W domu. Krótka historia rzeczy codziennego użytku - Bill Bryson - ebook

W domu. Krótka historia rzeczy codziennego użytku ebook

Bill Bryson

4,5

Opis

Historia życia domowego nie jest wyłącznie historią łóżek, sof i pieców kuchennych, jak mgliście oczekiwałem, lecz dziejami szkorbutu, guana, wieży Eiffla, pluskiew, wykradania zwłok i prawie wszystkiego innego, co się kiedykolwiek wydarzyło. Domy nie są schronieniami przed historią, lecz miejscami, gdzie historia ostatecznie trafia…

„Fascynująca książka o odkrywaniu na nowo rzeczy zwyczajnych i znajdowaniu rzeczy niezwyczajnych w codziennej życiowej rutynie. W swojej genialnej Krótkiej historii prawie wszystkiego Bryson zajął się nauką. Nową książkę można by zatytułować Krótka historia prawie całej reszty".

„The Times”

Podczas gdy bestsellerowa Krótka historia prawie wszystkiego przedstawiała rozległą panoramę świata, uniwersum i w ogóle wszechrzeczy, W domu. Krótka historia rzeczy codziennego użytku zagląda w życie prywatne przez mikroskop.

Billa Brysona pewnego dnia zafrapowała myśl, że znacznie więcej czasu poświęcamy studiowaniu historii bitew i wojen niż tego, z czego historia naprawdę się składa: stuleci spokojnego zajmowania się przez ludzi codziennymi sprawami – jedzeniem, spaniem i próbami osiągnięcia bardziej komfortowych warunków życia. Zafrapowało go również, że większość najważniejszych odkryć ludzkości można znaleźć w czterech ścianach domów, w których mieszkamy. Zainspirowało go to do podjęcia podróży po własnym domu, starej plebanii w Norfolk - wędrował od pokoju do pokoju i zastanawiał się, jak powstały zgromadzone tam przedmioty codziennego użytku.

Przy okazji przeprowadził gigantyczne badania absolutnie wszystkiego, od architektury po elektryczność, od przechowywania żywności po epidemie, od handlu przyprawami po Wieżę Eiffla, od krynolin po ubikacje. Spenetrował również genialne, twórcze i często ekscentryczne umysły, które stały za rozmaitymi wynalazkami z tych dziedzin. I odkrył, że chociaż z pozoru w naszym codziennym życiu nie ma niczego niezwykłego, w zakamarkach każdego domu kryje się mnóstwo historii, fascynujących ciekawostek, a nawet niebezpieczeństw.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 722

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (36 ocen)
23
10
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lena1666

Dobrze spędzony czas

Podróż przez dom prowadzi do wielu niekiedy zaskakujących konkluzji z kolczastymi nakładkami na penisa włącznie...Autor każdy temat traktuje rzetelnie, ale i z humorem.Polecam...
00

Popularność




Bill Bryson W domu. Krótka historia rzeczy codziennego użytku Tytuł oryginału AT HOME. A SHORT HISTORY OF PRIVATE LIFE ISBN ??? Copyright © Bill Bryson, 2010All rights reserved Copyright © 2013 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Konsultacja naukowa prof. dr hab. Jan Skuratowicz Redaktor Zofia Domańska Projekt graficzny okładki Henry Steadman www.henrysteadman.com Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Jessego i Wyatta

Wstęp

Krótki czas po tym, jak wprowadziliśmy się do dawnej anglikańskiej plebanii w Grafschaft (hrabstwo Norfolk), wybrałem się na strych w poszukiwaniu źródeł powolnego, tajemniczego kapania. Ponieważ w naszym domu nie ma schodów tam prowadzących, nie pozostało mi nic innego, jak podstawić wysoką drabinę i przecisnąć się przez wąski właz — z tego właśnie powodu nigdy wcześniej nie byłem na strychu (i powracałem tam bez wielkiego entuzjazmu).

Kiedy wreszcie wypełzłem na górę i stanąłem w ciemnościach i kurzu, z zaskoczeniem zauważyłem drzwi, które nie były widoczne z zewnątrz. Dały się łatwo otworzyć i prowadziły na małą platformę na dachu, wielkości blatu stołu, pomiędzy przednią i tylną ścianą szczytową. Wiktoriańskie domy często są konglomeratami architektonicznych niespodzianek, ale to dziwo w żaden sposób nie dawało się wyjaśnić: zupełnie mnie przerastało, po co architekt miałby wstawić drzwi do miejsca, które nie spełniało żadnej widocznej funkcji, ale musiałem z radością przyznać, że roztaczał się stamtąd cudowny widok.

Zawsze mnie zachwyca, kiedy mogę spojrzeć na dobrze mi znany świat z nowej perspektywy. Znajdowałem się jakieś piętnaście metrów nad ziemią, co w środkowym Norfolku z reguły gwarantuje pełną panoramę. Na wprost mnie stał pradawny kościół z kamienia, w którym kiedyś odprawiał msze pastor mieszkający w naszym domu. Nieco dalej w dół niezbyt stromego zbocza znajdowała się wieś, trochę oddzielona od swojego kościoła. W kierunku na południe rysowała się w oddali sylwetka Wymondham Abbey, okazałego średniowiecznego opactwa. Na środkowym planie terkoczący traktor wycinał w ziemi proste bruzdy. Dokoła roztaczał się zaciszny, miły dla oka, ponadczasowy angielski krajobraz.

Widok ten był dla mnie tym ciekawszy, że poprzedniego dnia zwędrowałem znaczną część tego obszaru z moim przyjacielem, Brianem Ayersem. Brian, naczelny archeolog hrabstwa, który właśnie przeszedł na emeryturę, przypuszczalnie wie o historii i krajobrazie Norfolku więcej niż ktokolwiek inny. Nigdy nie był w naszym kościele i koniecznie chciał rzucić na niego okiem. Ta urodziwa świątynia jest starsza od paryskiej Notre Dame, pochodzi mniej więcej z tego samego okresu co katedry w Chartres i Salisbury. Ale w Norfolku roi się od średniowiecznych kościołów — jest ich tam 659, w przeliczeniu na kilometr kwadratowy najwięcej na świecie — więc nietrudno któryś przegapić.

— Zauważyłeś — spytał Brian, kiedy wchodziliśmy na przykościelny cmentarz — że prawie wszystkie prowincjonalne kościoły jakby zapadały się w ziemię? — I rzeczywiście, ten Dom Boży stał w niewielkim zagłębieniu, jak ciężarek na poduszce, a fundamenty znajdowały się około metra niżej od poziomu cmentarza. — Wiesz dlaczego?

Jak to często bywa, kiedy spaceruję z Brianem po okolicy, przyznałem, że nie mam pojęcia.

— Nie dlatego, że kościół się zapada — stwierdził z uśmiechem Brian. — Dlatego, że cmentarz się podnosi. Jak sądzisz, ile osób jest tutaj pochowanych?

Spróbowałem ocenić liczbę płyt nagrobnych i odparłem:

— Nie wiem. Osiemdziesiąt? Sto?

— Myślę, że jest to liczba mocno niedoszacowana — powiedział Brian z wyrozumiałą miną. — Zastanów się. W takiej wiejskiej parafii jak ta mieszka średnio dwieście pięćdziesiąt osób, co przekłada się na około tysiąca naturalnych zgonów na stulecie plus kilka tysięcy nieszczęśników, którzy nie dożyli wieku dorosłego. Przemnóż to przez liczbę stuleci istnienia tego kościoła, a przekonasz się, że pochowano tutaj nie osiemdziesiąt czy sto osób, lecz około dwudziestu tysięcy.

Pamiętajmy, że słowa te padły parę kroków od mojego domu.

— Dwadzieścia tysięcy? — powtórzyłem z niedowierzaniem.

Skinął głową bez emocji.

— A to oczywiście oznacza sporą łączną masę. Dlatego grunt podniósł się o metr. — Dał mi chwilę na przyswojenie sobie tej informacji i ciągnął dalej: — W Norfolku jest tysiąc parafii. Przemnóż wszystkie stulecia ludzkiej aktywności przez tysiąc parafii, a zrozumiesz, że patrzysz na ogrom kultury materialnej. — Zatoczył wzrokiem po wieżach kościelnych widocznych na horyzoncie. — Stąd widać dziesięć, może dwanaście parafii, czyli mamy w okolicy z grubsza ćwierć miliona pochówków, i to na spokojnych obszarach wiejskich, na których nigdy wiele się nie działo.

Brian próbował mi w ten sposób wyjaśnić, skąd w bukolicznym, słabo zaludnionym hrabstwie Norfolk dwadzieścia siedem tysięcy znalezisk archeologicznych rocznie — więcej niż w którymkolwiek innym hrabstwie angielskim.

— Ludzie upuszczali tutaj różne rzeczy od bardzo dawna, na długo zanim Anglia stała się Anglią.

Pokazał mi mapę wszystkich zarejestrowanych znalezisk archeologicznych w naszej parafii. Prawie na każdym polu coś odkryto lub wykopano — neolityczne narzędzia, rzymskie monety i garnki, saskie broszki, groby z epoki brązu, zagrody wikingów. W 1985 roku pewien rolnik szedł przez pole tu, za granicą naszej posesji, i znalazł rzadki, charakterystyczny rzymski wisiorek falliczny.

Nie przestaje mnie to zdumiewać: mężczyzna w todze zatrzymał się w miejscu, gdzie dzisiaj przebiega granica mojej posesji, obmacał się cały i stwierdził z konsternacją, że zgubił swoją cenną pamiątkę, która potem przeleżała w ziemi siedemnaście czy osiemnaście stuleci, przez niezliczone pokolenia ludzkiej aktywności, pośród wędrówek i przemarszów Sasów, wikingów i Normanów, w okresie kształtowania się języka angielskiego, powstania narodu angielskiego, monarchii brytyjskiej i tysiąca innych wydarzeń, aż wreszcie pod koniec XX wieku podniósł ją rolnik, prawdopodobnie również z wyrazem konsternacji na twarzy.

Teraz, kiedy stałem na dachu swojego domu i napawałem się tym niespodziewanym widokiem, nagle naszła mnie myśl, że jedyną rzeczą z tych dwóch tysięcy lat działalności człowieka, która na krótko zwróciła uwagę świata zewnętrznego, było znalezienie rzymskiego wisiorka fallicznego, a nie te wszystkie zwyczajne sprawy, którymi ludzie zajmowali się przez kolejne stulecia — jedli, spali, kochali się i cieszyli drobnymi radościami życia. A potem łuski spadły mi z oczu: historia w ogromnej mierze składa się właśnie z tego — wielkie rzesze ludzi zajmują się zwykłymi sprawami. Nawet Einstein poświęcił sporą część życia myśleniu o urlopie, nowym hamaku czy kształtności kostki młodej damy, która wysiadała z tramwaju po drugiej stronie ulicy. Takie właśnie rzeczy wypełniają nasze życie i nasz umysł, a jednak traktujemy je jako trzeciorzędne i niegodne poważnego zastanowienia. Nie wiem, ile godzin mojego szkolnego życia poświęciłem na uczenie się o kompromisie Mis-souri czy o wojnie dwóch róż, ale na pewno znacznie więcej, niż kazano mi lub pozwalano zajmować się historią jedzenia, spania, kochania się lub cieszenia drobnymi radościami życia.

Pomyślałem więc sobie, że może byłoby interesujące na czas pisania jednej książki zająć się codziennymi sprawami, zauważyć je i chociaż raz potraktować tak, jakby one również były ważne. Rozglądając się wokół swojego domu, z zaskoczeniem i lekkim przerażeniem skonstatowałem, że bardzo niewiele wiem o otaczającym mnie domowym świecie. Pewnego popołudnia, kiedy siedziałem przy stole kuchennym i z roztargnieniem bawiłem się solniczką i pieprzniczką, przyszło mi do głowy, że nie mam pojęcia, dlaczego ze wszystkich przypraw świata jesteśmy tak bardzo przywiązani akurat do tych dwóch. Dlaczego nie pieprz i kardamon czy sól i cynamon? Musi być jakiś powód.

Przy ubieraniu się zadałem sobie pytanie, dlaczego wszystkie moje marynarki mają rząd niepotrzebnych guzików na każdym rękawie. Usłyszałem w radiu, że ktoś płaci za wikt i opierunek, i uświadomiłem sobie, iż nie mam pojęcia, skąd pochodzi to wyrażenie. Nagle mój dom wydał mi się miejscem pełnym tajemnic.

Wpadłem więc na pomysł, aby odbyć podróż po domu, wędrować z pokoju do pokoju i spróbować znaleźć odpowiedź na pytanie, jaką rolę odegrał każdy z nich w ewolucji życia prywatnego. Łazienka — historia higieny, kuchnia — historia gotowania, sypialnia — historia seksu, umierania i spania itd. Napisałbym historię świata, nie wychodząc z domu.

Muszę powiedzieć, że pomysł ten był bardzo kuszący. Właśnie skończyłem książkę, w której próbowałem zrozumieć wszechświat i jego funkcjonowanie — przyznacie, że niemałe przedsięwzięcie. Zająć się skończonym i niewielkim obiektem o w miarę ściśle określonych granicach, czyli Starą Plebanią na angielskiej prowincji — bardzo pociągające. Pisząc tę książkę, nie musiałbym nawet zdejmować domowych pantofli.

Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Domy to niezwykle skomplikowane składnice. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu okazało się, że wszystko, co się dzieje w świecie — wszystko, co zostanie odkryte lub stworzone, wszystko, o co zażarcie się walczy — w ten czy inny sposób koniec końców ląduje w domu. Wojny, klęski głodu, rewolucja przemysłowa, oświecenie — wszystko to jest tutaj: ukryte w sofach i komodach, w fałdach zasłon, w miękkości poduszek, w farbie na ścianach i wodzie w rurach. Historia życia domowego nie jest zatem tylko historią łóżek, sof i pieców kuchennych, jak lekkomyślnie zakładałem, ale również historią szkorbutu, guana, wieży Eiffla, pluskiew, rabowania grobów i prawie wszystkiego innego, co kiedykolwiek się wydarzyło. Domy nie są schronieniami przed historią, lecz miejscami, gdzie ostatecznie trafia historia.

Nie muszę dodawać, że wszelkiego rodzaju historia ma tendencję do rozprzestrzeniania się. Od początku było dla mnie oczywiste, że aby zmieścić dzieje życia prywatnego w jednym tomie, będę zmuszony do bolesnej selektywności. Więc chociaż od czasu do czasu wypuszczam się w odległą przeszłość (nie sposób na przykład mówić o łaźniach, nie wspominając o Rzymianach), skupiam się na wydarzeniach z ostatnich stu pięćdziesięciu lat, kiedy tak naprawdę narodził się nowoczesny świat — przypadkiem jest to okres zbieżny z okresem istnienia domu, po którym będziemy razem wędrowali.

Tak bardzo przyzwyczailiśmy się do rozmaitych wygód — jest nam ciepło, nie chodzimy brudni ani głodni — że zapominamy, iż większość tych luksusów jest całkiem świeżej daty. Osiągnięcie tego wszystkiego zajęło nam całą wieczność i nastąpiło w bardzo krótkim czasie. Jak do tego doszło i dlaczego trwało to tak długo — temu poświęcona jest niniejsza książka.

Nie podaję nazwy wsi, w której stoi Stara Plebania, ale winien jestem czytelnikom informację, że dom istnieje naprawdę, a ludzie, o których opowiadam w związku z nim, naprawdę tam mieszkali lub mieszkają. Dodam również, że fragment pierwszego rozdziału o pastorze Thomasie Bayesie ukazał się w nieco innej formie w moim wstępie do książki Seeing Further: The Story of Science and the Royal Society.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Przełomowy rok

I

Jesienią 1850 roku w londyńskim Hyde Parku stanęła zupełnie niezwykła konstrukcja: gigantyczna hala z żelaza i szkła o powierzchni 77 tysięcy metrów kwadratowych i tak pojemna, że zmieściłyby się w niej cztery katedry św. Pawła. W okresie jej krótkiego istnienia była najwyższym budynkiem świata. Nosiła oficjalną nazwę Pałac Wielkiej Wystawy Przemysłu Wszystkich Narodów, była piękna, ale budziła zachwyt przede wszystkim dlatego, że zbudowano ją ze szkła w olśniewająco krótkim czasie. Douglas Jerrold, publicysta tygodnika „Punch”, nazwał ją Crystal Palace i nazwa ta się przyjęła.

Widok wnętrza eterycznego Pałacu Kryształowego Josepha Paxtona podczas Wielkiej Wystawy w 1851 r. Bramy nadal stoją w Ogrodach Kensingtońskich.

„Waiting for the Queen”, ilustracja z Dickinson’s Comprehensive Pictures of the Great Exhibition in 1851, 1854: The Granger Collection/BE&W.

Budowa trwała zaledwie kilka miesięcy. To cud, że konstrukcja ta w ogóle powstała. Niecały rok wcześniej nie istniała nawet jako pomysł. Wystawa, którą miała pomieścić, była marzeniem pracownika służby cywilnej, Henry’ego Cole’a, który zasłużył sobie na miejsce w historii również jako wynalazca kartki świątecznej (miało to zachęcić ludzi do korzystania z nowego systemu pocztowego, w którym za wysłanie zwykłego listu płaciło się pensa). W 1849 roku Cole zwiedził wystawę paryską — relatywnie prowincjonalne przedsięwzięcie ograniczone do producentów francuskich — i postanowił zorganizować coś podobnego w Anglii, ale na większą skalę. Pomysłem Wielkiej Wystawy zachwycił wiele ważnych figur, między innymi księcia Alberta, i 11 stycznia 1850 roku odbyło się pierwsze spotkanie, na którym zaplanowano otwarcie na 1 maja następnego roku. Dawało to niecałe szesnaście miesięcy na zaprojektowanie i wzniesienie największego budynku, jaki kiedykolwiek powstał w ludzkiej wyobraźni, zaproszenie i zainstalowanie dziesiątków tysięcy wystawców ze wszystkich zakątków globu, urządzenie restauracji i toalet, zatrudnienie pracowników, załatwienie ubezpieczenia i ochrony policyjnej, wydrukowanie ulotek i zrobienie miliona innych rzeczy w kraju, który wcale nie był przekonany, że życzy sobie takiego kosztownego i dezorganizującego życie spektaklu. Była to ambicja ewidentnie nie do zrealizowania i przez następne kilka miesięcy ewidentnie nie udawało się jej zrealizować. W otwartym konkursie złożono 245 projektów hali wystawowej. Wszystkie odrzucono jako niewykonalne.

W obliczu klęski komitet zrobił coś, co czasem czynią komitety, kiedy znajdą się w rozpaczliwej sytuacji: powołał inny komitet o bardziej prestiżowej nazwie. Komitet Budowlany Królewskiej Komisji Wielkiej Wystawy Dzieł Przemysłu Wszystkich Narodów składał się z czterech osób: Matthew Digby’ego Wyatta, Owena Jonesa, Charlesa Wilda i wybitnego inżyniera Isambarda Kingdoma Brunela — i miał tylko jedno zadanie: stworzyć projekt godzien największej wystawy w dziejach, która miała się rozpocząć za dziesięć miesięcy przy okrojonym, od początku dosyć skromnym budżecie. Spośród czterech członków komitetu tylko młody Wyatt był architektem z wykształcenia, ale nic wcześniej nie zbudował; na tym etapie życia utrzymywał się z pisania. Wild był inżynierem, którego doświadczenie zawodowe ograniczało się prawie wyłącznie do statków i mostów. Jones był dekoratorem wnętrz. Tylko Brunel miał wcześniej do czynienia z wielkimi projektami. Bez wątpienia był geniuszem, ale irytującym, ponieważ prawie zawsze potrzeba było ogromnej ilości czasu i pieniędzy, aby połączyć jego szczytne wizje z realnymi możliwościami.

Konstrukcja, którą wymyślili, była, delikatnie mówiąc, niezbyt udana: gigantyczna, niska, ciemna budowla z ponurą atmosferą rzeźni. Wyglądała jak obiekt zaprojektowany w pośpiechu przez czterech architektów pracujących osobno. Koszty były w gruncie rzeczy niemożliwe do obliczenia, ale dało się z dużą dozą pewności powiedzieć, że budynek nie zostanie ukończony na czas, ponieważ trzeba było zdobyć, a potem położyć trzydzieści milionów cegieł. Całość miała uwieńczyć zaproponowana przez Brunela żelazna kopuła o średnicy sześćdziesięciu metrów — element, który niewątpliwie rzucałby się w oczy, ale raczej nie harmonizował z jednokondygnacyjnym obiektem. Nigdy wcześniej nie zbudowano czegoś tak wielkiego z żelaza, a Brunel mógłby zacząć swoje majstrowanie i dźwiganie dopiero po tym, jak stanąłby korpus budynku. A wszystko miało być gotowe za dziesięć miesięcy! Nie było jasności, kto po pół roku to wszystko rozbierze i co się stanie z kopułą tudzież milionami cegieł; nikt nie miał odwagi zająć się tymi kwestiami.

W sytuacji zaostrzającego się kryzysu na scenę wkroczył Joseph Paxton, spokojny obywatel, naczelny ogrodnik w Chatsworth House, głównej siedzibie diuka Devonshire (typowo po angielsku położonej w Derbyshire). Paxton był człowiekiem, który zrobił wielką karierę dzięki własnemu talentowi. Urodził się w 1803 roku w ubogiej rodzinie rolniczej w Bedfordshire, a w wieku lat czternastu został wysłany do pracy jako czeladnik ogrodniczy, ale tak bardzo się wyróżnił, że po sześciu latach kierował eksperymentalnym arboretum renomowanego Towarzystwa Ogrodniczego (wkrótce przemianowanego na Królewskie Towarzystwo Ogrodnicze) w zachodnim Londynie — zdumiewająco odpowiedzialna praca dla kogoś, kto niedawno wyrósł z wieku chłopięcego. Pewnego dnia rozmawiał z diukiem Devonshire, właścicielem pobliskiego Chiswick House i sporej części reszty Wysp Brytyjskich — w sumie około ośmiuset kilometrów kwadratowych żyznej ziemi wokół siedmiu wielkich i dostojnych rezydencji. Diuk natychmiast zapałał do Paxtona sympatią, nie ze względu na jego genialność, lecz dlatego, że młodzieniec mówił głośno i wyraźnie. Diuk miał słaby słuch i umiał docenić dobrą dykcję. Spontanicznie zapytał Paxtona, czy nie chciałby zostać naczelnym ogrodnikiem w Chatsworth. Paxton przyjął propozycję. Miał wtedy dwadzieścia dwa lata.

Zaskakująca decyzja starego arystokraty okazała się niezwykle mądra. Paxton przystąpił do pracy z oszałamiającą energią i zaangażowaniem. Zaprojektował i zainstalował słynną Emperor Fountain, która wyrzucała do góry słup wody na wysokość 90 metrów — osiągnięcie hydroinżynierii, które w Europie do tej pory przebito tylko raz; zbudował największy ogród skalny w kraju; zaprojektował nową wieś na terenie majątku diuka; został czołowym ekspertem światowym od dalii; zdobywał nagrody za wyhodowanie najlepszych w kraju melonów, fig, brzoskwiń i nektarynek, tudzież stworzył olbrzymią tropikalną szklarnię, zwaną Great Stove (wielki piec). Z powierzchnią ponad 4 tysięcy metrów kwadratowych miała w środku tyle miejsca, że podczas wizyty w 1843 roku królowa Wiktoria zwiedzała ją konnym powozem. Z błogosławieństwem diuka założył i prowadził dwa czasopisma ogrodnicze i dziennik ogólnokrajowy „Daily News”, który przez jakiś czas redagował Charles Dickens. Pisał książki o ogrodnictwie i tak mądrze inwestował w udziały spółek kolejowych, że zaproszono go do rad nadzorczych trzech z nich, a w Birkenhead pod Liverpoolem zaprojektował i zbudował pierwszy na świecie park miejski, który tak zachwycił Amerykanina, Fredericka Lawa Olmsteda, że wzorował na nim nowojorski Central Park. W 1849 roku główny botanik z Kew Gardens przysłał Paxtonowi chorą lilię rzadkiego gatunku z pytaniem, czy potrafiłby ją uratować. Paxton zaprojektował specjalną szklarnię i — chyba nie będzie to dla czytelnika zaskoczeniem — po trzech miesiącach lilia zakwitła.

Kiedy się dowiedział, że członkowie komitetu Wielkiej Wystawy mają problem z wymyśleniem projektu hali, przyszło mu do głowy, że może zafunkcjonowałoby coś podobnego do szklarni. Przewodnicząc zebraniu rady nadzorczej Midland Railway, naszkicował na bibułce ogólny schemat, a w ciągu następnych dwóch tygodni sporządził rysunki nadające się do przedstawienia. Jego projekt nie spełniał żadnych kryteriów konkursowych. Został złożony po terminie i mimo że jako podstawowy budulec przewidywał szkło i żelazo, zawierał wiele surowo zakazanych materiałów łatwopalnych. Konsultanci architektoniczni niebezzasadnie zwrócili uwagę, że Paxton nie jest architektem z wykształcenia i nigdy wcześniej nie zrealizował projektu na podobną skalę. Ten drugi zarzut był o tyle chybiony, że nikt nigdy wcześniej nie zrealizował projektu na podobną skalę i nikt nie mógł stwierdzić z pełnym przekonaniem, że realizacja tego pomysłu jest możliwa. Wielu martwiło się, że przy wysokiej temperaturze i dużej liczbie zwiedzających w środku zrobi się nieznośnie gorąco. Inni mieli obawy, że w letnim upale pręty szkieletu rozciągną się, a gigantyczne tafle szkła spadną i rozbiją się ludziom na głowach. Ale największe obawy budziła perspektywa, że tę krucho wyglądającą konstrukcję zwyczajnie porwie wiatr.

Zagrożenia były więc znaczne i żywo uświadamiane, ale po zaledwie kilku dniach nerwowych wahań członkowie komitetu zatwierdzili projekt Paxtona. Nic — naprawdę absolutnie nic — nie mówi więcej o wiktoriańskiej Wielkiej Brytanii i jej możliwościach niż fakt, że budowę najśmielszego i najbardziej ikonicznego obiektu stulecia powierzono ogrodnikowi. Crystal Palace Paxtona nie wymagał żadnych cegieł ani zaprawy, ani cementu, ani fundamentów. Skręcono go śrubami i stał na ziemi jak namiot. Było to nie tylko pomysłowe rozwiązanie wyjątkowo trudnego zadania, ale również radykalne odejście od wszystkiego, co wcześniej wypróbowano.

Największą zaletą przestronnego pałacu Paxtona było to, że można go było złożyć ze znormalizowanych prefabrykatów. Podstawowym elementem była żeliwna kratownica o wymiarach 90 centymetrów na 7 metrów, tworząca ramę, na której umocowano szkło — prawie 100 tysięcy metrów kwadratowych, czyli jedna trzecia rocznej produkcji szkła w Wielkiej Brytanii. Zaprojektowano specjalną ruchomą platformę, która poruszała się wzdłuż szkieletu i umożliwiała robotnikom montowanie 18 tysięcy tafli szkła tygodniowo — wydajność, która do dzisiaj graniczy z cudem. Aby uporać się z problemem rynien, których potrzeba było około 40 kilometrów, Paxton zaprojektował obsługiwaną przez niewielką ekipę maszynę, która potrafiła zamontować 600 metrów rynien dziennie — dawniej byłoby to zajęcie dla trzystu osób. Pod każdym względem przedsięwzięcie to było czystym szaleństwem.

Paxton trafił ze swoim pomysłem na doskonały moment, ponieważ niedługo przed Wielką Wystawą szkło nagle stało się dostępne w ilościach wcześniej nieosiągalnych. Szkło zawsze było niewygodnym materiałem. Niełatwo je wyprodukować, zwłaszcza dobrej jakości, toteż przez znaczny okres swoich dziejów było artykułem luksusowym. Na szczęście dwa przełomy technologiczne zmieniły sytuację. Najpierw Francuzi wymyślili szkło walcowane — płynne szkło wylewa się na płyty i rozwalcowuje. Po raz pierwszy można było robić naprawdę duże szyby, dzięki czemu powstały witryny sklepowe. Jednakże po rozwalcowaniu każda tafla musiała stygnąć przez dziesięć dni, co oznaczało, że płyta była w tym okresie wyłączona z użytku, a ponadto tafle wymagały długotrwałego szlifowania i polerowania. Był to zatem bardzo kosztowny materiał. W 1838 roku opracowano tańszą wersję — szkło płaskie. Zachowywało ono większość zalet szkła walcowanego, ale szybciej stygło i wymagało mniej polerowania, dzięki czemu można je było wytwarzać znacznie taniej. Nagle można było niedrogo produkować wielkie szyby w nieograniczonych ilościach.

Zbiegło się to ze zniesieniem dwóch starych danin publicznych: podatku od okien i akcyzy od szkła. Podatek od okien wprowadzono w 1696 roku i był na tyle zaporowy, że ludzie rzeczywiście unikali umieszczania w budynkach okien, jeśli tylko się dało. Zamurowane otwory okienne, które widzimy w tak wielu brytyjskich budynkach z tamtego okresu, kiedyś malowano, aby udawały okna. (Szkoda, że nie robi się tego do dzisiaj). Danina ta była szczerze znienawidzona jako „podatek od powietrza i światła”, a do jej skutków należał fakt, że wielu służących i innych osób o niskich dochodach było skazanych na mieszkanie w ciemnych i dusznych pokojach.

Druga danina, wprowadzona w 1746 roku, nie opierała się na liczbie okien, lecz na wadze szyb okiennych, toteż w epoce georgiańskiej były one cienkie i łamliwe, a ramy robiono odpowiednio mocne. W tym samym okresie na szkle pojawiły się ślady po przylepiaku używanym przez dmuchacza szkła. Jako materiał wybrakowany takie szkło nie podlegało akcyzie, dzięki czemu miało spore wzięcie wśród ludzi oszczędnych. Szkło płaskie często stosowano w tanich gospodach i zakładach, a także z tyłu prywatnych domów, gdzie względy estetyczne nie odgrywały istotnej roli. Akcyzę zniesiono w 1845 roku, tuż przed setną rocznicą jej wprowadzenia, a potem przyszła kolej na podatek okienny, przypadkowo — i w omawianym przez nas kontekście bardzo fortunnie — zlikwidowany w 1851 roku. Akurat kiedy Paxton potrzebował więcej szkła niż ktokolwiek przed nim, cena spadła o ponad połowę. Wraz z usprawnieniami technicznymi, które ułatwiły produkcję szkła, był to czynnik, który umożliwił budowę Crystal Palace.

Ukończona hala miała dokładnie 1851 stóp (564 metry) długości (na cześć roku budowy), 408 stóp (124 metry) szerokości i prawie 110 stóp (33,5 metra) wysokości na środku, dzięki czemu można było pozostawić ukochaną przez londyńczyków aleję wiązów, którą w przeciwnym razie trzeba byłoby wyciąć. Rozmiary budynku wymagały ogromnego wkładu materiałowego: 293 655 szyb, 33 tysiące żelaznych kratownic i tysiące metrów kwadratowych drewnianej podłogi. Jednakże dzięki zastosowanym przez Paxtona metodom koszty ograniczyły się do niezwykle przyjaznych 80 tysięcy funtów. Cały proces budowlany trwał trzydzieści pięć tygodni. Katedrę św. Pawła wznoszono przez trzydzieści pięć lat.

Oddalone o trzy kilometry gmachy parlamentu były w budowie od dekady, ale do ich ukończenia zostało jeszcze sporo czasu. Publicysta „Puncha” zasugerował pół żartem, pół serio, że rząd powinien zlecić Paxtonowi zaprojektowanie Crystal Parliament. Kiedy ktoś nie umiał znaleźć rozwiązania jakiegoś problemu, radzono mu: „Zapytaj Paxtona”.

Crystal Palace był jednocześnie największym i najlżejszym, najbardziej eterycznym budynkiem świata. Dzisiaj jesteśmy przyzwyczajeni do dużych powierzchni szklanych, ale dla osoby żyjącej w 1851 roku możliwość spacerowania po przestronnym i jasnym wnętrzu była dosłownie i w przenośni olśniewająca. Nie umiemy sobie wyobrazić, jak migotliwa, przezroczysta hala wystawowa jawiła się oczom patrzących z daleka gości. Na pewno wydawała się równie delikatna, ulotna i zaprzeczająca prawom fizyki jak bańka mydlana. Ludziom, którzy przybywali do Hyde Parku, na widok lewitującego nad drzewami i roziskrzonego w słońcu budynku z pewnością uginały się z zachwytu kolana.

II

Kiedy w Londynie postawiono Crystal Palace, niecałe dwieście kilometrów na północny wschód, koło starego wiejskiego kościoła pod rozległym niebem Norfolku niedaleko miasteczka targowego Wymondham stanął nieco skromniejszy budynek: plebania w stylu z grubsza gotyckim na niesymetrycznym rzucie poziomym, z nieregularną linią dachu, fikuśnymi kominami i zabitymi deskami ścianami szczytowymi — „spory dom, na swój sposób wygodny i dostojny, ale brzydki i bez polotu”, jak opisała ten rodzaj domu Margaret Oliphant, niezwykle popularna i płodna powieściopisarka wiktoriańska, w książce The Curate in Charge.

Budynek ten będzie nam towarzyszył przez następne niemal pięćset stron. Zaprojektował go niejaki Edward Tull z Aylsham — jak się przekonamy, architekt pozbawiony talentu w zwykłym tego słowa znaczeniu — dla Thomasa J.G. Marshama, młodego duchownego z dobrej rodziny. Dwudziestodziewięcioletni Marsham był beneficjentem systemu, który zapewniał mu i jemu podobnym doskonałe warunki życia, nie żądając zbyt wiele w zamian.

W 1851 roku, w którym zaczyna się nasza opowieść, było 17 621 anglikańskich duchownych, a wiejski pastor, który troszczył się o dusze około dwustu pięćdziesięciu parafian, zarabiał średnio 500 funtów — tyle samo co doświadczony urzędnik państwowy taki jak Henry Cole, spiritus movens Wielkiej Wystawy. Młodsi synowie arystokratów i szlachciców z reguły wybierali jedną z dwóch dróg życiowych: kapłaństwo albo karierę wojskową. A zatem często wnosili osobisty majątek. W wielu parafiach czerpali również dochody z dzierżawy ziemi należącej do Kościoła. Nawet najmniej uprzywilejowanym pastorom generalnie nieźle się powodziło. Jane Austen wychowywała się na plebanii w Steventon (hrabstwo Hampshire), którą uważała za kompromitująco ascetyczną, a przecież był tam salon, kuchnia, pokój przyjęć, gabinet, biblioteka i siedem sypialń — trudno to uznać za warunki urągające ludzkiej godności. Największą prebendę dawało Doddington w Cambridgeshire, z 15 tysiącami hektarów ziemi i rocznym dochodem w wysokości 7300 funtów — jakieś 5 milionów na dzisiejsze pieniądze — czerpanym przez szczęśliwych wybrańców do 1865 roku, kiedy majątek został podzielony1.

Duchowni Kościoła anglikańskiego dzielili się na vicars i rectors. Pod względem kanonicznym różnica była niewielka, pod względem ekonomicznym duża. Historycznie wikary był zastępcą rektora, ale w czasach pana Marshama owo rozróżnienie w gruncie rzeczy zanikło i to, czy pastora nazywano wikarym czy rektorem, było kwestią przede wszystkim lokalnej tradycji. Przetrwała tylko różnica w dochodach.

Uposażenie duchownego nie pochodziło od Kościoła, lecz z czynszów i dziesięcin. Dziesięciny dzieliły się na dwa rodzaje: duże (od głównych upraw takich jak pszenica i jęczmień) oraz małe (warzywa z ogrodu, brukiew i obrok). Rektorzy pobierali duże dziesięciny, a wikarzy małe, co oznaczało, że ci pierwsi byli znacznie zamożniejsi. Ponieważ dziesięciny były stałym powodem napięć między Kościołem i rolnikiem, w roku 1836, rok przed objęciem tronu przez królową Wiktorię, postanowiono uprościć ten obszar życia. Od tej pory zamiast oddawać miejscowemu duchownemu uzgodnioną część zbiorów, rolnik płacił stałą roczną sumę wyliczoną na podstawie ogólnej wartości jego ziemi. A zatem duchowieństwo dostawało swoją działkę nawet w sytuacji, kiedy rolnik miał zły rok, czyli pastorzy mieli same dobre lata.

Praca wiejskich duchownych była zaskakująco niedookreślona. Pobożności nie wymagano ani nawet nie oczekiwano. Aby otrzymać święcenia kapłańskie w Kościele anglikańskim, trzeba było mieć dyplom uniwersytecki, ale większość pastorów studiowała filologię klasyczną, a nie teologię. Nie uczono ich również głoszenia kazań, niesienia inspiracji i otuchy czy innych form chrześcijańskiej troski. Wielu duchownych nie zadawało sobie nawet trudu pisania kazań, lecz kupowali grubą książkę z gotowymi tekstami i co tydzień odczytywali jeden z nich.

Chociaż nie było to niczyim zamiarem, system ten zrodził kastę dobrze wykształconych i zamożnych ludzi, którzy mieli mnóstwo wolnego czasu. Skutek był taki, że wielu z nich spontanicznie realizowało przeróżne niezwykłe zainteresowania. Nigdy wcześniej w dziejach ludzkości żadna grupa nie oddawała się tak szerokiej gamie pożytecznych zajęć, które w żadnym sensie nie należały do ich obowiązków zawodowych.

Przyjrzyjmy się kilku z nich.

George Bayldon, wikary w odludnym zakątku Yorkshire, miał tak mało wiernych na swoich nabożeństwach, że przerobił połowę kościoła na kurnik, ale jednocześnie został wybitnym językoznawcą samoukiem i stworzył pierwszy na świecie słownik języka islandzkiego. Niedaleko od jego parafii Laurence Sterne, wikary spod Yorku, pisał poczytne powieści, między innymi słynne The Life and Opinions of Tristram Shandy. Edmund Cartwright, rektor wiejskiej parafii w Leicestershire, wynalazł mechaniczne krosno, które naprawdę przyśpieszyło dokonującą się rewolucję przemysłową. W czasach Wielkiej Wystawy w samej Anglii używano ponad ćwierć miliona krosien.

W Devonie wielebny Jack Russell wyhodował teriera, który nosi jego imię, a w Oksfordzie wielebny William Buckland napisał pierwsze naukowe opracowanie o dinozaurach, a także — nieprzypadkowo — został największym światowym autorytetem w dziedzinie koprolitów — skamieniałych odchodów. Thomas Robert Malthus z Surrey napisał Prawo ludności (jak na pewno pamiętacie ze szkoły, postawił tam tezę, że jest matematyczną niemożliwością, aby produkcja żywności nadążyła za przyrostem naturalnym) i tym samym zainicjował dyscyplinę naukową zwaną ekonomią polityczną. Wielebny William Greenwell z Durham był fundatorem archeologii, chociaż wędkarze pamiętają go raczej jako wynalazcę „Greenwell’s glory”, czyli ich ulubionej muszki do łowienia pstrągów.

W Dorset człowiek o oryginalnym nazwisku Octavius Pickard-Cambridge został najwybitniejszym wówczas arachnologiem, a żyjący w tych samych czasach wielebny William Shepherd napisał historię sprośnych dowcipów. John Clayton z Yorkshire w drugiej połowie XVII wieku pierwszy zademonstrował w praktyce działanie oświetlenia gazowego. Pastor George Garrett z Manchesteru wymyślił okręt podwodny2. Botanik Adam Buddle, wikary w hrabstwie Essex, został patronem budlei, pięknie kwitnącego krzewu. Pastor John Mackenzie Bacon z Berkshire był jednym z pionierów baloniarstwa i ojcem fotografii powietrznej. Sabine Baring-Gould (na przekór imieniu jednak mężczyzna) napisał pieśń kościelną „Onward, Chistian Soldiers”, a także, trochę mniej zgodnie ze swoją profesją, pierwszą powieść, w której figurował wilkołak. Wielebny Robert Stephen Hawker z Kornwalii tworzył znakomite poezje cenione przez Longfellowa i Tennysona, ale nieco deprymował swoich parafian, ponieważ chodził w różowym fezie i spędzał znaczną część życia w opiumowym błogostanie.

W Western Weald (hrabstwo Hampshire) Gilbert White został najbardziej cenionym przyrodnikiem swoich czasów i autorem znakomitej, wciąż poczytnej Natural History of Selborne. W Northamptonshire pastor M.J. Berkeley wypracował sobie renomę najwybitniejszego eksperta od chorób grzybów i roślin; mniejszą chlubę przynosi mu fakt, że prawdopodobnie za jego sprawą rozprzestrzeniło się wiele groźnych szkodników, w tym największa zmora brytyjskich ogrodników, mączniak prawdziwy truskawki. John Michell, rektor w Derbyshire, pokazał Williamowi Herschelowi, jak się buduje teleskop, dzięki czemu Herschel odkrył planetę Uran. Michell wymyślił również metodę zważenia Ziemi, bodaj najgenialniejszy eksperyment naukowy w XVIII wieku. Zmarł przed jego wykonaniem i zadanie to ostatecznie przypadło w udziale Henry’emu Cavendishowi, utalentowanemu synowi diuka Devonshire, pracodawcy Paxtona.

Chyba najbardziej niezwykłym brytyjskim duchownym był pastor Thomas Bayes z Tunbridge Wells w Kencie, który żył w latach 1701–1761. Z relacji, które przetrwały do naszych czasów, wynika, że był nieśmiałym człowiekiem i fatalnym kaznodzieją, ale wyjątkowo utalentowanym matematykiem. Stworzył równanie matematyczne, które nazwano wzorem Bayesa, a wygląda następująco:

Ludzie, którzy rozumieją wzór Bayesa, mogą za jego pomocą rozwiązywać różne skomplikowane zadania z rachunku prawdopodobieństwa czy też, fachowo mówiąc, z prawdopodobieństw warunkowych zdarzeń; pozwala on wyliczyć statystycznie wiarygodne prawdopodobieństwa na podstawie częściowych danych. W twierdzeniu Bayesa najbardziej fascynujące jest to, że bez komputerów, które wykonałyby niezbędne obliczenia, nie miało ono żadnych praktycznych zastosowań, w tamtych czasach było to zatem interesujące, ale zupełnie bezcelowe ćwiczenie umysłowe. Sam Bayes najwyraźniej nisko cenił swoje twierdzenie, ponieważ nawet nie zadbał o to, by je upublicznić. W 1763 roku, dwa lata po śmierci duchownego, jego znajomy wysłał twierdzenie do Royal Society w Londynie, które opublikowało je w swoim czasopiśmie „Philosophical Transactions” pod niepozornym tytułem „Próba rozwiązania jednego z zagadnień nauki o przypadku”. W rzeczywistości był to kamień milowy w dziejach matematyki. Dzisiaj twierdzenie Bayesa stosuje się do modelowania zmian klimatycznych, przewidywania zachowania giełd papierów wartościowych, datowania metodą połowicznego rozpadu i wielu innych zjawisk związanych z prawdopodobieństwem — a wszystko dzięki temu, że pewien XVIII-wieczny angielski duchowny zanotował kilka swoich przemyśleń.

Mnóstwo innych duchownych płodziło nie wybitne dzieła, lecz wybitne potomstwo. John Dryden, Christopher Wren, Robert Hooke, Thomas Hobbes, Oliver Goldsmith, Jane Austen, Joshua Reynolds, Samuel Taylor Coleridge, Horatio Nelson, siostry Brontë, Alfred Lord Tennyson, Cecil Rhodes i Lewis Carroll (który sam był wyświęcony, ale nie pełnił kapłańskiej posługi) byli dziećmi pastorów. O nieproporcjonalnym wpływie duchownych na życie narodu brytyjskiego można się przekonać, przeglądając internetową wersję Dictionary of National Biography. Kiedy wpiszemy „rector”, pojawi się prawie 4600 haseł, a „vicar” da ich o 3300 więcej. Porównajmy to ze znacznie skromniejszym 338 dla „fizyka”, 492 dla „ekonomisty”, 639 dla „wynalazcy” i 741 dla „naukowca”. (Co ciekawe, przedstawiciele tych kategorii są niewiele liczniejsi od „rozpustników”, „morderców” i „niepoczytalnych”, dalece natomiast ustępują pola „ekscentrykom” mającym 1010 haseł).

Przy tak szerokim gronie wybitnych duchownych łatwo zapomnieć, że tacy ludzie mimo wszystko należeli do wyjątków i większość pastorów przypominała raczej naszego pana Marshama, który nie miał żadnych osiągnięć ani ambicji, a jeśli miał, to nie zachowały się żadne ich ślady. Jego największy tytuł do sławy wiąże się z faktem, że jego pradziadek, Robert Marsham, wynalazł fenologię, naukę (jeśli to niezbyt wielkie słowo) pozwalającą śledzić zmiany sezonowe — pierwsze pąki na drzewach, pierwsze kukułki wiosną i tak dalej. Można by sądzić, że ludzie nawet bez fenologii spontanicznie to robili, a jednak nikt się tym nie zajmował, przynajmniej nie systematycznie. Dzięki Marshamowi na całym świecie stał się to szalenie popularny i wysoko ceniony sposób spędzania czasu. W Ameryce wielkim miłośnikiem fenologii był Thomas Jefferson. Już jako prezydent znajdował czas na rejestrowanie pierwszego i ostatniego pojawiania się owoców i warzyw na waszyngtońskich targach i miał swojego przedstawiciela w Monticello, który prowadził podobne obserwacje, co pozwalało sprawdzić, czy występują istotne różnice w datach pomiędzy tymi dwoma miejscami. Kiedy współcześni klimatolodzy mówią, że na przykład pierwsze wiosenne kwiaty jabłoni pojawiają się trzy tygodnie wcześniej niż dawniej, często odwołują się do danych zgromadzonych przez Roberta Marshama. Starszy Marsham był również jednym z najbogatszych właścicieli ziemskich w East Anglia. W jego wielkim majątku o dziwacznej nazwie Stratton Strawless koło Norwich w 1821 roku urodził się Thomas John Gordon Marsham i spędził tam większość życia, by potem przenieść się kilkanaście kilometrów dalej i objąć prebendę w naszej wiosce.

O jego tamtejszym życiu prawie nic nie wiemy, ale dużo wiemy o codziennym życiu wiejskich pastorów w wielkiej epoce wiejskich pastorów, dzięki pisarstwu duchownego, który mieszkał w pobliskiej parafii Weston Longville, osiem kilometrów przez pola na północ (miejscowość tę widać z dachu naszej plebanii). Nazywał się James Woodforde i żył pół wieku wcześniej niż Marsham, ale pastorski los z pewnością wiele się przez ten czas nie zmienił. Woodforde nie był szczególnie pobożny, uczony ani utalentowany, lecz umiał cieszyć się życiem i przez czterdzieści pięć lat prowadził obfitujący w anegdoty dziennik, który, jak już wspomniałem, daje niezwykle szczegółowy obraz życia wiejskiego duchownego. Na ponad sto lat dziennik popadł w zapomnienie, ale w 1924 roku został ponownie odkryty i opublikowany w skróconej formie pod tytułem The Diary of a Country Parson. Książka zrobiła międzynarodową karierę, mimo że jeden z krytyków ocenił ją jako „niewiele więcej niż kronikę obżarstwa”.

Ilość jedzenia na XVIII-wiecznych stołach przyprawia o zawrót głowy, a Woodforde pieczołowicie i z miłością relacjonował prawie każdy zjedzony posiłek. Oto dania, do których zasiadał podczas typowej kolacji w 1784 roku: sola w sosie homarowym, kurczak, ozorek wołowy, pieczeń wołowa, zupa, filet cielęcy ze smardzami i truflami, pasztecik gołębi, nerkówka, gęsina z zielonym groszkiem, dżem brzoskwiniowy, sernik, duszone pieczarki i deser biszkoptowo-owocowy z bitą śmietaną. Podczas innego posiłku mógł posmakować lina, szynki, kurczaka, duszonej kaczki, pieczeni wieprzowej, puddingu śliwkowego i ciasta śliwkowego oraz rozmaitych owoców i bakalii, popijając to wszystko czerwonym i białym winem, piwem i cydrem. Nic nie mogło stanąć na przeszkodzie porządnemu najedzeniu się. Kiedy zmarła siostra Woodforde’a, odnotował w dzienniku swój szczery smutek, ale znalazł również miejsce na następującą uwagę: „Wyśmienity pieczony indyk na obiad”. Świat zewnętrzny rzadko potrafił się wcisnąć na karty dziennika. Amerykańska wojna o niepodległość przeszła prawie niewzmiankowana, a kiedy w 1789 roku zdobyto Bastylię, Woodforde odnotował ten fakt, ale więcej miejsca poświęcił temu, co zjadł na śniadanie. Konwencji tej trzymał się do samego końca: ostatni wpis w dzienniku również dotyczy posiłku.

Woodforde z pewnością był przyzwoitym człowiekiem — od czasu do czasu ofiarował biednym żywność i nienagannie się prowadził — ale w jego obejmującym wiele lat duszpasterstwa dzienniku próżno szukać śladów tego, że choćby przez moment zastanawiał się nad tekstem kazania czy że poczuwał się do jakiejś więzi ze swoimi parafianami poza tym, że skwapliwie przyjmował każde zaproszenie na kolację. Jeśli ten styl życia nie był typowy, to z pewnością był możliwy.

Jak w to wszystko wpisuje się Marsham? Nie umiem powiedzieć. Jeśli jego celem życiowym było pozostawienie jak najmniejszej liczby śladów w historii ludzkości, to zrealizował go na medal. W 1851 roku miał dwadzieścia dziewięć lat i był kawalerem (którym pozostał do końca życia). Jego gospodyni, o interesująco nietypowym nazwisku Elizabeth Worm, pozostała z nim przez czterdzieści lat aż do śmierci w 1899 roku, mamy więc prawo domniemywać, że przynajmniej ona uznawała go za znośnego kompana, ale niestety nie wiemy, czy ktokolwiek inny podzielał tę opinię.

Istnieje jednak pewna drobna, ale zachęcająca poszlaka. W ostatnią niedzielę marca 1851 roku Kościół anglikański przeprowadził ogólnokrajowy sondaż, który miał pokazać, ile osób poszło tego dnia do kościoła. Wynik był bulwersujący. Ponad połowa mieszkańców Anglii i Walii w ogóle nie była w kościele, a tylko 20% uczestniczyło w nabożeństwie anglikańskim. Przy wszystkich swoich genialnych osiągnięciach matematycznych i leksykograficznych duchowni najwyraźniej nie odgrywali już w swoich wspólnotach tak ważnej roli jak dawniej. Tymczasem w parafii pana Marshama nie było jeszcze widać żadnych oznak tego procesu. Na poranne nabożeństwo przyszło w tę niedzielę 79 wiernych, a na popołudniowe 86 — razem prawie 70% parafian, czyli nieporównanie więcej niż średnia krajowa. Jeśli frekwencja z tego dnia nie odbiegała od normy, mamy prawo uznać, że nasz pan Marsham był człowiekiem szanowanym.

III

W tym samym miesiącu, w którym Kościół anglikański przeprowadził badania uczestnictwa w niedzielnej mszy, w Wielkiej Brytanii, jak co dziesięć lat, odbył się również spis powszechny, który zaowocował dumnie precyzyjną liczbą ludności kraju, a mianowicie 20 959 477. Brytyjczycy stanowili zaledwie 1,6% populacji świata, ale pod względem zamożności i wydajności pracy nie mieli sobie równych. Ten znikomy odsetek odpowiadał za połowę światowego wydobycia węgla i produkcji stali, kontrolował niemal dwie trzecie przewozów morskich i uczestniczył w jednej trzeciej wymiany handlowej. Prawie całe płótno bawełniane świata wychodziło z brytyjskich fabryk, w których używano maszyn wynalezionych i zbudowanych w kraju. W londyńskich bankach deponowano więcej pieniędzy niż we wszystkich innych ośrodkach finansowych świata razem wziętych. Londyn był stolicą gigantycznego i wciąż rozprzestrzeniającego się imperium, które u szczytu swojej potęgi zajmowało bez mała 30 milionów kilometrów kwadratowych, a pieśń God Save the Queen była hymnem narodowym jednej czwartej ludzkości. Wielka Brytania przodowała prawie w każdej mierzalnej kategorii. Była najbogatszym, najbardziej pomysłowym i notującym największe osiągnięcia narodem świata — narodem, w którym nawet ogrodnicy wybijali się na czoło.

Nagle, po raz pierwszy w dziejach, większość ludzi ciągle stawała przed kłopotem bogactwa. Karol Marks, który mieszkał w Londynie, odnotował ze zdumieniem i nutką bezsilnego podziwu, że w Wielkiej Brytanii można kupić pięćset rodzajów młotka. Wszędzie wrzała praca. Dzisiejsi londyńczycy mieszkają w pięknym wiktoriańskim mieście, a ludzie z tamtych czasów żyli na placu budowy. W okresie dwunastu lat powstało w Londynie osiem dworców kolejowych. Rozgardiasz i uciążliwości — rowy, tunele, błotniste wykopy, dym, huk i łomot — związane z budową kolei, mostów, kanalizacji, przepompowni, elektrowni, linii metra i tym podobnych powodowały, że Londyn był nie tylko największym miastem na Ziemi, ale również najhałaśliwszym, najbrudniejszym, najbardziej zabłoconym, najbardziej zapracowanym, najruchliwszym i najbardziej rozkopanym miejscem, jakie kiedykolwiek widział świat.

Spis powszechny z 1851 roku pokazał również, że więcej Brytyjczyków mieszkało w miastach niż na wsi (pierwsza taka sytuacja w dziejach świata!), czego najbardziej widoczną konsekwencją był nieprawdopodobny tłok i ścisk. Ludzie stadnie przemieszczali się do pracy, podróżowali, chodzili do szkoły, siedzieli w więzieniu i leżeli w szpitalu. Również rozrywek poszukiwali stadnie i nigdzie nie chodzili z większym entuzjazmem i zachwytem niż do Crystal Palace. Niesamowita była nie tylko sama jego konstrukcja, ale również to, co znajdowało się w środku. W około czternastu tysiącach gablot wystawiano prawie sto tysięcy obiektów. Spośród nowości wyróżniał się scyzoryk z 1851 ostrzami, meble wykute z wielkich brył węgla (wyłącznie do pokazania, że da się to zrobić), fortepian z czterema klawiaturami dla rodzinnych kwartetów, łóżko, które przekształcało się w tratwę ratunkową, najróżniejszego typu urządzenia do latania (z wyjątkiem rzeczywiście latających), przyrządy do upuszczania krwi, największe lustro świata, gigantyczna gruda guana z Peru, słynne diamenty Hope i Koh-i-Noor3, model proponowanego mostu wiszącego pomiędzy Wielką Brytanią i Francją, a także niezliczone maszyny, tekstylia i przeróżne towary z całego świata. Dziennikarze „Timesa” obliczyli, że na obejrzenie tego wszystkiego potrzeba byłoby dwustu lat.

Nie wszystkie ekspozycje narodowe były równie fascynujące. Nowa Fundlandia przeznaczyła całą swoją przestrzeń ekspozycyjną historii i metodom wytwarzania oleju z wątroby dorsza, dzięki czemu stała się oazą spokoju wielce docenianą przez tych, którzy pragnęli chwili oddechu od nieprzebranych tłumów. Niewiele brakowało, aby stoisko amerykańskie stało puste. W nagłym przypływie oszczędności Kongres odmówił przyznania funduszy, toteż wszystko trzeba było sfinansować ze środków prywatnych. Niestety, kiedy amerykańskie towary przybyły do Londynu, okazało się, że zapłacona przez organizatorów suma wystarczy na transport tylko do portu, a nie do samego Hyde Parku. Nie zarezerwowano też żadnych środków na budowę ekspozycji i jej pięciomiesięczną obsługę. Na szczęście w sukurs przyszedł zamieszkały w Londynie amerykański filantrop, George Peabody, który zapewnił 15 tysięcy dolarów awaryjnego finansowania, wyciągając delegację amerykańską z tarapatów, które sami na siebie sprowadzili. Perypetie te umocniły dosyć rozpowszechnione przekonanie, że Amerykanie są sympatycznymi, ale zacofanymi wieśniakami, jeszcze niegotowymi do samodzielnych występów na scenie światowej.

Tym większe było zaskoczenie, kiedy stoiska wreszcie stanęły. Zaprezentowane tam wynalazki dokonywały cudów: prawie wszystkie amerykańskie maszyny robiły to, czego świat oczekiwał od maszyn — wyrywały gwoździe, ciosały kamień, odlewały świece, ale z dokładnością, szybkością i niezawodnością, którą inne narody mogły tylko podziwiać szeroko otwartymi oczami. Maszyna do szycia projektu Eliasa Howe’a olśniewała panie i obiecywała rzecz niemożliwą, a mianowicie że jedno z najżmudniejszych i najnudniejszych zajęć domowych może być pasjonującą rozrywką. Cyrus McCormick pokazał żniwiarkę, która wykonywała pracę czterdziestu mężczyzn — przechwałka ta brzmiała tak nieprawdopodobnie, że prawie nikt w nią nie uwierzył, dopóki żniwiarki nie przewieziono na wieś, gdzie wywiązała się z tej obietnicy. Najbardziej ekscytujący był powtarzalny rewolwer Samuela Colta, nie tylko fantastycznie śmiercionośny, ale również złożony z wymiennych części — ta metoda produkcji była tak charakterystyczna, że nazwano ją systemem amerykańskim. Tylko jedno domorosłe dzieło mogło dorównać tym wirtuozerskim wytworom pod względem nowatorstwa, użyteczności i precyzji godnej epoki maszynowej — sama wielka hala Paxtona, przeznaczona do rozbiórki po zakończeniu wystawy. Dla wielu Europejczyków amerykańskie wynalazki stanowiły pierwszą niepokojącą zapowiedź, że ci żujący tytoń wieśniacy zza Wielkiej Wody po cichu budują kolejnego przemysłowego kolosa — coś tak nieprawdopodobnego, że dla większości prawie nie do uwierzenia.

Największą atrakcją wystawy nie były same eksponaty, lecz eleganckie ubikacje, z których goście mogli korzystać w komfortowych warunkach — z oferty tej z wdzięcznością i entuzjazmem skorzystało 827 tysięcy osób, czyli 11 tysięcy dziennie. W 1851 roku Londyn odczuwał dramatyczny niedobór publicznych toalet. Goście British Museum, których bywało nawet 30 tysięcy każdego dnia, musieli się zadowolić dwoma ubikacjami. W Crystal Palace były toalety ze spłuczkami, co tak zachwyciło zwiedzających, że zrobiła się moda na instalowanie spłuczek w domach — jak się później przekonamy, proces ten pociągnął za sobą katastrofalne dla Londynu konsekwencje.

Wielka Wystawa stanowiła przełom nie tylko sanitarny, ale również społeczny, ponieważ po raz pierwszy zgromadziła w jednym miejscu przedstawicieli wszystkich klas, którzy ocierali się o siebie łokciami. Rozpowszechnione były obawy, że „czcigodni niemyci” — jak nazwał ich rok wcześniej William Makepeace Thackeray w swojej powieści Dzieje Pendennisa — okażą się niegodni tego zaufania i zepsują zabawę lepszym od siebie, a nawet że dojdzie do sabotażu. W końcu upłynęły zaledwie trzy lata od Wiosny Ludów, która wstrząsnęła Europą i obaliła rządy w Paryżu, Berlinie, Krakowie, Budapeszcie, Wiedniu, Neapolu, Bukareszcie i Zagrzebiu.

Szczególnie obawiano się, że wystawa przyciągnie czartystów i ich sympatyków. Czartyzm był popularnym ruchem, a jego nazwa pochodziła od People’s Charter (Karty praw ludu) z 1837 roku, gdzie domagano się reform politycznych (z obecnej perspektywy dosyć umiarkowanych) takich jak likwidacja rotten i pocketboroughs4 po wprowadzenie powszechnego prawa wyborczego dla mężczyzn. W ciągu mniej więcej dekady czartyści wystosowali wiele petycji do Parlamentu; jedna z nich miała ponad kilometr długości i podobno podpisało ją 5,7 miliona osób. Posłowie byli pod wrażeniem, ale wszystkie petycje odrzucili, oczywiście dla dobra ludu. W ogólnym mniemaniu powszechne prawo wyborcze było niebezpieczną sprawą — „absolutnie nie do pogodzenia z istnieniem cywilizacji”, jak to ujął historyk i poseł, Thomas Babington Macaulay.

W Londynie sprawy stanęły na ostrzu noża w 1848 roku, kiedy czartyści zwołali masowy wiec na błoniach Kennington Common, na południe od Tamizy. Władze obawiały się, że podjudzeni przez organizatorów ludzie wtargną na most Westminsterski i szturmem wezmą Parlament. W całym mieście pośpiesznie zabezpieczano budynki rządowe. Minister spraw zagranicznych, lord Palmerston, zabarykadował okna swojego urzędu rocznikami „Timesa”. Kierownictwo British Museum wysłało na dach ludzi z zapasem cegieł, które mieli zrzucać na głowy ewentualnych napastników usiłujących zająć budynek. Przed siedzibą Bank of England ustawiono armaty, a pracownikom rozmaitych instytucji państwowych wydano rapiery i przedpotopowe, prawdopodobnie niezbyt starannie konserwowane muszkiety, z których wiele stanowiło większe zagrożenie dla samych strzelców niż dla śmiałków stających na ich drodze. Sto siedemdziesiąt tysięcy specjalnych strażników — głównie bogaczy i ich służących — stanęło w gotowości pod dowództwem zniedołężniałego diuka Wellingtona, który miał osiemdziesiąt dwa lata i był głuchy na wszystkie dźwięki poniżej stu decybeli.

Radykalne nastroje szybko jednak zniknęły, po części dlatego, że przywódca czartystów, Feargus O’Connor, zaczynał przejawiać dziwne zachowania wywołane później zdiagnozowaną demencją syfilityczną (rok później trafił z tego powodu do szpitala dla obłąkanych), po części dlatego, że większość uczestników w głębi serca nie była rewolucjonistami i nie chciała doprowadzić do rozlewu krwi ani tym bardziej brać w nim udziału, i wreszcie dlatego, że lunął deszcz i pójście do pubu zaczęło się jawić jako bardziej atrakcyjna opcja niż szturmowanie Parlamentu. „Times” uznał, że „londyński motłoch, chociaż niezbyt heroiczny, poetycki, patriotyczny, światły i higieniczny, jest relatywnie poczciwy” — ta protekcjonalna opinia wydaje się z grubsza odpowiadać prawdzie.

Po tym chwilowym uspokojeniu nastrojów w 1851 roku w niektórych kręgach znowu zapanowało wzburzenie. W swojej opublikowanej w tym roku głośnej książce London Labour and the London Poor Henry Mayhew stwierdził, że robotnicy to „prawie co do jednego rozjuszeni proletariusze wyznający agresywne poglądy”.

A jednak wygląda na to, że nawet najbardziej rozjuszeni proletariusze uwielbiali Wielką Wystawę. Jej otwarcie nastąpiło 1 maja 1851 roku i przebiegało bez zakłóceń — „piękne, imponujące i wzruszające widowisko”, by zacytować promienną królową Wiktorię, która nazwała ten dzień „najświetniejszym dniem w naszych dziejach” i chyba powiedziała to ze szczerym przekonaniem. Osiemdziesięciopięcioletnia Mary Callinack przeszła ponad 400 kilometrów z Kornwalii, okrywając się wiekopomną sławą. Przez pięć i pół miesiąca funkcjonowania Wielkiej Wystawy odwiedziło ją 6 milionów osób. W najbardziej ruchliwy dzień, 7 października, było 110 tysięcy zwiedzających. Kiedyś w Pałacu znajdowało się 92 tysiące osób naraz — rekord wszech czasów pod względem liczby ludzi zgromadzonych pod jednym dachem.

Nie wszyscy goście byli zachwyceni. William Morris, przyszły projektant i esteta, który miał wtedy siedemnaście lat, tak się przeraził bezguściem i tandetnym przepychem (w jego odbiorze) wystawy, że słaniającym się krokiem wyszedł z hali i zwymiotował w krzaki. Jednakże większości ludzi wystawa się podobała i prawie wszyscy przestrzegali zasad porządku. Podczas trwania Wielkiej Wystawy zatrzymano zaledwie dwadzieścia pięć osób — piętnaście za kradzieże kieszonkowe i dziesięć za kradzież przedmiotów małej wartości. Ten znikomy poziom przestępczości jest tym bardziej zaskakujący, że w połowie XIX wieku Hyde Park powszechnie uchodził za bardzo niebezpieczne miejsce, szczególnie po zmroku, kiedy ryzyko rabunku było tak duże, że ludzie przechodzili tamtędy tylko grupami. Tymczasem dzięki tłumom zwiedzających przez niecałe pół roku było to jedno z najbezpieczniejszych miejsc w Londynie.

Wielka Wystawa przyniosła na czysto 186 tysięcy funtów, co wystarczyło na zakup dwunastu hektarów ziemi na południe od Hyde Parku, na obszarze formalnie zwanym Albertopolis, gdzie zbudowano wielkie muzea i instytucje do dzisiaj stanowiące dominantę tej dzielnicy, między innymi Royal Albert Hall, Victoria and Albert Museum, Natural History Museum, Royal College of Art i Royal College of Music.

Potężny Crystal Palace Paxtona pozostał w Hyde Parku do lata 1852 roku, kiedy wreszcie zdecydowano o jego dalszych losach. Prawie nikt nie życzył sobie jego rozbiórki, ale nie było zgody w kwestii, co należy z nim zrobić. Padła między innymi trochę księżycowa propozycja, aby przekształcić go w trzystumetrową wieżę. W końcu postanowiono przenieść halę do nowego parku — Crystal Palace Park — w południowolondyńskiej dzielnicy Sydenham. Z jakichś niedocieczonych powodów przy okazji stał się jeszcze większy, dokładnie o połowę, i do jego budowy zużyto dwa razy więcej szkła. Ze względu na jego usytuowanie na zboczu wzgórza przeniesienie Crystal Palace stanowiło dużo trudniejsze zadanie. Konstrukcja cztery razy się zawaliła. Nową halę stawiało około 6400 robotników, którym zajęło to ponad dwa lata. Siedemnastu straciło życie. Magiczny urok pierwotnego Crystal Palace równie magicznie zniknął. Hala już nigdy nie odzyskała dawnego miejsca w sercach narodu, a w 1936 roku spłonęła.

Dziesięć lat po Wielkiej Wystawie zmarł książę Albert i kawałek na zachód od miejsca, w którym stał Crystal Palace, wzniesiono wielki gotycki statek kosmiczny zwany Albert Memorial. Budowa kosztowała 120 tysięcy funtów, czyli o połowę więcej niż postawienie szklanej hali. Albert do dzisiaj tam tronuje pod gigantycznym złoconym baldachimem. Na kolanach trzyma książkę: katalog Wielkiej Wystawy. Z pierwotnego Crystal Palace zostały tylko dwie duże, ozdobne bramy z kutego żelaza, które znajdowały się przy punkcie kontroli biletów w wejściu do hali wystawowej, a teraz dyskretnie wyznaczają odcinek granicy pomiędzy Hyde Parkiem i Kensington Gardens.

Równie nagle skończyła się złota epoka wiejskiego kleru. W ósmej dekadzie XIX wieku na kraj spadł głęboki kryzys w rolnictwie, uderzając we właścicieli ziemskich i inne grupy żyjące z uprawy roli. W naszej parafii liczba ludności w ciągu piętnastu lat spadła prawie o połowę. W połowie lat osiemdziesiątych wartość całej parafii obliczana na potrzeby podatku gruntowego wynosiła zaledwie 1713 funtów — tylko o 100 funtów więcej niż koszt budowy plebanii przez Thomasa Marshama trzy dekady wcześniej.

Pod koniec stulecia dochód przeciętnego angielskiego duchownego był o przeszło połowę niższy niż pięćdziesiąt lat wcześniej, czyli przy uwzględnieniu siły nabywczej głodowy. Wiejska parafia przestała być atrakcyjną synekurą. Wielu duchownych nie mogło sobie pozwolić na ożenek. Kto był obrotny i miał takie możliwości, zabierał swoje zdolności gdzie indziej. Pod koniec stulecia, pisze David Cannadine, „najlepszych umysłów tego pokolenia próżno było szukać w łonie Kościoła”.

W 1899 roku majątek rodziny Marshama podzielono i sprzedano, co zakończyło okres jej łagodnej dominacji w hrabstwie. Co ciekawe, jednym z powodów wyniszczającego kryzysu rolnego w latach siedemdziesiątych było pewne nieoczekiwane wydarzenie w kuchni. Zaraz dotrzemy do tej historii, ale zanim wejdziemy do domu i rozpoczniemy zwiedzanie, warto poświęcić kilka stron pytaniu, które może zaskakiwać, ale mnie wydaje się istotne: Dlaczego ludzie w ogóle mieszkają w domach?

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Porównywanie ówczesnych sum z obecnymi nie jest proste, ponieważ można zastosować wiele różnych mierników. Poza tym pewne rzeczy, które dzisiaj są drogie (na przykład ziemia rolna, służba), wtedy były tanie i na odwrót. Jestem wdzięczny profesorowi Ranaldowi Michiemu z Durham University za podpowiedź, że najbardziej adekwatnym miernikiem będzie porównanie indeksów cen detalicznych w 1851 roku i obecnie. 500 funtów pana Marshama wyniosłoby dzisiaj około 400 tysięcy funtów (czyli 630 tysięcy dolarów). Brytyjski PKB na osobę w 1851 roku kształtował się na poziomie nieco powyżej 20 funtów.

2 Okręt nazywał się „Resurgam”, czyli „podniosę się na nowo”. Nazwa okazała się dosyć niefortunna, ponieważ trzy miesiące po zwodowaniu w 1878 roku jednostka zatonęła w Morzu Irlandzkim podczas sztormu i już nigdy się nie podniosła. Podobnie zresztą jak Garrett. Zniechęcony tymi doświadczeniami zrezygnował z duszpasterstwa i wynalazczości, wyjechał na Florydę i zajął się uprawą roli. Również to przedsięwzięcie zakończyło się katastrofą i Garrett zakończył swoje przygnębiające, coraz smutniejsze życie jako żołnierz amerykańskiej piechoty podczas wojny hiszpańsko-amerykańskiej i w 1902 roku w Nowym Jorku zmarł na gruźlicę w nędzy i zapomnieniu.

3 Dwa lata wcześniej Koh-i-Noor zyskał rangę klejnotu koronnego, po tym jak został odebrany nieuprawnionym właścicielom (bądź zrabowany, zależnie od punktu widzenia) przez armię brytyjską podczas podboju Pendżabu. Większość oglądających go ludzi przeżyła rozczarowanie. Kamień był wprawdzie ogromny — prawie 200 karatów — ale źle oszlifowany i dziwnie pozbawiony blasku. Po wystawie przycięto go do bardziej roziskrzonych 109 karatów i wprawiono w koronę królewską.

4 W zgniłych okręgach (rotten boroughs) poseł do parlamentu mógł zostać wybrany bardzo niewielką liczbą głosów. Na przykład w szkockim Butte na 14 tysięcy mieszkańców tylko jeden miał prawo głosu, a zatem mógł wybrać sam siebie. Okręgi kieszonkowe (pocket boroughs) były niezamieszkane, ale nadal przysługiwało im miejsce w parlamencie, dzięki czemu osoba, która dysponowała danym okręgiem, mogła sprzedać lub oddać (powiedzmy, pozbawionemu jakichkolwiek kwalifikacji synowi) mandat poselski. Najbardziej znanym okręgiem kieszonkowym było Dunwich, nadmorskie miasto w Suffolk i niegdyś duży port — trzeci pod względem wielkości w Anglii — który w 1286 roku pochłonęło morze podczas sztormu. Mimo swego spektakularnego nieistnienia miasto do 1832 reprezentowali w parlamencie różni nieudacznicy z uprzywilejowanych kręgów.

2. Miejsce akcji

I

Gdyby jakimś cudem udało nam się przywrócić pastora Thomasa Marshama do życia i ulokować go na plebanii, prawdopodobnie najbardziej zaskoczony byłby faktem (oczywiście oprócz tego, że w ogóle tam się znalazł), że dom stał się w gruncie rzeczy niewidzialny. Stoi dzisiaj w gęstym prywatnym lesie, a zatem w całkowitym ukryciu, podczas gdy w 1851 roku, kiedy go zbudowano, rzucał się w oczy: bryła z czerwonych cegieł na otwartym polu.

Ale sam budynek, naturalnie nieco starszy, a także wzbogacony o trochę kabli telefonicznych i antenę telewizyjną, od 1851 roku niewiele się zmienił. Podobnie jak wtedy, jest wykorzystywany do celów mieszkalnych. Wygląda tak, jak powinien wyglądać dom. Ocieka domowością.

Ta natychmiastowa rozpoznawalność nie jest tak oczywista. Wszystko — drzwi, okna, kominy, schody — trzeba było wymyślić i jak się zaraz przekonamy, wymyślenie wielu z tych rzeczy wymagało więcej czasu i eksperymentowania, niż można by sądzić.

Domy to naprawdę dziwne zjawisko. Nie mają prawie żadnych uniwersalnych cech charakterystycznych: mogą przybierać właściwie dowolny kształt, być zbudowane prawie z każdego materiału i mieć dowolną wielkość. A przecież w którymkolwiek zakątku świata się znajdziemy, na pierwszy rzut oka rozpoznajemy domy mieszkalne. Jak się okazuje, ta aura domowości jest bardzo stara, a pierwsza poszlaka, która wskazywała na ten niezwykły fakt, przypadkowo pojawiła się zimą 1850 roku podczas budowy Starej Plebanii, kiedy nad Wielką Brytanią przeszła potężna burza, jedna z najgwałtowniejszych od dziesięcioleci, i zostawiła po sobie ogromne spustoszenia. Pod Goodwin Sands u wybrzeża Kentu rozbiło się pięć statków i wszyscy członkowie ich załóg ponieśli śmierć. Pod Worthing w Sussex jedenastu mężczyzn popłynęło szalupą ratunkową na pomoc zagrożonemu statkowi, lecz wszyscy utonęli, kiedy gigantyczna fala przewróciła łódź. Pod miejscowością Kilkee irlandzki statek „Edmund” zmierzający do Ameryki stracił ster, po czym pasażerowie i załoga patrzyli bezradnie, jak statek dryfuje w stronę skał i roztrzaskuje się o nie. Utonęło dziewięćdziesiąt sześć osób, lecz kilku udało się dotrzeć do brzegu, między innymi starszej pani, która uczepiła się pleców dzielnego kapitana Wilsona — Anglika, jak z makabryczną satysfakcją odnotowała gazeta „Illustrated London News”. Łącznie w wodach wokół Wysp Brytyjskich ponad dwieście osób straciło tej nocy życie.

W Crystal Palace, pracowicie wznoszonym w Londynie, świeżo zamontowane szyby dzwoniły, ale pozostały na swoim miejscu, a sama konstrukcja trochę postękała, ale przeżyła smagające wiatry, ku wielkiemu zadowoleniu Josepha Paxtona, który obiecał, że hala będzie wytrzymała na burze, i ucieszył się z tego potwierdzenia.

Tysiąc kilometrów na północ, na Orkadach u wybrzeży Szkocji, sztorm szalał przez dwa dni. W miejscowości Bay o’Skaill huragan zdarł trawiastą nawierzchnię z dużego, nieregularnego pagórka zwanego przez miejscowych howie, od niepamiętnych czasów stanowiącego punkt orientacyjny. Kiedy sztorm nareszcie ucichł i wyspiarze dotarli na swoją zrekonfigurowaną plażę, ze zdumieniem zobaczyli, że w miejscu po howie znajduje się niewielka, stara kamienna wioska, bez dachów, ale poza tym zaskakująco dobrze zachowana łącznie z wyposażeniem domostw. Wioska składa się z dziewięciu domów i pochodzi sprzed pięciu tysięcy lat. Jest starsza od Stonehenge i piramid egipskich, od prawie wszystkich konstrukcji na Ziemi. Ten niezwykle rzadki i ważny zabytek nazywa się Skara Brae.

Prastara wioska, w całości i dobrze zachowana, roztacza niesamowitą aurę domowości. Nigdzie nie można uzyskać tak namacalnego wyobrażenia o tym, jak wyglądało życie w epoce kamiennej. Jak wszyscy powtarzają, można odnieść wrażenie, że mieszkańcy wyszli stąd przed chwilą. Najbardziej zaskakuje poziom zaawansowania technicznego. Chociaż były to domostwa ludzi neolitycznych, miały zamykane drzwi, system kanalizacji, a nawet coś, co prawdopodobnie służyło jako prymitywne urządzenia sanitarne, czyli otwory w ścianach do usuwania płynnych odpadów. Wnętrza były obszerne. Ściany, które stoją do dzisiaj, miały do trzech metrów wysokości, czyli nawet największy olbrzym nie uderzał głową o powałę, a podłogi wyłożono kamieniem. W każdym domu są wbudowane kamienne komody, nisze magazynowe, odgrodzone części, które prawdopodobnie służyły jako łoża, zbiorniki na wodę z warstwą izolacyjną, dzięki której wnętrza były suche i przytulne. Domy są jednakowej wielkości i założone na tym samym rzucie poziomym, co skłania do przypuszczenia, że mieszkała tutaj egalitarna wspólnota bez plemiennej hierarchii. Między domami przebiegały zadaszone przejścia, które prowadziły na wykładany kamieniami plac — zwany przez pierwszych archeologów targowiskiem — gdzie toczyło się wspólnotowe życie.

Wydaje się, że mieszkańcy Skara Brae nie krzywdowali sobie. Mieli biżuterię i wyroby gliniane. Uprawiali pszenicę i jęczmień, poławiali skorupiaki i ryby, między innymi dorsze, które ważyły do trzydziestu kilogramów. Hodowali krowy, owce, świnie i psy. Jednego im brakowało: drewna. W celach grzewczych palili wodorosty, które nie są najlepszym paliwem, ale ten ich problem jest dla nas bardzo dobrą nowiną. Gdyby mieli możliwość budować domy z drewna, nic by z nich nie zostało i nie umielibyśmy sobie wyobrazić czegoś takiego jak Skara Brae.

Wyjątkowość i znaczenie Skara Brae trudno przecenić. Prahistoryczna Europa była prawie pustym kontynentem. Piętnaście tysięcy lat temu liczba mieszkańców całych Wysp Brytyjskich być może wynosiła nie więcej niż dwa tysiące. W czasach Skara Brae wzrosła do około dwudziestu tysięcy, ale to wciąż daje jedną osobę na 1,5 kilometra kwadratowego, więc natrafienie na jakikolwiek ślad neolitycznego życia zawsze jest bardzo ekscytujące. W tamtych czasach również było ekscytujące.

W Skara Brae pojawiają się pewne osobliwości. Jedno domostwo, nieco oddalone od pozostałych, dało się zaryglować tylko od zewnątrz, co wskazuje, że trzymano tam kogoś wbrew jego woli, co nieco psuje ogólnie sielankowy obraz. Dlaczego w tak małej społeczności pojawiła się konieczność izolowania kogoś? Po tak długim czasie oczywiście nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Trochę zagadkowe są również pojemniki znajdujące się w każdym domostwie. Większość naukowców uważa, że trzymano w nich brzuchonogi, występujące w tej okolicy ślimaki o twardych muszlach, ale nawet przy uwzględnieniu faktu, że tego rodzaju spekulacje możemy uprawiać bezkarnie, trudno sobie wyobrazić, dlaczego trzymano pod ręką świeże brzuchonogi, ponieważ jako pokarm są wyjątkowo niesmaczne i bezwartościowe: jedna sztuka daje tylko około jednej kalorii i są to stworzenia tak gumowate, że właściwie niejadalne. Ich przeżuwanie pochłaniało więcej energii niż energia w nich zawarta.

O mieszkańcach Skara Brae nie wiemy zupełnie nic — skąd pochodzili, jakim językiem mówili, co kazało im się osiedlić w tej odludnej okolicy na bezleśnym krańcu Europy — ale znaleziska archeo-logiczne wskazują, że wioska istniała w tym miejscu przez sześćset dostatnich i spokojnych lat. Lecz pewnego dnia, około 2500 roku p.n.e., mieszkańcy zniknęli — jak się wydaje, dosyć nagle. W przejściu przed jednym z domostw znaleziono rozsypane paciorki, z pewnością cenne dla właściciela/ki, co wskazuje, że naszyjnik się urwał, a właściciel/ka był/a za bardzo spanikowany/a albo za bardzo się śpieszył/a, żeby je pozbierać. Podobnie jak w wielu innych sprawach, nie sposób stwierdzić, dlaczego szczęśliwa idylla Skara Brae nagle dobiegła końca.

Co ciekawe, upłynęło prawie trzy czwarte stulecia od odkrycia wioski, zanim ktokolwiek dokładnie się jej przyjrzał. William Watt z pobliskiej miejscowości Skaill House uratował kilka obiektów, a w pewien weekend w 1913 roku uzbrojona w łopaty i inne narzędzia grupa ludzi wyruszyła ze Skaill House i beztrosko splądrowała wioskę, przywłaszczając sobie znalezione przedmioty. Przerażające!

W żadnym innym sensie nie zajmowano się Skara Brae, ale w 1924 roku, kiedy po kolejnym sztormie jeden z domów zapadł się do morza, uznano, że trzeba oficjalnie zbadać i zabezpieczyć to stanowisko. Zadanie przypadło w udziale ekscentrycznemu, ale wybitnemu marksiście z University of Edinburgh, który pochodził z Australii, nie znosił pracy w terenie i nigdzie nie wychodził, jeśli mógł tego uniknąć. Nazywał się Vere Gordon Childe.

Childe nie był archeologiem z wykształcenia. W latach dwudziestych ubiegłego wieku ta grupa zawodowa była bardzo nieliczna. Studiował filologię klasyczną w Sydney, gdzie został zagorzałym komunistą, co zaślepiło go na zbrodnie Stalina, ale jednocześnie zaskakująco twórczo zabarwiło jego teorie archeologiczne. W 1914 roku przyjechał na studia doktoranckie do Oksfordu. Jego lektury i przemyślenia z tego okresu uczyniły go największym w tamtych czasach autorytetem od życia dawnych ludów. W 1927 roku uniwersytet edynburski mianował go szefem nowo utworzonej katedry archeologii prahistorycznej. Tym samym stał się jedynym zatrudnionym na wyższej uczelni archeologiem w Szkocji, toteż kiedy pojawiła się konieczność zbadania takiego stanowiska jak Skara Brae, zwrócono się z tym właśnie do niego. Latem 1927 roku udał się więc pociągiem na północ i dalej statkiem na Orkady.

Prawie wszyscy, którzy o nim pisali, z sympatią wspominają o jego dziwactwach i osobliwym wyglądzie. Jego uniwersytecki znajomy, Max Mallowan (dzisiaj pamiętany, jeśli w ogóle ktoś o nim pamięta, jako drugi mąż Agathy Christie), powiedział, że Childe „był tak brzydki, że z przykrością się na niego patrzyło”. Inny znajomy wspominał Childe’a jako „zwalistego, nieporadnego i brzydkiego, ekscentrycznie się ubierającego, często porywczego i przejawiającego zachowania, które świadczyły o dziwnej i często niepokojącej osobowości”. Nieliczne zachowane fotografie Childe’a niewątpliwie potwierdzają, że nie zaliczał się do przystojnych — chudy i bez podbródka, ze świńskimi oczkami ukrytymi za sowimi okularami, z wąsem, który sprawiał wrażenie, jakby miał za chwilę zbudzić się do życia i odpełznąć — ale wnętrze tej mało urodziwej głowy było istną skarbnicą wiedzy. Childe był niezwykle inteligentny, miał wyjątkowo chłonny umysł i wybitną łatwość uczenia się języków. Potrafił czytać w kilkunastu żywych i martwych językach, co pozwalało mu poznawać starożytne i nowożytne teksty na każdy interesujący go temat, a niewiele było tematów, które by go nie interesowały. Połączenie dziwacznego wyglądu, bełkotliwego sposobu wyrażania się, nieśmiałości, nieporadności i potężnego intelektu wiele osób przerastało. Pewien student wspominał, że podczas jednego wieczornego spotkania towarzyskiego Childe zwrócił się do obecnych w kilkunastu językach, nauczył ich dzielenia pisemnego w zapisie rzymskim, dokonał krytycznej analizy podstaw chemicznych datowania obiektów z epoki brązu i zacytował z pamięci kilka długich fragmentów wielkich dzieł literackich w oryginale. Większość osób uważała jego towarzystwo za męczące.

Vere Gordon Childe w Skara Brae, 1930.

Vere Gordon Childe, Skara Brae, Orkady, 1930: © RCAHMS (Vere Gordon Childe Collection). Licensor praw www.rcahms.gov.uk.