StarCraft II: Diabelski dług - Christie Golden - ebook

StarCraft II: Diabelski dług ebook

Christie Golden

4,5

Opis

Rok 2494. Jeszcze pięć lat temu Jim Raynor i Tychus Findlay należeli do Niebiańskich Diabłów, elitarnej jednostki marines Konfederacji, słynącej z opanowania i doświadczenia na polu bitwy. Po buncie przeciwko skorumpowanemu dowódcy jednostki obaj mężczyźni dezerterują w obawie, że zostaną niesprawiedliwie skazani i poddani „resocjalizacji”, czyli praniu mózgu.

 

Dziś Raynor i Findlay są wyjęci spod prawa i ścigani przez zawziętego szeryfa. Życie jednak nigdy nie wydawało im się lepsze. Korzystają z wielu okazji, by okraść Konfederację, i co noc przepuszczają swoje „ciężko zarobione” kredyty w barach, lupanarach i salonach gier. Ale przed prawem – jak przed przeszłością – nie można uciec. Wcześniej czy później każdego dopadnie…

 

Powieść Diabelski dług ukazuje pamiętny okres życia Jima Raynora, kiedy przebywał w półświatku sektora Koprulu w towarzystwie doskonale znającego to środowisko Tychusa Findlaya. To tam, z dala od Shiloh, peryferyjnej planety, na kótrej przyszedł na świat, Raynor stawi czoła najtrudniejszym wyzwaniom w swoim życiu. Podjęte decyzje zmienią na zawsze jego przeznaczenie i potwierdzą słowa zmarłego ojca, który twierdził, że „człowieka określają jego wybory”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (22 oceny)
13
6
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginałuStarCraft II®: Devil’s Due

Copyright © 2011 by Blizzard Entertainment. All rights reserved. Diablo i Blizzard Entertainment są znakami handlowymi i/lub zarejestrowanymi ­znakami handlowymi Blizzard Entertainment, Inc. w Stanach Zjednoczonych i/lub w innych krajach. Wszelkie pozostałe znaki handlowe w niniejszym dziele należą do ich poszczególnych właścicieli.

Niniejsza powieść jest literacką fikcją. Jakiekolwiek występujące w niej nawiązania do wydarzeń historycznych, rzeczywistych osób i rzeczywistych miejsc również są fikcją. Imiona, nazwiska, postaci i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wszelkie prawa zastrzeżone, wraz z prawem do przedruku i publikacji niniejszej książki w całości lub fragmentach w jakiejkolwiek dostępnej formie.

Przekład Małgorzata Koczańska | ragana.com.pl

Redakcja i korekta Dominika Pycińska, Lidia Kowalczyk, Pracownia 12A | www.pracownia12a.pl

Konwersja Tomasz Brzozowski

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2016 Wszelkie prawa zastrzeżone. ISBN 978-83-63944-75-9

Insignis Media ul. Szlak 77/228–229, 31-153 Kraków telefon / fax +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.plfacebook.com/Wydawnictwo.Insignistwitter.com/insignis_media (@insignis_media)instagram.com/insignis_media (@insignis_media) Snapchat: insignis_media

Książka ta dedykowana jest wielbicielom gry StarCraft, którzy czekali tak długo i cierpliwie. Muszę także podziękować wspaniałym ludziom z firmy Blizzard, z którymi praca jest prawdziwym przywilejem, a także redaktorom: poprzedniemu, Jamiemu Cerocie Costasowi, i obecnemu, Edowi Schlesingerowi. Jesteście cudowni! Nie mogę doczekać się kolejnych projektów.

I wreszcie, książka ta dedykowana jest również Butchowi i Sundance’owi, czyli Paulowi Newmanowi i Robertowi Redfordowi, których postaci filmowe pomagały mi w pisaniu.

Specjalny ukłon wdzięczności dla Paula Newmana, którego życie jest tak inspirujące – życie poświęcone doskonaleniu zawodowemu i pomocy innym. Dziękuję, Butch. Tęsknimy za Tobą.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

PUSTKOWIA, NOWE SYDNEY 2494

Słońce przypominało bezlitosne żółte oko spoglądające groźnie na skalny krajobraz spieczonej ziemi, gdzie rosły jedynie najwytrzymalsze z sukulentów i najbardziej uparte formy życia. Na intensywnie błękitnym niebie nie było najmniejszej chmurki zdolnej złagodzić żar promieni słonecznych, a do nocy, która niosła wyczekiwaną ulgę, pozostało jeszcze wiele godzin.

Coś srebrzystego i gładkiego sunęło przez tę jałową pustynię – wydawało się, że przez dolinę przepływa rzeka. Lecz nie było to ani tak naturalne, ani tak przyjemne jak woda. Ostre promienie słońca odbijały się od metalicznej powierzchni pociągu, który meandrował i ślizgał się niczym wąż przez pustkowie w drodze do miejsca przeznaczenia – tam, gdzie zostawi swój cenny ładunek.

Z chłodnego azylu jaskini dwóch mężczyzn obserwowało srebrny obiekt. Milczeli, ale cisza była przyjazna. Teraz zakłócił ją jedynie głośny wydech, gdy jeden z nich po raz ostatni wciągnął i wypuścił dym z cygara, po czym rzucił niedopałek na ziemię i rozgniótł go masywnym butem.

– No to wiśta wio i ruszamy – oznajmił Tychus Findlay.

Stojący obok mężczyzna o gęstych, niezbyt porządnie przystrzyżonych włosach i brodzie nie należał bynajmniej do drobnych, ale na takiego właśnie wyglądał w porównaniu z olbrzymim Tychusem. Wsiadł już na motocykl odrzutowy typu sęp i posłał wielkoludowi złośliwy uśmiech.

– Więc rusz tyłek, ślamazaro – odparł.

Kopnięciem uruchomił maszynę, po czym ruszył zboczem wąwozu w stronę magnetycznego pociągu. Tychus zaklął, wskoczył na swój motocykl i ruszył za Jimem Raynorem z szybkością błyskawicy.

Właśnie w takich chwilach Jim Raynor, dawniej młodszy kapral marines, dumny obywatel Konfederacji i chłopak z farmy, czuł, że naprawdę żyje. Dzięki prędkości, jaką wyciskał z sępa, wiatr chłodził mu twarz, a uciążliwy upał nie dawał się we znaki. Jim miał wrażenie, że jest niczym wilk ścigający zdobycz – tyle tylko, że celem dzisiejszej wyprawy nie była śmierć żywego stworzenia, lecz jedynie zagospodarowanie pustki w kieszeniach Tychusa i Raynora. Pociąg wiózł towar, nie pasażerów. W srebrzystym wnętrzu – jeżeli wierzyć źródłom Tychusa, a Jim nie miał powodu, by nie wierzyć – znajdował się piękny duży sejf wypchany konfederacką walutą.

– Cóż, to misja ratunkowa, Jimmy! – grzmiał Tychus, a jego błękitne oczy iskrzyły się humorem, gdy jeszcze niedawno wprowadzał Raynora w szczegóły planu. – Te biedne kredytki zostałyby skazane na wypychanie kieszeni Starych Rodów, które przecież nie potrzebują już więcej pieniędzy. Albo też użyto by ich w nikczemnej intrydze i ktoś zostałby skrzywdzony. Musimy uwolnić te kredyty, to nasz obowiązek, do diabła, to nasze powołanie! Niech posłużą czemuś, co naprawdę się liczy.

– Jak opłacenie naszych drinków, kobiet i steków.

– To niezły początek.

– Masz złote serce, Tychusie. W życiu nie spotkałem takiego altruisty. Niech to, mam łzy w oczach.

– To ciężka praca, ale ktoś musi ją wykonać.

Jim wyszczerzył się w uśmiechu, gdy przypomniał sobie tę rozmowę. A teraz on i Tychus jechali za pociągiem i szybko go doganiali. Raynor trzymał się po prawej, a Tychus odbił w lewo. Wielkolud przeleciał nad torami, dostosowując częstotliwość magnetyczną w swoim motorze, żeby zrównoważyć pole, dzięki czemu podobnie jak pociąg mógł łatwo poruszać się po szynach. Jim przyśpieszył, jadąc wzdłuż składu, aż odpowiedni wagon znalazł się w zasięgu jego wzroku. W ciągu ostatnich kilku lat Raynor z Tychusem spędzili wiele godzin na analizie wszystkich jednostek transportowych, czasem jedynie na podstawie planów i zdjęć, lecz najczęściej z bliska i osobiście, jak i w tym wypadku. Już wcześniej „wyzwalali” kredyty – chyba setki tysięcy przez minione lata. Jednak uwolnione pieniądze nigdy nie zostawały z Raynorem i Tychusem na długo. Ale to też było w porządku. Stanowiło część jazdy, w jaką zmieniło się życie.

– Ostrożnie, chłopcze. Nie przejedź za daleko… – rozległ się ochrypły głos Tychusa tuż przy uchu Jima. – Nie wrócę po ciebie, jeżeli utkniesz w złym wagonie.

Raynor uśmiechnął się szeroko.

– Racja. Po prostu zabierzesz wszystkie kredyty i zwiejesz do Wrednego Wayne’a.

– Właśnie, do licha, więc lepiej się nie pomyl.

Czas miał tu kluczowe znaczenie. Raynor jeszcze przyśpieszył, zerkając na wskaźniki, na których mała kropka reprezentowała Tychusa – i on poruszał się z coraz większą prędkością. Jim wiedział, że po pięciu latach podobnych wyczynów obaj byli niczym lustrzane odbicia.

– Dawaj! – nakazał Tychus.

Jak jeden mąż włączyli podnośniki i wznieśli się pionowo w górę. Sępy, przerobione do cna, leciały, choć nie tak wysoko jak ptaki, od których wzięły nazwę. Wznosiły się nieco ponad dachem pociągu. Niepowtarzalnie zmodyfikowane motocykle wylądowały na dachu, odbiły się od niego, potem znowu opadły, a mężczyźni w ułamku sekundy przypięli je i unieruchomili za pomocą magnetycznych zamków zamontowanych specjalnie właśnie w tym celu. Raynor i Tychus zeskoczyli z pojazdów. Kolejny etap – trzeba się dostać na tył wagonu, zejść, otworzyć drzwi i sprawdzić, z kogo składa się komitet powitalny.

Lecz w tej ważnej chwili pociąg wszedł w zakręt i trafili prosto w krzyżujące się podmuchy. Przez nagłe szarpnięcie Raynor stracił równowagę. Ciężko upadł i zaczął się zsuwać na skraj dachu. Tychus wyciągnął dłoń w rękawiczce, rzucił się do przodu, przytrzymawszy się dobrze zabezpieczonych sępów, i złapał Raynora za kołnierz kamizelki.

Jim zatrzymał się z gwałtownym szarpnięciem. Poczuł uderzenie adrenaliny, ale nie ze strachu. Nie pierwszy raz brał udział w akcji. Był przygotowany. W sekundę wziął się w garść, po czym dał znak. Wielkolud – z jedną ręką na sępie, a drugą zaciśniętą na kołnierzu kumpla – przeciągnął go ćwierć metra, aż mniejszy towarzysz odwrócił się w kierunku tylnej części wagonu.

– Trzymaj mnie za nogi! – zawołał Raynor do Tychusa.

Wielkolud mruknął, puścił kołnierz Jima, po czym chwycił go najpierw za pas, potem za kostkę. Raynor zsunął się naprzód.

Jim przyciskiem włączył silne magnesy wmontowane w kamizelkę. Dzięki nim i miażdżącemu uściskowi Tychusa na kostce nie mógł spaść. Zwykle w takiej sytuacji spróbowałby zeskoczyć na wąski pomost w tylnej części wagonu, ale pociąg chyba wciąż jechał przez przeklęty tunel aerodynamiczny. Ponieważ ich lądowaniu towarzyszył głośny łomot, liczyła się każda chwila. Raynor wysunął się na tyle, żeby sięgnąć ręką poniżej dachu i pomacać tam na oślep. Wyczuł krawędź drzwi. Trudno to nazwać idealnym miejscem do podłożenia ładunków wybuchowych, ale będzie musiało wystarczyć.

Wyciągnął z kieszeni niewielkie urządzenie, wbił kod aktywacyjny, przyłożył je do drzwi najdalej, jak zdołał sięgnąć, wyłączył magnesy i wrzasnął:

– Wciągnij mnie! Wciągaj!

Tychus szarpnął go z taką siłą, że Jim starł sobie skórę z częściowo nieosłoniętej skóry rąk. Nie było to przyjemne, ale nie narzekał – przecież znalazł się w bezpiecznej odległości od eksplozji, która posłała we wszystkie strony odłamki i kłęby czarnego dymu.

– Pewnie nie udało ci się chociaż rzucić okiem?

– Nie. – Jim nadal leżał na brzuchu. Wyciągnął pistolet z kabury, posłał Tychusowi szeroki uśmiech i dodał: – No co? Boisz się, że wpadniesz prosto na bandę strażników Konfederacji?

– Ja nie, laleczko – odgryzł się Tychus. Sięgnął po broń przypiętą na plecach i wyciągnął ją. To był AGR-14, wyglądający równie groźnie jak jego właściciel. – Ruszajmy.

Tychus opadł na brzuch tuż obok Jima. Zsunęli się na skraj wagonu i w ostatniej chwili każdy wyciągnął rękę, złapał za krawędź dachu i wykonał salto, wskakując do przedziału, gotów do ataku.

Nikt nie wyszedł im naprzeciw.

– Do diabła, Jimmy… – westchnął Tychus. – To nie jest wagon z sejfem!

Rzeczywiście, nie był. Wypełniał go po brzegi zupełnie inny ładunek: instrumenty, rzeźby, meble. Wszystko dokładnie zapakowane i zabezpieczone. Bez wątpienia warte fortunę, ale zupełnie nieprzydatne Raynorowi i Tychusowi.

Jim spodziewał się niemal, że Tychus walnie go w głowę, ale wielkolud już szedł na koniec wagonu.

– Miałeś odrobić lekcje… – mruknął.

– Odrobiłem – zapewnił Raynor. – Siedemnasty wagon. Musieli zmienić…

Jim ruszył za towarzyszem z opuszczoną bronią, jednak zatrzymał się, gdy intrygujący pakunek przyciągnął jego uwagę. Tychus szarpał się z drzwiami, więc Raynor pozwolił sobie zsunąć nieco pokrowiec ochronny.

Wytrzeszczył oczy.

– Wygląda na to, że będziemy musieli wysadzić też te… Jimmy, co, u licha, tam robisz? – w głosie Tychusa zabrzmiało zdziwienie.

Raynor nie poświęcił mu nawet spojrzenia. Szarpnął mocniej i pokrowiec spadł.

– Chyba się zakochałem… – westchnął, wpatrzony w piękny antyk.

– Mówisz tak za każdym razem, gdy wpadamy do Wayne’a – prychnął Tychus, ale odwrócił głowę, żeby zobaczyć, co przykuło uwagę przyjaciela. – Co to jest, do diabła?

Jim czuł się, jakby przeżywał religijne uniesienie. I w rzeczy samej – przedmiot, na który spoglądał z czcią, przypominał mu staroświeckie witraże widziane na zdjęciach. Przed nim stał mebel, ogromny i solidnie wykonany, zaokrąglony na górze jak okno. Front pokrywało jasne kolorowe szkło, a jeżeli to było to, co Jim myślał, iż jest, te zakrzywione szklane rurki zapalą się po włączeniu. A w środku… Och, w środku właśnie znajdują się skarby.

– Nie jestem pewien… Nigdy w życiu nie widziałem żadnej, ale myślę… wydaje mi się, że to szafa grająca. – Raynor wyciągnął dłoń w rękawiczce i dotknął konstrukcji z zakrzywionego metalu, drewna i szkła.

– Nie jestem ani trochę mądrzejszy niż przed chwilą, Jimmy – warknął Tychus. – Tracimy czas.

– Szafa grająca to stary, bardzo stary sposób na odtwarzanie muzyki – wyjaśnił Raynor. – Muzyka była wytłaczana na winylowych dyskach nazywanych płytami. Tutaj znajduje się chyba z tysiąc piosenek; piosenek, których nikt pewnie nie słyszał od kilkuset lat.

– Ty i twoje staroświeckie gówno. Najpierw kolt, teraz to.

Kiedyś, na początku ich kariery, włamali się do domku letniskowego należącego do jednego z pomniejszych Starych Rodów Konfederacji. Dom był pełen cennych antyków, a kiedy Raynor natknął się na rewolwer Colt SAA, pistolet liczący sobie kilka wieków, uznał, że musi go mieć. Od tamtej pory Jim nie rozstawał się z koltem, chociaż nosił też bardziej współczesną broń. Zdobycie naboi do antycznego rewolweru było kosztowne, dlatego Raynor rzadko z niego strzelał. Ale po prostu lubił czuć go na biodrze. Tychus przewracał tylko oczami, tak samo jak dziś.

– Niezła lekcja historii, profesorze. A teraz ruszmy tyłki i wynośmy się stąd. Musimy jeszcze wysadzić sejf.

Tychus miał rację. Raynor poklepał stare urządzenie i ruszył za wielkoludem.

Nareszcie. Z wymamrotanym przekleństwem i dobrze wymierzonym uderzeniem barkiem Findlay otworzył drzwi, na kolejnych założył ładunki wybuchowe, po czym ukrył się obok Jima. Obaj przypadli do podłogi, zanim nastąpiła detonacja.

Raynor skrzywił się z dwóch powodów. Po pierwsze – zwykle zabierali ze sobą cztery zestawy urządzeń wybuchowych – jeden do wysadzenia drzwi, jeden na sejf, który zamierzali otworzyć, i dwa zapasowe. Które właśnie wykorzystywali. Lepiej, żeby zostały tylko jedne drzwi do otwarcia, bo inaczej konfederackie kredyty nie doczekają się wolności. Po drugie będą musieli bronić się przed ostrzałem w tym wagonie i szafa grająca może zostać trafiona. Jim przyłapał się na myśli, że bardzo go to niepokoi.

Zanim jeszcze rozwiał się dym, z dziury po drzwiach posypały się serie pocisków ze strzelby Gaussa, trafiając w towary składowane w wagonie. Rozległ się brzęk, gdy metal przebijał metal, a w powietrze uniósł się rój drewnianych odłamków. Raynor przyklęknął za czymś, co wyglądało jak postawiony pionowo fortepian, ale nie ośmielił się odwrócić głowy, żeby sprawdzić, czy jego szafa grająca nie ucierpiała. Sprawdzi to we właściwym czasie.

Tychus, rycząc, jednym skokiem pokonał odległość dzielącą go od strażników i zaczął rozdawać ciosy kolbą. Ochrona była zupełnie nieprzygotowana – spodziewała się wymiany ognia, nie bezpośredniego ataku, i to najpewniej szaleńca. W tak ciasnym pomieszczeniu nie mogli strzelać, żeby nie poranić się nawzajem. Tychus i Jim z okrzykami radości albo powalali bezradnych strażników i pozbawiali ich przytomności, albo wyrzucali z pociągu przez wysadzone drzwi. Tychus wytrącił kopniakiem strzelbę z rąk ostatniego strażnika, po czym podniósł wielki pakunek i przygniótł nim nieszczęśnika. Potem odwrócił się z szerokim uśmiechem i teatralnie otrzepał ręce. Jim posłał mu uśmiech w odpowiedzi, po czym obejrzał się, żeby się upewnić…

Szafa grająca przetrwała bez jednej rysy. Raynor odetchnął z ulgą. I wtedy coś sobie uświadomił. Coś, co będzie musiał powiedzieć Tychusowi i co z pewnością przyjacielowi się nie spodoba. Ale to później.

Teraz przeszli nad ciałami i wskoczyli do następnego wagonu. I oto był – duży sejf, lśniące metalowe pudło, które wypełniało połowę wagonu.

A przed sejfem, z wytrzeszczonymi oczami i rozłożonymi ramionami, jakby pragnął ochronić skarbiec swoim chudym ciałem, stał nie strażnik Konfederacji, lecz niepozorny człowieczek w uniformie typowym dla urzędnika rządowego.

Tychus zamrugał, nie opuścił jednak broni wymierzonej w nieznajomego, podobnie jak Raynor. Żaden jednak nie strzelił.

– Synu… – Tychus chwycił strzelbę jedną ręką, drugą zaś sięgnął do kieszeni. – Możesz mi powiedzieć, co, u diabła, tu robisz i dlaczego tu stoisz?

Mężczyzna trząsł się tak mocno, że Raynor zastanawiał się, w jaki sposób nieszczęśnik utrzymuje się jeszcze w pionie.

– Proszę pana – odparł, a głos mu drżał. – Jestem oficjalnym pracownikiem KDOFiPW i z wielką, wielką przykrością muszę pana poinformować, że nie mogę pozwolić na zabranie zawartości tego sejfu.

Tychus zamarł z niezapalonym cygarem w połowie drogi do ust.

– To bardzo dużo słów. Synu? Nie chcesz zadzierać ze starym, dobrym Tychusem Findlayem.

Mężczyzna zbladł jak kreda.

– O rany… – wykrztusił.

Bez wątpienia nazwisko nie było mu obce. Wodniste niebieskie oczy przesunął na Raynora, po czym wrócił spojrzeniem do Tychusa. Nerwowo przełknął ślinę, gdy Tychus wsunął cygaro do ust, zapalił i pyknął dymem.

– Panie Findlay, panie Raynor, gdyby te kredyty należały do mnie, nie potrafiłbym wyrazić, jakim zaszczytem byłoby, gdyby to właśnie panowie mnie obrabowali. Ale to nie moja własność. Należy do Konfederacji Ludzi, a ja zostałem wyznaczony przez Konfederacki Departament Ochrony Funduszy i Przedmiotów Wartościowych, by dopilnować, żeby te pieniądze dotarły nienaruszone do miejsca przeznaczenia.

Tychus tylko patrzył, pykając cygaro. Raynor przestąpił z nogi na nogę, po czym wzorem przyjaciela opuścił broń. Przez chwilę w wagonie słychać było jedynie stukot pociągu i zaciąganie się Tychusa. Wreszcie wielkolud parsknął śmiechem, który dobył się z głębi jego piersi i zmienił w dudniący rechot.

– Synu, to ci przyznam, masz jaja. W życiu nie spotkałem nikogo, kto by mi się postawił w taki sposób, zwłaszcza gdy jest cherlakiem i nawet nie ma broni. Jak się nazywasz?

– G-George Wo-o-odley – wyjąkał mężczyzna. Zaczynał chyba odczuwać ostrożny optymizm, że może przeżyje to spotkanie.

– Jesteś żonaty, George’u Woodleyu z Konfederackiego Departamentu Ochrony Funduszy i Przedmiotów Wartościowych? Masz dzieci?

– T-tak, proszę pana, na oba pytania. Mam cudowną żonę i dwoje uroczych dzieci.

– Cóż, Woodley – stwierdził Tychus. – Wprawiłeś mnie w dobry nastrój. A nie zwykłem zabijać ludzi, którzy wprawiają mnie w dobry nastrój. Zatem jeżeli się odsuniesz, wysadzimy sejf i Konfederacki Departament Ochrony Funduszy i Przedmiotów Wartościowych nie będzie musiał wysyłać listu z kondolencjami do twojej żony i dzieci.

Chuda, lisia twarz mężczyzny spoważniała.

– Ojej – westchnął znowu. – Bardzo mi przykro, ale nie mogę tego zrobić.

Chociaż Raynor podziwiał mężczyznę za poważny stosunek do swojej pracy, jednak to zaszło już za daleko. Uniósł pistolet.

– Woodley, zadaliśmy sobie dzisiaj niemało trudu, żeby zabrać te kredyty. Z pewnością KDO… i reszta przeklętych liter nie płaci tak dobrze, żebyś dał się postrzelić w obronie pieniędzy, które należą do bogaczy.

– Cóż, proszę pana, może to i prawda, ale chyba powinien pan wiedzieć, że szeryf Wilkes Butler został powiadomiony o napadzie na ten pociąg i zapewne zjawi się tutaj, i spróbuje zabrać obu panów do aresztu.

Tychus ponownie się roześmiał.

– Nie boimy się starego Butlera – prychnął. – Musisz się bardziej postarać, jeżeli chcesz nas przestraszyć.

Przez ostatnie parę lat Butler był dla Tychusa i Jima niczym pies kąsający po piętach. Raynor musiał przyznać, że raz czy dwa szeryf omal ich nie dopadł. Jednak każda taka sytuacja dawała im okazję do poznania tego człowieka i przyjrzenia się jego metodom. Chociaż pod żadnym względem Wilkes Butler do głupców nie należał, nie zdołał przyłapać Tychusa i Raynora i tylko to się dla nich liczyło. Jak to kiedyś ujął Tychus, paląc cygaro i obejmując biuściastą ślicznotkę siedzącą mu na kolanach: „Liczy się tylko, jak się kończy, nie jak zaczyna, a »prawie«, »mogło się udać« czy »powinno było wyjść« nie mają zasranego znaczenia”.

Raynor przez wzgląd na Woodleya zrobił zmartwioną minę.

– Czy ja wiem, Tychus? – mruknął. – Skoro szeryf Butler i jego ludzie są już w drodze, może powinniśmy jednak się wynieść?

Tychus odwrócił się i zmarszczył brwi w grymasie, który przeraziłby człowieka odważniejszego niż Woodley. Ten pisnął i szybko przycisnął dłonie do ust.

– Mówisz jak zasrany tchórz, Jimmy – stwierdził wielkolud. – Lecz w jednym masz rację. Powinniśmy się wynieść, ale z pieniędzmi. Wystarczy, że usuniemy tego małego szczura z drogi, a potem możemy się zbierać.

Uniósł strzelbę i wymierzył ją w Woodleya. Raynorowi zrobiło się żal odważnego, lecz bezgranicznie głupiego pracownika rządowego, który właśnie zamknął oczy, czekając na atak.

Atak nastąpił.

ROZDZIAŁ DRUGI

PUSTKOWIA, NOWE SYDNEY 2494

Jim skoczył do Woodleya i uderzył go w skroń kolbą kolta wykładaną masą perłową. Chuderlak opadł na podłogę, nawet nie jęknąwszy. Kiedy się ocknie, będzie miał piekielny ból głowy, ale przynajmniej przeżyje, żeby o tym opowiedzieć.

– Zabawny człowieczek – stwierdził Tychus, po czym całą uwagę skupił na sejfie. – Znajdź coś, żeby go związać, a ja wysadzę to pudełko.

Raynor wrócił do poprzedniego wagonu po linę. Szafa grająca stała tam w swojej katedralnej niemal chwale i Jim znowu spojrzał na nią w zachwycie.

Ostrożnie rozwiązywał sznury z fortepianu, za którym wcześniej się ukryli, gdy wszedł Tychus z George’em Woodleyem przewieszonym przez ramię jak worek ziemniaków. Wielkolud przestąpił powalonych strażników, po czym bezceremonialnie zrzucił obok swój ciężar i przykucnął przy Jimie za stosem antyków, zapewne bezcennych.

Huk dobiegający z wagonu z sejfem odbił się echem od ścian. Jim obrócił Woodleya na plecy i zaczął pętać mu nadgarstki i kostki.

Kiedy Tychus wstał, by wziąć ich uwolnione właśnie pieniądze, Raynor stwierdził:

– Chcę zabrać szafę grającą.

Wielkolud odwrócił się, marszcząc brwi.

– To coś? Pewnie waży z tonę. Rozum ci odjęło, do diabła?

Jim pokręcił głową, sprawdził węzły, lekko poklepał nieszczęsnego George’a i wstał.

– Skądże! Chcę ją. Jest piękna, rzadka i po prostu wiem, że pewnego dnia będziemy się cieszyć, iż mamy tę ślicznotkę.

– Ślicznotkę? Niech cię diabli, chłopcze! Chyba powinieneś mocno puknąć się w głowę, skoro nazywasz mebel ślicznotką.

– Możliwe, ale to niczego nie zmienia. Chcę ją.

– Butler już tu pędzi, żeby zawlec nasze tyłki do aresztu. Zapomniałeś, co powiedział nam ten cały Woodcock?

– Woodley.

– Mało mnie obchodzi jego przeklęte nazwisko.

Tychus zapewne miał rację. A jednak Raynor zerknął znowu na szafę grającą, ten przepiękny skarbiec muzyki, której nie słyszano chyba od wieków. Po prostu nie mógł jej zostawić.

– Poradzimy sobie z Butlerem. Ile razy mi to powtarzałeś?

– Niech cię – warknął Tychus. – Chciałbym choć raz usłyszeć, jak mnie cytujesz w sytuacji, w której zgodziłbym się z własnymi słowami. No dobrze, zabierzemy twoją przeklętą pannę szafograjkę. Ale jeżeli będę musiał wybierać: ona albo ja, wyrzucę ją. Jasne?

– Umowa stoi – ucieszył się Jim.

Zaskoczyło go, że Tychus zgodził się tak łatwo, choć nie bezwarunkowo. Wrócili do drugiego wagonu, a widok sejfu z drzwiami zwisającymi na ostatnim ocalałym zawiasie ucieszył go jeszcze bardziej.

Wraz z Tychusem zaczęli pakować kredyty do rozkładanych toreb, które ze sobą przynieśli. Jeszcze niedawno wielkolud nalegałby, żeby poświęcić trochę czasu na równy podział łupu. Podczas jednego z pierwszych wspólnych napadów Jim sądził, że jego przyjaciel zabrał trochę więcej gotówki. Innym razem Tychus prawie oskarżył Raynora o to samo. Teraz obaj po prostu wypychali torby po brzegi. Przez lata ich wzajemne zaufanie przetrwało wiele prób – niezależnie od tego, co mogło lub nie mogło się zdarzyć, zwłaszcza na początku wspólnej pracy, a sytuacje jak ta nie były niczym nowym. Tychus i Raynor nie wiedzieli nawet, ile pieniędzy „uwolnili”, choć zdawali sobie sprawę, że całkiem sporo, bo wystarczało tego na alkohol oraz najładniejsze panienki u Wrednego Wayne’a przed dość długi czas.

– Dobra. – Jim zamknął swoją torbę i umocował ją przy pasie. – Zabierajmy szafę.

Tychus pokręcił głową, ale ruszył za nim.

– Jak zamierzasz zabrać stąd tę kolubrynę? – zapytał, gdy stanęli przed antyczną maszyną.

Tychus był silny. Bardzo silny. Ale nawet on nie dorównywał człowiekowi w kombinezonie bojowym. A oczywiście tym razem nie mieli kombinezonów, uznawszy, że w tej wyprawie zręczność przyda się bardziej niż brutalna siła.

– Musi być sposób, żeby ruszyć szafę – powtórzył Jim, jednocześnie próbując ów sposób wymyślić. – Jakiś wózek…

– Znajdź go, i to szybko, do diabła! Nie robię się młodszy, a Butler też się nie cofa.

Wielkolud zrobił krok do tyłu, splótł ramiona na piersi i przyglądał się tylko, jak Raynor przeszukuje wagon. Jim wreszcie znalazł to, czego szukał. Wózek odrzutowy, wyłączony i wciśnięty w kąt za porcelanowym słoniem, który jakimś cudem uniknął uszkodzeń w strzelaninie. Raynor wyciągnął podnośnik i włączył go. Urządzenie uniosło się z pomrukiem na jakieś trzydzieści centymetrów nad ziemię. Raynor wcisnął guzik i podnośnik uniósł się o drugie tyle. Mężczyzna uśmiechnął się triumfalnie.

Nie zanosiło się, że będzie to łatwe, ale powinno się udać.

– Dobra. Przeniesiemy szafę na dach za pomocą podnośnika. Potem przymocujemy ją z tyłu mojego sępa i możemy się wynosić.

– Mmm – mruknął Tychus. – Są ludzie, dla których bym tego nie zrobił.

– Ludzie – przyznał Jim szczerze – to nie szafy grające.

– To prawda. Chodź, wariacie. Przywiążmy tę szafę do twojego sępa, zanim zaskoczy nas Wilkes Butler i umrze ze śmiechu.

– Nie utrzyma się pionowo – stwierdził Tychus siedem minut później.

– Utrzyma się – odparł Raynor z większym przekonaniem, niż tak naprawdę czuł.

Przymocowali podnośnik do sępa Jima. Podczas normalnej jazdy urządzenie działałoby zapewne jak należy, jednak Raynor miał wątpliwości, czy pakunek nie przechyli się przy prędkości, jaką będzie trzeba rozwinąć, aby uciec przed…

– No i jest cała paczka. Z Butlerem na czele – oznajmił Tychus.

Raynor odwrócił się, żeby spojrzeć tam gdzie przyjaciel, i jęknął w duchu. W oddali kilka małych obłoczków kurzu tworzyło spory tuman, a bezlitosne słońce błyszczało na metalu pojazdów.

– Niech to… – mruknął Raynor i podjął decyzję. Skoro pogoń była tak blisko, nie mogli jechać na tyle powoli, żeby zapobiec przewróceniu się podnośnika i uszkodzeniu pięknej szafy grającej. – Przymocujmy ją do mojego sępa.

– Nie. Zostaw tę przeklętą szafę, Jim.

– No, dalej. Możemy ją zsunąć i przywiązać.

Tychus westchnął i okazał swoje niezadowolenie, wydmuchując dym prosto w twarz Raynora. Mimo to jednak podszedł do podnośnika, stanął pewnie i dźwignął szafę.

Nie po raz pierwszy Jim był pod wrażeniem siły wielkoluda. Szafa grająca ważyła ze sto pięćdziesiąt kilogramów, ale Tychus podniósł ją bez trudu. I chociaż nabrzmiały mu żyły na szyi, a pot zrosił czoło, gdy dźwigał ciężar, zdołał jednak przenieść mebel powoli i ostrożnie na tył sępa Raynora. Jim miał usiąść z przodu. Próbował pomóc, ale mógł jedynie wskazać, jak najlepiej umieścić szafę na sępie, i pomóc w jej przypinaniu. Razem odstawili niepotrzebny już podnośnik.

Tychus cofnął się.

– Stawiasz mi pierwszą kolejkę u Wayne’a, kolego. A teraz zabierajmy stąd tyłki.

I z tymi słowy wsiadł na sępa. Raynor zerknął przez ramię na szafę, sam zaskoczony swoim głupim uporem, po czym poszedł w ślady przyjaciela.

Pościg pojawiał się zawsze. Ale nigdy wcześniej nie pozwolili Butlerowi i jego ludziom podejść tak blisko. Nigdy też Raynor nie miał na siodełku zwalistej szafy grającej. Z niepokojem odkrył, jak bardzo go spowalnia. Ponadto pieniądze w torbie na plecach utrudniały utrzymanie równowagi. Findlay zmienił się już w znikający szybko punkt. Jego głos zatrzeszczał w komunikatorze w uchu Jima.

– Mówiłem, żeby zabierać tyłek, a nie go wlec.

– Staram się! – zapewnił Raynor.

Tychus mruknął coś, od czego farba zeszłaby ze ściany, po czym Jim ujrzał, jak przyjaciel skręca w prawo i zawraca.

– Zamierzam odciągnąć pościg, żebyś mógł się trochę oddalić, dziadku. Co, u diabła, zamierzasz zrobić z tą szafą?

– Jadę do jaskini – odpowiedział Jim. Chodziło mu o miejsce, z którego obserwowali pociąg. – Ciągnie się głęboko i jest na zasranym pustkowiu.

– Tam się spotkamy. Ale jeżeli ta przeklęta szafa cię przygniecie, nie zamierzam po ciebie wracać.

– Owszem, wrócisz – odparł Raynor. – Mam przecież przy sobie całą pieprzoną górę konfederackich kredytów.

Findlay zarechotał, po czym zasalutował jednym palcem, objechał Jima i ruszył w kierunku Butlera i jego grupy. Raynor oddał salut i odjechał w przeciwną stronę na tyle szybko, na ile pozwalał mu przeciążony sęp.

Tychus nie należał do ludzi nieostrożnych. Chociaż sprawiał wrażenie lekkomyślnego, wiedział dokładnie, co ma zrobić. Ale od czasu do czasu lubił sobie poigrać z losem, a teraz chyba miał po temu doskonałą okazję.

Wyszczerzył się na myśl o tym, jak zaskoczony musi być Butler, widząc Tychusa pędzącego na spotkanie pościgu. Nagle gwałtownie odbił w lewo.

Roześmiał się głośno, gdy ścigający wyhamowali tak ostro, że omal się nie poprzewracali, a potem z trudem zaczęli skręcać, by kontynuować pogoń. Tychus usłyszał strzały, ale wiedział, że poszły w niebo – nikt nie zdoła namierzyć go jeszcze przez kilka sekund, a do tego czasu zacznie się prawdziwa zabawa w berka.

Pomimo swoich żartów z Wilkesa Butlera Findlay wiedział, że tego człowieka należy traktować poważnie. Kiedy zaczynasz lekceważyć wroga, właśnie wtedy on znajduje sposób na zabicie cię. Jeden z motocykli odrzutowych odzyskał równowagę i zaczął nadrabiać dystans. Tychus czuł, że to dobry szeryf we własnej osobie.

Findlay razem z kumplem zbadali okolicę w promieniu kilkunastu kilometrów. Chociaż nie powiedziałby, że zna teren jak własną kieszeń, podejrzewał jednak, że lepiej niż Butler. Dlatego kierował się na południowy zachód, gdzie – jak wiedział – znajdował się uroczy tor przeszkód.

Tutaj, na pustkowiach Nowego Sydney, pełno było rozpadlin, wąwozów i podobnych do wież formacji skalnych, nazywanych barwnie „hoodoo”, czyli coś, co przynosi pecha według wierzeń voodoo jeszcze ze Starej Ziemi. Trasę, którą teraz wybrał Tychus, zbadali wcześniej z Jimem i zrezygnowali z niej, gdy znaleźli jaskinię i zapewniany przez nią chłód. Trasa wiła się, skręcała ostro i niebezpiecznie, czyli była tym, czego Tychus właśnie potrzebował.

– Jakieś ślady pogoni? – zapytał Jima przez komunikator.

– Żadnych! – zabrzmiał głos Raynora. – Wygląda na to, że wszyscy pognali za tobą.

Tychus zwolnił nieco, tylko na tyle, żeby podrażnić się ze ścigającymi i dać im nadzieję, że mogą go złapać, po czym powiódł ich na otwartą przestrzeń, gdzie wyrastały z piachu tuziny hoodoo. Ruszył na jeden ze szpikulców, skręcając w ostatniej chwili. Ludzie Butlera okazali się jednak dobrzy – ominęli kamienny filar.

Tym razem.

Nie mieli tyle szczęścia, gdy Tychus wykonał trzeci podobny najazd, niemal samobójczy, i skręcił w ostatniej chwili. Dwaj z ludzi Butlera, którzy jechali zbyt blisko, zderzyli się widowiskowo, gdy niezdarnie próbowali ominąć kamienną kolumnę. Jeden z pojazdów potrącił pradawną formację skalną. Wielki odłamek stoczył się z jej szczytu i trzeciemu motocykliście ledwie udało się go uniknąć, jednak stracił kontrolę nad pojazdem i zarył się w piach.

Czterech nadal nie ustawało w pogoni. Tychus pozbył się jednego przy lawirowaniu między skalnymi filarami, a kolejnego, gdy powiódł pogoń po ostro opadającym zboczu i skręcił w ostatniej chwili. Jednak wszedł w zakręt zbyt ciasno i znalazł się przed skalną ścianą. Klnąc, zeskoczył w ostatnim ułamku sekundy, zanim sęp rozbił się o głazy. Tychus uderzył w spaloną słońcem ziemię tak mocno, że stracił dech w piersi, ale nie na tyle, by odnieść jakieś rany albo – co ważniejsze – zgubić torbę z pieniędzmi. Wstał i wyjął swój AGR-14.

Wokół nerwowo trzasnęły strzały. Findlay uskoczył za wielki głaz, odpowiedział ogniem ze strzelby i zdjął jednego z dwóch pozostałych sępów. Jego pilot zeskoczył, żeby się nie rozbić, ale nie upadł tak szczęśliwie jak Tychus, a kiedy ostatni sęp się zatrzymał, w zapadłej nagle ciszy dały się słyszeć przekleństwa rannego.

– Na twoim miejscu bym tego nie robił – ostrzegł Tychus ostatniego ze ścigających, który siedział na sprawnym sępie z wymierzonym pistoletem.

– Tychus Findlay – rzekł szeryf Wilkes Butler.

Nie opuścił broni. Tychus również tego nie uczynił. Mierzyli się wzrokiem.

Nie był to pierwszy raz, gdy znaleźli się w takiej sytuacji. Wilkes Butler dobiegał czterdziestki, był człowiekiem średniego wzrostu i postury. Wyglądałby zupełnie przeciętnie, gdyby nie przenikliwe błękitne oczy, gęste i lśniące czarne włosy oraz wspaniałe wąsy, które niemal całkowicie zasłaniały mu usta. W tej chwili jednak miał kask z przesłoną, który zasłaniał i czarne włosy, i błękitne oczy, a ręka z bronią ani mu drgnęła.

– Wilkes Butler – zadudnił Tychus w odpowiedzi.

– Gdzie twój kumpel?

– Tam, gdzie nie musisz się o niego martwić. Nie wiem, jak tobie, ale mnie jest tu za gorąco. Przydałby mi się prysznic i kobieta lub dwie oraz zimne piwo. Lub trzy. A ty mógłbyś zrobić sobie herbaty z lodem albo coś.

– Zbyt długo już wymykałeś się prawu – odparł Butler. – Jeżeli tak ci gorąco, załatwię ci ładną, zacienioną celę.

Tychus westchnął, uniósł strzelbę i wymierzył ją w przeklinającego, a zatem żywego jeszcze mężczyznę, po czym wpakował końcówkę lufy między jego nogi, najwyżej pięć centymetrów od krocza. Ranny pisnął i odpełzł w tył – co tylko przyniosło mu więcej bólu.

– Spudłowałem – stwierdził Tychus. – Drugi raz tego nie zrobię. Strzelisz do mnie, palec mi drgnie i twój człowiek pożegna się z życiem. Albo z wyposażeniem, którego będzie mu chyba bardzo brakować.

Tychus dostrzegł, jak Butler zaciska zęby. Niemal słyszał, jak szeryf nimi zgrzyta. Jednak po chwili mężczyzna opuścił broń. Tychus zapraszająco machnął ręką i stróż prawa ostrożnie rzucił pistolet w stronę wielkoluda.

– Zawsze powtarzałem, że jesteś mądrzejszy, niż na to wyglądasz – stwierdził Finlay i rozkazał: – Z motocykla. Tylko powoli. Mój chyba spotkało nieszczęście.

Butler posłuchał, choć jego oczy ciskały błyskawice. Lufą strzelby Tychus nakazał mu, żeby cofnął się bliżej rannego, który – o ile wielkoludowi się nie przywidziało – wyglądał na wdzięcznego, że darowano mu życie albo oszczędzono losu gorszego od śmierci.

– Bardzo ci dziękuję, szeryfie. – Tychus wsiadł na sępa Butlera. – Niezła maszyna.

Bez dalszych ceregieli Tychus gwałtownie ruszył. Zaraz potem usłyszał strzały, ale przeszły daleko od niego. Wielkolud uśmiechnął się szeroko i skierował sępa w stronę jaskini, gdzie czekał już Raynor.

– Rozpakowałeś swoją ślicznotkę? – zbliżając się do kryjówki, zapytał go przez komunikator.

– Nie – głos Jima zabrzmiał mu w uchu. – Czekam na ciebie, żebyś pomógł ją rozładować, ty wielki wole. Co zajęło ci tyle czasu?

– Musiałem wymienić motocykl. Zamierzasz zatrzymać to podstarzałe grające pudło?

– Jasne, do diabła. Wrócę po nią. Mam przeczucie, że pewnego dnia naprawdę nam się przyda.

– Wiesz, co bardziej nam się przyda? – odparł Tychus. – Kupa kredytów, którymi zapłacimy za piwo, cygara i panienki.

– I tu mnie masz.

ROZDZIAŁ TRZECI

MIASTO TARSONIS, PLANETA TARSONIS

Miasto Tarsonis było siedzibą sławnych i bogatych, liderów przemysłu, geniuszy naukowych i mistrzów polityki. Lśniące wieże stolicy wznosiły się dumnie, migotliwe budowle miały kształty eleganckie i harmonijne. Tworzyły niezrównany pejzaż, świadectwo szczytowych osiągnięć technologicznych Konfederacji – to nie było miasto, lecz supermiasto. Tutaj właśnie zawierano umowy wszelkiego rodzaju – niektórzy wychodzili stąd jako zwycięzcy, inni zaś umykali, by lizać rany, a potem wrócić na kolejną rundę. Wszystkie nowinki w modzie, wydarzenia lub odkrycia techniczne były najpierw oglądane, chwalone i wypróbowywane przez Stare Rody Konfederacji. Tarsonis w całej swojej chwale wydawała się nie do końca rzeczywistą, technicznie zaawansowaną krainą zabawek, gdzie każdego dnia upadały i rodziły się fortuny, a wszystko można było naprawić odpowiednim winem, cygarem lub narkotykiem albo tylko wyszeptanym słowem. Sama atmosfera Tarsonis – nazwanego tak przez nieszczególnie obdarzone wyobraźnią Stare Rody – stolicy planety, wydawała się wręcz wibrować władzą i gęstnieć od intryg.

Miasto miało też – jak wszystko – drugie, mroczne oblicze. Składały się nań slumsy, ciemne zaułki i ludzie w nich się kryjący. Niektórzy byli nawet żywi. Nie mieszkali w pięknych domach z werandami, nie posiadali służby. Nie jadali drogiego importowanego jedzenia, czasem nie jedli wcale. W miejscu nazywanym Flak – slumsie ciągnącym się pod ziemią lśniącego miasta, nawet pod budynkiem senatu, Nagglfar Hall, świecącego jasno jak słońce w chwale majestatycznych marmurowych kolumn – czaiły się śmierć, zło i brud. Brzydota Tarsonis dorównywała jej wspaniałości.

Starszy siwowłosy mężczyzna zszedł po schodach Nagglfar Hall z wigorem, który przeczył zaawansowanemu wiekowi. Krzepki i opalony senator Westyn MacMaster z wypraktykowanym uśmiechem urodzonego polityka wyłonił się z cienia rzucanego przez budynek. Pomachał życzliwie zebranym tu tłumom, jakby to byli jego starzy przyjaciele, chociaż oddzielał go od nich szereg agentów służb specjalnych, których miny wskazywały, że planowane przemówienie mało ich obchodziło i zależy im wyłącznie na ochronie podopiecznego. Kiedy MacMaster wkroczył na podium ozdobione godłem Konfederacji, rozbłysło jeszcze więcej świateł – z kamer filmujących wystąpienie. Orkiestra zagrała hymn Na wieczną chwałę Konfederacji, i to całkiem nieźle. Na zakończenie otrzymała burzliwy aplauz, a MacMaster, nim zaczął mówić, raz jeszcze posłał tłumom uśmiech.

Mężczyzna w oknie budynku po drugiej stronie ulicy znał bardzo dobrze miasto Tarsonis. Mieszkał tutaj jako nastolatek i oglądał stolicę z wyżyn prywatnego tarasu sześćdziesięciotrzypokojowej rezydencji.

Kiedyś nazywał się Ark Bennet, syn Errola Benneta ze Starego Rodu Bennetów, i stojący na podium senator znał go ze wspólnych obiadów i zabaw z jego synami. Ale nie rozpoznałby Arka w człowieku za oknem, powoli mrugającym, regulującym oddech i puls. Dla tamtego mężczyzny świat wokół zwolnił. Nie przypominał niegdysiejszego rozpieszczonego do granic możliwości młodzieńca.

Jako nastolatek Ark zaczął buntować się przeciwko ograniczeniom, jakie narzucało mu pochodzenie. Wymknął się z konferencji w Przybytku Rozumu, dokąd zabrał go ojciec. Chłopak oddalił się niemal o dwa kilometry od bezpiecznego uniwersytetu. I tam Ark Bennet, potomek jednego ze Starych Rodów, został zaczepiony przez piękną kobietę, odurzony narkotykami, spętany i wcielony do wojska. Początkowo ze wszystkich sił starał się powiadomić o tym ojca. Raz po raz wypełniał formularze i oświadczenia. Nie przynosiło to spodziewanych efektów.

A potem coś się stało. Ark odkrył, w czym jest dobry – bardzo, bardzo dobry.

W zabijaniu.

Ark wychował się w bogactwie, korzystając z wielu przywilejów, ale zawsze czegoś mu w życiu brakowało. Czegoś, w co mógłby wnieść swój wkład. Celu, kierunku. A w wojsku jego niesamowity dar – nazywany czynnikiem X i oznaczający zdolność do spowalniania upływu czasu przy strzale – pomagał wygrywać bitwy. A co ważniejsze – pomagał ratować życie przyjaciół.

Jak na ironię, właśnie wtedy, gdy Ark przestał się martwić albo zastanawiać, czy kiedykolwiek będzie miał szansę wrócić do domu, pojawiło się dwóch żołnierzy z Militarnej Służby Bezpieczeństwa. Początkowo chłopak próbował kłamać o swojej prawdziwej tożsamości, ale mężczyźni przedstawili mu niepodważalny dowód wskazujący, kim jest. Wtedy Ark zaczął błagać, starał się wytłumaczyć najlepiej, jak potrafił, co dla niego znaczy ta nowa tożsamość, nowa rola w świecie i zdolność do obrony ludzi, których uważał już za swoją rodzinę. A tamci dwaj zrozumieli. I właśnie wtedy Ark Bennet umarł, a Ryk Kydd otrzymał pozwolenie, by żyć.

Jednak wiele się wydarzyło. Wiele złego – które nie powinno się zdarzyć. Niektórzy przyjaciele – zbyt liczni – zginęli, a drogi chłopaka oraz tych, co przeżyli, rozeszły się. Ryk Kydd był i zawsze będzie wspaniałym snajperem. Tyle że przestał strzelać dla wojska. Robił to dla siebie. Stał się najemnym zabójcą. Nie było w tym szlachetnego celu, tylko zimne działanie, wymierzenie strzelby, pociągnięcie za spust i odebranie zapłaty.

Chociaż kiedyś znał mężczyznę, którego teraz miał w polu widzenia, Kydd nie czuł nic. Nie obchodziła go ani polityka, ani rodzina MacMastera, ani też konsekwencje, jakie pociągnie za sobą ta akcja. Kydda obchodziło jedynie, że robi to, w czym jest dobry, wykorzystuje dar, którym pobłogosławił go jakiś anioł z piekła rodem.

– Bracia konfederaci, nie potrafię wyrazić radości, jaką sprawia mi widok tak wielu z was zgromadzonych dzisiaj w tym miejscu!

Delikatnie jak kochanek pieszczący przedmiot swego pożądania Kydd położył palec na spuście. Nie miał żadnego skomputeryzowanego hełmu mierzącego temperaturę otoczenia, wilgotność i ciśnienie powietrza, wysokość czy zasięg broni. Od dawna tego nie potrzebował – doświadczenie i instynkt składały się na śmiertelny duet idealny.

Ryk ostrożnie zaczął pociągać za spust.

– Zły pomysł.

Kydd odwrócił się w okamgnieniu, ale intruz był szybszy. Rozmył się w ruchu, długi płaszcz zawirował, kopnięcie, za którym nie nadążał wzrok, wytrąciło strzelcowi broń z ręki i posłało ją na podłogę. Chociaż stracił strzelbę, Kydd sięgnął po sztylet i wbił z całej siły w ramię przytrzymującego go przeciwnika.

Ostrze brzęknęło i ześlizgnęło się, nie czyniąc żadnej szkody. Zaskoczony Kydd spojrzał na napastnika.

Ten uśmiechnął się szyderczo.

– Cybernetyczna ręka – wyjaśnił.

Szybciej niż myśl Kydd zrzucił czarny płaszcz, na którym zaciskały się te mechaniczne palce, opadł na podłogę i próbował nogami podciąć nieznajomego. Wyczuł zmianę równowagi przeciwnika, ale radość trwała krótko – napastnik wyrwał się i na lewą rękę Kydda opuścił stopę w ciężkim bucie. Kydd wygiął się i otworzył usta w bezgłośnym krzyku. Nieznajomy z pewnością znał sztuki walki, o czym świadczyła postawa, którą przyjął.

– Jeden z głowy – uśmiechnął się szeroko. Szczupłą, kanciastą twarz zdobiła starannie przycięta kozia bródka, a zęby wydawały się zaskakująco białe. Mężczyzna oblizał wargi w oczekiwaniu. – Trzech do załatwienia.

– …a ich pretensje są całkowicie uzasadnione! Shiloh i inne światy bez wytchnienia poświęcały się, by wyżywić Konfederację, zwłaszcza podczas wojny. Doszło nawet do tego, że wielu, którzy zajmowali się uprawą żywności dla innych, nie miało co jeść. Znosić głód, gdy…

Kydd zerwał się na równe nogi. Z lewej ręki nie miał żadnego pożytku, ale w prawej wciąż ściskał sztylet. Przesunął wzrok na strzelbę na podłodze, a kiedy przeciwnik spojrzał w tym samym kierunku, Kydd prosto i czysto pchnął sztyletem w odsłoniętą szyję nieznajomego.

Cybernetyczna ręka uniosła się szybciej, niż mógł nadążyć wzrok, i zacisnęła na ostrzu.

– Niezła próba.

A potem Kydd poczuł tylko oślepiający ból w prawym ramieniu i znów upadł na plecy. Sztyletem przybito mu rękę do podłogi. Kydd próbował się uwolnić, chwycić śliską od własnej krwi rękojeść zmiażdżoną lewą dłonią, ponieważ wiedział, że przeciwnik zaraz rzuci się, by dokończyć dzieła.

Tyle że tak się nie stało. Nieznajomy cofnął się, jego śnieżnobiałe zęby zalśniły, oczy rozbłysły, gdy obserwował szarpiącego się Kydda. Ten widok sprawiał mu… przyjemność. Kydd już wcześniej stawał twarzą w twarz ze śmiercią, odczuwał przed nią naturalny strach, jednak kiedy spojrzał na swojego przeciwnika, na jego uśmiech, poczuł nowy rodzaj lęku, gorący i boleśnie kłujący w sercu. Nieznajomy uśmiechnął się szerzej.

Wściekły i przerażony Kydd ze zmiażdżoną, bezużyteczną dłonią pochylił się i złapał rękojeść zębami. Usta wypełnił mu metaliczny smak własnej krwi. Zacisnął je i zmusił się do wyjęcia ostrza. Udało się. Ale co mógł zdziałać z obiema niesprawnymi rękami?

Tylko jedno. Podniósł się niezdarnie i skoczył, aby kopnąć.

Stopy Kydda uderzyły w jakiś lekki pancerz, a nieznajomy cofnął się pod wpływem impetu uderzenia. Kydd upadł ciężko.

– …oznajmić, że Agropomoc wykonuje to, do czego została przeznaczona: żywi lojalnych rolników, którzy w wyniku własnej ofiarności znaleźli się w tej trudnej sytuacji!