William Wilson - Edgar Allan Poe - darmowy ebook

William Wilson ebook

Edgar Allan Poe

3,7

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 37

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (17 ocen)
5
5
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aguleczek5

Z braku laku…

Czytane kilka dni temu i kompletnie nie zostaje w głowie. W tym wydaniu autor niezbyt mi przypadł do gustu. Może inne jego opowiadania jeszcze mnie zaskoczą.
00
PrzemoD

Dobrze spędzony czas

Warto przeczytać.
00

Popularność




Ed­gar Al­lan Poe

Wil­liam Wil­son

Wil­liam Wil­son

Cóż po­wie – on? Co po­wie głos su­mie­nia –  
Ta zmo­ra zmór, co za mną kro­czy w ślad?  
Cham­ber­lay­ne: Phar­ro­ni­da

Niech­że mi wol­no bę­dzie do cza­su na­zy­wać się Wil­lia­mem Wil­so­nem. Rze­czy­wi­ste mo­je na­zwi­sko nie po­win­no po­ka­lać le­żą­cej oto przede mną, nie­tknię­tej jesz­cze kar­ty. Na­zwi­sko owo aż na­zbyt czę­sto by­ło przed­mio­tem wzgar­dy i lę­ku – źró­dłem wstrę­tu dla mo­jej ro­dzi­ny. Czy­liż wzbu­rzo­ne wi­chry nie otrą­bi­ły bez­przy­kład­nej hań­by te­go na­zwi­ska aż po naj­dal­sze krań­ce ku­li ziem­skiej? O, naj­sa­mot­niej­szy ze wszyst­kich wy­gnań­ców! Czy­liż nie umar­łeś na za­wsze dla świa­ta – dla je­go za­szczy­tów, dla kwia­tów, dla zło­cą­cych się uro­jeń? I czy­liż chmu­ra gę­sta, po­nu­ra i bez­kre­sna nie za­wi­sła na wie­ki po­mię­dzy two­ją na­dzie­ją a nie­bem? Gdy­bym mógł na­wet, nie chciał­bym za­wrzeć dzi­siaj w tych kar­tach wspo­mnie­nia ostat­nich lat trud­nej do opi­sa­nia nę­dzy du­cha i nie­prze­ba­czal­nej zbrod­ni. Ta ostat­nia epo­ka me­go ży­cia spię­trzy­ła aż po kres osta­tecz­ny ilość hań­bią­cych mnie wy­stęp­ków i pra­gnę je­dy­nie okre­ślić źró­dło ich po­cho­dze­nia. Jest to na ra­zie mój za­miar wy­łącz­ny. Lu­dzie za­zwy­czaj nik­czem­nie­ją stop­nio­wo. Co do mo­jej oso­by – wszyst­ka cno­ta w oka­mgnie­niu, znie­nac­ka opa­dła ze mnie jak płaszcz. Od tu­zin­ko­wej mniej wię­cej roz­pu­sty sied­mio­mi­lo­wym kro­kiem prze­rzu­ci­łem się w świat zmór bar­dziej niż he­lio­ga­ba­lo­wych[1]. Po­zwo­lę so­bie w ca­łej roz­cią­gło­ści opo­wie­dzieć, ja­ki traf, ja­ki je­dy­ny w swym ro­dza­ju mus pchnął mnie ku owym upad­kom. Zbli­ża się śmierć i cień, któ­ry ją po­prze­dza, na­ka­zem uci­szeń do­się­gnął me­go ser­ca. W mym po­cho­dzie po­przez do­li­nę mro­ków po­żą­dam współ­czu­cia – chciał­bym rzec – mi­ło­sier­dzia mych bliź­nich. Pra­gnął­bym ich prze­ko­nać, że by­łem po­nie­kąd nie­wol­ni­kiem oko­licz­no­ści, któ­re się wy­my­ka­ją wszel­kim do­zo­rom ludz­kim. Ży­czył­bym, aby w szcze­gó­łach, któ­re im po­dam, wy­kry­li na mo­ją ko­rzyść pew­ną ma­lucz­ką oa­zę prze­zna­cze­nia wśród Sa­ha­ry zgróz. Chciał­bym, aby uzna­li, że cho­ciaż ten pa­dół sły­nie z wiel­kich po­kus, nikt do­tąd ni­g­dy nie był ku­szo­ny w ten spo­sób i bez wąt­pie­nia ni­g­dy w ten spo­sób nie uległ. Czyż nie dla­te­go, iż nikt ni­g­dy nie do­znał tych sa­mych cier­pień? Za­praw­dę – czy­liż nie ży­łem we śnie? Czy­liż oto nie gi­nę ja­ko ofia­ra zgro­zy i ta­jem­ni­cy naj­dzi­wacz­niej­szej ze wszyst­kich zmór pod­księ­ży­co­wych? Je­stem po­tom­kiem ra­sy, któ­rą za­wsze wy­róż­niał tem­pe­ra­ment zdol­ny do przy­wi­dzeń i ła­two za­pal­ny, i pierw­sze la­ta me­go dzie­ciń­stwa są już do­wo­dem, żem cał­ko­wi­cie odzie­dzi­czył ce­chy me­go ro­du.

Z bie­giem cza­su ce­chy owe za­ry­so­wa­ły się do­sad­niej i z wie­lu po­wo­dów sta­ły się dla mych przy­ja­ciół przed­mio­tem po­waż­nych nie­po­ko­jów, a dla mnie – źró­dłem istot­nych krzywd. Sta­łem się – sa­mo­wol­ny, po­chop­ny do naj­dzik­szych wy­bry­ków. Od­da­łem się na pa­stwę naj­bar­dziej nie­po­skro­mio­nym na­mięt­no­ściom. Ro­dzi­ce moi – lu­dzie sła­be­go cha­rak­te­ru, do­tknię­ci na do­miar udrę­ką przy­ro­dzo­nych i or­ga­nicz­nych nie­do­bo­rów, nie­wie­le mo­gli przed­się­wziąć dla przy­tłu­mie­nia złych skłon­no­ści, któ­re zdra­dza­łem. Nie za­nie­dba­li ze swej stro­ny kil­ku sła­bych i nie­traf­nych wy­sił­ków, któ­re się zgo­ła roz­mi­nę­ły z za­mia­rem i za­koń­czy­ły cał­ko­wi­cie mo­im try­um­fem. Od­tąd sło­wo mo­je sta­ło się w do­mu – roz­ka­zem i w wie­ku, gdy dzie­ci je­no wy­jąt­ko­wo po­zby­wa­ją się swych wę­dzi­deł, przy­zna­no mi wol­ną wo­lę i sta­łem się pa­nem mych wszyst­kich, z wy­łą­cze­niem imie­nia[2] – czyn­no­ści.

Pierw­sze mo­je z ży­cia szkol­ne­go wra­że­nia wią­żą się z ob­szer­nym a dzi­wacz­nym bu­dyn­kiem w sty­lu Elż­bie­ty[3] w głu­chym za­kąt­ku An­glii, stroj­nym w nie­zli­czo­ność ol­brzy­mich, sę­ko­wa­tych drzew, a któ­re­go wszyst­kie do­mo­stwa by­ły wy­jąt­ko­wo za­mierz­chłe. I, do­praw­dy, owo czci­god­ne a sta­ro­żyt­ne mia­stecz­ko by­ło po­do­bi­zną ma­rzeń i miej­scem ocza­ro­wań du­cha. I na­wet w tej chwi­li udzie­la się mej wy­obraź­ni ożyw­czy dreszcz je­go do głę­bi cie­ni­stych alei i od­dech mój na­peł­nia się po­wie­wem je­go ty­sięcz­nych ga­jów, i do­tąd jesz­cze z nie­wy­tłu­ma­czo­ną roz­ko­szą drżę na wspo­mnie­nie pier­sio­wych a głu­chych brzmień dzwo­nu, któ­ry co go­dzi­na swym na­głym a gder­li­wym po­ry­kiem roz­szar­py­wał ci­szę mgli­stej at­mos­fe­ry, kę­dy grą­ży­ła się drze­mo­tą zdję­ta dzwon­ni­ca go­tyc­ka, ca­ła zę­ba­mi ozdob­na.

Za­iste wszy­stek za­sób do­stęp­ne­go obec­nie mym do­zna­niom szczę­ścia czer­pię ze szcze­gó­ło­wych wspo­mnień ży­cia szkol­ne­go i wła­ści­wych mu mrzo­nek. Za­tra­co­ne­mu, ja­kom jest, w klę­sce – w klę­sce – nie­ste­ty – aż na­zbyt rze­czy­wi­stej – wy­ba­czą chy­ba, że szu­kam wiel­ce kru­chej i wiel­ce prze­lot­nej po­cie­chy w tych dzie­cię­cych i luź­nych wspo­min­kach. A cho­ciaż zgo­ła po­spo­li­te i bła­he sa­me przez się, na­bie­ra­ją ską­d­inąd w mej wy­obraź­ni do­nio­sło­ści przy­god­nej, dzię­ki swe­mu ści­słe­mu związ­ko­wi z miej­scem i epo­ką, w któ­rych z dzi­siej­sze­go od­da­le­nia po­strze­gam pierw­sze, nie­ja­sne prze­stro­gi lo­su, co od owe­go cza­su w tak głę­bo­kie spo­wi­nął mnie cie­nie. Nie wzbra­niaj­cież mi wspo­mnień!

Do­mo­stwo, jak rze­kłem, sta­re by­ło i bez­ład­ne. Po­dwó­rzec był ob­szer­ny, oko­lo­ny wy­so­kim a krzep­kim mu­rem z ce­gieł, za­koń­czo­nym po­le­pą z gli­ny i tłu­czo­ne­go szkła. Ten sza­niec, god­ny wię­zie­nia, zna­czył gra­ni­cę na­sze­go pań­stwa. Oczy na­sze prze­do­sta­wa­ły się po­za nią tyl­ko trzy ra­zy na ty­dzień – raz je­den co so­bo­ta, po po­łu­dniu, gdy w to­wa­rzy­stwie dwóch do­zor­ców szkol­nych wol­no nam by­ło od­by­wać spo­łem krót­kie spa­ce­ry do wsi są­sied­niej, i dwa ra­zy – co nie­dzie­la – kie­dy uszy­ko­wa­ni jak żoł­nie­rze na po­pi­sie szli­śmy do je­dy­ne­go w mia­stecz­ku ko­ścio­ła, aby wy­słu­chać po­ran­ne­go i wie­czor­ne­go na­bo­żeń­stwa. Rek­to­rem na­szej szko­ły był pa­stor owe­go ko­ścio­ła. Z ja­kim głę­bo­kim uczu­ciem po­dzi­wu i oszo­ło­mie­nia z na­szej ku chó­rom od­da­lo­nej ła­wy przy­glą­da­łem mu się, gdy wstę­po­wał na am­bo­nę kro­kiem uro­czy­stym a po­wol­nym! Ta po­stać czci­god­na, ob­da­rzo­na ob­li­czem tak ła­god­nym i do­bro­tli­wym, przy­odzia­na w sza­tę tak ob­fi­cie po­ły­skli­wą i tak po ka­płań­sku roz­wiew­ną – przy­bra­na w pe­ru­kę tak sta­ran­nie upu­dro­wa­ną, a tak wy­sztyw­nio­ną i su­tą – czy­liż mo­gła być tym sa­mym człe­kiem, któ­ry przed chwi­lą, z twa­rzą su­ro­wą i w odzie­ży za­ta­ba­czo­nej[4], z dys­cy­pli­ną w rę­ku, czu­wał nad wy­ko­na­niem dra­koń­skiej usta­wy szkol­nej? O, wy­bu­ja­ły to pa­ra­doks, któ­re­go po­twor­ność wy­klu­cza wszel­ką od­po­wiedź na py­ta­nie!

W ką­cie ma­syw­ne­go mu­ru tkwi­ły jak na po­ku­cie jesz­cze ma­syw­niej­sze drzwi, szczel­nie za­mknię­te, upstrzo­ne za­su­wa­mi i za­koń­czo­ne u gó­ry roz­krze­wie­niem się zę­ba­te­go że­la­stwa.

Ja­kież głę­bo­kie uczu­cie stra­chu sze­rzy­ły owe drzwi! Roz­wie­ra­ły się je­no dla trzech pe­rio­dycz­nych wy­cie­czek i po­wro­tów, o któ­rych już mó­wi­łem – wów­czas w każ­dym zgrzy­cie ich po­tęż­nych za­wias[5], od­sła­niał się nam nad­miar ta­jem­nic – ca­ły świat uro­czy­stych po­strze­żeń lub jesz­cze uro­czyst­szych roz­my­ślań.

Ob­szer­na za­gro­da mia­ła kształt nie­pra­wi­dło­wy i po­dział na kil­ka czę­ści, z któ­rych trzy lub czte­ry – naj­więk­sze – sta­no­wi­ły miej­sce dla za­baw. Miej­sce owo by­ło wy­rów­na­ne i po­wle­czo­ne drob­nym i ostrym szczer­kiem[6]. Pa­mię­tam do­brze, iż nie po­sia­da­ło ani drzew, ani ła­wek, ani w ogó­le nic w tym ro­dza­ju. Ma się ro­zu­mieć, iż znaj­do­wa­ło się w ty­le bu­dyn­ku[7]. Od przo­du wid­niał nie­wiel­ki kwiet­nik wy­sa­dza­ny buksz­pa­nem i in­ny­mi krze­wa­mi, lecz ową świę­tą oa­zę wol­no nam by­ło prze­kra­czać tyl­ko w rzad­kich wiel­ce wy­pad­kach, ja­ko pierw­szy wstęp do szko­ły lub od­jazd osta­tecz­ny, lub też, być mo­że, w chwi­lach gdy ktoś z przy­ja­ciół lub krew­nych ka­zał nas za­wo­łać i we­so­ło ru­sza­li­śmy w dro­gę do ro­dzin­nych pie­le­szy na Bo­że Na­ro­dze­nie lub na św. Ja­na.

Lecz dom! Co za oso­bli­wą a sta­rą bu­dow­lą był ów dom! Zaś dla mnie był ist­nym pa­ła­cem za­klę­tym! Koń­ca nie by­ło je­go ko­ry­ta­rzo­wym za­krę­tom i nie­zro­zu­mia­łym po­dzia­łom. Trud­no by­ło w tej lub in­nej, na chy­bił tra­fił wy­bra­nej chwi­li stwier­dzić z ca­łą pew­no­ścią, czy się jest na pierw­szym, czy na dru­gim pię­trze. Mia­ło się za to pew­ność, iż w przej­ściu z jed­ne­go po­ko­ju do dru­gie­go sto­pa na­po­tka trzy lub czte­ry stop­nie w gó­rę lub w dół. Prócz te­go nie­zli­czo­ne i nie­do­stęp­ne po­ję­ciu by­ły bocz­ne po­dzia­ły, któ­re tak się wsnu­wa­ły i wy­snu­wa­ły z sie­bie, iż naj­do­kład­niej­sze ogar­nię­cie my­ślą ca­ło­ści gma­chu nie­wie­le się róż­ni­ło od owej mrzon­ki, za któ­rej po­mo­cą oglą­da­my nie­skoń­czo­ność. W cią­gu lat pię­ciu me­go po­by­tu ni­g­dy nie po­tra­fi­łem do­kład­nie okre­ślić tej od­le­głej oko­li­cy gma­chu, w któ­rej znaj­do­wa­ła się cia­sna sy­pial­nia, prze­zna­czo­na dla mnie i dla in­nych osiem­na­stu lub dwu­dzie­stu ża­ków.