Selistis - Fanagann Hartelion - ebook + audiobook

Selistis ebook i audiobook

Fanagann Hartelion

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po śmierci króla Henryka Wspaniałego jego synowie, prowadząc ciągłe spory, podzielili między siebie królestwo. Na jego ziemiach zjawia się Selistis – zwana Panią w Czerni – która staje się niezwykłą inspiracją i pomocą dla Leoharla, upadłego rycerza szukającego sposobu na zjednoczenie skłóconego państwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 580

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 42 min

Lektor: Giurow Diana
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Tytułem wstępuGeneza Zamku

– Skąd biorą się zamki, pytasz?

Zgarbiony nad kuflem starzec wydawał się zafrasowany tak postawionym pytaniem. Niby kwestia zdawałoby się oczywista, a przecież niewielu zna poprawną odpowiedź.

– Przed laty, panie, powiedziałbym, że budują je ludzie. Dziś, szczerze mówiąc, nie byłbym tego taki pewien. – Zmarszczył czoło, dumając nad tą ważną sprawą. – Otóż, panie, osobiście uważam, że wyrastają z ziemi jak drzewa. Tyle że znacznie szybciej – zakończył.

– O, tak! – przytaknął mu tłum chłopów siedzących w karczmie.

Młody wędrowiec z pewnością uznałby starca za obłąkanego, gdyby nie fakt, że na to pytanie wpadł krótko po przeprowadzeniu bardzo wnikliwej analizy szyldu tej karczmy, do której zajechał całkiem przypadkiem. Ów szyld brzmiał bowiem dość nietypowo, a mianowicie „Pod Znikąd Wziętym Zamkiem”.

– Prawdę mówi! – Do dyskusji włączył się siedzący tuż obok pijaczyna. – A jak nie wierzysz, spytaj tego tu oto karczmarza! – dodał.

Karczmarz, jakkolwiek poruszył się, gdy usłyszał, że o nim mowa, nie odezwał się ani słowem. Może czekał, aż podróżny sformułuje pytanie? Nie, raczej nie. Wzruszył jedynie ramionami i wrócił do polerowania kufli.

Tak, ciekawość wędrowca na wieki pozostałaby niezaspokojona, gdyby nie nagłe wtargnięcie do karczmy pewnej całkiem energicznej blondwłosej damy.

– Czołem, załogo! – wykrzyknęła. – Kolejka dla wszystkich! – rzuciła z uśmiechem, sprawiając, że całe towarzystwo natychmiast promieniało radością.

– Oooo, taaaak!

Dziesiątki kufli uniosło się ku chwale nowo przybyłej, po czym z równym entuzjazmem ułożyło się w rzędzie na ladzie. Karczmarz schował twarz w dłoniach w geście rozpaczy. Należałoby sądzić, że właściciel wyszynku powinien być cały w skowronkach, że interes się kręci i ma kto kufle chłopstwu zamkowemu stawiać. Jednak na tym zamku, na skraju dziczy, gdzie nikt bez potrzeby nie zagląda, jeśli mu nie po drodze, niewiele rzeczy zdawało się funkcjonować zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. Stąd karczmarz zamiast się cieszyć – rozpaczał.

– Pani! – zawołał jeden spod lady. – Ten oto podróżnik nie dowierza, że zamki spod stóp naszych wyrastają.

– A tak, mości panie! – przytaknęła bez chwili zastanowienia niewiasta, wspierając się pod boki. – Jak żyję, tak mówię: z ziemi wyrastają!

Widać było po wykwintnym stroju i zupełnie prostej postawie, jakiej wielu patronów karczmy mogło jej tylko pozazdrościć, że nie byle dama i wcale nie po kilku głębszych głupoty wygaduje. Nie należy jej słów tak od razu wkładać między bajki. Podróżnik zdziwił się więc jeszcze bardziej i ostatecznie już zrezygnował z myśli, że dowie się tu czegokolwiek sensownego o zamkach.

Dostrzegłszy to zwątpienie na jego twarzy, dama sięgnęła po swój kufel, siadając na ławie przy pewnym staruszku, który siedział na wprost podróżnego.

– Hej – szturchnęła starca w bok – weź mu opowiedz, bo i mnie nie wierzy.

Starzec, co wiele wiosen miał już na karku, a mimo to w służbowym siedział szyszaku, westchnął, jakby tę samą historię już setny raz miał opowiadać.

Lecz westchnienie tylko na pozór sugerowało wysiłek, jaki musiał podjąć. Prawdę mówiąc, był rad, że mógł szczycić się opowiadaniem tej właśnie rozpowszechnianej przez niego wokoło historii. Był dumny z tego, że przez lata zdołał pozbierać tak wiele z jej kawałków. Odchrząknął, ułożył się na swym wygrzanym miejscu przy ławie i po namyśle przepłukał jeszcze gardło trzymanym w kuflu trunkiem. Karczmarz pospiesznie uzupełnił kufel i obok postawił następny, wiedząc, że historia na samym streszczeniu się nie skończy.

Tak zatem, gdy tego ciepłego dnia słońce dopiero zmierzało, by wkrótce schować się za horyzont, starzec rozpoczął swą opowieść w nadziei, że raz na zawsze przekona siedzącego przed nim niedowiarka, iż zamków za nic nie wznosi człowiek. Zamki bowiem wyrastają z ziemi jak drzewa. Tyle że znacznie szybciej.

PrologZakłady z diabłem

Wyjmując z torby dziesiątą już chyba mapę, sfrustrowana kobieta ciężko westchnęła, pojmując, że i do tej mapy nic w okolicy nie chciało w żaden sposób pasować. Sama za bardzo do krajobrazu też nie pasowała, ubrana w przedziwny jak na te okolice strój: czarny płaszcz, długie kozaki i białą koszulę, której rękawy wystawały nieco spod płaszcza i która przykryta była czarną kamizelką. Szwy kamizelki zdobiły podchodzące pod czerń czerwone paski. Podobnym kolorem wykończone były końcówki rękawów kamizelki i pół płaszcza. Zdobienia swym odcieniem były prawie nierozróżnialne od barwy jej stroju. Dołóżmy do tego krótko przycięte kruczoczarne włosy i mamy już pełny obraz istoty jakby wyciętej z czarno-białego pejzażu rzuconej na wielobarwne tło łąk i nieba. Intrygujące, choć odrobinę odstraszające malowidło.

Obracając mapę w jedną i w drugą stronę, kobieta krzywiła się z dezaprobatą.

– Taa… tutejsi kartografowie doskonale znają się na swoim fachu – wymamrotała przez zęby, po czym, zgniatając mapę w garści, rzuciła ją za siebie. Nie znajdując lepszego kierunku, podreptała dalej wydeptaną wśród zieleni drogą.

Miała poważny problem, bo w tych stronach, prócz ciągnących się po horyzont pól kwiatów i niewysokiej trawy, sporadycznie urozmaicanych samotnie rosnącymi drzewami, jedynym wyróżniającym się elementem była właśnie ta droga. Z pewnością jedynym, na co nie mogła narzekać w czasie podróży, były widoki – rzeczywiście piękne.

***

– Uch… nie mogliście w tej przeklętej krainie wybudować czegoś ciekawszego? Ciągle tylko pola i pola! – Sfrustrowana podróżująca, która w końcu natrafiła na jakieś oznaki cywilizacji, wykrzyczała swe żale do ucha na wpół przytomnego jegomościa leżącego beztrosko na ziemi.

Ten zdawał się jednak zbytnio nią nie przejmować. Mogło to wynikać z faktu, że właśnie przed chwilą wyleciał z dość dużą siłą drzwiami pobliskiej karczmy.

– Tak w ogóle, to uważaj, jak lecisz. Pobrudziłeś mi buty – dodała z wyrzutem kobieta, widząc, że zamiast słuchać jej cennych uwag, jegomość uciął sobie drzemkę.

Z niesmakiem obejrzała swoje buty, stając u progu tętniącej życiem, wypełnionej dźwiękami muzyki i łamanych na plecach krzeseł karczmy. Skoro dotarła do skrzyżowania, które prawie na pewno było na jednej z tamtych map, należał się jej odpoczynek. Zwłaszcza że zbliżał się już wieczór. Biorąc pod uwagę, że ten właśnie wyszynk był jedynym domostwem, jakie widziała przez ostatnie kilka dni, zrezygnowana skierowała swe kroki ku drzwiom otwartym przez uprzejmego, choć nieprzytomnego już jegomościa. Weszła do karczmy o zagadkowym szyldzie „Bliżej niż Dalej”.

– Karczmarz! Coś mocniejszego, proszę! – zażądała, gdy tylko udało się jej dotrzeć przed kontuar, nie raniąc przy tym zbytnio leżących pośród nóg od ław i fragmentów stołów uczestników organizowanej właśnie imprezy.

Niewielu z nich tak naprawdę wiedziało, że w ogóle w jakiejś balandze bierze udział, a jeszcze mniejsza ich liczba wciąż stała na nogach. To, oczywiście, nie przeszkadzało nikomu dobrze się bawić.

Karczmarz zlustrował kobietę zaskoczonym spojrzeniem. W karczmie zapanowała prawie idealna cisza. Można by oczekiwać, że w takiej chwili jedynym panującym odgłosem będą jęki leżących na ziemi awanturników. Jednak byli to w istocie prawdziwi profesjonaliści. Każdy z nich był pod wpływem wystarczająco dużej ilości alkoholu, by nie czuć absolutnie niczego, co mogłoby przeszkodzić w zabawie. Pozostało zatem chrapanie tych mniej profesjonalnych, którzy przedwcześnie zakończyli swój udział w imprezie.

– Spokojnie, chłopaki, nie przerywajcie sobie. Ja tu tylko na jednego głębszego – rzuciła przez ramię kobieta, widząc, jak wielką konsternację wywołała jej obecność.

Trudno stwierdzić jednoznacznie, co kłębiło się w umysłach owych „chłopaków”, gdyż zamarli, spoglądając po sobie pytająco. Najwyraźniej nie spotkali się jeszcze z tak trudną sytuacją jak obecność w karczmie kobiety. Zmuszeni byli odczekać chwilę, aż ich mózgi wypracują odpowiednią do sytuacji reakcję.

Na uwagę zasługiwało jednak zachowanie stojącego w samym środku zbieraniny całkiem nieźle zbudowanego mężczyzny, który nader szybko zorientował się, że przebywa w towarzystwie niewiasty. Wypiął pierś i spokojnie rzucił w kąt trzymanego w ręce towarzysza. Musiał być trochę zawiedziony, gdy z westchnieniem odkładał na podłogę połowę ławy, którą jeszcze przed chwilą zamierzał doszczętnie już na czyjejś głowie rozwalić. Zajął miejsce przy ladzie w stosownej odległości od zakłócającej naturalną harmonię karczmy podróżniczki i zamówił piwo.

– Nieźle tankujesz! – Nie mógł powstrzymać się od komentarza, widząc, z jaką szybkością owa dama opróżnia swój kufel. – Wiem, co mówię, bo siedzę w tym od wieków – dodał, z dumą delektując się swoim trunkiem.

– To widać – odparła, spoglądając na niego kątem oka.

Wysoki, umięśniony brunet w podartym lekko, dość wykwintnym kostiumie, który brązową skórę łączył podkładkami z ciemnoniebieskiego materiału, wyglądał na całkiem trzeźwego. Albo dobrze się maskował, albo większą przyjemność sprawiało mu obijanie towarzyszy mniej sprawnych w kwestii reakcji na lecący ku ich głowom kufel. Wiek przy tym niósł podwójną korzyść, bo był na tyle młody, by siłą nad większą częścią zgromadzonego w karczmie towarzystwa górować, a mimo wszystko stosownie już w takich bojach był doświadczony, by młodzieńczych błędów w nich nie popełniać.

– Rozsławiając ród Memów, za punkt honoru postawiłem sobie, by w kunszcie picia nikt nie był w stanie dotrzymać mi kroku – odparł, jeszcze bardziej wypinając pierś. – Co miało znaczyć „To widać”? – dodał po zatrważająco długiej chwili milczenia.

– Ród Memów, powiadasz? Jak ci na imię, chłopcze? – Najwyraźniej wzbudził jej zainteresowanie.

– Zwą mnie Leoharl. – Mężczyzna uśmiechnął się rad, że został nazwany chłopcem. Wiek swój mając na uwadze, uznał to bardziej za komplement niż za lekceważący przytyk. – Wiedz, że siedzisz w towarzystwie Leoharla z rodu Memów.

– Leo?… – powtórzyła w zamyśleniu. – Czy twój ród nie pochodzi gdzieś zza siedmiu gór i dolin?

– Bardzo możliwe. Kilka lat temu zgubiłem się w owych górach i łażąc na ślepo, w końcu trafiłem tutaj. Nie dam sobie głowy uciąć, czy tych gór było tylko siedem. Wprawdzie wracałem w tę i z powrotem, ale jakkolwiek by liczyć, wychodzi mi, że było ich ze dwanaście. – Odpowiedział jej szczegółowo, wciąż utrzymując swą dumną postawę. Ciekawe, kiedy zamierzał wreszcie wypuścić z płuc to powietrze?

Dama walnęła głową w ladę w geście zwątpienia w swoje marne życie. Huk tego uderzenia rozniósł się po całej knajpie, podwyższając poziom piany we wszystkich leżących na ladzie kuflach.

– Czy coś… nie tak? – Leoharl zawahał się nieznacznie. Tylko nieznacznie, tak by wypięta pierś nie utraciła swego majestatu.

– To ja… szukam… cię… po całym… świecie… – miarowo wystukiwała kolejne słowa, waląc głową o drewno – …a ty obijasz się tutaj w najlepsze, nabijając guzy niewinnym ludziom w tej zapomnianej przez świat, zabitej dechami drewnianej chacie na środku nie wiadomo jak rozległego pustkowia?! – zakończyła jednym długim wydechem. Wwierciła mu oczy w czachę.

– Zechcesz powtórzyć?

– Mówię, że w piciu nie miałbyś ze mną szans – odparła głośno i wyraźnie z miną, która niczego dobrego nie wróżyła.

Jedną brew na nią podniósł, a wzrokiem oceniając, że tak młoda istota nie zdołałaby jeszcze równej jemu wprawy posiąść, prychnął na nią lekceważąco:

– Hmph! Nawet nie wiesz, z kim zadzierasz! Odpadniesz przy trzeciej kolejce!

– Chcesz się założyć?

– A pewnie! Ale wiedz, że wyzywasz mistrza! Przegrany stawia piwo przez cały tydzień! – odparł, wyszczerzając zęby z radości, i zamówił sześć piw, po trzy na głowę.

Tak oto zaczął się wielki turniej w pochłanianiu niskoprocentowych trunków. Zapewne obserwowany byłby z wielkim zainteresowaniem przez tłumy kibiców, gdyby choć kilku z nich było w stanie jednoznacznie określić, gdzie się znajdują. Pierwsze piwa dość szybko zniknęły zarówno sprzed oczu mistrza, jak i nieznajomej, która go wyzwała. Konieczna była dogrywka. A właściwie kilka dogrywek. Trochę później, gdy zliczenie stojących na ladzie kufli sprawiało już co poniektórym problemy, głównie dlatego, że było ich więcej niż palców u obu dłoni, mistrz nieoczekiwanie zaczął wykazywać objawy zmęczenia.

– Niezła jesteś – zagadnął, krzywiąc się lekko na myśl, że przyjdzie mu przegrać.

– Po… prostu mnie nie doceniłeś – odparła dama, powstrzymując czknięcie. Mimo że lekko bujała się na stołku, i tak była w znacznie lepszym stanie od rywala.

– To wszystko dlatego, że wcześniej byłem już po kilku wstępnych – próbował usprawiedliwić się Leoharl.

– Powiem tak: Zakończymy ten turniej tak jak teraz… jeśli spróbujesz wyrzucić go przez okno – odparła, wskazując głową będącego nikłej postury i niczego niepodejrzewającego karczmarza.

– Naśmiewasz się ze mnie? – Leoharl zaciągnął się lekko, opierając się o starannie wyszukany kant lady, na którym nie było pustych kufli. – Mógłbym powalić go jednym lewym sierpowym! – dodał. Teraz, bez całego tego powietrza w płucach, nie zabrzmiało to tak groźnie, jak powinno.

Musiał to zauważyć, bo ponownie wypiął klatę, mierząc wzrokiem karczmarza. Uśmiechnęła się zadziornie i wyzywająco sięgnęła po następny kufel. Spojrzał na karczmarza. Znał go bardzo dobrze. Choć jego wygląd nie był imponujący, świetnie znał się na taktyce eksmitowania z baru nieprzyjemnych klientów. Wyrobił sobie w tym celu zadziwiająco silne kopnięcia.

Leoharl niepewnie spojrzał na stojący tuż przed nim kufel. Gdzieś w kąciku ust skrzywił wargę w geście jednoznacznie oświadczającym, że jeszcze jeden łyk i musiałby ponownie płacić za wszystkie dzisiejsze, a może nawet i wczorajsze kufle. Spojrzał na karczmarza… znów na kufel… Po dłuższym zastanowieniu stwierdził, że byłoby to zwykłe marnotrawstwo dobrze wydanych pieniędzy.

– Hej, ty, tam, za ladą! – Wywinął mankiety swej wykwintnej koszuli. Właściwie to jeden, bo drugi stracił w boju już jakiś czas temu. – Nie podoba mi się twoja czapka – dodał, spotykając się ze zdziwieniem karczmarza, który usilnie starał się pojąć, jak dużo trzeba wypić, by zamiast elfów, myszek i chochlików widzieć wyimaginowane czapki.

Zwyciężczyni niedokończonego konkursu założyła nogę na nogę i z satysfakcją oparła się plecami o ladę. Teraz pozostało jej już tylko czekać i patrzeć na dalszy, och, jakże przewidywalny bieg wydarzeń.

Rozdział 1Znikąd wzięcie

Akcja podążyła lotem Leoharla przed karczmę, gdzie nasz bohater leżał w błocie obity jak nieszczęście. Dama natomiast, pilnując pionu, stanęła przy nim, wymachując mu palcem przed nosem.

– Trzeba było bić lewym sierpowym! Le-wym! – pouczała na wpół nieprzytomnego Leoharla. – W końcu to lewym miałeś go powalić, nie prawym. Dlatego ci nie wyszło – sformułowała swą cenną obserwację.

– Nnngf – obraźliwie odburknął jej Leoharl. Szybko jednak tego pożałował, notując w głowie, że przed rzucaniem obelg wypadałoby najpierw wyjąć twarz z błota.

– Cóż, należało ci się. Zapamiętaj raz na zawsze, że ze mną nie wygrasz, nieważne, w jakim zakładzie.

– A kimże to, że tak się w końcu spytam, jesteś?

– Ja? – Dama zdawała się zastanawiać, czy udałoby się jej wymigać od odpowiedzi. Westchnęła głęboko, nie widząc takiej możliwości. – Jestem Selistis. I jeśli dobrze rozumiem, Leoharlu Memie, jestem twoją podwładną.

– Pod-co? – spytał „elokwentnie”, stając wreszcie na nogach.

– Podwładną. Pierwszym generałem twych wojsk. Władczynią najpotężniejszego z twoich zamków: Memeriady.

– O kurde! – Władca Memeriady złapał się za głowę. – Walnąłem o ziemię mocniej, niż myślałem.

– A, tak… i mnie trudno w to uwierzyć – westchnęła Selistis.

– To ja mam podwładną?

– Ta…

– I wojsko?

– No więc…

– I zamek?

– Ach… no więc, widzisz, z tym zamkiem i wojskiem to jest tak, że już ich nie ma – wyjaśniła. – A-ale podwładną masz! – dodała pospiesznie, widząc jego zawiedzioną minę. – Powinieneś się cieszyć. Jestem najlojalniejszym sługą, jakiego znajdziesz. Jestem na każde twe wezwanie i wypełnię każdy twój rozkaz!

– Nic o tym wszystkim nie wiem i nigdy nie miałem żadnego zamku – burknął Leoharl. – Co tu robisz, nie dając mi pić w spokoju?

Mina dziewczynie zrzedła. Nadzieja na radość na twarzy jej władcy przepadła. Selistis nie ukrywała jednak, że pytanie było zasadne.

– A… no… wiesz… straciłeś pamięć, o!

– Że co?!

– No… nic nie pamiętasz.

– Ależ pamiętam. Od dawien dawna szkoliłem się na wojownika. Z dziada pradziada ród Memów wsławiał się w bojach na wielu frontach. Nawet walcząc po obu stronach konfliktów. Gwarantował sobie tym samym, że ród jako taki zawsze takowe konflikty wygra. Tak wspaniała i błyskotliwa była rodu taktyka! Tyle że wojsko miasteczka, w którym mieszkałem, było za małe, by przyjąć nowych rekrutów.

– Jak małe?

– Nieistniejące.

– Ach…

– …no więc – kontynuował opowieść niezrażony – moja matka, Walcowa Mem, zmarła na zawał, gdy zobaczyła, na kogo wyrosłem… Znaczy się, gdy powiedziałem, że pracy będę szukał w zawodzie, z którego mam dyplom, zamiast przejąć szlachetny zawód swego ojca. Ojciec z rozpaczy porzucił rzemiosło warzenia piwa na poczet piwa tego konsumowania. Był to najwyższy czas, by swoją podróż rozpocząć. Tak oto znalazłem się na tym pustkowiu, zbierając fundusze na dalszą wędrówkę.

– …tylu rzeczy należałoby się przyczepić…

– No więc jaka jest twoja historia, hę? – Leoharl najwyraźniej tracił cierpliwość, skonfundowany tym, że nieznajoma tak ubogim komentarzem skwitowała te dokładne wyjaśnienia.

Selistis musiała zmienić swój plan. Poprzedni bowiem, z amnezją, trochę się nie powiódł.

– Otóż, widzisz, twój wielce szanowny prapra…

– Hmm?

– …pra, pra?… dziadek… – Oceniała na bieżąco, ile pokoleń wstecz musi się cofnąć, by upewnić się, że nie będzie wiadomo, o kogo chodzi.

– Membenahin Mem Trzeci?

– Hę? – Najwyraźniej go nie doceniła.

– I co z nim?

– No więc… on oto pozostawił ci w spadku swą metropolię.

– Mnie?!

– Nie no, swemu synowi, ten jego synowi i tak dalej. Ty jesteś następny w linii.

– Odziedziczyłem zamek?

– No… prawie. – Selistis westchnęła ponownie. – Jak mówiłam, zamku już nie ma.

– Coś mi tu kręcisz.

– No więc słuchaj i nie przeszkadzaj. Twój ród bardzo, bardzo, bardzo, ale to bardzo dawno temu był wszechpotężny.

– To wiem.

– Nie przeszkadzaj! Twój ród jeszcze dawniej, niż myślisz, był wszechpotężny.

Tak, panie. Musisz wiedzieć, że Selistis wspominała o tak dawnym czasie, że nawet ja, choć znam całą tę opowieść, nie ośmielę się odpowiedzieć wprost, jak było to dawno. Przy czym jeśli pomyślisz: „aż tak dawno?”, z pewnością było to jeszcze dawniej.

– Teraz całą tę swoją potęgę stracił – kontynuowała. – Zniknęły z czasem i zamki, i wojsko, i podwładni, ale wiesz co? Powinieneś się cieszyć. Zamki i niewdzięczne wojsko zniknęło, ale ja wciąż tu jestem. Odnalazłam cię i przybyłam, by ci służyć jako twoja podwładna.

– Nie jest to czasem tak, jak z wnukiem, kuzynem czy bratem, co nagle do bogatego członka rodziny przychodzi mu się przedstawić? – Leoharl był nad wyraz podejrzliwy.

– Jesteś bogaty?

– W porządku – odchrząknął. – Przyjmijmy, że ci uwierzę. Dlaczego teraz przychodzisz do mnie tak znikąd?

– Dopiero teraz cię odnalazłam.

– Dlaczego? – jak dziecko, co mu matka miecz z ręki wyjmuje, bo ucho ojcu odrąbał, zapytał ją władca.

Widziała w jego oczach, że nie wymiga się kolejną wyssaną z palca historią. Oczekuje od niej całkiem poważnej odpowiedzi. Pytał o coś bardzo ważnego.

– Cóż… powiedzmy, że jestem aż tak bardzo lojalna – mruknęła.

Leoharl skrzyżował ręce na piersi i zadumał się wielce.

– Nic a nic z tego nie rozumiem.

– Na szczęście – szepnęła Selistis.

– Ale mówisz, że jesteś mi posłuszna?

– Tak, jestem.

– Lojalna?

– Tak, tak.

– I wypełnisz każdy mój rozkaz?

– Oczywiście! – odparła ochoczo, stając prawie na baczność. – Z moją pomocą przywrócimy chwałę rodu Memów!

– Skąd?

– Czy nie po to te góry przemierzyłeś?

Leoharl zamarł z półotwartymi ustami. W końcu japę zamknął, zastanawiając się, skąd nieznajoma mogła to wiedzieć? Prawda, czasem po pijaku o swych wielkich planach ciżbie w karczmie rozpowiadał, ale… Nie, właściwie, to już sam sobie odpowiedział.

– Żartujesz chyba? – Wolał się upewnić.

– W żadnym wypadku! – oznajmiła stanowczo.

Głowę obiema rękami przytrzymał, coby w miejscu stała, aby ocenić wpatrzoną w niego twarz. Pojął z niej jednak, że mimo całego wypitego przez oboje alkoholu nie wydaje się, by chciała go okłamać.

– Dobra. – Przestał myśleć, uznając, że na dzień dzisiejszy nie ma się co nad tą sprawą dłużej zastanawiać. – To jakie masz plany? – Spytał jak na władcę przystało.

– Ech… na początek, wynieśmy się z tego pustkowia – zaproponowała Selistis.

– Zgoda, ale nie ruszę się stąd bez mojego miecza.

– No to bierz go i chodźmy. Słońce już chyli się ku zachodowi i jak nie znajdziemy miejsca do spania, znów będę spała pod gołym niebem.

Leoharl bardzo, ale to bardzo chciał zasugerować pewną znaną mu stertę siana, którą właściciel stojącej tu przy nich karczmy na paszę dla koni wielce wielmożnych panów przeznaczył. Tyle że żadni takowi po tym pustkowiu nie przejeżdżali, toteż z tygodnia na tydzień sterta się nie zmniejszała i przywykł już nocować na niej samemu. Szybko jednak w swej bystrej głowie doszedł do tego, że taka propozycja dla damy byłaby nie do przyjęcia. Z więcej niż jednego powodu.

– Będzie problem z tym mieczem – oznajmił.

– Dlaczego?

– Bo go przy sobie nie mam.

– Przepiłeś?

– Nie obrażaj mnie, kobieto! – wybuchnął złością. – Uczciwie, z honorem, przegrałem w karty.

– Taa… przepraszam, że mogłam wpaść na tak głupi pomysł – skomentowała ostentacyjnie. – To gdzie jest teraz?

– Ot, tu sprawa się trochę bardziej komplikuje. Ale jeśli mamy stąd odejść, to będzie się dało ten problem rozwiązać.

I tu, patrząc w rosnące ze zdumienia z każdym jego zdaniem oczy Selistis, Leoharl wyjaśnił zawiłą sytuację podatkową lokalnej karczmy. Zapewne i ty, panie, jesteś ciekaw, co podatki mają do owego miecza. Otóż będąc prawie dokładnie na samej granicy dwojga toczących ze sobą spory księstw, karczma usilnie starała się być neutralna. Zawirowania formalne sprawiały, że dotąd podatków płacić nie musiała. Niepodobna bowiem było ustalić, któremu księstwu pieniądze należeć się miały – granica księstw raz po raz ruszała się to w lewo, to w prawo.

Lecz razu pewnego, gdy jedno z księstw ponad tydzień trzymało karczmę w swoim posiadaniu, jego władca oznajmił, że podatek się jednak należy. Wtedy Leoharl swój miecz miał już w posiadaniu karczmarza. Gość, który miecz wygrał w karty, ofiarował go karczmarzowi w zamian za kredyt w piwie. Rzec by zatem można, że jednak domysł Selistis był trafny. Leoharl, pośrednio, miecz ów rzeczywiście przepił. A że oręż stanowił spadek po pradziadku pradziadka, był piękny, ogromny i wprost wspaniały. Jego wartość była niemała, stąd i kredyt za niego był duży. Gdy poborca podatkowy się zjawił, sam miecz zupełnie wystarczył za całoroczny podatek. Tak wielce był cenny.

Poborca przyszedł, a karczmarz miecza się pozbył. Nie to, że był gotów za rok z góry podatek płacić, nie wiedząc, czy pod koniec roku temu samemu księstwu będzie go winien. Chciał po prostu pozbyć się tego grata, co mu tylko za szynkwasem wadził. Miał w tym zresztą również ukryty motyw, jak się trochę później okazało.

Karczmarz, co za czasów swej młodości studiował prawo i miał w jego egzekucji niemałe doświadczenie, jako płacący podatki obywatel księstwa zażądał widocznych efektów wpłacania przez niego pieniędzy. Nie uwierzysz, panie, ale tę oto prośbę z pokorą, choć wymuszoną, wysłuchano. Wymagało to wprawdzie pewnego nakładu pracy: małego strajku i jednego rozboju z udziałem patronów karczmy…

Karczmarz, który stał na ich czele, po tym zamieszaniu cel swój osiągnął. Nie chcąc ryzykować wzburzenia ludu, który sprawą tą długi czas się ekscytował, książę wzruszył w końcu ramionami i wydał rozkaz: „Tak, by bezczelny karczmarz mógł mieć go na oczach, wystawić pomnik poległym w bojach żołnierzom”. W ten sposób można było zadeklarować, że podatki na poprawianie morale wojska poszły, czy coś w tym stylu. Książę zagrał tym samym karczmarzowi na nosie, bo ten zdecydowanie bardziej by wolał mniej dziur w drogach przed jego domostwem. Stąd z kupy żelastwa, o które się tylko potknąć można, miecz stał się kupą żelastwa, co szpeci drogę.

Tak oto, kto by pomyślał, po całych miesiącach zapitych piwem szlochów nad utraconą rodzinną pamiątką, Leoharl ów miecz po raz drugi zobaczył… jako posąg stojący na skrzyżowaniu.

– Ach… ten, który mijałam?

– W istocie. Od tamtego dnia karczmarz tej karczmy już nigdy więcej podatku nie musiał płacić – zakończył opowieść Leoharl.

– Niech no to poukładam. Nie dość, że straciłeś tak cenny oręż, stawiając go w karty… przepiłeś go nie sam, lecz przez pośrednika… po czym karczmarz oddał miecz w podatku… a na koniec jeszcze… jeszcze wykuli ci z niego posąg pod samym po stokroć zakichanym nosem?

– A tak. – Leoharl, choć nieco zasmucony, przytaknął z dumą, że miecz, którego już w dłoniach nie miał, tak znakomitą ma za sobą historię.

– Niebywałe! – Selistis brakowało odpowiednich słów. Nie wiedziała, czy karcić ma go za głupotę, czy wychwalać za tak wielkie szczęście, że miecza mimo wszystko sprzed oczu nie stracił.

– Musisz mi wybaczyć. Byłem wtedy młody i głupi.

– A teraz stary i rozsądniejszy jesteś?

– Jak mówię, musisz mi wybaczyć.

Podeszli pod pomnik, którego niezaśniedziała jeszcze tabliczka głosiła: „Poległym w boju honorowym obrońcom godności księstwa Urwiryjów”.

Selistis zrezygnowana opuściła ręce. Pomnik stanowił przyciemnioną, dobrze oszlifowaną zbroję, która tryumfalnie wznosiła miecz Leoharla ku niebu. Istotnie, oręż mężczyzny był nad wyraz piękny. Wykonany z dwojga metali – ciemniejszy, twardszy stop stanowił pierwsze ostrze obosiecznej broni, a drugi, jaśniejszy, formował serię pokracznych zębów i ozdobnych wgnieceń po jego drugiej stronie. Szerokie ostrze nie zwężało się ku czubkowi, jak w tradycyjnych mieczach. Zamiast tego na końcu rozdzielało się na dwoje. Ten ciekawy koncept wymyślił ktoś po to, by można było w powstałej w ten sposób szczelinie uwięzić broń przeciwnika i gdy był to miecz – wykręcić go z dłoni rywala, a gdy włócznia czy dzida – złamać. W tym celu jelec ze srebra i stali miał jedną stronę wyraźnie dłuższą od drugiej, pozwalając złapać go dłonią i w takim układzie obracać mieczem wokół rękojeści.

Władanie tym mieczem wymagało nie lada kunsztu i było pewne, że zwykły wojownik nie potrafiłby docenić potęgi tej broni. Poza tym, choć zbroja trzymała miecz w jednej dłoni, był to miecz dwuręczny. Z samego wyglądu było jasne, że był dużo cięższy od innych tego typu mieczy. Oprócz kunsztu wymagał zatem i siły. Aż trudno było uwierzyć, że ten oto jełop, co tak durnie się tego miecza pozbył, mógłby nim władać. Zważ jednak, panie, że sam zaznaczał, że latami szkolił się na wojownika. Nie był to zatem byle jełop, a wojownik. Z dyplomem.

– Bierz i spadamy.

Leoharl pokręcił głową.

– Myślisz, że gdyby było to takie proste, ciżba z karczmy dawno by go nie ukradła?

– W czym problem?

– Zalali stalą. Zbroję też. Ani drgnie. Trzeba by jakoś pozbawić go dłoni.

– Zrobione. – Selistis machnęła energicznie ręką, jakby wyjmując coś spod pół płaszcza i ponownie, w pośpiechu, znów owo cudo chowając. – Ufam, że nie jest dla ciebie za ciężki – rzuciła, odchodząc ostentacyjnie z miejsca zdarzenia.

Tymczasem dłoń, jakby z opóźnieniem, lecz zdecydowanie od reszty posągu odpadła i osuwając się po nim, z tąpnięciem runęła o ziemię. Czub miecza opadł na płask. Leoharl rozdziawił szeroko szczękę.

Niemniej, skupiając się na tak dawno nietrzymanym w dłoni orężu, szybko zapomniał o wyczynie Selistis. Podnosząc miecz, złapał rękojeść trochę ponad stalową dłonią posągu. Przejrzał się w dwukolorowym ostrzu. Nawet mimo nadciągającego zmroku wyraźnie zobaczył w nim swe oblicze. Pożałował, że był kiedyś tak głupi, by losy miecza zlekceważyć.

W tym właśnie momencie, mój panie, w tę opowieść wkracza ta siedząca tu, obok mnie, energiczna pani. Jej pierwsze słowa na zawsze zapadną w nasze serca i na wieki zapiszą się na kartach tej historii:

– Wandal!!!

– Że co?! – Leoharl nie wyszedł jeszcze z poprzedniego szoku, a już raczą go następnym.

– Wandal!!! – krzyczała stojąca na drodze złotowłosa niewiasta.

– Ja?!

– Wa-n-da-l!!! – krzyczała natrętnie.

– Można ciszej?

– Chcesz w łeb?! – Selistis nie była aż tak uprzejma.

Niewiasta bowiem znalazła się na drodze jakby znikąd, zupełnie ją zaskakując. W dodatku stała tuż za nią, a głos, choć niezbyt donośny, miała całkiem wysoki.

– Co, demoluje pan pomnik?!

– Nie demoluję. Odbieram, co moje.

– Chcesz w łeb?! – upewniała się Selistis.

– Proszę to natychmiast naprawić!

– …Jak?

– Chcesz w łeb?! – Krzyk dziewczyny najwyraźniej wyrył Selistis dziurę w głowie, bo w kółko powtarzała trzy słowa, jak mantrę.

– Bo wezwę władze!!! – krzyczała w najlepsze złotowłosa.

– Skąd ci tu przyjdą o tej porze? – rozważał Leoharl.

Tym razem nie padło już oczekiwane pytanie. Selistis uznała, że otrzymała na nie odpowiedź, i w mgnieniu oka walnęła niewiastę kantem dłoni w tył głowy.

– Chciała, to ma – starała się wytłumaczyć.

Blondyna upadła na ziemię nieprzytomna, wciąż jednym palcem wskazując na Leoharla. Kto by pomyślał, że wątłej postury i średniego wzrostu długowłosa blondynka w zwiewnym, eksponującym jej atrakcyjne ciało stroju, może mieć jakiekolwiek wady? Na przykład, że może być irytująca?

– No i masz – Selistis spojrzała w niebo – za nic nie znajdziemy już noclegu.

– Gdybym miał ten zamek, o którym mi tyle naopowiadałaś…

Wcześniej już podirytowana przez blondynę Selistis zignorowała tę wypowiedź. Zwłaszcza że o zamku nie powiedziała więcej niż dwa słowa.

– Zamek to nie problem. – Machnęła ręką. – Będą i ze cztery, jak będzie potrzeba. Problem z noclegiem. Tu i teraz.

Ale nawet wpatrzony w swój lśniący mieczyk Leoharl nie był w stanie zignorować tej wypowiedzi.

– Że co, proszę, z tym zamkiem?

– Że to nie problem.

– Ach tak, bo zamki to rosną jak drzewa?

Otóż widzisz, mój panie, to porównanie z drzewem to nam się tak znikąd nie wzięło. To sam Leoharl wpadł na nie jako pierwszy.

– Tak – upewniła go Selistis.

– Jak drzewa?… A to to śmieszne! – zaśmiał się Leoharl.

– Śmiesz wątpić?

– Ha, ha! A ty mi tu mówisz poważnie?

W kąciku ust zirytowanej i prawie wkurzonej Selistis błysnął uśmieszek. Ten straszny, mrożący krew w żyłach. Z tą miną podchodząc do niego, spytała:

– A chcesz się założyć?

– A pewnie! – rzucił bez zastanowienia.

Choć miał jeszcze w pamięci poprzedni zakład, głównie za sprawą błota na swojej koszuli, obecny zdawał się wręcz niedorzeczny. Dla śmiechu pewnie robiony. Tymczasem Selistis przytaknęła i jak gdyby nigdy nic rozejrzała się wkoło, odchodząc w kierunku małego wzniesienia.

– Pomyślałabym, że robisz to celowo – napomknęła. – Tak, żeby wyłudzić ode mnie ten zamek. Ale niech ci będzie. Moglibyśmy znaleźć dużo lepsze miejsce, ale co mi tam. Prawdę powiedziawszy, to miejsce jest równie dobre, jak każde inne. Poza tym od początku mówiłam, że czegoś na tym pustkowiu brakowało.

Mówiła jakby trochę do siebie. Przy czym brzmiało to tak, jak gdyby zamek już istniał i miał się całkiem dobrze, co wprowadziło Leoharla w pewne zakłopotanie. Zaczął obawiać się o głowę tej damy. Ta, tymczasem, ignorując jego niewyraźne spojrzenie, zatrzymała się rzut kamieniem od karczmy. Majestatycznie uniosła ręce przed siebie.

– Suń się – rzuciła za plecy – i złap się czegoś może. Będzie trzęsło.

Lecz zanim Leoharl zdążył podrapać się po głowie i złapać za nogę posągu, trząść już zaczęło. Stojąca przed nim dziewczyna powoli unosiła ręce. Rozcapierzyła palce, jakby grała nimi na fortepianie, i przyklękając na jedno kolano, z dużą siłą wbiła paznokcie w ziemię.

Wstrząsy się wzmogły. Gdyby w okolicy była choć jedna jabłoń, z pewnością potraciłaby wszystkie jabłka. Leoharl w obawie, że ziemia pęknie i wchłonie go w swoje czeluści, kurczowo trzymał się nogi posągu, a Selistis, trwając wciąż w swojej pozie, powoli powstała, wyciągając coś rękami z ziemi.

I to, mój panie, właśnie to, co ciągnęła… to był zamek.

Ciągnęła go za mury, co raz zapierając paznokcie o kolejne szczeliny między skalnymi blokami. Z hukiem wznosiły się coraz wyżej i wyżej. Ziemia wokół murów rozpadła się na boki, a z każdym podniesionym rzędem kamiennych bloków ze szczelin między nimi na ziemię sypał się jasny piasek. Jakby na dowód, że jeszcze przed chwilą wypełniał szczeliny zamkowego muru.

Tak ciągle, coraz wyżej, z niemałym wysiłkiem Selistis wyciągnęła spod ziemi cały zamek. A gdy stał już przed nimi, odsapnęła, ocierając pot z czoła.

– Wystarczająco duży? – spytała, prezentując go dłonią.

Leoharl nie był gotów jej odpowiedzieć. Musiał i zebrać szczękę, co leżała na ziemi, i przytrzymać oczy, co mu z czachy wylecieć chciały. Język też nie był w stanie powiedzieć słowa.

– Zechcesz, panie, obejrzeć go od środka? – spytała z ironicznym uśmiechem, naciskając na słowo „panie”.

– …I jeden wkurzony lutniarz!

Wbrew temu, co można by sądzić, nie była to odpowiedź Leoharla. Leżąca do tej pory na ziemi dziewczyna usiadła i bredząc w majakach, wyrwała z piersi słowa, które za nic nie chciały dłużej pozostawać w niewoli. Jaki umysł je zrodził, panie, nie pytaj.

– Ja cię! Toż to cały zamek! – ciągnęła. – Lunatykuję i doszłam do księstwa? Czy może zamek lunatykuje i doszedł do mnie?

– Leoharl wybudował go jako rekompensatę za zniszczony pomnik – zełgała Selistis.

– Że co?! – Wspomniany właściciel zamku potrząsnął głową.

– Doprawdy?! To wspaniale! – Dziewczyna nie ukrywała podziwu. – Przepraszam, panie, że nie doceniając twej szczodrobliwości, nazwałam cię wandalem. – Blondynka powstała i szczerze, głęboko w pokorze się ukłoniła.

– N-nie ma za co – wydukał Leoharl.

Wybadał nogą ziemię. Ocenił, że skoro trząść się przestała, może w końcu porzucić stalową nogę, do której tak mocno się przyssał. Wstał pospiesznie, próbując odzyskać nieco ze swej godności. Podszedł do bramy, przy której Selistis otrzepywała się właśnie z nagromadzonego na płaszczu pyłu.

– Trzeba będzie tu posprzątać – mruknęła i schylając się, zatopiła dłoń w leżącej koło niej stercie piachu.

Za palcami, które z niego wyjęła, podążył mały strumień ziaren piasku. Wystawiając palec wskazujący, poprowadziła go wyżej, zataczając nim kręgi nad drugą dłonią. Formował się, tworząc misterny okrągły kształt zakończony ozdobnymi wzorami. A gdy kształt był kompletny, kobieta położyła pod nim obie dłonie. W momencie nabrał trwałości i blasku.

Tak oto nowemu księciu koronę Selistis ukręciła z piasku.

– Masz, książę. Od teraz jesteś władcą zamku.

Bezceremonialnie włożyła mu koronę na głowę.

Zrobiła dwa kroki i nie bacząc na Leoharla ani na blondynę, zamaszyście popchnęła bramę zewnętrznych murów zamku. Brama ze skrzypnięciem posłusznie otworzyła przed nią swe skrzydła. Dama powoli, majestatycznie weszła na dziedziniec zamku, a za nią, jak w transie, otępiałym krokiem ruszył książę Leoharl.

Dziedziniec był pusty. W sensie: nie było na nim ani ludzi, ani domów, ogrodów fontanny czy placu – puściutki. Na wprost głównej bramy, kawałek od murów, stała właściwa, wewnętrzna część zamku. Zewnętrze mury były wysokie co najmniej na pięciu chłopa, z czterema okrągłymi wieżami na rogach. Zamek właściwy był dwa razy większy. Choć całość rozmiarem nie była tak imponująca jak cytadele czy twierdze, to był to pełnoprawny, choć całkiem mały, zamek. Taki, który jego właścicielowi kazał walnąć się w czoło z całej siły i jeszcze raz na palcach policzyć, ile piw wypił tego wieczoru. Ze dwa razy, żeby się upewnić, że za pierwszym się nie pomylił. W końcu zrezygnował. Stwierdził, że nie ma tylu piw na świecie, ile trzeba by wypić, żeby zmyślić sobie taki zamek.

***

Otwarłszy bramę głównego zamku, weszli do środka. Mijając nawy i schody, podeszli do znacznie już mniejszych drzwi znajdujących się prosto przed nimi. O dziwo, zdołali przytargać za sobą również blondynkę. A raczej – sama się za nimi przyplątała. Ciekawskim wzrokiem badała teren. Zamek był piękny, wspaniały! Leoharl z niedowierzaniem przypatrywał się kolejnym misternie wykutym w skale kształtom czy zawieszonym na ścianach srebrnym i złotym obrazom. Część z nich przedstawiała minione boje i choć władca jeszcze o tym nie wiedział – a co Selistis miała mu wkrótce wytłumaczyć – były to boje z jego własnych dziejów. Z jego przeszłości. Boje ludu królestwa Memów.

Stanęli przed salą tronową. Na ścianach widniały różnokolorowe witraże, które w blasku zachodu słońca wypełniały salę purpurą, aż po czerwień. Do znajdującego się na środku tronu prowadził czerwony wykańczany złotem dywan. To tu Selistis zatrzymała się przed Leoharlem, zachęcając dłonią, by szedł przodem. Zagrodziła jednak drogę blondynce, widząc, jak ochoczo wlazłaby przed nią. Szli powoli, napawając się majestatem tej sali, jakby szli w otoczeniu dziesiątek trąbek i setek poddanych chwalących imię nowego władcy. A przecież było ich tylko troje. Leoharl dotknął dłonią zdobień na bokach tronu. Nie mógł uwierzyć, że są prawdziwe. W końcu spoczął na tronie. Selistis zrobiła krok na bok, by zejść z czerwonego dywanu, i tu, z pokorą, klęknęła na jedno kolano, zniżając głowę.

Wtedy właśnie siedzący na tronie z cokolwiek przekrzywioną na głowie koroną człowiek zrozumiał wreszcie, że w istocie ta dama jest jego podwładną. Zrozumiał również, że tak jak mówiła, wypełni każde jego żądanie. Nastrój tej chwili umknął natomiast blondynce. Przekradła się bokiem, przechodząc przez całą salę. Po chwili, widząc, co się dzieje, schowała się za tronem, uciekając przed surowym wzrokiem Selistis.

Leoharl musiał w końcu zadać pytanie, które i ty, panie, sam sobie zadajesz. Pytanie, którego wobec tego, co widział, nie mógł pominąć.

– Selistis, kim ty jesteś?

– Jestem twoim sługą.

– Ale… kim naprawdę?

Było jasne, że to proste stwierdzenie mu nie wystarczy. Selistis westchnęła przeciągle. Wiedziała, że to, co zamierzała powiedzieć, nie do końca mu się spodoba.

– Nie mam prawdziwego imienia. Nazywają mnie Diabłem, Szatanem, Pomiotem Chaosu czy Wiedźmą. Czasem trochę łagodniej: Damą lub Panią w Czerni. Spośród imion, które otrzymałam, wybrałam jedno, które podoba mi się najbardziej. Brzmi ono: Selistis. Jestem władczynią mocy ponad ludzkie siły; władczynią światów ponad ludzkie spojrzenia; władczynią wiedzy ponad ludzkie pojęcie. Jestem najpotężniejszą istotą, jaka kiedykolwiek stąpała po tej ziemi. A ty, Leoharlu, jesteś moim władcą.

Jej słowa odbiły się od ścian echem i ucichły, zostawiając salę w milczeniu. Włos zjeżył się na skórze władcy, gdy usłyszał, przed czyim obliczem stoi.

– Kto nazwał cię Diabłem?

– Za rozkazem siałam strach i zniszczenie. Stare czasy, których piętna niełatwo się pozbyć. Zresztą… czy nie takie robię wrażenie? – Uśmiechnęła się do niego zadziornie.

Musiał przyznać jej rację. Sam gotów byłby tak ją nazwać. Straszyła samą swoją postawą, ciętym językiem i takim właśnie jak prezentowanym przez siebie teraz uśmieszkiem. Ale zaraz też za tę myśl siebie skarcił. W końcu to całkiem pochopna ocena. Żaden diabeł nie ukląkłby przed zwykłym człowiekiem na jedno kolano. Nie ogłosiłby się jego podwładnym.

Zamyślił się. Wspomnienie przeszłości, jakie przedstawiła mu ta istota, coś mu przypomniało. Opowieść, którą dane mu było przeczytać za młodu, a której zakończenia nigdy nie poznał.

– Więc dzięki tobie… jestem królem? – spytał w końcu.

– O, nie, nie, daleko ci do tego. – Selistis powstała, zbywając nadzieje Leoharla machnięciem ręki.

– Mam swój zamek, więc jestem co najmniej księciem.

– Mmm… już lepiej. Ale kogoś takiego jak ty nikt rozsądny nie uzna za prawowitego księcia. Wszystko w swoim czasie. Jeśli taka twoja wola, możesz objąć władzę nad tymi ziemiami, tak jak twoi bardzo odlegli przodkowie. Jeśli tylko zechcesz, zostaniesz królem.

Mógłby ponownie wyśmiać jej słowa, lecz nie był aż tak głupi. Należał do tego rodzaju głupców, którzy uczą się zwykle po jednym błędzie. No, czasem po dwóch. Ale musisz przyznać, mój panie, że tobie na jego miejscu też ciężko by było przewidzieć, iż zakład o wzniesienie przed tobą zamku przegrasz.

– Jeśli wydam rozkaz… – Leoharl zmarszczył czoło.

– Jeśli wydasz, stanie się wedle twego słowa. Zważ jednak, że musisz ponieść tego słowa konsekwencje.

– Konsekwencje?

– Gdy każesz zabić, będziesz żył z cudzą krwią na swych dłoniach. Gdy każesz zrównać dom z ziemią, będziesz słuchał lamentu chłopów pozbawionych dachu nad głową. Gdy każesz spalić wioskę, w twoich oczach odbijać się będzie ogień, strach i płacz kobiet i dzieci w niej mieszkających. Zatem jeśli wydasz rozkaz, by uczynić cię królem, będziesz musiał pełnić swą funkcję, biorąc w swoje ręce życie ludu twych ziemi.

Chyba pojął, o co jej chodzi. Myśl, że mógłby tak po prostu zostać królem, była przytłaczająca. Z drugiej strony stwierdzenie, że zwykły człowiek mógł zdobyć sobie lojalność tak potężnej istoty, było równie absurdalne. Nie umiał pojąć, czego mógł dokonać człowiek, by posiąść taką władzę.

– Na dziś zarządzam… że muszę się z tym wszystkim przespać.

Selistis przytaknęła z uśmiechem. Jej pan nie jest aż tak wielkim głupcem, by rzucić jej nieprzemyślany rozkaz, którego miałby potem żałować.

– Twe komnaty są tuż za tronem. Ja będę na górnym piętrze, po lewej. A ty – odwróciła się do nieproszonego gościa, który łażąc po sali, zaszedł ją wreszcie od tyłu – możesz spać w pokojach gościnnych, na górze po prawej stronie. Jutro wyjaśnisz nam, co tu robisz i czego tak ciągle za nami łazisz.

Najwyraźniej Selistis była zmęczona, skoro nie chciało się jej nawet porządnie wyrzucić dziewczyny z zamku. Z drugiej strony, tamta wcale jej nie przeszkadzała. Taki zamek miał pewnie z setkę pokoi. Nie zawadzi, jeśli ktoś zajmie jeden z nich.

Westchnąwszy – to charakterystyczne westchnięcie z czasem stanie się jej symbolem – Selistis rzuciła księciu Leoharlowi ostatnie spojrzenie i udała się do swoich komnat. Książę z kolei, zdejmując z głowy koronę, przyjrzał jej się uważnie. Obracając ją na wyciągniętym palcu, również udał się, by zbadać swoją nową siedzibę. Tylko biedna porzucona wątła dziewczyna stała w majestacie tej sali, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.

– Piękne! – wyszeptała, przyglądając się wiszącym nad jej głową witrażom.

I jak gdyby nigdy nic, nucąc pod nosem pewną zasłyszaną melodię, graną na lutni w mieście na odległych ziemiach, zamknęła oczy. Przeskakując z nogi na nogę, oddała się rytmom melodii, w obrotach podziwiając majestat sali. Niejedno dziwactwo na świecie widziała, lecz ten dzień zdecydowanie spośród wszystkich w jej życiu był najdziwniejszy. A przecież jeszcze wiele dziwniejszych miało po nim nadejść.

Rozdział 2Ciężar korony

– Nmmmngh – rozpoczął rozmowę ospały nieco książę.

Chłód korony na głowie działał trochę jak kompres, kojąc nieco bolącą po ostatnim wieczorze głowę. Z przyzwyczajenia spał w takim stroju, w jakim spać poszedł, więc trochę go powygniatał. Siadając przy ogromnym, długim na dziesiątki krzeseł stole, przy którym siedziały już obie kobiety, zlustrował spojrzeniem leżący na nim talerz.

– Pyszne! – pochwaliła siedząca po jego lewicy blondynka.

– Jasne… – skomentowała siedząca po jego prawicy Selistis.

– Więc co, jestem księciem i na śniadanie wcinam suchary z wodą? – zapytał, bo nie mógł już wytrzymać.

– Nie moja wina. Nie umiem gotować, a ta tutaj pod tym względem jest jeszcze bardziej bezużyteczna ode mnie. – Wskazała niewiastę po drugiej stronie stołu.

– Przepraszam. – Dziewczyna posmutniała trochę, ze skruchą wcinając kolejny suchar.

– Muszę zatrudnić sobie kucharza.

– I piekarza.

– I młynarza!

– I rolników…

– I konie! – zakończyła wyliczankę blondynka.

– Konie? Koni się nie zatrudnia – zauważyła Selistis, wzdychając ze smutku nad inteligencją towarzyszki.

– Mówiąc krótko: wiele osób – podsumował Leoharl. – Jak każdy zamek, ten też potrzebuje chłopstwa, coby go zaopatrywał.

– Słusznie, słusznie – przytaknęła Selistis – Zajmiemy się tym po śniadaniu. Ale najpierw…

Chrupnęła suchara, usilnie starając się przy tym zachować należytą dystynkcję i godność, po czym zlustrowała morderczym wzrokiem czaszkę nieszczęśnika.

– O ile dobrze pamiętam, wczoraj przegrałeś ze mną zakład!

– T-tak? N-no proszę… – zająkał się władca.

– Wiesz, że będziesz musiał mi za to zapłacić?

– Hmm – władca zamyślił się na chwilę – rozkazuję ci o tym zapomnieć.

– A chciałbyś! – Zbyła go parsknięciem. – Zakład to zakład i przyjmij porażkę z godnością!

– Odmawiam!

– Chcesz w łeb? – spytała znajomym sloganem.

– N-n-no…

Rozważył propozycję i westchnął. Jednego, czego mu nie brakowało, to szeroko pojmowanego etosu rycerskiego. Choć miał swą godność, która zakazywała mu być pomiatanym przez jego podwładną, miał też swoją dumę, która nakazywała wywiązać się ze swoich zobowiązań. Spojrzał więc na nią spode łba, bojąc się spytać.

– To co mam zrobić?

– Niech pomyślę… Chcesz zostać królem, prawda?

– Nic mi o tym nie wiadomo – rzucił pospiesznie.

– Więc pomogę ci wczuć się w rolę. W ramach zapłaty musisz wysłuchać i spełnić dziesięć próśb skierowanych do ciebie przez dziesięciu twoich podwładnych.

– Mam… co?

– Doprawdy, skończyłbyś już z tymi zdziwieniami. – Selistis najwyraźniej była już znudzona jego sztampową reakcją. – Dziesięć próśb to niewiele za tak piękny zamek.

– To prawda! – wtrąciła się blondynka.

– Ależ postawienie go zajęło ci ledwie chwilę! Jak myślisz, ile czasu będę biegał za tymi prośbami?

– Pobiegasz, pobiegasz, dobrze ci zrobi. Jako król takich próśb będziesz musiał spełnić o wiele więcej.

– Ale… ale…

Chciał negocjować, lecz szybko pojął, że nic mu z tego nie przyjdzie. Poza tym miała całkowitą rację. Powinien się cieszyć, że nie wymyśliła czegoś gorszego.

– Zaraz, zaraz. Czy to oznacza, że moją prośbę też miałbyś wypełnić? – Trybiki w głowie blondynki w końcu się obróciły.

– No… jesteś na zamku, więc chyba jesteś podwładną – zauważyła Selistis.

– Won! – zakomenderował blondynie władca, wskazując palcem drzwi.

– Ale… ale… – naśladowała go blondynka. – Nie mógłbyś pozwolić mi tu zostać?

– Won!

– Proszę…

– Wo…

– Chwila! – przerwała mu Selistis. – Nie słyszałeś magicznego słowa?

– Hę?

– No żeby cię!… „Proszę”! Powiedziała „proszę”!

– No i? – Leoharl nie od razu pojął, o co jej chodzi. – Czasem, jak za dużo wypiję, też „proszę” o piwo, zamiast je brać. Co to zmienia?

– Czy ty w ogóle słuchasz, co do ciebie mówię? Prośba! Wyraziła prośbę!

– Wyraziłam? – upewniała się blondynka.

– Wyraziła? – upewniał się władca.

– T-tak… – westchnęła Selistis. Jeśli wciąż będzie tak wzdychać, zakręci jej się w głowie. – Wyraziła prośbę. Nie możesz jej odmówić – wyjaśniła.

– No i masz! – Leoharl oparł głowę o stół niezadowolony.

– Doprawdy? Mogę zostać? – spytała blondynka.

– Musisz – burknął władca.

– W takim razie poproszę jeszcze kucyka, karocę…

– Hola, hola!

– …białą suknię z koronkami…

– Starczy!

– …pozłacane trzewiki…

– Spokojnie, bo nam jeszcze w tej karocy odlecisz ku niebu – mruknęła Selistis.

Dziewczyna, nie przejmując się nią wcale, w skupieniu na palcach kontynuowała swą wyliczankę. Widząc to, Selistis powstała z krzesła, nachylając się ku niej nad stołem. Złapała suchara z talerza i bezceremonialnie wsadziła jej prosto w jej niezamykającą się wcale japę.

– Dziesięć próśb, dziesięć osób – ironizowała. – Jedna prośba na głowę – oznajmiła.

– Ach – dziewczyna westchnęła, zagryzając suchara.

– Niezadowolona?

Blondynka posmutniała, lecz już po chwili całkiem szczerze się uśmiechnęła, kręcąc głową na boki. Doprawdy, zgoda, by zostać w tak pięknym zamku, w zupełności powinna jej była wystarczyć.

– Nie pobrudź posadzki – wymamrotał władca, podpierając ręką głowę, jakby to do niego należało przejmowanie się stanem podłóg zamku.

– Powinieneś być wdzięczny, że tak łatwo mogłeś spełnić jej prośbę, miast się na nią złościć.

– Myślałem, że będę miał zamek tylko dla siebie.

– Mnie też chciałeś wyrzucić?

– Ba…

– Sam?! W tak wielkim zamku?! Nie byłoby ci smutno?

Tych ostatnich, przepełnionych troską pytań nie mogła oczywiście zadać Selistis. Pytała blondynka, szczerze zmartwiona nadąsanym księciem. Wpatrzyła się w jego senne oblicze. A gdy i on spojrzał jej w oczy i dostrzegł w nich szczerą troskę, westchnął, godząc się ostatecznie dzielić z nią zamek.

– Jak masz na imię? – spytał, zmieniając w końcu naburmuszony wyraz twarzy.

– Hmm… – Blondynka w zamyśleniu przystawiła palec do brody.

To było co najmniej niepokojące. Można było na przykład podejrzewać, że przedstawi się zaraz jakąś tajną osobowością, wymyśli, że imienia swego nie pamięta lub wyskoczy im z jeszcze innym oklepanym wątkiem. A tymczasem blondynka całkiem niewinnie zastanawiała się, jak najlepiej będzie jej się przedstawić.

– Jestem Katia Suska. Rachmistrzyni. Podróżuję z księstwa Urwiryjów na zachód, do księstwa Capigębów. Dla przyjaciół Kaktus.

– Kaktus?

– Tak, Kaktus.

– Bo kłujesz? – spytał Leoharl.

– Bo lubisz samotnie sterczeć na pustyni? – dociekała Selistis.

– Bo pijesz raz na pół roku?

– Bo masz wodę w głowie?

– Nie, nie, nie, nie! – zaprzeczyła zdecydowanie Kaktus. – Bo… lubię kolor zielony… – wyjaśniła zawstydzona.

– Ach, to wiele tłumaczy! – skomentował władca, choć prawdę mówiąc, sam w to nie wierzył.

– Zaraz, zaraz: rachmistrzyni? – spytała Pani w Czerni. – Czyli taka księgowa?

– Mmm… nie słyszałam jeszcze tego określenia, Sel, ale podoba mi się. – Katia uśmiechnęła się promieniście. – Brzmi dumnie. No i całkiem trafnie podkreśla, że mam związek z księgami.

– To głupi zawód – mruknęła Selistis. – Zupełnie bez sensu.

Katia przyjęła tę uwagę z niezachwianym uśmiechem. Po chwili ciszy, na tyle długiej, by Selistis zdążyło zrobić się głupio, podjęła temat:

– Więc… odkąd odszedł nasz król, jego ziemie przypadły jego dzieciom, a całe królestwo podzielono na mniejsze księstewka. Natychmiast konflikty powstały i by granic swoich ziem bronić, synowie króla ziemię zamkami posiali. Porosły je jak drzewa.

– Jak drzewa – przytaknął Leoharl z uznaniem.

– W normalnym przypadku jeden władca zjednoczyłby wszystkich pod sobą, ale żaden z nich nie ma tak wiele pieniędzy, by pozwolić sobie na zbudowanie większej armii. No… z jednym wyjątkiem. – Kaktus uciekła wzrokiem w zamyśleniu. – Niemniej teraz księstwa rządzą się same sobą i niezależnie próbują utrzymać swoją gospodarkę. Przy ciągłych wydatkach na broń, wyposażenie czy nawet na sprowadzane z innych księstw dóbr, takich jak sól czy mąka, patrząc z jak wieloma dostawcami i odbiorcami trzeba regulować rachunki, potrzebna jest dobra organizacja. Oferuję swoje usługi, podliczając, szacując, wymierzając i oceniając, gdzie na co idzie za dużo, od kogo kupić to czy tamto i inne takie. Ciągle podróżując, zbieram informacje, czego komu potrzeba i z kim jakie układy można założyć. Trochę tak, jakbym u jednego kupiła towary i sprzedała gdzie indziej, przy czym zamiast przewozić je wozem, przewożę o nich informację. Jestem wędrownym sprzedawcą informacji… i księgową – podsumowała tę trochę przydługą deklamację.

– Więc przychodzisz, poprawiasz księgi, bierzesz zapłatę i idziesz dalej? – podsumował książę, zaskoczony tak długim opisem tak prostego, w jego mniemaniu, zawodu.

Prawdę mówiąc, Selistis też była nieco zaskoczona, bo blondynka dotąd wcale nie zdradzała, że można ją podejrzewać o posiadanie jakichkolwiek kompetencji. A teraz cień takich kompetencji się ujawniał.

– Tak, właśnie tak. Jeśli chcesz, Leo, twoje księgi też z radością naprawię – zaoferowała księciu swe usługi Kaktus.

– Ależ przecież jeszcze żadnych ksiąg nie mam.

– I to trzeba naprawić!

Katia prezentowała księciu swój wspaniały uśmiech. Tymczasem Selistis, ignorując wszelką etykietę, zostawiła suchary na stole i odeszła, zbierając się do wyjścia.

– Mam dość. Więcej głupot już nie wytrzymam – oznajmiła. –Kończcie śniadanie i w drogę. Czekam na was przed zamkiem.

– Gdzie idziemy? – spytał władca, który sam powinien wydawać tego typu rozkazy.

– Idziemy zrekrutować ci służbę. Na początek kogoś do obrony zamku.

Władca postanowił chwilowo nie pytać, co w słowniku Selistis znaczy „zrekrutować”, i dokończył ostatniego suchara. Spojrzał Kaktusowi w oczy… znaczy się, w oczy Kaktusa… ech, nie da się inaczej. Nie dziw się, panie, jeśli odtąd będzie brzmiało to dziwnie. No więc spojrzał w oczy Kaktusa, która ze spokojem wcinała swój suchar. Coś z tyłu głowy podszeptywało mu, że nie mówi mu całej prawdy. Niemniej, była niegroźna, więc prawda tak bardzo go nie interesowała.

– Chodźmy. Lepiej nie każmy jej czekać.

– Czy nie powinieneś do niej dołączyć, gdy sam zechcesz, Leo?

Leoharl drgnął, słysząc, jak znów skraca jego imię. Zresztą to samo zrobiła z imieniem Selistis. Co więcej, nawet gdyby się postarał, nie wiedział, jak miałby się odwzajemnić. „Kak” od Kaktusa? „Kat” od Katii? Długo nad tym nie dumał i sięgnął po oparty o ścianę miecz, by schować go do niesionej na plecach pochwy. Warto dodać, że o jedną rzecz od zeszłego wieczora zdołał zadbać: pozbył się trzymającej miecz stalowej dłoni posągu. Jak? Po dziś dzień, mój panie, pozostaje to tajemnicą. Drugą tajemnicą, zaznaczmy, umknęło mi bowiem i nie spytałem też, skąd Selistis wzięła te suchary. Ot, wobec miecza bez dłoni to jest dopiero prawdziwa zagadka.

– Ech, Katio. – Książę zadumał się nad tym jej pytaniem. – By rozpocząć z kimś wojnę, trzeba mieć broń odpowiednią do wroga, z którym się walczy. Ja widzę, że stoję przed lwem, a przeciw niemu mam wykałaczkę.

– Kaktus! – poprawiła go Katia, skupiając się na tej części wypowiedzi księcia, którą była w stanie zrozumieć.

– Tak, tak, Kaktus. Chodźmy.

***

Opuszczając mury zamku, Leoharl nie omieszkał zauważyć porozrzucanych w zupełnie przypadkowy sposób domków, które wypełniały znaczną część dziedzińca. Nie to, żeby wymagał od nich jakiegoś porządku, lecz jeszcze wczoraj nic o nich nie wiedział. Niemniej otrzepująca ręce z kurzu Selistis naprowadziła go na myśl przewodnią: najwyraźniej nie chciała, by zamek był całkiem pusty. Był więc teraz pełen całkiem pustych domków. Miał też studnię. Ciekawe, że nawet o studni pomyślała. Tak czy inaczej, powstała w ten sposób dobra lokacja na jakąś przerażającą opowieść z opuszczonym zamczyskiem na skraju pustkowia w roli głównej. Bezbronna blondynka już jest. Brakuje duchów. Gdyby o nie poprosił, pewnie i duchy dałoby się załatwić.

W tym właśnie miejscu muszę wspomnieć o pewnej bardzo ważnej sprawie. Nie, nie, bez obaw – wcale nie przerażającej, choć z przerażeniem związanej. Otóż pewnie zastanawiałeś się, panie, nad jedną rzeczą: cóż stało się z ową karczmą, od której wszystko to się zaczęło? Bez obaw, knajpa nie rozpłynęła się w tej opowieści w powietrzu, a właśnie teraz nadarza się odpowiednia okazja, by o niej powiedzieć.

Karczma jak stała zeszłego wieczoru, tak stała i z rana. Co prawda teraz już w cieniu zamku, lecz kto by się takim szczegółem przejmował? Otóż ze wszystkich wczorajszych wstrząsów nikt w knajpie niczego sobie nie robił. Zważ bowiem, panie, że duże ilości alkoholu to najlepszy w świecie amortyzator. Bezwładność, jaką daje, w zupełności wystarcza, by te wielkie drgania i wstrząsy potraktować jak mało interesujące mrowienie w stopie. W dodatku takie, przy którym nie chce się nawet człowiekowi schylać, by stopę podrapać. Jedynym, który tego typu banalnego wytłumaczenia mieć nie mógł, był karczmarz. Tamtego wieczoru, w obawie przed kataklizmem, natychmiast wybiegł przed swoją karczmę. Stąd, gdy nasza trójka leniwie wyszła za mury zamku, zastała karczmarza nadal ze szczęką w dole i palcem skierowanym wprost na ten nowy obiekt, co w jednej chwili tuż obok własnymi rękami wznoszonego domostwa mu się zjawił.

Nieroztropnie przyjmując na całą noc tę pozę, karczmarz całkiem zaniedbał swoich klientów. Gdy nastał ranek, nie widząc przed sobą nowych kufli, część z nich postanowiła gospodę opuścić. I tak:

Pierwszy, co wyszedł, natrafił na karczmarza i wodząc za jego palcem, spojrzał i stwierdził: oto zamek. Spojrzał w kufel, zaśmiał się do rozpuku i rzucił kuflem za siebie przez ramię. Wtem jakby natychmiast był wziął i wytrzeźwiał, ruszył dziarskim, wyniosłym krokiem przed siebie w bliżej nieokreślonym kierunku.

Drugi, też z kuflem, również dostrzegł zamek. Odwrócił się od niego plecami, odwrócił się do niego przodem i spojrzał w swój kufel. Wypił ostatnią kroplę i rozbił drewniany kufel na głowie. Z drzazgami w czole upadł, tracąc przytomność.

Trzeci, co był nieco uprzejmiejszy od poprzedników i kufla z karczmy nie wynosił, obejrzał się, na co tamci patrzyli, i z trudem rozpoznał kształt zamku. Rozpoznał też kształt karczmarza. Klepnął go w ramię dwa razy i dając mu dobrą radę, orzekł:

– Nie wiem, chłopie, co żeś do tego trunku dolewał, ale żeś, kurna, przesadził.

To powiedziawszy, sześć kroków zrobił, kiwając się ostro na boki, nim upadł, i zasnął na drodze. Karczmarz ożył chwilę potem, gdy gdzieś kątem oka dostrzegł troje podróżnych.

– A to niby co?! Co to ma znaczyć, co?! Gdzie z tym zamkiem, gdzie?! Taką ładną karczmę na odludziu miałem!!!

Karczmarz krzyczał, nie jakby stał tu całą noc z wyciągniętą dłonią, a jakby ledwie przed chwilą ogarnął ten obraz wzrokiem.

Leoharl, nie chcąc zbytnio w problemy karczmarza wchodzić, uśmiechnął się i podchodząc, przywitał się, skłaniając głowę.

– Dwa kufle najlepszego piwa proszę! – zamówił, mijając karczmarza i wchodząc do środka.

Właściwie nie wszedł, a wtargnął, promienistym uśmiechem racząc wszystkich zgromadzonych.

– Witam towarzystwo w tak piękny i pogodny poranek! Oto ja, wasz potężny i wspaniały władca!

Poraził ich majestat jego nadejścia. A raczej oślepił co poniektórych przedzierający się przez drzwi blask nisko jeszcze zawieszonego słońca. Leoharl ogarnął wzrokiem karczmę. Od razu rzucił mu się w oczy jeden z trzymających wciąż fason klientów. Ten siedzący przy najbliższym stoliku nader dostojny i urodziwy staruszek zdawał się błyszczeć we wnętrzu tej prostej knajpy. Był tak piękny, że samym wyglądem onieśmielał wszelkie znajdujące się w zasięgu wzroku niewiasty. Tak wspaniały, że…

– Łapiemy, łapiemy. Nie musisz się już tak wychwalać. – Selistis weszła za Leoharlem.

Jej głos wprawił w zdumienie zgromadzoną tam ciżbę. Choć przez chwilę się nad tym zastanawiali, za moment było jasne, że jej słowa musiały być skierowane do Leoharla. Bo do kogóż by innego? Tymczasem Leoharl rozpromienił się jeszcze bardziej.

– Jak zdrówka? – zagadnął przyjaźnie, obserwując niemrawe twarze towarzyszy. – Czy ktoś z tu zgromadzonych nie potrzebuje czasem mojej pomocy?

Mówiąc to, zerkał tak trochę na wspomnianego wcześniej staruszka. Ów staruszek, myśląc, że Leoharl do niego się zwraca, zmierzył go nieufnym wzrokiem. Otoczył swój kufel ramieniem i przyciągnął do piersi.

– Dziękuję, sam sobie poradzę.

Zachęcony przez Katię karczmarz postanowił wrócić na swe stanowisko. Potknął się jednak o stopień przed wejściem za kontuar i wciąż oszołomiony upuścił z rąk kufel, do którego próbował nalać piwa. Sel pokręciła głową, wzdychając ciężko.

– A wy co, tylko byście całymi dniami pili i pili? Do roboty! –starała się przywrócić hołotę do porządku. – Czy nie mówi się, że dżentelmen przed zachodem słońca nie pije?

– Dżentel-co?! – Spojrzeli po sobie.

A tenże sam staruszek zadumał się najgłębiej i spytał:

– A jak się to, pani, ma do dżentelmenów, którzy po zachodzie pić zaczęli, ale tak wyszło, że przed wschodem nie zdążyli skończyć?

– A… no… – Selistis zabrakło słów.

Karczmarz z hukiem oklapł na stojące za ladą krzesło i wwiercił wzrok w ścianę przed sobą.

– Aaach! Mam to gdzieś! – orzekła Selistis, gdy jej proces myślowy utknął w końcu w martwym punkcie. – Każdy z was, co do jednego, dostanie służbę u wielce wielmożnego księcia Leoharla!

Spojrzeli po sobie, jakby ktoś z nich zażartował, a część trzeźwiejsza zaśmiała się nawet z tego niewyszukanego dowcipu.

– Wybacz, pani. Służba służbą, ale Leoharl księciem? Wyborne!

Leoharl wypuścił z płuc powietrze, słysząc, jak go besztają. Już szykował reprymendę, ale Selistis stanowczym gestem odwiodła go od jej udzielenia. Podnosząc złożoną w pięść dłoń przed oczy, wprawiła bar w drżenie. Większość jego rezydentów nie była tym wielce wzruszona. Pamiętajmy: alkohol – amortyzator. Gdyby bujało! O! To dopiero byłoby niebezpieczne! Jedynie karczmarz, odczuwając wiszące w powietrzu zagrożenie, desperacko chwycił się swego krzesła.

Selistis otworzyła dłoń.

Eksplozja, jaka nastąpiła, przekształciła małe kameralne zgromadzenie w imprezę plenerową. Ściany, same z siebie, postanowiły odlecieć z impetem na wszystkie cztery strony, a dach poleciał pionowo do góry. Patrząc ku niemu, siedzący na przedzie staruszek zadał sobie pewne oczywiste pytanie, ale wolał go nie artykułować. Ważniejsze było zdziwienie na twarzach zgromadzonych i rozpacz w niedowierzających oczach karczmarza.

– Widzicie ten zamek? – Selistis wskazała palcem. – To właśnie jest zamek Leoharla. Jest księciem i już!

Wyjaśnię, panie, żeby było jasne: Pani w Czerni obróciła w perzynę karczmę nie z gniewu, a po to, by pokazać im zamek. Ważne, by wszystkim było wiadome, że Selistis nigdy nie traci głowy. Nie mogłaby zrobić tego z gniewu. To nie w jej stylu.

– Od dzisiaj jesteście jego poddanymi – oznajmiła szorstko. – Dostaniecie służbę jako zamkowi strażnicy.

Znowu spojrzeli po sobie, zadając oczami pytanie, czy ona już całkiem zgłupiała, czy może jednak jeszcze tak nie do końca? Tymczasem Katia, nie bacząc na te trudne sprawy, w najlepsze przyglądała się różnym ułożonym za barem butlom. Wprawdzie oglądania byłoby dużo więcej, gdyby leżąca za karczmarzem gablota nie uciekła wraz ze ścianą daleko poza widnokrąg, ale musiała niestety zadowolić oczy tym, czego z tej knajpy nie zwiało. Jeszcze przed chwilą natomiast próbowała ocucić karczmarza, ale w końcu zmuszona była się poddać. Niestety, dla niego nie było już ratunku.

– Oni? – Leoharl postanowił wyrazić swoje zaniepokojenie. – Ta banda pijaków? Pozabijają się, albo sami nadzieją na swoje piki.

– A widzisz tu kogoś innego? – spytała Pani w Czerni. – Wyruszasz w podróż. Kto przypilnuje zamku?

– A co, ucieknie? – ściszonym głosem zapytał jeden z pijaków.

– Może ukradną? – podpowiedział drugi.

– Wyruszam? – sensowniejsze pytanie zadał tym razem zdezorientowany jak zwykle książę.

– A gdzie znajdziesz piekarza, kucharza i kogo tam jeszcze?

Książę wielce się zafrasował, ale w końcu przyznał jej rację.

– W porządku. Za mną! – zakomenderował, wskazując kierunek marszu.

Tak za komendą nowego władcy zgromadzeni w tej… hmm… przez wzgląd na stare dobre czasy nazwę ją karczmą… Zgromadzeni w niej nowi podwładni księcia Leoharla, widząc, że kolejnego piwa się nie doczekają, wstali w końcu od swoich stołów. Opuścili knajpę, z przyzwyczajenia przechodząc przez stopień, który teraz już tylko symbolizował drzwi.

Tylko karczmarz pozostał na swym krześle. Ten starszy pan, który był najbliżej Leoharla, obadał karczmarza smutnym spojrzeniem. Wspomniał ostatnie słowa stojącej przy Leoharlu damy. Był przy tym w tak dobrym stanie umysłowym, że jako jedyny postanowił spróbować je wykorzystać.

– Leo… khmm… książę Leoharlu – zaczął, poprawnie artykułując godność swego władcy. – Czy jako twój nowy podwładny mógłbym mieć do ciebie prośbę?

Iskra nadziei zajaśniała w oku Leoharla i jak opętany podbiegł do niego, kładąc mu dłonie na ramionach.

– Wal śmiało, druhu! Co tylko zechcesz!

– Otóż karczmarz nasz, od wieków nam służąc, teraz zostaje bez domu i pracy. Mógłbyś i jego przygarnąć do swego księstwa?

Sensownie mówił. Leoharl, jakkolwiek wciąż pamiętał zniewagę z poprzedniego wieczoru, nie był z takich, co byli gotowi mścić się za utarczki przez lata. Zwłaszcza za te, które sam zaczął. Poklepał staruszka po barku i dał przyzwolenie. Staruszek, wcale nie będąc tego świadomym, przyczynił się znacznie do szczęścia Leoharla. Leoharl podszedł do karczmarza i przerzucił go sobie przez ramię, jakby nieść miał ze sobą worek ziemniaków. W takim układzie orszak wyruszył ku bramom zamku.

Dobrze się stało, że na czas w bramie zniknęli, bo chwilę po jej zamknięciu dach karczmy powrócił na swoje miejsce. To zresztą stanowiło też odpowiedź na owo niewypowiedziane przez starca pytanie. Z braku ścian dach stał się podłogą, rujnując wszelkie stoły, ławy i ladę. Tak ladę, jak i złożone pod nim alkohole. To ostatnie było zapewne niewypowiedzianą stratą dla wszystkich jego dotychczasowych patronów, stąd szczęście, że nie musieli na tę tragedię patrzeć.

***

– Baczność! – rozkazała Selistis.

Karczmarz siedział oparty o mur i jak lalka bez duszy wpatrywał się w swoje stopy. Reszta, przywdziawszy otrzymaną z rąk Selistis zbroję w postaci hełmu i broń w postaci piki, z trudem starała się wykonać tak trudny rozkaz. W konsekwencji przed Leoharlem, Selistis i Katią stał teraz dziurawy, krzywy i chwiejący się trochę rząd nowo zaprzysiężonych obrońców zamku.

– Świetnie! – skomentowała Selistis, jakby umyślnie ignorując stojące przed nią oznaki niekompetencji nowo zatrudnionych strażników. – Teraz jeszcze kapitan. – Przykucnęła, sięgając stóp. Przebijając palcami ziemię, wyciągnęła z niej za rękojeść zdobiony prostymi złotymi wzorami krótki miecz.

– Łał! – Katia wyraziła naturalny w tej sytuacji podziw, bijąc jej brawo.

Oczywiście w normalnym przypadku tłum również byłby pod wrażeniem, ale ten oto tłum stojący przed nią mógł co najwyżej w porywie skrajnego wysiłku umysłowego przypuszczać, że kiedyś tam miecz zgubiła i teraz go po prostu odnalazła. Leoharl z kolei z niesamowitą szybkością nauczył się nie okazywać zdziwienia. Tak, mój panie, wystarczył jeden wieczór i jeden ranek, by w sztuce ukrywania wytrzeszczu oczu się wytrenował. Pani w Czerni tymczasem, jak gdyby nigdy nic, udeptała powstałą w miejscu miecza dziurę w ziemi i otrzepała miecz z piachu. Rozejrzała się po stojących naprzeciw niej pija… khmm… wojownikach.