wykroić nie­wielką część prze­kształ­ca­nego Bagna Wizna, na któ­rym wystę­po­wały wtedy bota­niczne rzad­ko­ści – wśród nich gni­dosz kró­lew­ski i mio­do­kwiat krzy­żowy z Pol­skiej czer­wo­nej księgi roślin. Nie­stety, osu­sza­nie tor­fo­wi­ska ma wpływ na cały obszar, a naiw­no­ścią byłoby twier­dze­nie, że wyspa wśród zme­lio­ro­wa­nych mokra­deł utrzyma sta­tus ostoi cen­nych gatun­ków. W rezul­ta­cie po gni­do­szu i mio­do­kwie­cie nie ma już śladu, a w rezer­wa­cie kró­lują dziś pokrzywy.

Wik­tor pro­wa­dzi nas w stronę rezer­watu. Od razu możemy zauwa­żyć, jaki wpływ na drzewa miało osu­sze­nie tor­fo­wi­ska. Ich korze­nie są widoczne, co ozna­cza, że grunt zanika wraz z roz­kła­dem torfu – a tempo tego roz­kładu przy­spie­szyły same drzewa. To zresztą widać na pierw­szy rzut oka: po jed­nej stro­nie mamy łąkę, na któ­rej nie doszło do zara­sta­nia, a po dru­giej stro­nie rezer­wat, gdzie poja­wiły się drzewa. Obszar rezer­watu jest poło­żony wyraź­nie niżej.

Zatrzymać wodę

Opusz­czamy Bagno Wizna i prze­no­simy do baru U Dany, z któ­rego roz­ciąga się widok na Narew tuż poni­żej ujścia Bie­brzy. Daw­niej Wik­tor koń­czył w tym miej­scu swoje bie­brzań­skie spływy.

Wra­camy do tematu doliny tej rzeki. Pytam Wik­tora o to, jak oce­nia jej stan i co należy zro­bić, żeby to miej­sce ura­to­wać.

Tor­fo­wi­ska bie­brzań­skie trwały przez tysiące lat bez kosze­nia. Wyni­kało to z ich nasy­ce­nia wodą i cho­ciaż poja­wiały się na nich drzewa i krzewy, to było ich sto­sun­kowo mało. Pro­blem zara­sta­nia tor­fo­wisk jest rezul­ta­tem prze­kształ­ce­nia tych obsza­rów przez czło­wieka. Powin­ni­śmy zdać sobie sprawę, że około połowa tor­fo­wisk doliny Bie­brzy jest osu­szona. Doty­czy to zarówno terenu parku naro­do­wego, jak i przy­le­ga­ją­cych do niego obsza­rów. Dla­czego od czasu powsta­nia parku na­dal utrzy­muje się na jego obsza­rze duże poła­cie tych osu­szo­nych tere­nów? Uwa­żam to za skan­dal. Dziś dawne bagna są jed­nym z naj­więk­szych źró­deł emi­sji gazów cie­plar­nia­nych w woje­wódz­twie pod­la­skim. Trzeba było już dawno temu zasy­pać rowy w tych miej­scach, gdzie doszło do odwod­nie­nia tor­fo­wisk. Robić wszystko, żeby zatrzy­mać ucieczkę wody. Takie dzia­ła­nia są szcze­gól­nie istotne dla Basenu Środ­ko­wego. Ow­szem, ktoś się zaraz powoła na to, że trzeba chro­nić łąki trzę­śli­cowe, ale nie musimy ich utrzy­my­wać na degra­du­ją­cych się tor­fo­wiskach. Tam trzeba odtwa­rzać mokra­dła. Ist­nie­jące jazy i zastawki powinny być zamknięte trwale, a nie tylko okre­sowo, aby woda mogła się zatrzy­my­wać i roz­po­cząć pro­ces ponow­nego zaba­gnie­nia tych tere­nów.

Nie­roz­wią­za­nym pro­ble­mem pozo­staje to, że z par­kiem naro­do­wym sąsia­dują duże zme­lio­ro­wane tor­fo­wi­ska, które dre­nują rów­nież obszar BPN. „Zamiast szu­kać kom­pro­mi­sów, które ozna­czają cią­gły dre­naż, pań­stwo powinno wyku­pić te tereny i powięk­szyć park” – sły­szę od mojego roz­mówcy.

Zda­niem Wik­tora sytu­acja w Base­nie Dol­nym Bie­brzy też nie jest dobra. Ze względu na wzrost tem­pe­ra­tur i nie­re­gu­larne opady na tor­fo­wi­skach tego obszaru też zaczyna bra­ko­wać wody. Trzeba, jak już paro­krot­nie wspo­mi­nał Wik­tor, zatrzy­my­wać wodę wszę­dzie, gdzie się da. Nie­stety rowy melio­ra­cyjne przy­po­mi­nają bli­zny pozo­sta­wione przez dzia­łal­ność ludzi i dopóki ich nie zli­kwi­du­jemy, nie pomo­żemy bagnom. Dobrym przy­kła­dem takiej bli­zny jest Kosódka – gdy popa­trzymy na mapę, wydaje się, że to rzeka. Ale Kosódka nią nie jest. Została wyko­pana przez ludzi i zabiera wodę z tor­fo­wisk. Wik­tor z prze­ko­na­niem stwier­dza:

Naszymi sprzy­mie­rzeń­cami w ochro­nie mokra­deł są bobry. Napra­wiają to, co zepsuli ludzie. Robią to za darmo i nie muszą wnio­sko­wać o pozwo­le­nia do sto­sow­nych urzę­dów, prze­cho­dzić całej biu­ro­kra­tycz­nej pro­ce­dury. Nie wyma­gają dowozu mate­ria­łów budow­la­nych, nakła­dów inwe­sty­cyj­nych i gran­tów. Powin­ni­śmy ten gatu­nek chro­nić. Jest poży­teczny i odtwa­rza natu­ralną reten­cję, odpo­wiada za pod­nie­sie­nie poziomu wód grun­to­wych, do któ­rego obni­że­nia dopro­wa­dzili ludzie. Nazwał­bym bobra inży­nie­rem eko­sys­te­mo­wym, który spra­wia, że czło­wiek staje się zbędny w zarzą­dza­niu przy­rodą. Moim zda­niem ważne jest pozba­wia­nie przy­rody wpływu czło­wieka. Im mniej­szy ten wpływ, tym więk­sza dzi­kość i natu­ral­ność, które są war­to­ściami samymi w sobie. Powin­ni­śmy stale zmniej­szać poziom naszej inge­ren­cji. Dla­tego lep­sza jest jed­no­ra­zowa ochrona czynna, na przy­kład zatka­nie rowu i zatrzy­ma­nie wody, niż taka jej forma, która zakłada usta­wiczne dzia­ła­nia. Musimy zda­wać sobie sprawę, że więk­szość sie­dlisk znaj­du­ją­cych się na obsza­rach Natura 2000 to sie­dliska pół­na­tu­ralne, zwią­zane z eks­ten­syw­nym kra­jo­bra­zem prze­kształ­ca­nym przez czło­wieka od cza­sów śre­dnio­wie­cza. Powin­ni­śmy wyko­nać zwrot i oddać przy­ro­dzie część tych sie­dlisk, a w wypadku obsza­rów wodno-błot­nych zmniej­szyć naszą bez­po­śred­nią inge­ren­cję, ogra­ni­czyć ją do jed­no­ra­zo­wych dzia­łań, które stwo­rzą warunki do odtwo­rze­nia natu­ral­no­ści w danym sie­dlisku.

Po chwili Wik­tor dodaje:

Jed­no­cze­śnie należy zwró­cić uwagę na rzeki. Zostały ure­gu­lo­wane, wepchnięte w liniową struk­turę, a ich koryta ule­gły kil­ku­krot­nemu skró­ce­niu. O te rzeki, które zasi­lają Bie­brzę, trzeba zadbać już teraz. Rzeka, która wcze­śniej mean­dro­wała wśród tor­fo­wisk, odpro­wa­dza­jąc wodę dostar­czaną przez śro­do­wi­sko, po regu­la­cji jest jak kanał. Woda, która na ogrom­nym tor­fo­wisku sta­gno­wała przez cały rok, teraz jest szybko odpro­wa­dzana do więk­szych rzek prze­ci­na­ją­cymi je pro­stymi cie­kami. My tra­cimy wodę, degra­du­jemy żyjącą rzekę. Wzma­gają ten efekt rowy, któ­rymi nisz­czy się tor­fo­wiska. Tym­cza­sem mokra­dła są jak nerki w doli­nie rzeki – miej­sca, gdzie woda może pozbyć się tego, co zaszko­dzi­łoby rzece. Może w tor­fo­wisku oddać azo­tany, fos­fo­rany i inne sub­stan­cje. Od kiedy w rzecz­nych doli­nach zabra­kło tor­fo­wisk, pogar­sza się stan rzek.

Na koniec naszej roz­mowy Wik­tor zauważa:

Nie­stety, ludzie wciąż panicz­nie boją się wody w kra­jo­bra­zie i wciąż nie chcą bagien. Warto sobie zadać pyta­nie: co nam jest teraz, w dobie kry­zysu kli­ma­tycz­nego, bar­dziej potrzebne? Zdrowe tor­fo­wi­ska schła­dza­jące kli­mat i reten­cjo­nu­jące wodę czy ich odwod­nione poła­cie? Czy dawne obszary bagienne powinny być suchymi łąkami? Czy stać nas na uratę i mar­no­tra­wie­nie wody?

Opowieść 2. „Rzeki nima, prawie nima”

Opo­wieść 2

„Rzeki nima, pra­wie nima”

„O Kire­lej­son, była rzeka, nima rzeki! Słu­cham i nie wie­rze: że zalewy wyschli wie­rze, że mała rzeczka, że Mazu­rowe koryto, że chlapa za wierzbo też jakoś uwie­rze, ale że duża rzeka zgi­neła?”.

Edward Redliń­ski, Kono­pielka

Nie ma już tej rzeki, którą widział Edward Redliń­ski i z któ­rej uczy­nił jedną z boha­te­rek swo­ich powie­ści. Nie ma już rzek z czarno-bia­łych foto­gra­fii Wik­tora Woł­kowa. Rzeki zni­kały na ich oczach. Obaj zatrzy­mali w sło­wach i obra­zach pej­zaże rzecz­nych dolin, któ­rych już nie zoba­czę. Nie zoba­czymy też dzi­kiej Narwi, tej pod Tyko­ci­nem i Moru­sami, kie­dyś kró­le­stwa pta­ków, któ­rym zachwy­cał się Wło­dzi­mierz Puchal­ski. Przez kil­ka­na­ście lat doku­men­to­wał jej życie, zre­ali­zo­wał nawet film z toko­wi­ska bata­lio­nów, które odby­wało się jesz­cze w latach 70. XX wieku w bez­po­śred­nim sąsiedz­twie Tyko­cina.

Nereśl jest przy­kła­dem rzeki total­nie ujarz­mio­nej przez czło­wieka.

Puchal­skiemu, pomimo jego roz­po­zna­wal­no­ści, nie udało się zatrzy­mać pro­cesu nisz­cze­nia rzecz­nej doliny, cho­ciaż bar­dzo chciał oca­lić ten „naj­pięk­niej­szy zaką­tek pol­skiego egzo­ty­zmu”, jak miał w zwy­czaju nazy­wać to miej­sce. Potem już tu nie wró­cił. Wyjeż­dża­jąc z Moru­sów, powie­dział: „Nie chcę tu wra­cać, nie chcę nisz­czyć swo­ich pięk­nych wspo­mnień”1. Te piękne wspo­mnie­nia obej­rzymy na stro­nach pożół­kłych albu­mów i w fil­mach Puchal­skiego. Zaba­gniona dolina rzeki stała się wiel­kim użyt­kiem rol­nym.

Jesz­cze ina­czej wyglą­dały rzeki opi­sane przez Zyg­munta Glo­gera, który pozo­sta­wił po sobie opis podróży z bie­giem Bie­brzy. W jego książce Doli­nami rzek czy­tamy: „Wśród niziny, sta­no­wią­cej roz­le­głą rów­ninę łąk, wije się kręto wstęga czy­stej, na kil­ka­dzie­siąt kro­ków sze­ro­kiej i na kilka łokci głę­bo­kiej rzeki, z dnem w nie­któ­rych miej­scach piasz­czy­stem, a ni­gdzie kamie­ni­stem. Nie spo­ty­kamy tu wśród łąk ani pagór­ków, ani lasów, ani wio­sek lub poje­dyn­czych sie­dzib ludz­kich”2.

A dziś? Jaka powinna być dzika nizinna rzeka? Powinna być wolna. Nie może przy­po­mi­nać rowu. Nie może pły­nąć pro­stym kana­łem. Powinna się wić jak wstążka. Zmie­niać swój bieg. Powinna mean­dro­wać, two­rzyć zakola, prze­pły­wać przez bagna. Na jej brze­gach nie powinno wyci­nać się drzew i krze­wów, które dają cień – a jeśli wpadną do rzeki, niech w niej zostaną. Każ­dego roku zdrowa i dzika rzeka roz­lewa, nawad­nia­jąc dolinę, two­rząc miej­sca tar­li­skowe dla ryb.

Ile­kroć cho­dzi­łem nad rzekę i spo­ty­ka­łem naj­star­szych miesz­kań­ców, któ­rzy pamię­tali czasy sprzed melio­ra­cji, nasze roz­mowy zaczy­nały się od tego: „Panie, ta rzeka taaaka sze­roka była. A ryby! Panie, cho­dziło się po roz­le­wi­skach i rękami brało na wio­snę to, co wpły­nęło do nich. Na wędkę się łowiło taaakie szczu­paki. Wszystko w tej rzece było. Nawet raki”. Pro­blem w tym, że takich żyją­cych świad­ków jest coraz mniej. Odcho­dzą, a wraz z nimi znika żywa pamięć. W ich gło­sach zawsze wybrzmiewa nostal­gia. Może nie wynika z tro­ski o rzekę? Może to oznaka sta­ro­ści, roz­ra­chunku z życiem i woli powrotu do daw­nych cza­sów? Wielu z tych, któ­rzy z takim roz­rzew­nie­niem wspo­mi­nają dawną rzekę, to krót­ko­ter­mi­nowi bene­fi­cjenci jej regu­la­cji i zme­lio­ro­wa­nych bagien. Może dostrze­gają, że to, co stało się z ich Nurką, Brzo­zówką czy Jaskranką, nie było dobre, ale nie chcą się do tego przy­znać?

Żal za utra­coną rzeką wybrzmiewa coraz ciszej. Ci, któ­rzy już nie pamię­tają tam­tej wiel­kiej wody, tam­tych dużych ryb, nie­ko­niecz­nie inte­re­sują się rzeką. Nie zawsze się o nią trosz­czą. Na szczę­ście w róż­nych miej­scach w Pol­sce miło­śniczki i miło­śnicy rzek zaczy­nają dzia­łać. Two­rzą sto­wa­rzy­sze­nia. Jed­nym z nich jest Pod­kar­pac­kie Towa­rzy­stwo Przy­rod­ni­ków Wolne Rzeki. Nazwa przed­sta­wia cel, do któ­rego dąży grupa przy­rod­ni­ków zrze­szo­nych w tej orga­ni­za­cji: „Nazwa Wolne Rzeki składa się z dwóch słów. Pierw­sze – wol­ność, odnosi się zarówno do spon­ta­nicz­nych pro­ce­sów przy­rod­ni­czych kształ­tu­ją­cych eko­sys­temy, jak i do prawa dzi­kiej przy­rody do ist­nie­nia. Dru­gie, rzeki, wska­zuje na główny obiekt naszego zain­te­re­so­wa­nia”3.

Dolina rzeki Czar­nej.
Na Nere­śli.

Mało opty­mi­stycz­nie brzmi dia­gnoza stanu pol­skich rzek posta­wiona przez Wolne Rzeki:

Stan więk­szo­ści rzek jest fatalny. Są one podzie­lone barie­rami, zanie­czysz­czone, ure­gu­lo­wane, a do tego na bie­żąco pozba­wiane natu­ral­nych form kory­to­wych, rumo­szu drzew­nego i wszel­kich prze­ja­wów rena­tu­ry­za­cji. Pre­tek­stem do nisz­cze­nia rzek od lat jest ochrona prze­ciw­po­wo­dziowa. Naj­czę­ściej wyko­ny­wane regu­la­cje, w ramach tzw. prac utrzy­ma­nio­wych na rze­kach, mają jed­nak z ochroną prze­ciw­po­wo­dziową mało wspól­nego. Podob­nie jest z dzia­ła­niami doty­czą­cymi suszy. Nawet nazwa naj­więk­szego pro­jektu: „Plan prze­ciw­dzia­ła­nia skut­kom suszy” wska­zuje na to, że jego zało­że­nia nie mają zapo­bie­gać przy­czy­nom, a pozo­ro­wać lecze­nie skut­ków. W ciągu ostat­nich 300 lat w Euro­pie osu­szono 90% bagien. Z kra­jo­brazu znik­nęły tor­fo­wi­ska, oczka wodne, sta­ro­rze­cza i sze­ro­kie doliny zale­wowe. Zwy­kle osu­sza­nie to podyk­to­wane było chę­cią zdo­by­cia terenu dla rol­nic­twa lub osad­nic­twa. Wiele osu­szo­nych mokra­deł nie było jed­nak ni­gdy użyt­ko­wa­nych lub stra­ciło użyt­kowe funk­cje krótko po osu­sze­niu. Nie­stety, stra­ciły one także moż­li­wość rege­ne­ra­cji, sekwe­stra­cji dwu­tlenku węgla, nastą­piła ich ciężka do odwró­ce­nia degra­da­cja. Dłu­gość sieci rowów melio­ra­cyj­nych w Pol­sce jest ponad dwu­krot­nie więk­sza niż dłu­gość rzek!4

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. M. Mar­kie­wicz, Duchy gniew­nej rzeki, „Dzi­kie Życie” 1999 nr 4(58), https://dzi­kie­zy­cie.pl/archi­wum/1999/kwie­cien-1999/duchy-gniew­nej-rzeki, dostęp: 25.05.2023. [wróć]

2. Z. Glo­ger, Doli­nami rzek. Opisy podróży wzdłuż Nie­mna, Wisły, Bugu i Bie­brzy, War­szawa 1903. [wróć]

3. Pod­kar­pac­kie Towa­rzy­stwo Przy­rod­ni­ków Wolne Rzeki, www.wol­ne­rzeki.pl, dostęp: 25.05.2023. [wróć]

4.Ibi­dem.[wróć]