Spellbreaker - Charlie N. Holmberg - ebook + audiobook

Spellbreaker ebook i audiobook

Charlie N. Holmberg

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bestsellerowa autorka „Wall Street Journal” powraca z nową serią fantasy, w której magia jest źródłem niesprawiedliwości i zwykli ludzie potrzebują kogoś, kto to zmieni.W tym świecie jedni władają czarami, inni mają moc, by się im przeciwstawić. Elsie Camden wykorzystuje swoje umiejętności, by ochronić niewinnego człowieka, jednak jako nielegalna czarodziejka działa poza prawem. Kiedy naraża się potężnemu magowi Bacchusowi, pozostaje jej tylko jedno – zawrzeć z nim układ. Ona pomaga mu z czarami, on zaś obiecuje, że jej nie wyda. Tymczasem niepokojąco rośnie liczba morderstw na czarodziejach, a ktoś kradnie ich księgi z zaklęciami. Jak współpraca z magiem skończy się dla Elsie, coraz bardziej zafascynowanej przypadkowym wspólnikiem? Czy zbuntowanej czarodziejce uda się odnaleźć własne miejsce w magicznej hierarchii, rozwikłać sprawy rodzinne, okiełznać swoje moce i odkryć tajemnicę, która za tym wszystkim stoi?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 52 min

Lektor: Kamila Ryciak
Oceny
4,4 (124 oceny)
68
38
12
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
erture

Całkiem niezła

Zaczyna się dobrze, ale im dalej tym gorzej. Ostatecznie wynudziłem się. Nie to żeby książka naprawdę była nudna, po prostu to romans, naprawdę długi romans. Być może kogoś to zachęci i jeśli tak, to pewnie się nie rozczaruje
30
justa87

Całkiem niezła

Myslalam ze to jednotomowka a tu zonk i cdn.... Calkiem wciągająca, rozkreca sie z czasem.
10
Dorotkaz0z

Dobrze spędzony czas

polecam, można odetchnąć od codzienności
00
Iskra80

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna fabuła. Wciągająca. Dobrze się czyta
00
Sysolek

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa i nie jest to żadne romansidło, jak napisał jeden z użytkowników. Polecam.
00

Popularność




Prolog

PRO­LOG

Abing­don nad Tamizą, Anglia, rok 1885

Elsie nie zamie­rzała spa­lić przy­tułku.

Nie wspo­mniała o tym kon­sta­blowi, kiedy przy­szedł prze­słu­chać ją i inne dzieci. W ogóle nic nie powie­działa. Nie cho­dziło o to, kto wznie­cił pożar. Wszy­scy wie­dzieli, że to był Stary Wil­son, któ­rego bolały kłyk­cie, kiedy padał deszcz, a ciało z każ­dym rokiem drżało coraz bar­dziej. Upu­ścił lampę. Roz­bił szkło. Roz­lał naftę. Ale to nie dla­tego dywan i ściany się zapa­liły. To nie dla­tego wielka bryła budynku gorzała za ich ple­cami na poma­rań­czowo i żółto, a dym szczy­pał Elsie w oczy.

Nie wie­działa, że piękna runa na ścia­nie była straż­niczką ognia. Nie wie­działa też, że była ważna. Zwró­ciła na nią uwagę zarówno Bet­sey, jak i Jame­sowi, ale żadne z nich nie widziało runy. Elsie chciała tylko jej dotknąć, prze­śle­dzić jej kon­tur pal­cem. A kiedy to zro­biła, runa pod jej dło­nią znik­nęła. Nie powie­działa o tym nikomu. Nie chciała pako­wać się w kło­poty. Nie chciała też, żeby wyrzu­cili ją z przy­tułku. To było mie­siąc temu. Więc kiedy Stary Wil­son upu­ścił lampę naf­tową, zabra­kło magii, która powstrzy­ma­łaby ogień przed stra­wie­niem całego budynku.

Elsie nie­na­wi­dziła przy­tułku. Nie była więc zbyt­nio zmar­twiona, kiedy patrzyła, jak się roz­pada, ale czuła się winna, że wszy­scy zostali wycią­gnięci z łóżek, że kon­stabl był taki nie­sym­pa­tyczny i że Stary Wil­son będzie miał kło­poty.

Elsie nie wie­działa, dokąd ją teraz wyślą. Kolejny przy­tu­łek? Z nowymi oso­bami czy z tymi samymi? Jeden z chłop­ców obok niej zaczął pła­kać. Elsie nie wie­działa, co powie­dzieć. Chciała pomóc, ale wyja­wie­nie prawdy im by nie pomo­gło, a jej na pewno by zaszko­dziło. Nie chciała im dawać powodu, żeby prze­stali ją kochać.

Odsu­nęła się. Poli­cja kazała wszyst­kim pozo­stać na miej­scu, ale ogień był tak gorący. Elsie nie ode­szła daleko, tylko kilka kro­ków, a potem jesz­cze kilka. Odwra­ca­jąc twarz w stronę cieni drzew za sobą, pozwo­liła wil­got­nemu powie­trzu, które pach­niało burzą, ochło­dzić policzki. Wypa­try­wała kształ­tów w cie­niu, kiedy czy­jaś dłoń dotknęła jej ramie­nia. Wzdry­gnęła się, pewna, że to kon­stabl, Bet­sey lub James chcą jej naga­dać, że zła­mała runę… Ale kiedy się odwró­ciła, zoba­czyła ciemną postać, która stała obok, z twa­rzą zasło­niętą kap­tu­rem.

– Moja droga – usły­szała głos docho­dzący spod kap­tura. – Jak masz na imię?

Elsie prze­łknęła ślinę, gar­dło miała zaci­śnięte. Zer­k­nęła z powro­tem na ogień, na krzy­czą­cych męż­czyzn pró­bu­ją­cych go opa­no­wać.

– Nie przej­muj się nimi. Jesteś bez­pieczna. Jak masz na imię?

Elsie zaj­rzała pod kap­tur, ale ciem­ność zasła­niała jakie­kol­wiek rysy. Głos był cichy i kobiecy.

– E-Elsie. Elsie Cam­den.

– Jakie ładne imię. Ile masz lat?

Kom­ple­ment ją zasko­czył.

– Je-jede­na­ście.

– Wspa­niale. Chodź ze mną, Elsie.

Jej stopy poru­szały się wolno.

– Zabie­rasz mnie do innego przy­tułku?

Kap­tur zako­ły­sał się na boki, odsła­nia­jąc cof­nięty mię­si­sty pod­bró­dek.

– Nie, jeśli zro­bisz, co mówię. Jesteś bar­dzo ważna, Elsie. Potrze­buję two­jej pomocy, aby uczy­nić świat lep­szym. Muszę wyko­rzy­stać twój wyjąt­kowy talent.

Elsie wbiła pięty w miękką zie­mię. Wie­działa o tym. Wie­działa, że jest jedną z nich – łamaczką zaklęć – uro­dzoną z jed­nym rodza­jem magii, a nie wyuczoną stu innych.

– Jeśli mnie zare­je­stru­jesz, będą wie­dzieć, że to zro­bi­łam – wyszep­tała.

Dłoń na jej ramie­niu zaci­snęła się.

– Tak, będą wie­dzieć i wpa­ku­jesz się w kło­poty. Pętla na szyi, bez wąt­pie­nia. Ale ni­gdy nie pro­si­li­by­śmy cię o zro­bie­nie cze­goś takiego. Pomo­żesz mi, a ja pomogę tobie. Zapew­nimy ci bez­pie­czeń­stwo i ni­gdy nie będziesz mario­netką rządu. Przed nami dużo dobrej roboty, słodka Elsie. Będziesz poma­gać tym, któ­rzy tego potrze­bują, a nie tym, któ­rzy mają wła­dzę. No chodź, znam dobrą kry­jówkę, a potem zała­twimy ci coś do jedze­nia. Co ty na to?

Żar ognia kłuł Elsie w skórę głowy. Była dla kogoś ważna? Ktoś jej potrze­bo­wał? Jej duch wyda­wał się prze­ra­stać ciało, roz­kwi­ta­jąc jak dzika róża. Elsie uśmiech­nęła się, a kobieta w płasz­czu pro­wa­dziła ją dalej.

Elsie ni­gdy nie zoba­czyła jej twa­rzy.

Rozdział 1

ROZ­DZIAŁ 1

Lon­dyn, Anglia, 1895

Elsie led­wie sły­szała w oddali dźwięk Big Bena. Czwarta. Wystar­cza­jąco dobry czas na łama­nie prawa.

Ale kiedy prawo nie jest wła­ściwe, czy łama­nie go na pewno jest takie złe? Wymy­ka­jąc się zza rogu, Elsie wyjęła z kie­szeni list. Cho­ciaż Lon­dyn znaj­do­wał się tylko o godzinę jazdy omni­bu­sem lub powo­zem od jej domu w Bro­okley, nie znała tej kon­kret­nej dziel­nicy. Zwy­kle od razu paliła listy, ale bała się, że tym razem może się zgu­bić, jeśli nie weź­mie go ze sobą. List dotarł do niej, mimo że nie został dostar­czony pocztą. Jak zawsze nadawca się nie pod­pi­sał, cho­ciaż mała pie­częć pta­siej łapy odci­śnięta nad sier­pem księ­życa wystar­czyła do iden­ty­fi­ka­cji. Kap­tury. To oczy­wi­ście nie była ich praw­dziwa nazwa, jed­nak Elsie nie wie­działa, jak ina­czej ich okre­ślić. Nie widziała żad­nego z nich, odkąd skoń­czyła jede­na­ście lat, czyli dzie­sięć lat temu, ale utrzy­my­wali z nią kon­takt. Ostat­nio czę­ściej niż wcze­śniej. Albo świat się koń­czył, albo sta­czał, albo scho­dził na psy, albo byli o krok od praw­dzi­wej zmiany i chcieli, żeby była jej czę­ścią. Na początku przy­dzie­lali jej drobne zada­nia, raczej lokalne. Odcza­ro­wała nie­znisz­czalny mur, magicz­nie ufor­ty­fi­ko­wany wieki temu, który stał pośrodku pola upraw­nego. Miej­scowi rol­nicy mie­sią­cami pisali do swo­ich panów, pro­sząc o zdję­cie zaklę­cia ze względu na poło­że­nie muru, ale to ona im pomo­gła. Nie­które z zadań, które jej począt­kowo powie­rzano, nie wyma­gały nawet pod­sta­wo­wych umie­jęt­no­ści łama­nia zaklęć. Dostar­cze­nie koszycz­ków z chle­bem do sie­ro­cińca było pierw­szą próbą, która wycią­gnęła ją z domu, i udało jej się wyko­nać to zada­nie, gubiąc się tylko raz. W miarę jak dosko­na­liła swoje umie­jęt­no­ści, zada­nia, które otrzy­my­wała, były coraz bar­dziej poważne i zna­czące. Monety lub cukierki dostar­czane jej od czasu do czasu razem z listami mówiły, że Kap­tury są wdzięczne i że jest dla nich naprawdę cenna. Wra­ca­jąc myślami do teraź­niej­szo­ści, Elsie ponow­nie spraw­dziła adres. Na rogu młoda kobieta sprze­da­wała róże z koszyka, a naprze­ciwko niej był mały sklep z jasno­nie­bie­skim szyl­dem, na któ­rym wid­niał napis: „Cza­ro­dziej wszyst­kich zawo­dów”. Elsie prze­wró­ciła oczami – nie na śmia­łość koloru, ale na pomysł bycia cza­ro­dzie­jem wszyst­kich zawo­dów. Takie miej­sce odwie­dziłby jedy­nie ktoś, kto potrze­bo­wałby bar­dzo sła­bego zaklę­cia lub nie miał poję­cia o magii. Bo kiedy osoba uczyła się wszyst­kich czte­rech rodza­jów magii, była bar­dzo słaba w każ­dym z nich, bez względu na poziom jej magicz­nych zdol­no­ści. Nie bez powodu ludzie się spe­cja­li­zo­wali.

Nie żeby to doty­czyło Elsie. Spe­cja­li­za­cje były tylko dla twór­ców zaklęć.

Odwra­ca­jąc wzrok, prze­szła przez następne skrzy­żo­wa­nie. Ta dziel­nica była tak duża, a uliczki tak kręte… Była pewna, że minęła wła­ściwy zakręt, ale nie mogła zawró­cić. Nie mogła zro­bić nic, co wzbu­dzi­łoby podej­rze­nia. Scho­wała więc list z powro­tem do kie­szeni i spa­ce­ro­wała, cie­sząc się słoń­cem, sta­ra­jąc się nie myśleć za dużo o powie­ści, którą skoń­czyła czy­tać tuż przed otrzy­ma­niem ostat­niej wia­do­mo­ści. Och, ale trudno było nie myśleć o tajem­nicy! Baron w prze­bra­niu wła­śnie powie­rzył made­mo­iselle Ambo­ise swój sekret, zupeł­nie nie­świa­domy tego, że jest zarę­czona z jego wro­giem! Było tak wiele moż­li­wo­ści roz­woju fabuły, a autor w swoim okru­cień­stwie zakoń­czył histo­rię wła­śnie w tym momen­cie, zmu­sza­jąc Elsie i tysiące innych do cze­ka­nia na kon­ty­nu­ację. Gdyby to była powieść Elsie – co prawda nie była pisarką, ale gdyby nią była – wpa­ko­wa­łaby made­mo­iselle Ambo­ise w jakieś kło­poty. Może z roz­bój­ni­kiem? Dama będzie zmu­szona wyrzec się infor­ma­cji, zanim mogłaby prze­ka­zać je nik­czem­nemu hra­biemu Neville’owi, tylko po to, by póź­niej dowie­dzieć się, że roz­bój­nik był w rze­czy­wi­sto­ści dawno zagi­nio­nym bra­tem barona i pra­wo­wi­tym spad­ko­biercą!

I pomy­śleć, że musiała cze­kać kolejne dwa tygo­dnie, aby prze­czy­tać, co stało się dalej.

Och, zaraz, to tu, ulica Jaskół­cza. Spoj­rzała w górę na rzędy dużych budyn­ków, myśląc o tym, ile rodzin zmie­ści­łoby się w jed­nym z tych molo­chów, zanim ruszyła w dół ulicy. Kunsz­towne wille po jed­nej stro­nie były strze­żone przez płoty z kutego żelaza, a budynki po dru­giej ota­czał wysoki ceglany mur. Z łatwo­ścią zna­la­zła dom pana Tur­nera po cegla­nej stro­nie ulicy. Miał trzy pię­tra i był biały, wyło­żony gra­na­to­wymi płyt­kami, z oknami na wszyst­kie strony. Czarne okien­nice, nie­bie­skie zasłony, duży wiąz rosnący wzdłuż wschod­niej strony budynku. Oka­załe białe gzymsy, wyku­sze, wszystko, czego zamożny czło­wiek mógłby pra­gnąć. Ci ludzie nie chcieli, żeby bie­dacy włó­czyli się pod ich drzwiami, z całą pew­no­ścią. Elsie ukryła zmarsz­czone brwi, gdy zbli­żyła się do końca ulicy, po czym skrę­ciła w następną drogę i zawró­ciła, by podejść do domu Tur­ne­rów od tyłu. Pomimo cia­snej zabu­dowy mia­sta na tyłach osie­dli nie stały kolejne rzędy budyn­ków. Bogaci wyma­gali, aby ich ładne domy oka­lały ładne ogrody. Dzier­żawcy pra­co­wali na ich ziemi i pła­cili podatki bez zwy­kłego „dzięki!” rzu­co­nego w ich stronę. Wła­śnie dla­tego Elsie nie czuła się winna, łamiąc prawo.

Spryt­niej byłoby zro­bić to w nocy. Z pew­no­ścią wła­my­wacz albo ktoś w stylu boha­te­rów jed­nej z jej powie­ści dzia­łałby pod osłoną nocy, ale Elsie była wolną kobietą, błą­ka­jącą się samot­nie, nie musiała się więc zby­tecz­nie faty­go­wać, robiąc to po zacho­dzie słońca. Czasy się zmie­niały, to prawda, ale umy­sły ludzi nie nadą­żały za tym.

Minął ją męż­czy­zna, uchy­la­jąc kape­lu­sza na powi­ta­nie. Elsie uśmiech­nęła się i ski­nęła głową. Kiedy odszedł, Elsie dotknęła cegla­nego muru ota­cza­ją­cego dom Tur­ne­rów, pozwa­la­jąc, by jego chro­po­wa­tość podra­pała opuszki jej pal­ców. Szu­kała jakich­kol­wiek śla­dów magii.

Kilka stóp przed nią runa zami­go­tała raz i znik­nęła, jakby zawsty­dzona bacz­nym spoj­rze­niem dziew­czyny. Fizyczne zaklę­cie – ach, gdyby mogła je zoba­czyć. Różne zaklę­cia obja­wiały się jej na roz­ma­ite spo­soby. Mogła wyczu­wać runy rozu­mowe, sły­szeć runy duchowe i wąchać cza­sowe. Fizyczne zaklę­cia jed­nak lubiły być widziane. Były ele­gan­ci­kami magicz­nego świata.

Cechą wspólną wszyst­kich run była ich przy­po­mi­na­jąca węzły budowa. A przy­naj­mniej Elsie lubiła myśleć o nich jako o węzłach. Podob­nie jak węzły runy z cza­sem mogły się postrzę­pić. Im bar­dziej doświad­czona ręka twórcy czaru, tym trud­niej było roz­su­płać węzeł. Te, które widziała – zaklę­cia fizyczne – skła­dały się ze świa­tła i bro­katu, jasne i podobne do precli, luźne, jeśli rzu­ca­jący je męż­czy­zna był leniwy lub po pro­stu nie miał talentu. Aspek­to­rzy prze­waż­nie byli męż­czy­znami.

Na świe­cie były dwa rodzaje cza­ro­dzie­jów – ci, któ­rzy two­rzyli zaklę­cia, i ci, któ­rzy je łamali. Cza­ro­dzieje, zwani aspek­to­rami, zapła­cili kró­lew­ski okup za zaklę­cia, które wpro­wa­dzili w swoje ciała, co było kolej­nym spo­so­bem przy­no­sze­nia korzy­ści boga­tym i pomi­ja­nia albo lek­ce­wa­że­nia bied­nych. Ale Bóg zna­lazł spo­sób, by przy­wró­cić rów­no­wagę, był hojny dla dru­giej strony – łama­cze zaklęć rodzili się ze zdol­no­ścią do roz­pra­sza­nia magii i nie kosz­to­wało ich to ani gro­sza. Elsie nie potra­fiła sama pora­dzić sobie z żad­nym z czte­rech rodza­jów magii, ale umiała wykry­wać zaklę­cia i roz­plą­ty­wać je jak węzły. To zaklę­cie było przy­zwo­icie zawią­zane, ale nie jakoś bar­dzo. Śred­nio zaawan­so­wane fizyczne zaklę­cie ukry­wa­nia. Masko­wało drzwi, Elsie była tego pewna. Tak się zło­żyło, że pan Tur­ner miał zwy­czaj „gubie­nia” czyn­szu swo­ich najem­ców i zmu­sza­nia ich do pła­ce­nia drugi raz. Ludzie, któ­rych los był od niego uza­leż­niony, z tru­dem wią­zali konic z koń­cem, pod­czas gdy on sam opły­wał w dostatki, wyle­gi­wał się razem ze szlachtą i miał słu­żą­cych na każde zawo­ła­nie. To był ten rodzaj nie­spra­wie­dli­wo­ści, któ­rym Kap­tury czę­sto się zaj­mo­wały z pomocą Elsie. Ona odcza­ruje te drzwi, a Kap­tury odzy­skają pie­nią­dze, które Tur­ner ukradł. Bar­dzo robin­ho­odow­sko z ich strony. A Elsie była Małym Joh­nem.

Wepchnęła dło­nie w zaklę­cie i pocią­gnęła za końce węzła. Było ich sie­dem i będzie musiała je roz­wią­zy­wać w odwrot­nej kolej­no­ści. Na szczę­ście Elsie spo­tkała się już z tym rodza­jem czaru. Będzie wie­działa, jak postą­pić, gdy znaj­dzie wolny koniec. W ciągu kilku ude­rzeń serca zaklę­cie znik­nęło, a zawiasy cięż­kich jak cegła drzwi stały się widoczne dla jej oczu.

– Kto tam idzie?

Serce pod­sko­czyło jej do gar­dła. Odsu­nęła się od ściany, jakby ta ją ukłuła. Nie był to kon­stabl, lecz męż­czy­zna ubrany w spodnie i ele­gancką kami­zelkę, ze zło­tym łań­cusz­kiem od zegarka zwi­sa­ją­cym z jed­nej z kie­szeni. Roz­po­zna­jąc jego twarz na tle popo­łu­dnio­wego słońca, Elsie pra­wie poża­ło­wała, że to nie kon­stabl.

Dzie­dzic Douglas Hughes zarzą­dzał jej rodzin­nym mia­stem. Bro­okley znaj­do­wało się na tyle bli­sko Lon­dynu, że spo­tka­nie go tutaj nie było dla niej szcze­gól­nie dziwne, ale ozna­czało pecha. Nie dla­tego, że bała się roz­po­zna­nia – mimo że pra­co­wała w jego domu przez rok, wąt­piła, żeby ją sobie przy­po­mniał – ale dla­tego, że dzie­dzic Hughes był uoso­bie­niem wszyst­kiego, czego nie­na­wi­dziła. Był opry­skliwy dla zwy­kłych ludzi i schle­biał ary­sto­kra­tom. Gro­ma­dził pie­nią­dze i spra­wo­wał obo­wiązki dzie­dzica, kiedy to było dla niego wygodne, a kiedy nie – zno­sił je z naj­wyż­szą pogardą i nie pró­bo­wał tego ukry­wać. Zaty­kał nos, kiedy mijał rol­ni­ków. Kie­dyś nadep­nął Elsie na stopę i nawet się nie zatrzy­mał, żeby spraw­dzić, czy wszystko w porządku, nie mówiąc już o prze­pro­si­nach.

Nale­żał do kre­atur, z któ­rymi wal­czyły Kap­tury, cho­ciaż jak dotąd tajem­ni­cza grupa nie uwa­żała go za wystar­cza­jąco waż­nego, by pod­jąć prze­ciwko niemu jakieś dzia­ła­nia, choć Elsie bar­dzo tego pra­gnęła. Jeśli Kap­tury były Robin Hoodem, ten czło­wiek był księ­ciem Janem.

Przy­bie­ra­jąc zre­lak­so­waną postawę, Elsie pode­szła do niego, zamiast pozwo­lić jemu podejść do sie­bie. Nie chciała, żeby zauwa­żył kon­tur drzwi w murze. Pan Tur­ner był zamoż­nym czło­wie­kiem i dzie­dzic Hughes mógł naprawdę zain­te­re­so­wać się tym, dla­czego Elsie węszy przy jego posia­dło­ści.

Zagry­za­jąc wnę­trze policzka, dygnęła.

– Prze­pra­szam, jeśli prze­szka­dzam. Pra­cuję dla kamie­nia­rza, po pro­stu podzi­wia­łam mur.

To było tylko pół­kłam­stwo. Męż­czy­zna uniósł wypie­lę­gno­waną brew.

– Podzi­wia­łaś mur? Z pew­no­ścią żar­tu­jesz – przy­glą­dał się jej, ale nie zdra­dził się, że ją roz­po­znał. Wyda­wał się raczej zdez­o­rien­to­wany jej ubio­rem, zwłasz­cza spód­ni­cami, jakby zadzi­wił go fakt, że kobieta może być kimś nie­na­le­żą­cym do służby. Elsie z pew­no­ścią nie była ubrana jak poko­jówka. Nie mogła się zaru­mie­nić, ale odwró­ciła wzrok, jakby zawsty­dzona.

– Nie wałę­saj się. Twój pra­co­dawca byłby zły, gdyby zoba­czył, że mar­nu­jesz czas – powie­dział.

Kusiło ją, żeby się odgryźć, upie­rać się, że jej pra­co­dawca pobło­go­sła­wił ją, by tu była, ale to nie byłaby do końca prawda. Cho­ciaż Ogden był nie­za­prze­czal­nie hojny, jeśli cho­dzi o jej czas, nie miał poję­cia, na co go wyko­rzy­sty­wała. Gdyby teraz wyje­chała, mogłaby wró­cić do Bro­okley na kola­cję, a on nie wie­działby, co robiła. Dygnęła ponow­nie.

– Prze­pra­szam.

Dzie­dzic nawet nie ski­nął głową, więc Elsie prze­pro­siła bez słowa, idąc tro­chę za szybko, by zacho­wy­wać się swo­bod­nie. Kiedy skrę­ciła za róg, wypro­sto­wała krę­go­słup i roz­cią­gnęła ramiona.

Nie czuła się źle z powodu zła­ma­nia prawa. Ani odro­binę.

***

Słońce zacho­dziło, gdy Elsie wró­ciła do Bro­okley. Zapła­ciła doroż­ka­rzowi, żeby pod­wiózł ją aż do Lam­beth, a resztę drogi prze­szła pie­szo. Podarła list od Kap­tu­rów, który cały czas miała w kie­szeni. O tej porze piec będzie gorący i bez pro­blemu będzie mogła wrzu­cać kawałki papieru do ognia.

Cza­sami żało­wała, że nie ma powier­nika, ale mimo wszystko uwa­żała się za szczę­ściarę. Kap­tury zabrały ją z przy­tułku i wyrwały z nędzy. Mogła przy­naj­mniej chro­nić ich tajem­nice. Bro­okley znaj­do­wało się nieco na połu­dnie i tro­chę na wschód od Lon­dynu, wci­śnięte nie­mal w rów­nej odle­gło­ści mię­dzy Croy­don i Orping­ton. Było stare, ale dobrze utrzy­mane przez miesz­kań­ców. Główna droga wiła się przez cen­trum jak bru­ko­wana rzeka, pro­wa­dząc na połu­dnie do Clun­wood i pól upraw­nych, a następ­nie dalej do Eden­bridge. Mia­steczko było małe i oso­bliwe, ale miało wszystko, czego potrze­bo­wałby roz­sądny czło­wiek – bank, pocztę, kraw­cową, kościół. Co prawda, jeśliby ktoś ocze­ki­wał powiewu mody, musiałby udać się do Lon­dynu lub Kentu, ale bio­rąc pod uwagę, że Elsie była nasta­wiona tylko na nakry­cia głowy, nie prze­szka­dzało jej to zbyt­nio. Jedną z naj­lep­szych rze­czy w Bro­okley było to, że warsz­tat kamie­niar­ski znaj­do­wał się po jego pół­noc­nej stro­nie, przy małej uliczce odcho­dzą­cej od głów­nej, więc spa­cer do Lon­dynu i z powro­tem był dość dys­kretną sprawą. Elsie strzą­snęła błoto z butów, zanim weszła tyl­nymi drzwiami domu przy­le­ga­ją­cego do pra­cowni. Na sznu­rze z ubra­niami wisiało kilka koszul, a w powie­trzu uno­sił się zapach bara­niny. W kuchni słu­żąca Emme­line mie­szała w garnku na piecu. Elsie sama stała w tym miej­scu przez kilka lat po ucieczce z domu dzie­dzica, dopóki Ogden nie awan­so­wał jej na asy­stentkę i nie zatrud­nił nowej pra­cownicy.

Po odwie­sze­niu czepka i posta­wie­niu na stole torby Elsie poma­chała Emme­line, po czym ruszyła kory­ta­rzem.

– Będziesz potrze­bo­wał oku­la­rów, jeśli nie prze­sta­niesz mru­żyć oczy przy świe­cach! – zawo­łała.

– Jestem jesz­cze młody i krzepki! – odkrzyk­nął niski głos.

Elsie skrę­ciła za róg i weszła do pra­cowni, która była zde­cy­do­wa­nie naj­więk­szym pomiesz­cze­niem w domu. Lada przy drzwiach słu­żyła za witrynę, a resztę prze­strzeni wypeł­niały plan­deki, surowe i na wpół wyrzeź­bione kamie­nie, szta­lugi, płótna, koce oraz sze­reg pó­łek z kolek­cją narzę­dzi i przy­bo­rów każ­dego rodzaju, które można sobie tylko wyobra­zić, a także dużo bia­łej farby. Czło­wiek, który jed­nym dotknię­ciem potrafi zmie­nić kolor cze­go­kol­wiek, nie musiał wyda­wać pie­nię­dzy na pig­menty. Cuth­bert Ogden przy­cup­nął na stołku nieco bli­żej środka pokoju, oto­czony dwiema lam­pami i trzema świe­cami, deli­kat­nie ukła­da­jąc śnieg na kostce bru­ko­wej posia­dło­ści, którą nama­lo­wał na płót­nie o połowę niż­szym od sie­bie. Było coś pocie­sza­ją­cego w patrze­niu, jak pra­cuje, coś zna­jo­mego, coś bez­piecz­nego. Takie rze­czy trzy­mały Elsie przy życiu.

– Krzepki, jasne – powie­działa. Pra­co­dawca spoj­rzał na nią, a jego tur­ku­sowe oczy błysz­czały w świe­tle. Ciemne brwi zmarsz­czyły się w uda­wa­nej dez­apro­ba­cie.

– Pięć­dzie­siąt trzy lata to nie sta­rość – zażar­to­wał.

– Pięć­dzie­siąt cztery już tak.

Ogden zamy­ślił się i pra­wie dotknął pędz­lem ust.

– Nie mam pięć­dzie­się­ciu czte­rech lat, prawda?

– W lutym skoń­czy­łeś pięć­dzie­siąt cztery lata.

– Skoń­czy­łem pięć­dzie­siąt trzy lata.

Elsie wes­tchnęła i pró­bo­wała ukryć uśmiech.

– Panie Ogden, uro­dził się pan w 1840 roku, tego samego dnia, w któ­rym kró­lowa poślu­biła księ­cia Alberta. Chwa­lisz się tym przed wszyst­kimi.

Usta Ogdena wykrzy­wiły się.

– Jestem pewien, że pobrali się w 1841 roku.

– Teraz spe­cjal­nie mnie męczysz.

Weszła do pokoju i sta­nęła za nim, omi­ja­jąc lampę, i przyj­rzała się obra­zowi. Ogde­nowi udało się spra­wić, że szare zimowe niebo wyglą­dało rado­śnie. Ciężki wie­niec z czer­woną wstążką na drzwiach wej­ścio­wych ozna­czał Boże Naro­dze­nie. Śnieg na dachu, komi­nie, dwóch dol­nych rogach. Ogden miał dziwny nawyk doda­wa­nia szcze­gó­łów naj­pierw na kra­wę­dziach płótna, zanim prze­su­nął się w kie­runku środka.

– Czy w Man­che­ste­rze czę­sto pada śnieg?

Ogden potrzą­snął głową.

– Nie, ale taka była prośba klienta.

– Do Bożego Naro­dze­nia zostało jesz­cze sie­dem mie­sięcy. Sie­dem i pół.

– Ale będę musiał to odło­żyć i spoj­rzeć na to ponow­nie za kilka tygo­dni – wzrok Ogdena pozo­stał sku­piony na obra­zie, badaw­czo mru­żył oczy. – A potem zanie­siesz go do ramia­rza. To zaj­mie kolejny mie­siąc, a potem może popro­szą o poprawki… Wiesz, jak to działa. Jak minął twój wie­czór?

Elsie wzru­szyła ramio­nami.

– Mono­ton­nie. Długi spa­cer i prze­glą­da­nie wystaw.

Ogden wetknął mały palec w białą farbę na pale­cie trzy­ma­nej w dru­giej ręce. Elsie poczuła, jak zaklę­cie wystrze­liło z niego, a biel poja­śniała, aż pra­wie się zaświe­ciła. Był aspek­to­rem fizycz­nym, ale nie­zbyt potęż­nym. Moc aspek­to­rów była zróż­ni­co­wana, cho­ciaż wyda­wała się bar­dziej dzie­łem przy­padku niż gene­tyki. Wszyst­kie zaklę­cia, które znał Ogden, były na pozio­mie nowi­cju­sza. Powo­do­wały tylko nie­wiel­kie zmiany w ota­cza­ją­cym go świe­cie mate­rial­nym – na przy­kład zmie­niały kolor farby – jed­nak Ogde­nowi to nie prze­szka­dzało. Były wystar­cza­jące, by arty­sta mógł się nimi wspie­rać. Sam jej o tym wie­lo­krot­nie mówił.

Elsie patrzyła, jak zanu­rza pędzel i dotyka cien­kim czub­kiem okapu malo­wa­nej rezy­den­cji i liści rosną­cego na tere­nie posia­dło­ści drzewa. Nama­lo­wany śnieg wyglą­dał jak praw­dziwy. Mając taki talent, Ogden nie potrze­bo­wał potęż­nej magii.

Pra­co­wał jesz­cze kilka minut, zanim odło­żył pędzel.

– Pomo­żesz mi posprzą­tać? – Elsie pod­nio­sła jedną ze świec, osła­nia­jąc jej pło­mień zło­żoną dło­nią. – Spo­dzie­wam się Nasha – dodał.

– Czy zostaje na kola­cji? – zapy­tała Elsie.

Ogden potrzą­snął prze­cząco głową.

– Powiedz Emme­line, żeby zosta­wiła dla mnie talerz, dobrze?

Kiwa­jąc głową, Elsie zanio­sła świecę na sto­jący nie­opo­dal stół, a potem zebrała lampy i posta­wiła je na bla­cie. Zdmuch­nęła pozo­stałe świeczki – nie było sensu ich mar­no­wać. Ogden opłu­kał pędzel i ostroż­nie prze­niósł szta­lugę z naj­now­szym dzie­łem do kąta, Elsie zaś zwi­nęła spod stóp popla­mioną plan­dekę. Nawet kiedy to robiła, wie­działa, że to bez sensu. Jutro z samego rana Ogden będzie w tym samym miej­scu, wyko­nu­jąc tę samą pracę, ale sta­rała się być uży­teczna. Dążyła do tego przez ostat­nie dzie­więć lat, odkąd wyro­sła z pomy­waczki dla napu­szo­nych idio­tów. Otrze­pała ręce, zabrała ze sobą palącą się świecę i wyszła na kory­tarz. Ruch na scho­dach spra­wił, że sap­nęła, a serce jej przy­spie­szyło.

– Emme­line! – jej szept był pra­wie sykiem. – Dla­czego cza­isz się w cie­niu?

Poko­jówka, mająca sie­dem­na­ście lat, cztery lata młod­sza od Elsie, spoj­rzała ciem­nymi oczami ponad balu­stradą.

– Czy on już tu jest?

– Kto?

Emme­line obli­zała usta.

– Nash.

Nazwi­sko było ledwo sły­szalne. Elsie prze­wró­ciła oczami.

– Jesz­cze nie i nie martw się, nie zosta­nie na kola­cji. Ogden kazał ci zosta­wić dla sie­bie talerz.

Emme­line ski­nęła głową, ale na jej twa­rzy poja­wił się strach. Zawsze czuła się nie­swojo w towa­rzy­stwie posłańca Ogdena. Elsie nie wie­działa dla­czego. Nash był wyso­kim męż­czy­zną, ale tak chu­dym, że silny wiatr mógłby zła­mać go jak gałązkę. Był też nie­zwy­kle miłym czło­wie­kiem. Zazwy­czaj miał uśmiech na twa­rzy i poru­szał się sprę­ży­stym kro­kiem. Nie był szorstki ani okrutny i cho­ciaż rzadko roz­ma­wiał z Elsie i Emme­line, zawsze był dla nich miły. Emme­line poru­szyła się, a schody zaskrzy­piały jej pod sto­pami.

– Nakry­jesz ze mną do stołu?

Elsie wypu­ściła powie­trze przez nos.

– Doprawdy, Emme­line.

– Dla­czego on zawsze przy­cho­dzi w nocy? – spy­tała, bro­niąc się.

– Bo ma innych klien­tów? Bo wtedy Ogden ma dla niego czas? Poza tym wcale nie zawsze.

– Czę­sto – sprze­ci­wiła się słu­żąca. – Czę­sto przy­cho­dzi w nocy. Spójrz na niego, Els. Nie lubię go.

Och, Elsie dobrze o tym wie­działa. Emme­line zawsze była nie­ufna wobec Nasha, od pierw­szego dnia w domu Ogdena. To była dziwna reak­cja na męż­czy­znę, który był dość atrak­cyjny i miał raczej wesołe uspo­so­bie­nie. Kie­dyś Elsie draż­niła się z nią z tego powodu, pyta­jąc, czy praw­dziwą przy­czyną jej zain­te­re­so­wa­nia blon­dy­nem na posyłki jest ukryte uczu­cie, ale Emme­line odpowie­działa tak chłodno, że Elsie nie odwa­żyła się wspo­mnieć o tym ponow­nie. Ogden był bar­dziej skłonny zabie­gać o względy męż­czy­zny niż Emme­line.

Elsie opu­ściła ramiona.

– Dobrze, pomogę ci.

Emme­line wyglą­dała na tak odprę­żoną, że mogłaby zemdleć na scho­dach.

– Dzię­kuję. Jutrzej­sze śnia­da­nie podam naj­pierw tobie.

Dziew­czyna prych­nęła.

– Zoba­czymy, jak Ogde­nowi się to spodoba.

Wzięła słu­żącą pod ramię i popro­wa­dziła kory­ta­rzem, zauwa­ża­jąc, że rzu­cała ona ner­wowe spoj­rze­nia na pra­cow­nię, kiedy ją mijali. Jej zacho­wa­nie spra­wiło, że poczuła się jak star­sza sio­stra. Ta myśl spo­wo­do­wała, że ści­snął jej się żołą­dek, więc czym prę­dzej ją ode­pchnęła.

Razem nakryły do stołu i zja­dły. Emme­line słu­chała z uwagą opo­wie­ści Elsie o baro­nie z jej ostat­nio prze­czy­ta­nej powie­ści i razem spe­ku­lo­wały, jaki może być jego dal­szy los. Ogden wciąż nie przy­szedł po swój talerz, kiedy skoń­czyły, ale nie było to niczym nie­zwy­kłym. Jak więk­szość arty­stów cza­sami bywał tro­chę nie­obecny. Elsie chwy­ciła świecz­nik i ruszyła w stronę scho­dów, jed­nak jej uwagę zwró­ciły głosy dobie­ga­jące z pra­cowni. Nash zacho­wy­wał się cicho nawet w ruchu – ni­gdy nie sły­szała, jak otwie­rają się fron­towe drzwi. Zaj­rzała do środka. Posła­niec wyglą­dał kru­cho w porów­na­niu z Ogde­nem, który miał sze­roką, tęgą, musku­larną budowę typową dla kamie­nia­rza – na­dal wyko­ny­wał od czasu do czasu swój zawód, kiedy miał mniej zamó­wień na obrazy i rzeźby. Nash był wyż­szy, miał włosy żółte jak mlecz, twarz zaś szczu­płą i młodą. Był po dwu­dzie­stce, ubrany skrom­nie. Blady. Cał­ko­wi­cie nie­groźny. Elsie nie powinna pod­słu­chi­wać ich roz­mów, cho­ciaż tak naprawdę nie miało to zna­cze­nia. Nic cie­ka­wego ni­gdy nie padło z ust jej pra­co­dawcy, a szpie­go­wała tylko po to, by się upew­nić, że byli wyłącz­nie part­ne­rami biz­ne­so­wymi i niczym wię­cej. Jeśli cho­dzi o naj­cie­kaw­sze plotki, Elsie musiała pole­gać na Emme­line i miej­sco­wych kup­cach. Nie żeby sama je roz­sie­wała, ale wika­riusz nie pra­wił kazań o słu­cha­niu plo­tek. Gdy Elsie odwró­ciła się, by pójść już do łóżka, Abel Nash spoj­rzał na nią ponad ramie­niem Ogdena. Jego jasne oczy odna­la­zły ją tylko na chwilę, po czym ponow­nie sku­piły się na męż­czyź­nie przed nim. W tej krót­kiej chwili Elsie poczuła zimny dreszcz na ple­cach.

Rozdział 2

ROZ­DZIAŁ 2

Po trzech tygo­dniach na pokła­dzie statku han­dlo­wego głowa Bachusa tęsk­niła za lądem pra­wie tak samo jak nogi. Przy­siągłby, że czuje, jak traci zmy­sły. W ciągu dwu­dzie­stu sied­miu lat życia odbył tę podróż wię­cej razy, niż mógł zli­czyć, a jed­nak ni­gdy się do niej nie przy­zwy­czaił. Atlan­tyk zawsze wyda­wał mu się o wiele szer­szy, niż go zapa­mię­tał. Pod­czas tak dłu­giej podróży pra­gnął sta­łego gruntu. I poma­rań­czy. Statki obfi­to­wały zazwy­czaj w dobre jedze­nie, ale wszystko to było na han­del, a nie dla człon­ków załogi czy pasa­że­rów. Kiedy Bachus patrzył na gro­ma­dzące się desz­czowe chmury i słu­chał angiel­skiej melo­dii mary­na­rzy spie­szą­cych do doków, jego dom na Bar­ba­do­sie wyda­wał się bar­dzo daleko. Spę­dził w Anglii z ojcem tyle samo lat co na wyspie, ale ni­gdy tak naprawdę nie czuł przy­na­leż­no­ści do innego miej­sca niż Kara­iby. Ojczy­znę matki, Alga­rve, odwie­dził tylko dwa razy. Jego słaba zna­jo­mość por­tu­gal­skiego zawsze spra­wiała, że czuł się, jakby stał na zewnątrz i zaglą­dał do środka przez okno. Nie miał ochoty wra­cać. Ski­nął głową Joh­nowi i Raine­rowi, słu­żą­cym z jego domu, któ­rzy rzu­cili się po walizki. Pró­bo­wał spa­ko­wać jak naj­mniej rze­czy, ale nie wie­dział, jak długo potrwa jego pobyt. Mógł być w Anglii tylko przez tydzień albo też kilka mie­sięcy. Wszystko zale­żało od sto­sunku, jaki będzie do niego miało Ate­neum Fizyczne. Miał wra­że­nie, że gościn­ność nie jest mocną stroną uczelni. Chwy­cił torbę i, wycią­ga­jąc koń­czyny, poma­sze­ro­wał w stronę trapu pro­wa­dzą­cego do doku. Kilku mary­na­rzy zeszło z drogi, by go prze­pu­ścić. Nie był jesz­cze uty­tu­ło­wa­nym czło­wie­kiem, z pew­no­ścią nie tutaj, w Anglii, ale był dobrze ubra­nym wła­ści­cie­lem ziem­skim i aspek­to­rem goto­wym do spraw­dze­nia sta­tusu pana, co w tym hie­rar­chicz­nym spo­łe­czeń­stwie sytu­owało go gdzieś powy­żej duchow­nego, a poni­żej barona. Nie­stety, test nie był jedyną prze­szkodą, z jaką musiał się zmie­rzyć w angiel­skim spo­łe­czeń­stwie. Gdy tylko wyszedł na brzeg, poczuł czy­jeś spoj­rze­nia na twa­rzy, wło­sach, dło­niach. Nawet naj­lep­sze ubra­nia nie mogły ukryć jego obcego pocho­dze­nia. Mimo że stąd pocho­dził jego ojciec, Bachus nie wyglą­dał na Anglika, a z powodu czasu spę­dzo­nego na słońcu jego skóra była jesz­cze ciem­niej­sza. Był jed­nak przy­zwy­cza­jony do tych spoj­rzeń. Na szczę­ście kiedy prze­siąk­nięta wonią ryb bryza roz­wie­wała jego gęste, zwią­zane na karku włosy, dostrzegł wśród gapiów sto­ją­cych na skraju drogi, naprze­ciw niskich domów miesz­kal­nych, zna­jomą twarz. Było to obli­cze blade jak białka oczu, oto­czone jesz­cze jaśniej­szymi wło­sami i ozdo­bione haczy­ko­wa­tym nosem. Jego wła­ści­ciel ubrany był w kami­zelkę hafto­waną złotą nicią i cha­rak­te­ry­zo­wał się kró­lew­ską postawą pomimo sędzi­wego wieku. Iza­jasz Scott, książę Kentu. Bachus uśmiech­nął się i ruszył naprzód. Tym razem, gdy Anglicy scho­dzili mu z drogi, działo się tak dla­tego, że wyma­gał tego jego krok, podob­nie jak wzrost i tusza. Mógł być mie­dzianą monetą prze­ciwko morzu sre­bra, ale był monetą dużą – czę­sto wyko­rzy­sty­wał ten fakt na swoją korzyść. Uści­snęli sobie z księ­ciem ręce. Ojciec Bachusa zbli­żył się do rodziny księ­cia, ponie­waż stu­dio­wał na uni­wer­sy­te­cie z jego naj­młod­szym bra­tem Mate­uszem. Utrzy­my­wał z nimi kon­takt mimo odle­gło­ści po prze­pro­wadzce na Bar­ba­dos, gdzie wró­cił, by prze­jąć swój spa­dek. Gdy po raz pierw­szy ojciec Bachusa przy­wiózł go do Anglii – a przynaj­mniej był to pierw­szy raz, który Bachus pamię­tał – przy­byli, by zło­żyć kon­do­len­cje Szko­tom po śmierci Mate­usza w wypadku na polo­wa­niu. Cho­ciaż jego ojciec już zmarł, Bachus trzy­mał się z nimi bli­sko. Byli dla sie­bie jak rodzina.

– Nie sądzi­łem, że to moż­liwe, ale uro­słeś.

Książę Kentu miał błysk w oku. Cho­ciaż w zeszłym mie­siącu męż­czy­zna skoń­czył sie­dem­dzie­siąt lat, jego uścisk był silny jak zawsze.

– Tylko dla­tego, że jeste­śmy na pozio­mie morza – język Bachusa z łatwo­ścią prze­szedł w bry­tyj­ski akcent. – Kiedy wje­dziemy na te zie­lone wzgó­rza obok two­jej posia­dło­ści, spo­tkamy się oko w oko.

Książę zaśmiał się.

– Potrze­bu­jesz lek­cji fizyki. Czy na pewno wybra­łeś wła­ściwe wyrów­na­nie?

Bachus – odkąd był nasto­lat­kiem – stu­dio­wał aspek­to­rat fizyczny – magię, która wpły­wała na świat fizyczny. Jego ojciec, jako wła­ści­ciel dobrze pro­spe­ru­ją­cej plan­ta­cji trzciny cukro­wej, był w sta­nie sfi­nan­so­wać jego stu­dia. Bachu­sowi nie było trudno wybrać spe­cja­li­za­cję. Ostat­nią rze­czą, jakiej pra­gnął, było danie Angli­kom kolej­nego powodu, by mu nie ufali, więc od razu odrzu­cił aspekty umy­słowe i duchowe. Nie chciał, żeby kto­kol­wiek podej­rze­wał, że zacza­ro­wał ich myśli. Magia duchowa zasad­ni­czo zaj­mo­wała się bło­go­sła­wień­stwami i prze­kleń­stwami, co w codzien­nym życiu wyda­wało się kiep­ską inwe­sty­cją. A magia cza­sowa zawsze wyda­wała mu się daremna. Cza­sowy aspek­tor nie mógł zmie­nić czasu, tylko efekty jego dzia­ła­nia. I cho­ciaż doj­rze­wa­nie kieł­ków roślin albo odmła­dza­nie bydła może oka­zać się korzystne w gospo­dar­stwie, Bachus wie­dział, że czę­ściej będzie zatrud­niany do niwe­lo­wa­nia zmarsz­czek i usu­wa­nia rdzy z anty­ków. Nie myślał zbyt dobrze o tych, któ­rzy wyda­wali oszczęd­no­ści całego życia na zaklę­cia cza­sowe, uwa­żał, że kie­ruje nimi próż­ność. Aż do dnia, kiedy potrze­bo­wał jed­nego dla sie­bie. Jego ludzie, John i Rainer, sta­nęli po obu jego bokach, roz­glą­da­jąc się dookoła wyba­łu­szo­nymi oczami. John, star­szy z tej dwójki, był już kie­dyś w Euro­pie pod­czas ostat­niej podróży Bachusa trzy lata temu. Rainer był nowy i chło­nął wszystko, jakby bruk i chmury były gwoź­dziami wbi­ja­nymi w jego kości. Nie podo­bało mu się tutaj.

– Chodź – książę poło­żył dłoń na ramie­niu Bachusa i popro­wa­dził go wąską drogą do cze­ka­ją­cej na nich karety. – Musisz być zmę­czony tak długą podróżą. Twój pokój jest gotowy, a ja przy­nio­słem poduszkę na wypa­dek, gdy­byś nie mógł wytrzy­mać godziny, którą zaj­mie dotar­cie do niego.

– Naprawdę niczego nie pra­gnę bar­dziej niż bie­ga­nia, dopóki nogi nie odmó­wią mi posłu­szeń­stwa. Co zaj­muje mniej czasu niż kie­dyś – ukry­wa­jąc gry­mas, spoj­rzał na swoje nogi, po czym potarł dło­nią klatkę pier­siową. – Ten sta­tek to klatka, a ocean to jej kraty.

– Jak poetycko – powie­dział książę. Jeden z jego słu­żą­cych otwo­rzył drzwi karety, a Bachus cof­nął się, by pozwo­lić przy­ja­cie­lowi, choć zawsze trak­to­wał go raczej jak wuja, wejść pierw­szemu. Wsiadł za nim, czu­jąc, jak kareta się prze­chy­liła, gdy usiadł.

– Jeśli to nie kło­pot – powie­dział Bachus, gdy zamknięto drzwi pojazdu, a jego torby zała­do­wano na tył – chciał­bym jak naj­szyb­ciej skon­tak­to­wać się z Ate­neum Fizycz­nym.

Książę splótł ręce na kola­nach.

– Czy jest powód do pośpie­chu?

– Nie cho­dzi o pośpiech, tylko o chęć wyko­rzy­sta­nia czasu, który mi dano. Wolał­bym tego nie zmar­no­wać.

– Ach, więc czas ze mną jest stra­cony? – książę zmarsz­czył brwi.

Bachus zachi­cho­tał.

– Przy­pusz­czam, że to zależy od tego, jaki wypo­czy­nek dla nas zapla­no­wa­łeś. Otrzy­ma­łem twój list w spra­wie majątku. Był­bym zobo­wią­zany pomóc ci, gdzie tylko będę mógł.

Książę ski­nął głową.

– Bar­dzo to doce­niam. Jeśli cho­dzi o ate­neum, sta­ra­łem się wyko­rzy­stać zna­jo­mo­ści, żeby umó­wić cię na wcze­śniej­sze spo­tka­nie. Myślę, że się uda. Przy odro­bi­nie szczę­ścia ode­zwę się rano.

Nie chcąc wyjść na nie­wdzięcz­nika, Bachus ski­nął głową w podzię­ko­wa­niu, po czym wyj­rzał przez okno, gdy kareta szarp­nęła do przodu. Jako aspek­tor zare­je­stro­wany w Lon­dyń­skim Ate­neum Fizycz­nym miał prawo do spo­tka­nia, ale – jak we wszyst­kim – w grę wcho­dziła poli­tyka, zaś jego nomi­na­cję wyzna­czono na koniec lata.

Czte­ro­mie­sięczne ocze­ki­wa­nie było nie­do­rzecz­no­ścią, zwłasz­cza jeśli wzięło się pod uwagę, że pety­cję o spo­tka­nie zło­żył w lutym. Cho­ciaż książę nie był cza­ro­dzie­jem, a jedy­nie wpły­wo­wym ary­sto­kratą z dużym mająt­kiem, musieli mieć nadzieję, że uda mu się nagiąć poli­tykę na korzyść Bachusa. Tak czy ina­czej, oba­wiał się, że jego spo­tka­nie nie pój­dzie gładko.

Obser­wo­wał mijane doki, pocie­ra­jąc jasną brodę. O ile zarost był tutaj w modzie, jego dłu­gie włosy z pew­no­ścią już nie, ale osta­tecz­nie wyma­gały mniej pie­lę­gna­cji niż krót­kie. Brał więc pod uwagę ich ścię­cie, jeśli pozwo­li­łoby to zro­bić lep­sze wra­że­nie na zgro­ma­dze­niu Lon­dyń­skiego Ate­neum Fizycz­nego.

Wie­dział, jakiego zaklę­cia potrze­buje. Od lat dążył do zdo­by­cia go z więk­szą deter­mi­na­cją niż jakie­go­kol­wiek tytułu. Zaklę­cie wędro­wa­nia pozwo­li­łoby mu poru­szyć obiekt – dowolny przed­miot – bez doty­ka­nia go. Sztuczka pole­gała na prze­ko­na­niu zadu­fa­nych pustel­ni­ków w ate­neum, by pozwo­lili mu je mieć. Cho­ciaż dla każ­dego aspektu ist­niały setki zaklęć, ate­neum strze­gło tych potęż­nych z taką samą tro­ską co ską­piec swo­ich pie­nię­dzy, sprze­da­jąc je tylko tym, któ­rych uznano za god­nych zaszczytu i zaufa­nia. I nawet jeśli zaklę­cie zostało udo­stęp­nione aspek­to­rowi, na­dal pozo­sta­wało wyzwa­nie zwią­zane z jego wchło­nię­ciem – co było pro­ce­durą bar­dzo kosz­towną i nie zawsze zwień­czoną suk­ce­sem. Bachus prze­tarł oczy. Być może był bar­dziej zmę­czony, niż chciał przy­znać. Dobrze zrobi mu cało­nocny odpo­czy­nek w posia­dło­ści księ­cia Kentu, zanim rano zaj­mie się swoją misją. Musiał myśleć jasno i postę­po­wać ostroż­nie, aby nie zakłó­cić reguł gry aspek­to­rów z ate­neum.

Rozdział 3

ROZ­DZIAŁ 3

Kiedy następ­nego ranka Elsie skoń­czyła reje­stro­wać rachunki Ogdena, napi­sała i zło­żyła list, wło­żyła swój naj­ład­niej­szy cze­pek i ruszyła do mia­sta z koszy­kiem i listą zaku­pów od Emme­line w ręku. Naj­pierw skie­ro­wała się w stronę kościoła, który znaj­do­wał się na dru­gim końcu głów­nej ulicy Bro­okley. Chłopi z pobli­skiego Clun­wood czę­sto roz­kła­dali się tam, aby sprze­da­wać swoje towary, a Elsie miała ochotę na spa­cer. Chmury roz­stą­piły się, uka­zu­jąc olśnie­wa­jące poranne słońce, a deli­katny wie­trzyk chro­nił powie­trze przed nad­mier­nym roz­grza­niem.

Elsie nie szła ani szybko, ani wolno, prze­cho­dząc z jed­nej strony drogi na drugą i zaglą­da­jąc po dro­dze do okien, zarówno skle­pów, jak i domów. Zauwa­żyła, że Eli­za­beth Davies wysta­wiła na stół swoją piękną por­ce­lanę. Z jakiej oka­zji? Szklarz pra­co­wał nad czymś dość dużym, co nie wyglą­dało jak okno. Czy była to misterna misa, czy jakiś żyran­dol? Elsie nie mogła tego stwier­dzić i wolała spe­ku­lo­wać niż pytać. Poza tym lepiej dla wszyst­kich, żeby pozo­stała nie­zau­wa­żona. Zna­jome wes­tchnie­nie zabrzmiało bli­sko jej lewej strony, gdy odwró­ciła się od sklepu ze szkłem. Uśmiech ści­snął jej policzki. Nie kto inny niż Rose i Alek­san­dra Wri­ght prze­cho­dziły obok, w eks­tra­wa­ganc­kich kape­lu­szach i saty­no­wych, muska­ją­cych zie­mię spód­ni­cach. Były cór­kami ban­kiera i strasz­nymi plot­ka­rami. Nawet teraz miały pochy­lone ku sobie głowy i mam­ro­tały coś. Naprawdę powinny się wsty­dzić.

Omi­ja­jąc wóz, Elsie pobie­gła za nimi, wytę­ża­jąc słuch.

– To był baron? – zapy­tała Rose, przy­kła­da­jąc palce do dol­nej wargi.

– Nie byle jaki baron – zaćwier­kała Alek­san­dra. – Ale ten sam, który był tu nie­całe dwa lata temu.

Rose wes­tchnęła.

– Ten, który był gościem dzie­dzica?

– I… – Alek­san­dra ści­szyła głos – …stało się to w jego wła­snym łóżku.

Rose potrzą­snęła głową.

– Ale to może nie być mor­der­stwo. Z takimi jak on ni­gdy nie ma pew­no­ści.

Elsie pra­wie się potknęła, kopiąc wła­sną piętę. Mor­der­stwo? I baron! To było tak, jakby boha­te­ro­wie jej powie­ści ożyli, cho­ciaż w fik­cji o wiele łatwiej było znieść zbrod­nię. Jej umysł szybko roz­wi­kłał resztę słów sióstr.

„Z takimi jak on ni­gdy nie ma pew­no­ści”.

Czy męż­czy­zna był aspek­to­rem? Kiedy umie­rał aspek­tor dowol­nego typu lub talentu, nie sta­wał się po pro­stu tru­pem, któ­rego trzeba było pocho­wać, jak wszyst­kich innych. Magia zmie­niała aspek­torów. Kiedy umie­rali, ich ciała prze­kształ­cały się w dzieła, zwane opu­sami. Były to księgi zaklęć zawie­ra­jące wszyst­kie czary, któ­rych nauczyli się w całym swoim życiu. Cho­ciaż „księga zaklęć” to nie był odpo­wiedni ter­min. Forma, którą przy­bie­rali, róż­niła się w zależ­no­ści od tego, kim dany aspek­tor był za życia. Cho­ciaż Ogden był sła­bym aspek­to­rem i miał bar­dzo mało zaklęć pod skórą, on rów­nież prze­mieni się w dzieło, kiedy odej­dzie. Elsie zawsze wyobra­żała sobie, że sta­nie się skom­pli­ko­waną, choć małą kamienną tabliczką.

Kamie­niarz nie miał żony ani dzieci – z powo­dów, któ­rych Elsie się domy­ślała, ale któ­rych ni­gdy nie wypo­wie­działa na głos – więc zasta­na­wiała się, czy pozo­stawi swoje dzieło jej lub Emme­line. Zwy­kle opus cza­ro­dzieja sta­wał się wła­sno­ścią ate­neum, do któ­rego nale­żał. Był to śro­dek ostroż­no­ści, by nie­bez­pieczne zaklę­cia nie wpa­dły w nie­po­wo­łane ręce, ale nie mogła sobie wyobra­zić Lon­dyń­skiego Ate­neum Fizycz­nego trosz­czą­cego się o małą księgę zaklęć na pozio­mie nowi­cju­sza.

Szcze­gólną cechą opu­sów było to, że każdy mógł rzu­cić zawarte w nich zaklę­cie. Ogden jej o tym powie­dział. Ktoś mógł po pro­stu wyrwać stronę i powie­dzieć „obudź się”, a zaklę­cie samo się rzu­ciło (jeśli opus nie skła­dał się ze stron, wystar­czyło prze­su­nąć dło­nią po tre­ści zaklę­cia). Zaklę­cia można było użyć w ten spo­sób tylko raz, ponie­waż strona lub wyryte zaklę­cie po uży­ciu zni­kało, ale ta wła­ści­wość czy­niła opusy bez­cen­nymi.

A jed­nak Elsie nie sądziła, że kie­dy­kol­wiek zdoła się zmu­sić do rzu­ce­nia opu­so­wych zaklęć Ogdena. Praw­do­po­dob­nie po pro­stu będzie go ceniła i trzy­mała bli­sko sie­bie, żeby przy­po­mi­nał jej o dobrych latach, które spę­dzili razem. Z całą pew­no­ścią Ogden był jej bli­ski jak ojciec. Skup się!, zbesz­tała się, ośmie­la­jąc się podejść do dziew­cząt na tyle bli­sko, że pra­wie zdep­tała treny ich spód­nic.

– A potem cudow­nie znik­nął – głos Alek­san­dry przy­brał drwiący ton. – Zamor­do­wany, mówię ci. I skra­dziono jego opus. Nawet w gaze­cie to suge­ro­wali. Być może został porwany, ale któż mógłby cią­gnąć doro­słego męż­czy­znę przez tyle pię­ter bez świad­ków? Opus mógł zostać wynie­siony bez czy­jej­kol­wiek wie­dzy.

Przez ulicę prze­biegł męż­czy­zna, przy­trzy­mu­jąc dło­nią kape­lusz, żeby nie spadł.

– Panno Wri­ght! Mam pyta­nie doty­czące two­jego ojca…

Obie kobiety zatrzy­mały się, a Elsie szybko zro­biła unik, aby na nie nie wpaść. Doszła aż do domu sto­la­rza, po czym obej­rzała się ostroż­nie, ale roz­ma­wia­jące trio nie zwró­ciło na nią uwagi. Miała nadzieję, że baron pojawi się gdzieś nie­ocze­ki­wa­nie. Pomy­śleć, że ktoś został zabity we wła­snym domu, we wła­snym łóżku… Wzdry­gnęła się na tę myśl. Nawet człon­ko­wie klasy wyż­szej nie zasłu­żyli na taki los. A jed­nak wie­działa, że zaraz po powro­cie do domu spraw­dzi gazetę Ogdena, żeby zna­leźć dodat­kowe szcze­góły. Wciąż roz­my­śla­jąc nad tą histo­rią, Elsie tra­fiła na grupkę rol­ni­ków, ich żony i dzieci, sprze­da­ją­cych pro­dukty na pobo­czu drogi. Spraw­dziła listę Emme­line i kupiła dwie kapu­sty, pęczek mar­chwi oraz cebulę. Nie zno­siła cebuli, dla­tego kupiła tylko jedną. Będzie musiała Emme­line wystar­czyć – ozna­czało to mniej cebuli w ich posił­kach. Osta­tecz­nie tak będzie lepiej dla wszyst­kich.

Scho­dząc z drogi dwóm męż­czy­znom jadą­cym na koniach, Elsie odwró­ciła się, raz jesz­cze spo­glą­da­jąc na dom Eli­za­beth Davies. Domow­nicy sie­dzieli teraz przy stole, ale nie jadł z nimi nikt obcy. Zatem nie wycią­gała por­ce­lany dla gości. Cie­kawe.

Poczta znaj­do­wała się tuż za rzę­dem sze­re­gow­ców, a jej poło­że­nie wska­zy­wała schludna witryna skle­powa przy­le­ga­jąca do domu pana Gre­ena, jed­nego z więk­szych budyn­ków w mie­ście. Pan Green z pew­no­ścią dobrze sobie radził, codzien­nie dostar­cza­jąc pocztę i tele­gramy. Elsie weszła do środka w chwili, gdy wycho­dził stam­tąd jakiś męż­czy­zna. Ski­nęła mu głową, kiedy przy­trzy­mał jej drzwi. Jedna z pra­cow­nic pana Gre­ena, Mar­tha Mor­gan, obsłu­gi­wała dziś recep­cję i uśmiech­nęła się, gdy Elsie pode­szła bli­żej, a jeden z psów pocz­to­wych – wyszko­lo­nych przez aspek­to­rów ducho­wych do dostar­cza­nia listów i paczek – mer­dał ogo­nem, sie­dząc za biur­kiem. Ude­rze­nia pra­wie ukry­wały brzę­cze­nie zaklęć dzia­ła­ją­cych pod jego futrem.

– Tylko zna­czek.

Elsie poło­żyła list na ladzie przed sobą. Prze­su­nęła pal­cami w koron­ko­wych ręka­wicz­kach po papie­rze. Minęło sześć mie­sięcy, odkąd ostatni raz wysłała list do Juni­per Down, i pięć mie­sięcy, odkąd otrzy­mała odpo­wiedź od Aga­thy Hall. Zawsze pisała do Aga­thy, a nie do jej męża, ponie­waż była bar­dziej życz­liwa i szyb­ciej odpo­wia­dała. List Elsie był krótki i zawie­rał wiele takich samych słów, jak jej poprzed­nia kore­spon­den­cja.

Droga pani Hall, mam nadzieję, że wszystko w porządku z dziećmi i pani zdro­wiem. Oczy­wi­ście pytam ponow­nie, aby dowie­dzieć się, czy ktoś mnie szu­kał albo czy prze­cho­dził ktoś o nazwi­sku Cam­den? Bar­dzo doce­niam pani raport. Prze­sy­łam naj­szczer­sze podzię­ko­wa­nia.

Z powa­ża­niem, Elsie Cam­den

Elsie stra­ciła rachubę listów, które wysłała na zachód, do Juni­per Down. W dzie­ciń­stwie pisała czę­ściej, po tym, jak Ogden ją zatrud­nił i nauczył czy­tać oraz pisać. Kolejny powód, by była mu wdzięczna. Gdyby pozo­stała w służ­bie u dzie­dzica, być może ni­gdy nie nauczy­łaby się roz­szy­fro­wy­wać listów Kap­tu­rów. Zaczęli je wysy­łać kilka mie­sięcy przed jej trzy­na­stymi uro­dzi­nami.

Mar­tha wrę­czyła jej jed­no­pen­sowy zna­czek, a Elsie ostroż­nie umie­ściła go na swoim liście. Wspo­mnie­nia zalały ją, gdy spoj­rzała na imię i nazwi­sko wypi­sane jej wła­sną ręką na koper­cie. W tę mroźną zimową noc Hal­lo­wie ofe­ro­wali schro­nie­nie rodzi­nie Elsie. Elsie nie pamię­tała, dokąd zmie­rzali, nie mówiąc już o tym, skąd pocho­dzili, podob­nie jak Hal­lo­wie. Następ­nego ranka jej rodzice i rodzeń­stwo – Hal­lo­wie potwier­dzili, że miała dwóch braci i sio­strę – znik­nęli bez śladu. Zupeł­nie jak baron z opo­wie­ści sióstr Wri­ght. Całe mia­sto zebrało się razem, aby ich szu­kać, bez­sku­tecz­nie. Oczy­wi­ście Hal­lo­wie nie znali Elsie. Mieli mało pie­nię­dzy i pię­cioro wła­snych dzieci, więc po utra­cie wszel­kiej nadziei umie­ścili sze­ścio­let­nią Elsie w przy­tułku, gdzie pozo­stała do jede­na­stego roku życia, w któ­rym ten przy­by­tek spło­nął. Tam­tej nocy jej wyba­wi­cielka w kap­tu­rze cały czas zasła­nia­ją­cym twarz zawio­zła ją do pro­stej, jed­no­po­ko­jo­wej chaty odda­lo­nej o wiele mil. Zosta­wiła ją tam z jedze­niem i kocami oraz pole­ce­niem, by została na miej­scu i nie czuła się winna udziału w poża­rze. Ale Elsie gnę­bił ten temat, zwłasz­cza że dni mijały bez żad­nych wia­do­mo­ści. Dokład­nie cztery dni. Wzmoc­niona nadzieją, dobrym jedze­niem i przy­pra­wia­ją­cym o zawrót głowy uczu­ciem, że naprawdę jest przez kogoś chciana, obu­dziła się pią­tego dnia i zna­la­zła mapę, bilet na pociąg i adres przy­pięte do drzwi fron­to­wych. Postą­piła zgod­nie ze wska­zów­kami, bez narze­ka­nia i w ten spo­sób zna­la­zła się na progu domu dzie­dzica Hughesa.

Cho­ciaż nikt się jej tam nie spo­dzie­wał, oka­zało się, że potrze­bują nowej pomy­waczki, o czym Kap­tury musiały wie­dzieć. Nie­na­wi­dziła tej pracy pra­wie tak samo jak dzie­dzica, więc rok póź­niej, kiedy Cuth­bert Ogden ogło­sił, że zatrudni pomoc­nika, od razu pobie­gła do niego i bła­gała, żeby ją przy­jął. Obie­cała nawet, że będzie pra­co­wać za jedze­nie i wyży­wie­nie, bez dodat­ko­wej pen­sji. Na szczę­ście Ogden wypła­cał jej wyna­gro­dze­nie. Elsie ni­gdy nie powie­działa nikomu, nawet Ogde­nowi, o chatce ani o poża­rze. Nie chciała dawać powodu do odrzu­ce­nia.

– Panienko?

Elsie zamru­gała, wró­ciła do chwili obec­nej i uśmiech­nęła się.

– Tak, gdy­byś mogła to nadać…

Podała list, a Mar­tha doło­żyła go do małego stosu na biurku.

– Nie ma dziś nic dla pana Ogdena – dodała.

– Dobrze, dzię­kuję.

Może Aga­tha Hall w końcu będzie miała wie­ści o rodzi­nie, któ­rej Elsie nie widziała od pięt­na­stu lat. Być może pra­gnie­nie, poczu­cie winy lub cie­ka­wość skło­niły w końcu któ­re­goś z jej krew­nych do zada­nia pyta­nia „Co się stało z Elsie?”. Prze­kła­da­jąc koszyk do dru­giej ręki, Elsie w mil­cze­niu prze­pro­siła i wyszła z powro­tem na słońce, poświę­ca­jąc chwilę na ogrza­nie się w jego pro­mie­niach, dopóki inny klient poczty nie zmu­sił jej do prze­su­nię­cia się, by mógł się dostać do drzwi.

Kiedy Elsie wró­ciła do domu, Emme­line szo­ro­wała pod­łogę przy tyl­nych drzwiach, pogrą­żona w myślach, bo nawet nie pod­nio­sła wzroku i nie bła­gała Elsie o zdję­cie butów. Elsie i tak to zro­biła, nie­pew­nie balan­su­jąc koszy­kiem z zaku­pami, jed­no­cze­śnie celu­jąc w suche miej­sca, żeby nie zamo­czyć poń­czoch.

– Ogden jest w środku? – spy­tała, gdy dotarła do scho­dów.

Emme­line potrzą­snęła prze­cząco głową.

– Wyszedł zaraz po tobie. Sam pan Par­ker przy­szedł po niego, chciał, żeby rzu­cił okiem na robotę w nowym murze czy coś w tym stylu.

Pan Par­ker pra­co­wał dla odra­ża­ją­cego dzie­dzica Hughesa. Elsie prych­nęła z pogardą. Ale dzie­dzic dobrze pła­cił, co ozna­czało, że Ogden mógł sobie pozwo­lić na zatrud­nia­nie jej i Emme­line. W takim razie Elsie będzie musiała zająć się pra­cow­nią. Zwy­kle było to nudne zaję­cie, gdyż w prze­ci­wień­stwie do poczty zakład kamie­niar­ski nie nale­żał do miejsc czę­sto odwie­dza­nych przez ludzi. Ale jej towa­rzyszką będzie powieść. Jeśli prze­czyta ją ponow­nie uważ­nie, może odkryje wska­zówkę, którą prze­ga­piła za pierw­szym razem. Wbie­ga­jąc po scho­dach i kory­ta­rzem, Elsie zanur­ko­wała do swo­jego pokoju i rzu­ciła cze­pek na łóżko. Ostatni odci­nek powie­ści leżał scho­wany na małej półce w kącie. Kiedy jed­nak go wycią­gnęła, na pod­łogę spa­dła szara kartka. Roz­po­znała ją natych­miast, nawet jeśli pie­częć znaj­do­wała się na spo­dzie. Cho­ciaż kor­ciło ją, żeby otwo­rzyć list od razu, naj­pierw prze­szła przez pokój, by zamknąć i zary­glo­wać drzwi. Zro­biw­szy to, uklę­kła, by pod­nieść zło­żony papier. Odwró­ciła go. Sym­bol łapy ptaka na pół­księ­życu spo­glą­dał na nią odci­śnięty w jaskra­wym poma­rań­czo­wym wosku.

Tak szybko?, zasta­na­wiała się. Notatki były ostat­nio częst­sze i bar­dziej intymne. Pozo­sta­wione na łóżku, pod koł­drą, teraz na półce z książ­kami. Co by było, gdyby nie zde­cy­do­wała się dziś ponow­nie prze­czy­tać naj­now­szej czę­ści Klą­twy rubinu? Być może ta misja nie była pilna. Być może obser­wo­wali ją uważ­niej, niż sądziła.

Elsie odwró­ciła się w stronę okna, które znaj­do­wało się na wyso­ko­ści dru­giego pię­tra. Jakim absur­dem byłoby, gdyby ktoś, zwłasz­cza zama­sko­wany, uno­sił się w powie­trzu, obser­wu­jąc ją i ucząc się jej nawy­ków. Nie­mal roze­śmiała się na tę myśl.

A jed­nak list cze­kał. Paznok­ciem zła­mała pie­częć. Kilka szy­lin­gów upa­dło jej na kolana.

Wła­dza skazi wszystko. Ktoś w posia­dło­ści księ­cia Kentu zacza­ro­wał drzwi dla służby, zabra­nia­jąc jej wycho­dze­nia na zewnątrz po zacho­dzie słońca. To czar cie­pła. Bądź przy­go­to­wana. Wynaj­mij dorożkę, ale bądź dys­kretna. W skle­pie z winami w Ken­cie poproś o koszyk pani Shaw.

To wszystko. Bez nazwi­ska, bez daty. Będzie musiała zna­leźć sklep z winami w pobliżu ksią­żę­cej posia­dło­ści – w liście nie było adresu. Co zrobi, jeśli będzie wię­cej niż jeden? Ści­snął jej się żołą­dek. Prawdę mówiąc, sklep z winami był naj­mniej­szym z jej pro­ble­mów. To było naj­bar­dziej ryzy­kowne zada­nie, jakie kie­dy­kol­wiek otrzy­mała. Miejmy nadzieję, że ten książę nie był rów­nież cza­ro­dzie­jem – ci mieli ten­den­cję do zabez­pie­cza­nia swo­ich posia­dło­ści róż­nymi paskud­nymi zaklę­ciami, śro­dek ostroż­no­ści zacho­wany po bun­tach sprzed dwóch stu­leci. I musia­łaby wkro­czyć na jego teren, a nie tylko musnąć pal­cami zewnętrzną ścianę. Prze­łknęła gło­śno ślinę, zapew­nia­jąc samą sie­bie, że Kap­tury nie popro­szą jej o nic, czego nie byłaby w sta­nie zro­bić. Może koszyk pani Shaw będzie pomocny. Elsie pró­bo­wała wyobra­zić sobie, jak by to było, gdyby Ogden rzu­cił zaklę­cie na zakład kamie­niar­ski, by trzy­mać ją i Emme­line w zamknię­ciu. Notatka mówiła, że to zaklę­cie cie­pła… Czy paliło słu­żą­cych, gdy pró­bo­wali uciec? Co takiego było w bogac­twie, że spra­wiało, iż klasa wyż­sza trak­to­wała innych ludzi jak bydło, które trzeba trzy­mać w zagro­dzie? Zaci­snęła usta. Do Kentu nie było daleko. Gdyby wyna­jęła dorożkę, mogłaby obró­cić tam i z powro­tem przed zapad­nię­ciem zmroku. Dzie­dzic byłby głup­cem, gdyby nie zatrud­nił Ogdena, co ozna­czało, że jej pryn­cy­pał będzie praw­do­po­dob­nie zajęty przez kilka następ­nych dni.

W takim razie zała­twione. Elsie pospiesz­nie wyko­ny­wała swoje zada­nia i przed wyjaz­dem upew­niła się, że wszystko jest w porządku. Emme­line mogła nasłu­chi­wać pod drzwiami i doglą­dać spóź­nio­nych klien­tów.

Odkła­da­jąc czy­taną powieść na półkę, Elsie przedarła srebrną kartkę na pół, a potem jesz­cze raz na pół. Pomimo cie­płej pogody roz­pa­liła w kominku w swoim pokoju i wrzu­ciła kawałki do ognia, upew­nia­jąc się, że roz­pa­dły się na popiół. Następ­nie zeszła na dół.

***

W nie­wiel­kiej odle­gło­ści od Sied­miu Dębów, posia­dło­ści księ­cia Kentu, znaj­do­wał się sklep z winami. Miał bar­dzo ładną witrynę, więc przed wej­ściem Elsie wypro­sto­wała ramiona i nało­żyła kape­lusz. Przy­wi­tał ją pulchny męż­czy­zna, któ­rego zgod­nie z pole­ce­niem popro­siła o koszyk pani Shaw. Nie miała poję­cia, kim była pani Shaw ani czy w ogóle ist­niała. Męż­czy­zna wszedł do małego pokoju na zaple­czu i przy­niósł solidny kosz z dwiema butel­kami dro­giej madery, a także kil­koma kawał­kami sera i ozdob­nie uło­żo­nymi kiśćmi wino­gron, które miały mocny, zie­mi­sty zapach. Wszystko było z nimi w porządku, po pro­stu rzu­cono na nie zaklę­cie cza­sowe, aby zacho­wały świe­żość. Zapach był odpy­cha­jący, dla­tego Elsie rzadko jadła cza­sowo zacza­ro­wane potrawy. Świą­teczne indyki, które Ogden przy­no­sił do domu, zwy­kle miały na sobie podobny znak runiczny, ale zawsze sub­tel­nie go usu­wała, zanim zaczęła jeść posi­łek. Jedze­nie było już opła­cone, więc Elsie podzię­ko­wała męż­czyź­nie, prze­wie­siła ciężki kosz przez rękę i wyszła. Cho­ciaż do koszyka nie wło­żono żad­nej notatki, Elsie zro­zu­miała tak­tykę. Zaklę­cie, o któ­rym mowa, znaj­do­wało się na drzwiach dla służby, więc Elsie musiała podejść do nich jak sprze­dawca – a bio­rąc pod uwagę pro­dukty w tym koszyku, praw­do­po­dob­nie miała coś, co byłoby potrzebne gospo­dyni. Zasta­na­wiała się, ile kosz­tuje jedze­nie i co powinna zro­bić z tym, czego nie sprzeda. Czy Kap­tury chcia­łyby, żeby to jakoś zwró­ciła? Nie zosta­wiły jej żad­nych wska­zó­wek w liście, ale zatrzy­ma­nie czę­ści towa­rów nie byłoby w porządku, kiedy ktoś inny mógł cie­szyć się nimi o wiele bar­dziej niż ona.

Po dro­dze zatrzy­mała się przy kilku wybra­nych sprze­daw­cach, kupu­jąc uży­waną książkę za wła­sne pie­nią­dze i wymie­nia­jąc kawa­łek sera na sprzączkę i pastę do butów. Naj­le­piej mieć zestaw towa­rów. Jeśli nie po to, by sku­sić służbę księ­cia, to żeby bar­dziej wyglą­dać na domo­krążcę. Zer­k­nęła na swoją sukienkę. Sta­rała się nadą­żać za modą, ale zbyt modny wygląd mógł wzbu­dzić podej­rze­nia. Kiedy w końcu dotarła do ogrom­nej posia­dło­ści, ramię bolało ją od cię­żaru. Zmu­siła się do zerwa­nia ozdoby z czepka – scho­wała ją do kie­szeni z posta­no­wie­niem, że naprawi póź­niej – i zro­biła, co w jej mocy, żeby pomiąć spód­nicę. Czy­sta i godna zaufa­nia, ale nie­zbyt zamożna. To powinno wystar­czyć. Nie była pewna, po któ­rej stro­nie domu znaj­do­wało się wej­ście dla służby. Dom – nie gap się na dom – musiał mie­ścić co naj­mniej dwa­dzie­ścia sypialni. Ale nie wypa­dało się ocią­gać. Chciała wyglą­dać jak miej­scowa, jak ktoś, kto już to robił. Kobieta inte­resu. Pod­stęp byłby łatwiej­szy, gdyby była męż­czy­zną, ale trzeba było radzić sobie z tym, co się miało. Dostrze­gła wąską ścieżkę pro­wa­dzącą w lewo i szła nią, aż zna­la­zła sto­sun­kowo pro­ste drzwi z tyłu. Chuda dziew­czyna wyle­wała wodę z pobli­skiej umy­walni. Elsie dostrze­gła deli­katne smużki poma­rań­czo­wego świa­tła ema­nu­jące z klamki. Się­gnęła po nią. Drzwi otwo­rzyły się i sta­nęła w nich zasko­czona kobieta około czter­dziestki o sze­ro­kiej twa­rzy. Ręka jej pofru­nęła do piersi. Spod czepka ster­czały jej kawałki spo­co­nych loków.

– Boże, dziew­czyno, prze­stra­szy­łaś mnie na śmierć! – wykrzyk­nęła, mie­rząc Elsie od stóp do głów.

– Wybacz, już mia­łam zapu­kać. Przy­szłam z nadzieją na sprze­daż.

Wska­zała na swój koszyk. Kobieta, która wyglą­dała jak kucharka, już miała ją odpra­wić mach­nię­ciem ręki, ale znie­ru­cho­miała, gdy zoba­czyła maderę.

– Po ile je sprze­da­jesz? – wska­zała na butelki.

– Dwa funty i pięć pen­sów za obie – odpo­wie­działa, celowo poda­jąc niską kwotę. Oczy kucharki zabły­sły.

– Dwa funty i pięć pen­sów? Nie wiesz, że… Nie­ważne. Pocze­kaj tutaj.

Odwró­ciła się, zosta­wia­jąc uchy­lone drzwi. Wewnątrz znaj­do­wało się wąskie pomiesz­cze­nie z haczy­kami na ścia­nach. Na pod­ło­dze leżała para brud­nych butów. Poza tym Elsie widziała tylko wej­ście do spi­żarni po jed­nej stro­nie i kuch­nię po dru­giej. Wyda­wało się jej, że gdy się pochy­liła, poczuła mro­wie­nie na twa­rzy – czy w pobliżu było jakieś zaklę­cie umy­słowe, czy to tylko nerwy? Być może książę wysta­wił wielką ilu­zję w pobli­skim pokoju albo ktoś mógł użyć men­tal­nego zaklę­cia, by zacho­wać ostrość pamięci. W miej­scu tak boga­tym jak to zaklęć praw­do­po­dob­nie nie bra­ko­wało.

Odkła­da­jąc koszyk, Elsie zer­k­nęła przez ramię w poszu­ki­wa­niu pomy­waczki. Znik­nęła. W głębi domu roz­le­gły się kroki. W pobliżu zarżał koń. Cofa­jąc się o pół kroku, Elsie poło­żyła obie ręce na zacza­ro­wa­nej klamce. To było małe fizyczne zaklę­cie, ale wcale nie pro­ste. Węzeł wyko­nany ze świa­tła zamiast liny, mocno zacią­gnięty, lśnił jasno. Był biały i lekko nie­bie­ski na brze­gach, migo­tał jak nie­śmiała gwiazda. Stra­ciła na chwilę ostrość widze­nia, gdy zna­la­zła począ­tek. Zaklę­cie jej się oparło – było dobrze wyko­nane. Śred­nio­za­awan­so­wane zaklę­cie utwo­rzone rękami mistrza. Polu­zo­wała runę i roz­bie­rała ją nić po nici, aż prze­stała ist­nieć, gasnąc jak ostat­nie iskry fajer­werku. Kucharka wró­ciła chwilę póź­niej w pogod­nym uspo­so­bie­niu. Podała jej trzy złote monety.

– Wezmę obie butelki i kawa­łek tego sera – wska­zała na jaśniej­szy kawa­łek.

Elsie wrę­czyła jej towar i podzię­ko­wała. Kobieta nie miała poję­cia, że została uwol­niona. Wkrótce to rado­sne uspo­so­bie­nie sta­nie się szczerą emo­cją, a nie ulot­nym pod­nie­ce­niem wywo­ła­nym zdo­by­ciem wina w dobrej cenie.

Praw­do­po­dob­nie minie kilka dni, zanim praca Elsie zosta­nie odkryta. Nie będą pisać o tym w gaze­tach ani oznaj­miać nowin z dachów, ale pre­stiż ni­gdy nie był jej celem.

Czu­jąc się speł­niona, Elsie opu­ściła teren posia­dło­ści, wyma­chu­jąc znacz­nie lżej­szym koszy­kiem.

Miała nadzieję, że Kap­tury to widzą.

Rozdział 4

ROZ­DZIAŁ 4

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki