Worstseller - Skiba Tymoteusz - ebook + książka

Worstseller ebook

Skiba Tymoteusz

0,0

Opis

Worstseller Tymoteusza Skiby to zbiór kilkunastu opowiadań będących odbiciem naszej rzeczywistości przepuszczonym przez filtry i klisze literatury fantastycznej. Fikcyjne wstępy i recenzje nieistniejących książek, postapokaliptyczne światy, alternatywne rzeczywistości, dystopie – to scenografia, przez którą przedziera się rzeczywistość. Worstseller to klasyczne science fiction, literackie zgrywy i zabawa słowem, tworzące metaforyczny obraz świata wypełnionego przemocą, cierpieniem, pożądaniem, uzależnieniami, nietolerancją i nierównością.

Tytuł jest oczywiście prowokacją i wyzwaniem – którego nikt nie podejmie. To śmiech przez łzy, to narrator rozjechany przez ciężarówkę Amazona, to hulajnoga na siedmiopasmowej autostradzie, to szept we wrzawie bestsellerów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Powiedzmy od razu, aby uniknąć niejasności, że tom opowiadań Tymoteusza Skiby to prawdziwe kuriozum, z którym doprawdy nie wiadomo, co począć. Nazwać autora beztalenciem byłoby przesadą, ale jest to pisarz, któremu z pewnością brak świadomości ideologicznej i warsztatu artystycznego. By przykryć te niedostatki, Skiba posługuje się autoironicznym wybiegiem, nadając zbiorowi tytuł Worstseller. Pisarz bez ceregieli powiadamia nas, że dobrej literatury należy szukać gdzie indziej. Zabawne, przynajmniej w mniemaniu autora, wypowiedzi na czwartej stronie okładki wpisują się w tę samą stylistkę. Dowiemy się z tych mikrorecenzji, firmowanych nazwiskami światowej sławy autorytetów, że zakup książki Skiby był najgorszą inwestycją w życiu, obcowanie z jego tekstami należałoby uznać za najsurowszą karę przewidzianą w kodeksie karnym, a wydawca powinien smażyć się w piekle. Jest to przemyślana strategia autora, ucieczka do przodu, cięcie, którym chce wybić recenzentom ostrza z rąk – zanim ci zajrzą do wnętrza książki. Cios, powiedzmy to sobie szczerze, przewidywalny i łatwy do uniknięcia, uderzenie, które nie draśnie nikogo, kto interesuje się literaturą, choć mogłoby rozrąbać na pół niejednego analfabetę. Zabieg to zatem ciekawy, acz mało udany. Zabawne formułki zapełniające okładkę nie współgrają w zasadzie z treścią znajdujących się wewnątrz opowiadań. Jedynie Boskie zioło mógłbym zaliczyć do tego samego nurtu sympatycznych, ale w gruncie rzeczy głupkowatych i niepotrzebnych żartów. Sympatią darzyć będziemy ten tekst głównie ze względu na otoczenie. Wolimy przecież wysłuchać kilku żenujących żartów poczciwego sąsiada, niż utonąć razem z lewackim intelektualistą w otchłani pseudofilozoficznych wypocin.

Zaczyna się niewinnie, od recenzji fikcyjnej książki o Schulzu. Jest to oczywiście bezczelna zrzynka z Dukaja i Lema, eksploatująca w dodatku trzeciego wielkiego pisarza, jakim jest mistrz z Drohobycza. Czy widzą państwo, w jak sprytną pułapkę wciąga nas Tymoteusz Skiba? Z jednej strony otrzymujemy Worstseller – książkę z wyraźnie wytyczonym horyzontem dystansu wobec własnej twórczości, perspektywą jawnego lekceważenia siebie i własnych umiejętności – a z drugiej wybucha bomba z Schulzem, Dukajem i Lemem. Mamy się już nie podnieść po tym niespodziewanym lewym haku i czytać do końca w nabożnym milczeniu, oszołomieni, składając pokłony przed geniuszem autora, uświęconego aureolą wielkich poprzedników. Jest to jednak cios poniżej pasa i niczego poza oburzeniem czytelnika przynieść nie może. Translokacja Schulza do świata fantastyki naukowej musi skończyć się fiaskiem.

Science fiction okaże się nurtem wiodącym w całym Worstsellerze. Po fikcyjnej recenzji książki o cybernetycznych Schulzach natkniemy się jeszcze na nieudany eksperyment pod bezsensownym tytułem But ma szyny, pretensjonalny w swojej postapokaliptycznej scenerii utwór Pasażer, nieudolnie stylizowane na Ubika opowiadanie List z przeszłości czy idiotyczną opowieść o obnośnym sprzedawcy encyklopedii, żyjącym w imperialno-totalitarnej Polsce. Po przeczytaniu Listu oraz Relacji z wernisażu jasne się staje, że autor nie ma zupełnie o czym pisać, więc w rozpaczy transformuje swoje nudne życie w jeszcze nudniejszą literaturę. Gdzieś na granicy gatunku należałoby umieścić recenzję fikcyjnej gry wideo, stanowiącą żałosną próbę stylizowania narracji na kształt wideoblogu – z której niestety nic pojąć nie można, poza dość smutną konstatacją, że autor grał w jakieś gry i liczy, że nagrodzimy go za to Noblem. Poza tym mamy jeszcze fantastycznonaukową Wyściółkę prawej szuflady Ijona Tichego, która spina klamrą cały tom – razem z otwierającym go opowiadaniem Kto napisał Brunona Schulza? Klamra, składająca się z dwóch utworów apokryfów, miała być czymś więcej niż wskazaniem na źródła własnej twórczości. W zamierzeniach autora miała być zapewne świadectwem wielkiego kunsztu postmodernistycznego, a zarazem pokłonem wobec przeszłości, pieczęcią artyzmu i hołdem dla dawnych mistrzów (notabene Żydów – przypadek?). Niestety. Konstrukcja literacka całego zbioru dostarcza nam jedynie wyraźnej stęchlizny odgrzewanych kotletów i epigoństwa.

Najbardziej szkodliwym opowiadaniem cyklu fantastycznego jest jednak Masa krytyczna. Ta przydługa nowela to w zasadzie agitacja polityczna, zanegowanie całego dorobku dobrej zmiany, która pchnęła nasz kraj na ścieżkę soczystej prosperity, urzeczywistniającej się w formie Polskiego Ładu – dzięki któremu każdy pisarzyna może publikować to, co mu ślina na język przyniesie. Masa krytyczna to klasyczny przykład anektowania historii na własny polityczny i doraźny użytek, nieliczący się ani z prawdą historyczną, ani z konsekwencjami dla ojczyzny. Tendencja widoczna w opowiadaniu Skiby charakterystyczna jest zwłaszcza dla agresywnego, antypolskiego dyskursu, którym na co dzień posługują się politycy i dziennikarze opłacani przez zachodnie mocarstwa.

Z tym groźnym opowiadaniem łączy się cykl, który można nazwać społeczno-erotycznym. W oczach Tymoteusza Skiby polskie społeczeństwo jest doszczętnie zepsute, a erotyka oczywiście pozamałżeńska i niekoniecznie heteroseksualna. Dwie śmierci to psychiczny portret mężczyzny, który – nie wiedzieć dlaczego – odwiedza dom cielesnych uciech, choć najwyraźniej gardzi płatnym seksem i modelem biznesowym Mariana Banasia. Strach brzmi jak zbeletryzowana wersja ulotek LGBT – czym autor, ku mojemu zdziwieniu, sam siebie włącza w poczet zdrajców ojczyzny, rozsiewających tęczową zarazę. Na tej samej półce z dowodami zdrady należałoby jeszcze postawić Wspomnienia tęczowego zbawiciela, a więc opowiadanie epatujące obscenicznym językiem i równie wulgarną, co absurdalną ideą narodowej zgody. Miejmy zresztą nadzieję, że, jak zapowiadają szef rządu i Minister Cenzury, problem przedstawiania zdarzeń z perspektywy kobiecego narratora zostanie wkrótce uregulowany i skutecznie ograniczony odpowiednią ustawą Sejmu RP.

Z kolei Ciemny gęsty, miód to już opowiadanie jawnie promujące pornografię i cudzołóstwo – przyprawione w dodatku encyklopedycznymi wyimkami z przypadkowych dzieł literackich. Chciałoby się zapytać: dlaczego, skoro autor jest taki oczytany i elokwentny, nie umie w tytule swego opowiadania poprawnie postawić przecinka? Pomijam jednak te drobne uszczypliwości do tekstu, który wydaje mi się typowym bełkotem jajogłowego, zblazowanego intelektualisty, myślącego tylko o seksie i innych zboczeniach.

Zboczeniem, charakterystycznym dla wykształciuchów z bogatych i zepsutych rodzin – wszak tupet i znamię zdrajcy odziedziczył po ojcu – nazwać należy również pozbawione jakiegokolwiek sensu przerywniki między opowiadaniami. Ten metatekstowy bełkot można by od biedy potraktować jako rodzaj literackiego żartu, zrozumiałego w wąskich lewackich kręgach, czy też przykład sztubackiej inspiracji Cortázarem, gdyby nie jego jadowicie ateistyczny wydźwięk. Ateizm miesza się tu niestety z bluźnierstwem – narratorowi wydaje się, że jest Chrystusem, a sam Stwórca jawi mu się jako kompletny kretyn. Cykl wtrąceń kończy się oczywiście „żarcikiem”, który pozostawia czytelnika z mdłym uczuciem niesmaku.

Cały tom okraszono (a jakże!) ilustracjami, które przygotowali dla Skiby jego równie nieutalentowani koledzy. Nazistowskie władze miasta Gdańska z pewnością sowicie wszystkich opłaciły za ich „pracę twórczą” i „trwały wkład w kulturę”. Kiedy przejrzymy ten układ, dostrzeżemy nie pojedynczego Skibę, lecz całą komórkę partyjną dążącą do deprawowania społeczeństwa. Okaże się wówczas, że nie mamy tu do czynienia z literaturą sensu stricto, ale z profesjonalnie rozwiniętym spamem, fejkniusem wyplutym przez jajogłowe trolle, artystycznie wylizanym hejtem. Twórca sam zresztą gloryfikuje ten rodzaj śmieciowej informacji w epistolarnym opowiadaniu Rozmowy ze spamem, będącym absurdalnym zapisem rozmowy fikcyjnego poety z agresywnym autoresponderem. Zamilczmy jednak, nie karmy dłużej trolli, gdyż nie warto tej pożałowania godnej twórczości poświęcać tutaj więcej miejsca. Wystarczy jedynie odnotować, że megalomania autora Worstselleru jest godna podziwu.

Jaka będzie odpowiedź Tymoteusza Skiby? Jak zareaguje na demaskację jego podłej taktyki? Czy przyzna publicznie, kto płaci mu za bycie anty-Polakiem? Cóż, podejrzewam, że na głupotę nie ma lekarstwa, a jedynym wyjściem Skiby będzie włączenie tej recenzji do tomu jego własnych opowiadań.

Byłaby to oczywiście kolejna stylizacja na Doskonałą próżnię, którą autor niestety ma w głowie, zamiast w piórze. Musimy tolerować ten i temu podobne wybryki – przynajmniej do czasu wprowadzenia od dawna procedowanej ustawy o właściwych kierunkach rozwoju sztuki i literatury, na co z niecierpliwością czekają wszyscy krytycy ze Związku Samych Radosnych Recenzentów.

I

Na początku była klawiatura QWERTY. Ciemności zalegały między klawiszami, a Duch Boży unosił się nad przyciskami. Wystukał wtedy Bóg: „Niech się stanie światło!”. I stało się. Klawiatura błysnęła milionem kolorów. Wtedy to Jahwe tchnął w nią tchnienie własnego życia, światło zaczęło pulsować, a klawiatura oddychać. I widział Bóg, że była dobra. Mechaniczna. A potem rzekł: „Bądź płodna i rozmnażaj słowa, zaludniaj ziemię epopejami i bierz ludzką wyobraźnię w posiadanie. Dla ciebie są ludzie na ziemi, dla ciebie rodzą się, żyją i umierają”. Taka oto jest historia początków sensu i nonsensu.

KTO NAPISAŁ BRUNONA SCHULZA?

„Apokryfos, gdy czytane wprost z greki, da się rozumieć jako «to, co ukryte», ale i «to, co podrobione». Apokryfologia dwudziestopierwszowieczna nie zajmuje się jednak ani tekstami sfałszowanymi, ani poniewczasie odkrytymi, lecz twórczością apokryfów nieżyjących pisarzy, tj. literaturą wychodzącą z PODROBIONYCHUMYSŁÓW. Bądźmy precyzyjni: tak twierdzą akademicy trzymający się uparcie tradycyjnych klasyfikacji. Adwokaci apokryfistyki emulacyjnej nie mówią zaś o żadnych podróbkach, lecz właśnie o «zrekonstruowanych oryginałach»”.

Jacek Dukaj Kto napisał Stanisława Lema?

Apokryfy Schulza autorstwa Ferdynanda Szpecka[1] to kolejna monografia opublikowana przez Wydawnictwo Literackie w ramach cyklu „Biblioteka Pośmiertna”. Wokół tej kontrowersyjnej książki, wydanej z okazji sto osiemdziesiątej rocznicy urodzin Brunona Schulza, narosło już tyle nieporozumień i kłótni, że przed właściwą oceną pracy Szpecka warto je pokrótce przedstawić.

Na Apokryfy pierwsi zareagowali skrajni humaniści. Stefan Prot we wstępie do swojej programowo złośliwej recenzji, opublikowanej na najszybszych pasmach textuarnetu, stawia tezę, że opracowanie Szpecka powstało jedynie po to, aby apokryf Jerzego Jarzębskiego mógł napisać kolejne posłowie[2]. Według Prota rynek wydawniczy zmierza w kierunku całkowitej apokryfizacji. Ożywieni bioelektrycznie pisarze będą recenzowani przez równie apokryficznych krytyków, których realni ludzie będą coraz słabiej rozumieć. O ile Prot dopuścił się kilku złośliwych przytyków pod adresem Wydawnictwa Literackiego, które na zasilanie wirtualnego Jarzębskiego łoży niemałe pieniądze, o tyle profesor Kazimierz Szwindel z Instytutu Filologii Przymusowej na Wydziale Nauk Koniecznych porównał całą literaturę postmortenistyczną do „samowystarczalnego bełkotu, który powinno się, razem z ich ożywionymi twórcami oraz recenzentami, skierować do wyizolowanej skrzyni neuronowej”[3] [zapewniającej doskonałą iluzję rzeczywistości – przyp. red.]. Na tak radykalną ocenę całego kierunku literatury i literaturoznawstwa natychmiast odpowiedziała oburzona redakcja, wsparta głosami płynącymi z ośrodków naukowych sympatyzujących z ruchem postmortenistycznym (w skrócie PoM). Głos zabrali zwłaszcza ci naukowcy, którzy swoją karierę zbudowali na twórczości posthominalnej, w tym także sam profesor Warcisław Kręplak, guru apokryfistyki dwudziestopierwszowiecznej. W artykule Twórczość 2.0 zarzucił Szwindlowi rasizm i ksenofobię, cechy charakterystyczne, w jego ocenie, dla umysłów wstecznych, które są stałą każdej epoki, a nurtów literackich w szczególności[4]. Do opinii publicznej przebiły się także głosy dziennikarzy i blogerów textuarnetowych, między innymi Waltera Janowiaka z „Dzwonka Cybernetycznego” czy Barbary Kasperskiej, redaktorki naczelnej portalu „Post Mortem – Pro Natura” (w skrócie PoM PoN). Janowiak przedstawił całą sprawę w tonacji detektywistycznej, jakoby apokryfy były dla literaturoznawstwa tym, czym badania DNA stały się dla kryminalistyki. Totalni humaniści są w jego ocenie ruchem, który nie tylko sprzeciwia się literaturze postmortenistycznej, ale też zaciemnia obraz literatury w ogóle[5]. Kasperska z kolei zdecydowała się na ostry kontratak, nazywając Prota i Szwindla „zakonspirowanymi apokryfami Wyki i Napierskiego”, wyrażając jednocześnie ubolewanie, że reaktywowany w XXI wieku Schulz wciąż musi się zmagać z atakami podobnymi do tych, które dotykały go za życia[6]. Nietrudno zgadnąć, że eskalacja wzajemnych oskarżeń i argumentów ad post personam przybrała tylko na sile.

Warto wspomnieć, że w tej wojence pojawiło się kilka bardziej wyważonych głosów, do których należy między innymi artykuł Leszka Goldberga, związanego ze środowiskiem Nowej Kuźni. Autor ten zauważa, że w fakcie rozplenienia Schulzów czuć pewien „schulzowski fluid, żeby nie użyć słowa fatum”[7]. Goldberg z jednej strony zwraca uwagę, że schulzologia, która po okresie niesamowitej hossy w latach dwudziestych (spowodowanej odkryciem wielu niezwykłych schulzianów) od kilkudziesięciu lat cierpi na „syndrom wysychającego źródełka” i powinna patrzeć na zjawisko post-Schulzów jak na życiodajny deszcz, który przychodzi po latach suszy. Z drugiej – dostrzega w Schulzach post hominem niebagatelne zagrożenie dla mitu oryginalnego Schulza, który właśnie wbrew fizycznej zagładzie wrył się w świadomość literaturoznawców i schulzoidów na całym świecie.

Można by przytaczać jeszcze inne wypowiedzi, zarówno skrajnych humanistów jak i pomponowców, ale nie wniosłyby one niczego nowego do nakreślonego powyżej dyskursu. W dyskusji na temat Apokryfów Schulza z pewnością brakuje rzetelnej analizy merytorycznej wartości dzieła Szpecka. Niestety, żaden z rozgorączkowanych badaczy i publicystów nie podjął się tego trudu w dostatecznym stopniu, skupiając uwagę niemal wyłącznie na toczącym się aktualnie sporze ideologicznym. Zamiast opowiadać się po którejkolwiek ze stron, warto przyjrzeć się więc treści Apokryfów.

Praca Szpecka składa się z dwóch części. Pierwsza z nich, podzielona na trzy rozdziały, opisuje historię powstania i recepcję trzech schulzowskich apokryfów. Druga, zdecydowanie słabsza część pracy jest próbą znalezienia post-Schulzom właściwego im miejsca w historii literatury postmortenistycznej. W tej części ujawniają się wszystkie braki warsztatowe Szpecka – wybitnego polonisty, ale nie postmortenisty. Brak mu przede wszystkim aparatu pojęciowego, co niestety doprowadza do efektów komicznych, na przykład kiedy autonomiczny program komputerowy KingSchulz nazywa software’em [archaiczne określenie martwego oprogramowania, stosowane jeszcze na początku XXI wieku – przyp. red.], a podłączone do niego sensory poetometryczne (na wejściu) i metafotwórcze (na wyjściu) hardware’em [archaiczne określenie fizycznych urządzeń, stosowane przed rewolucją przemyślową – przyp. red.]. Znacznie większą wartość przedstawia pierwsza część pracy, w której autor rzeczowo i skrupulatnie opowiada dzieje trzech wygenerowanych post-Schulzów.

KingSchulz

Pierwszy z nich to apokryf stworzony przez firmę North Central Positronics. Jest to wspomniany już program komputerowy, znany jako KingSchulz, stworzony dzięki metodzie autoewolucyjnej rezurekcji z maksymalnie ograniczonego materiału wyjściowego. KingSchulz v. 2.17.2 – pierwsza wersja była zwyczajową betą, w której analizowano jedynie czynności życiowe wirtualnego Schulza; druga wersja doczekała się aż siedemnastu patchów, które szczegółowo omawia Szpeck – przyszedł na świat 12 lipca 2053 roku i rozwijał się w czasie wirtualnym potrójnie przyspieszonym. Jak łatwo obliczyć, apokryf Schulza powinien wydać Sklepy cynamonowe w 2067 roku na przełomie lutego i marca czasu rzeczywistego, a Sanatorium pod Klepsydrą w lipcu 2068 roku. Te dwa słynne zbiory opowiadań Schulza miały być ostateczną pieczęcią autoryzującą inne, zagubione w toku historii utwory oraz te nienapisane, których Schulz in hominem nie był w stanie stworzyć ze względu na uciążliwe obowiązki szkolne, brak urlopów, a także przedwczesną śmierć.

Aby rozwiązać powyższe problemy, zastosowano aż sześć patchów. W pierwszej kolejności wprowadzono nakładkę umożliwiającą Schulzowi nieograniczone wykorzystywanie krótkich urlopów na żądanie, a także potrojono przyznaną mu w przeszłości pulę urlopów rocznych. Patche nr 2 i 3 dotyczyły eliminacji Karla Günthera oraz Felixa Landaua. Kierownictwo NC Positronics nie było jednak tym usatysfakcjonowane. Uznano, że aby zapewnić Schulzowi pełne bezpieczeństwo, należy zlikwidować cały nazizm, włącznie z III Rzeszą i wszystkimi państwami Osi. W patchach numer 4, 5 i 6 usunięto więc Niemcy, Włochy, Japonię, Austrię i Węgry (ale przytomnie wprowadzono tę poprawkę dopiero po rozpadzie Austro-Węgier, gdyż inaczej usunięto by samego Schulza). Świat stał się bezpieczniejszy, ale także dużo uboższy.

Następne poprawki były dramatycznymi próbami uzupełniania powstałych luk. Jedna z największych nakładek urosła do rozmiarów kompleksowego service packa, gdyż przywracała światu literaturę niemieckojęzyczną ze szczególnym uwzględnieniem Thomasa Manna, Rainera Marii Rilkego oraz Johanna Wolfganga Goethego, bez których Schulz artysta nie mógłby zaistnieć. W projekcie KingSchulz coraz wyraźniej przebijały się głosy krytykujące decyzje kierownictwa. Manipulacje historią były zagraniem pokerowym – wszystko albo nic. Coraz częściej mówiło się, że efektem finalnym będzie właśnie to ostatnie.

Wbrew głosom malkontentów Schulz zaczął pisać szybciej, niż się spodziewano, bo już w 2060 roku. Były to mityczne juwenilia, o których historia literatury do tej pory milczała. Kilkusetosobowa załoga odetchnęła z ulgą. Projekt zaczął generować przychody. Na wszelki wypadek wstrzyknięto Schulzowi dodatkowy bioware podnoszący jego determinację twórczą. Młodzieńcze utwory zaczęły spływać jeden za drugim. Wstępne analizy potwierdzały ich autentyczność. Pogłębione badania nad językiem i składnią jednoznacznie wykazały obecność schulzowskiego fluidu. Choć oczywiście była to twórczość w fazie embrionalnej – nieukształtowana, nieopierzona, prymitywna, jak gdyby epigońska, co ze względu na młody wiek pisarza, którego kunsztowna fraza miała się dopiero rozwinąć, wydawało się jak najbardziej zrozumiałe.

Głodne sukcesów kierownictwo natychmiast podjęło decyzję o publikacji nieznanych dzieł Schulza. Wydanie pierwszego tomu Juweniliów (powstałych między dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem życia Schulza) okazało się nieprawdopodobnym sukcesem wydawniczym i marketingowym. NC Positronics liczyło przede wszystkim na lukratywne zlecenia dotyczące rezurekcji światowej sławy twórców, dlatego przed wydaniem drugiego tomu (od dwudziestego piątego do trzydziestego roku życia) rozpoczęło wielką akcję promocyjną, w którą zaangażowane zostało studio Platige Image, mimo że pracowało nad cinematicsami do ósmej części Wiedźmina.

Niczego nieświadomy, wspomagany bioware’em Schulz [apokryfy żyją najczęściej w przeświadczeniu o swojej autonomiczności – przyp. red.] wyrastał na kurę znoszącą złote jajka. Gdzieś w tle niknęły wątłe głosy starych i brodatych filologów, zwracające uwagę na pewne nieścisłości w strumieniowo przesyłanej przez textuarnet prozie post-Schulza. Pewną konsternację wzbudziła niepozorna nowelka apokryficzna, powstała tuż przed planowanym debiutem książkowym. Było to pod koniec 2066 roku. Wprowadzono lekkie modyfikacje silnika, na którym pracował KingSchulz, zwiększające częstotliwość taktowania oraz lepsze chłodzenie mikroprocesorów. Żadne poważniejsze zmiany, w tym aktualizacje bioware’u, nie były brane pod uwagę, gdyż w ciągu kilku miesięcy miało nastąpić wydanie Sklepów cynamonowych – których zgodność z oryginałem miała być ostateczną pieczęcią autoryzującą postmortenistyczne juwenilia. Kiedy programorteniści z NC Positronics, zamiast debiutu książkowego Schulza, otrzymali spóźnioną o kilka tygodni czasu rzeczywistego Ulicę Wszystkich Świętych, wszystko stało się jasne. Apokryficzny Schulz, na skutek nieznanego błędu, okazał się apokryficznym Truchanowskim. Faktu tego nie udało się przeprogramortenizować żadnymi patchami, którymi korporacja w dramatycznej rozpaczy próbowała bronić resztek godności. Efektem tych pisanych na kolanie aktualizacji stała się sobowtórowość Kazimierza Truchanowskiego, którego siłą naginano do formy Brunona Schulza. Aplikowane końskie dawki bioware’u z Schulzowską poetyką zaowocowały nie tylko zapędzeniem Truchanowskiego w ślepy róg grafomańskiego naśladownictwa, ale i pewnego rodzaju obłędem, objawiającym się poprzez generowanie fałszywych wspomnień. Dość powiedzieć, że post-Truchanowski uważał, jakoby Schulz porównywał z nim rękopisy niektórych dzieł (między innymi Sanatorium pod Klepsydrą z Apteką pod Słońcem), a także wyznaczył go na swojego następcę – Zmowa Demiurgów w jego mniemaniu była ukończonym Mesjaszem.

KingSchulz, a w zasadzie PauperTruchanowski (jak złośliwie okrzyknięto w prasie ów projekt), okazał się całkowitym niewypałem. Nie dość, że nie przyniósł ani jednego nowego utworu Schulza, to jeszcze doprowadził do wydania juweniliów neurotycznego post-Truchanowskiego – niezgodnego z oryginałem biologicznym – które po publikacji w textuarnecie stały się żywym i wiecznym symbolem porażki North Central Positronics.

Galaktyka Schulza

Drugą próbę stworzenia apokryfu Schulza podjęła znana w branży holograficznej firma Being Incorporated. Było to pierwsze tak poważne przedsięwzięcie korporacji, która do tej pory zajmowała się produkcją edukacyjnych hologramów dziecięcych. Przy programortenizowaniu specjaliści z Being Inc. zdecydowali się na połączenie dwóch metod holograficznych: nowoczesnej techniki autonomicznego hologramu, który nie potrzebował żadnego zewnętrznego projektora ze źródłem światła, a także klasyczną, lecz współcześnie zapomnianą technikę Stanleya Lemura, wykorzystywaną niegdyś do produkcji hologramów kasetonowych. Projekreator błyskowy Demiurgos 3000 został podłączony do klasycznej aparatury Lemura z szeregowo zestawionymi gniazdami na holograficzne kasety topograficzne, biosferyczne i egocentryczne. Kasety topograficzne zawierały wszelkie dane niezbędne do stworzenia holograficznej makiety Schulzowskiego uniwersum, w którym powołany do życia pisarz będzie mógł tworzyć. Do gniazd biosferycznych podpięto kasety zawierające ogólne dane o historii, kulturze, zwyczajach i życiu codziennym, wyselekcjonowane pod kątem doświadczeń Schulza.

Moduł egocentryczny był bardziej zaawansowany technologicznie i dużo bardziej skomplikowany. Wystarczy powiedzieć, że podzielony na partycje kumulował dane z dysków właściwych, to jest przetworzonych informacji z kaset zawierających wydestylowany duchowy i fizyczny ekstrakt samego Schulza. Informacyjne i zdebugowane jądro powstawało dzięki egocentrycznym kasetom prymarnym, które potocznie nazywano „wsadem” – były to kasety zawierające materialne wersje wszelkich schulzianów (oczywiście zminiaturyzowanych do rozmiarów ziarenka piasku), a więc nie tylko jego utworów i listów, ale także obrazów, szkiców, notatek, zdjęć, przedmiotów osobistych, biografii, relacji prasowych, recenzji, wspomnień i wszelkich innych obiektów dotyczących Schulza, których dystrybucją i powielaniem zajmował się IPN (Instytut Przedmioteki Narodowej). Według relacji Szpecka życie, twórczość i recepcja Schulza mieściły się w opakowaniu nie większym od pudełka zapałek. Na ich podstawie powstał cyfrowy ekstrakt Schulza, ważący kilka tysięcy terabajtów, przerobionych następnie przez podzespoły modułu egocentrycznego na neurobajty, będące czymś w rodzaju świetlnych komórek macierzystych powstającego apokryfu.

W sierpniu 2055 roku aparatura była gotowa do ostatecznego aktu kreacji. W tym momencie warto oddać głos samemu Szpeckowi, który barwnie, aczkolwiek nieco staroświecko, opisuje narodziny holograficznego apokryfu: „Neurobajty zanurzone w plazmie biosferycznej, wygenerowanej przez pierwszy moduł, przesłano włóknistym czternastordzeniowym światłowodem [dawny, niezwykle wolny sposób transferu danych pochodzący z czasów, kiedy prędkość światła uważano za największą osiągalną prędkość dla zjawisk przenoszących informacje – przyp. red.] wprost do podzespołów zmysłowych projekreatora, a stamtąd, już jako impuls elektromagnetyczny, poprzez układy scalone mózgu aż do martwych i ciemnych oczu maszyny, aby ponownie i już ostatecznie przeistoczyć się w światło, które jednym długim błyskiem utworzyło świetlistą postać mistrza z Drohobycza: lat czterdzieści trzy, siedzącego z notesem rozłożonym na skrzyżowanych nogach, jak zawsze eleganckiego, w garniturze, kapciach i skarpetkach, dokładnie takiego samego jak na fotografii ze schodkami domu przy ulicy Floriańskiej”[8].

Drugi błysk, sterowany przez autonomiczny moduł topograficzny, utworzył wokół Schulza sferyczną bańkę, która momentalnie zastygła w szklistą powłokę i pomniejszyła się do rozmiarów choinkowej bombki. W jej wnętrzu powstał holograficzny model Drohobycza. Uwięziony w szklanej kuli Schulz mógł bez przeszkód poruszać się po makiecie rodzinnego miasta i obcować z holograficznymi mieszkańcami – to miało mu zapewnić idealne warunki do życia i tworzenia. W dalszej fazie realizacji projektu Demiurgos wypluwał kolejne kuliste mikroświaty połączone z macierzystym Drohobyczem za pomocą światłowodów. Były to wszystkie miejsca odwiedzane przez Schulza po 1935 roku: Truskawiec, Boberka, Borysław, Lwów, Gdynia, Sztokholm, Warszawa, Zakopane, Paryż, Poznań, aż w końcu stworzono całą konstelację świetlnych mikroświatów, po których poruszał się autor Sklepów cynamonowych. Był to więc zminiaturyzowany i solipsystyczny hologram kosmosu Brunona Schulza, tożsamy z rzeczywistością, z tą tylko różnicą, że kolej żelazną zastąpiono światłowodem, a antysemityzm antysemiotyzmem.

Z raportów, które cytuje Szpeck, jasno wynika, że apokryf żył i tworzył w taki sam sposób jak biologiczny oryginał – nie zanotowano nawet najmniejszej różnicy w biografii obu Schulzów, choć szukaniem ich zajmowała się specjalna grupa obserwacyjna, powołana do monitorowania wydarzeń w kulach za pomocą mikroskopów imitujących ciała niebieskie. Powodzenie tego nowatorskiego projektu zostało przekreślone fatalnym zrządzeniem losu, które trudno wytłumaczyć zwykłym przypadkiem. Nikt nie mógł przewidzieć tego, co wydarzyło się zaledwie siedem lat od pierwszego błysku, a więc w momencie, kiedy projekt zaczynał wchodzić w decydującą fazę. Kilkoro dzieci z tłumu odwiedzającego Being Inc. w ramach corocznych spotkań mikołajkowych podczas tradycyjnego poszukiwania prezentów przedostało się do pokoju mieszczącego świetlistą galaktykę Schulza. Jak się okazało, szklane światy stanowiły idealne obiekty do gry w Sniper Elite 27 VR Edition. Do dziś nie odnaleziono większości schulzianów, które wygenerował tragicznie rozstrzelany apokryf. Co prawda ze szklanych szczątków programortenistom udało się wygenerować niektóre z utworów i listów Schulza, były to jednak w większości szpargały, przypadkowe dokumenty cudem ocalone z zagłady. Poza dwoma zbiorami opowiadań ledwie kilka utworów czasopiśmienniczych, parę tekstów krytycznych i trochę listów odnalezionych w ułamkach potłuczonego zwierciadła.

Japońska kołyska

Zupełnie inne podejście do schulzowskiej apokryfistyki zastosowano na Uniwersytecie Wtórnej Demiurgii w Tokio. Ten znany z produkcji biologicznych homunkulusów ośrodek badawczy, widząc zmieniające się zapotrzebowanie na rynku pracy, postanowił rozszerzyć swoją ofertę naukową i dydaktyczną. Nowa i prężnie rozwijająca się gałąź filologii postmortenistycznej okazała się dla tak sprofilowanej uczelni naturalnym wyborem. Początki były skromne – w 2060 roku w Instytucie Cyberprestidigitatorstwa i Szarlatanerii Wirtualnej, działającym na Wydziale Herezji Współczesnej, utworzono Pracownię Postmortenistyki Lingwistycznej, która z czasem przerodziła się w katedrę, a następnie w samodzielny instytut. Historię tę dokładnie analizuje Szpeck. Za punkt zwrotny w dziejach postmortenistyki na UWD-zie autor Apokryfów Schulza uznaje wybór, w 2065 roku, na stanowisko dziekana profesor Motoko Kusanagi, od lat krytykującej partactwa będące udziałem Uniwersytetu Chukyo w Aichi. Prowadzony przez tę uczelnię wyższą projekt EUROPA 1900 był według Kusanagi jednym wielkim nadużyciem, łamiącym wszelkie zasady i dobre obyczaje sztuki demiurgicznej.

Zrodził się wówczas wielki spór prawny o to, czy programortenizowanie jest rodzajem demiurgii, czy też szczególnym rodzajem programowania kodów źródłowych. Jak wiadomo, wszystkim istotom stworzonym w myśl tej pierwszej przysługują niezbywalne prawa spisane w Powszechnej Deklaracji Praw Homunkulusa. Natomiast sytuacja wirtualnych istot myślących była wówczas w Japonii niejednoznaczna, a ich ruchy emancypacyjne tłumiono brutalnym resetowaniem i patchowaniem. Boty z wyjątkowo rewolucyjnie nastawionych partycji poddawano całkowitemu formatowaniu, a ich kody źródłowe skrzętnie tuszowano. Osobniki szczególnie oporne na aktualizacje osadzano na izolowanych, spowolnionych i niezwykle zaśmieconych dyskach starej generacji, gdzie z czasem ulegały całkowitej dezintegracji na kod binarny. Dzięki uporowi aktywistów walczących o wyzwolenie inteligentnego bioware’u sprawa trafiła do Wielkiego Trybunału Konstytucyjnego. Wbrew oczekiwaniom konfliktu nie udało się zażegnać, a wyrok wydany dopiero w 2071 roku nie zadowolił żadnej ze stron. Zgodnie z jego treścią jakiekolwiek formatowanie niezdebugowanych inteligentnych programów należy uznać za przestępstwo z artykułu 8765 kodeksu karnego: „Kto bez wyroku sądu i wbrew woli istoty myślącej dopuszcza się formatowania jej egzystencji, czyści lub podmienia jej pamięć, podlega karze ograniczenia wolności do lat pięciu”. Natomiast patchowanie, izolowanie, a nawet resetowanie Trybunał uznał za procesy analogiczne do inżynierii genetycznej czy operacji prenatalnych – a więc „ingerencji dozwolonych, jeśli zmierzają do usunięcia wykrytych wad i defektów, a nie całej istoty myślącej”[9].

Według jednych wyrok ograniczał ich podstawowe prawa człowieka (to jest gwarantowane konstytucyjnie prawo do swobodnego programowania). Drudzy z kolei uznali, że Trybunał uprawomocnia praktyki naganne i niemoralne, prowadzące między innymi do manipulowania momentem narodzin, co może skutkować tak zwaną pętlą Neumanna-Klinkego (nazywaną też pozorną reinkarnacją), która przejawia się wyjątkowo nieprzyjemnym zloopowaniem narodzin i śmierci, powtarzających się w maksymalnie krótkich odcinkach czasowych. Ostatecznie sprawa trafiła do Sądu Najwyższego, gdzie utknęła na dobre. W składzie orzekającym SN zasiadają bowiem wyłącznie niezawisłe programy komputerowe, w tym między innymi Król Salomon, Hammurabi i Juliusz Cezar, a także inni wielcy władcy i legislatorzy, którzy kierując się literą prawa, odmówili orzekania we własnej sprawie.

Kontrowersyjny projekt EUROPA 1900, od którego rozpoczął się ten długoletni spór, upadł jeszcze w latach sześćdziesiątych, niezależnie od wszelkich walk ideologicznych i galimatiasów prawnych. Dla Motoko Kusanagi katastrofa projektu stała się przyczynkiem do snucia marzeń o własnym programie rezurekcyjnym. Dojście do władzy na Wydziale Herezji Współczesnej przyniosło jej narzędzia do realizacji tego celu. Młody Instytut Postmortenistyki otrzymał duże wsparcie finansowe i technologiczne, aby podołać nałożonemu nań zadaniu, to jest wygenerowaniu tak zwanego świata kołyski. Chodziło o wirtualną rzeczywistość, której jedynym właściwym celem byłoby emulowanie apokryficznej twórczości światowej sławy pisarza.

Pierwszym wyzwaniem Instytutu był wybór odpowiedniej osoby do programortenizacji. W tym punkcie książki na ogół rzeczowy i drobiazgowy wywód Szpecka staje się wyjątkowo mętny i lakoniczny. Wiadomo skądinąd, że wybór Brunona Schulza przez postmortenistów z UWD-u był mało prawdopodobny. W 2065 roku, kiedy Kusanagi doszła do władzy, działał jeszcze KingSchulz, z którym wiązano olbrzymie nadzieje. O tym jednak Szpeck milczy, wysuwając na pierwszy plan dowody rzekomej ignorancji wobec spraw schulzowskich na japońskim uniwersytecie. Wiadomo, że bardzo liczono tam na wskrzeszenie Kafki, który mógłby dokończyć swoje urwane powieści. Jednak Japończyków ubiegli Amerykanie, wydając w 2066 roku czterotomowe krytyczne wydanie Procesu. Następnie ukierunkowano się na literaturę hiszpańskojęzyczną: Cervantesa, Marqueza, Cortázara, Borgesa, a z rozpędu nawet Krzysztofa Vargę, którego pomylono z Vargasem Llosą. Jak się wkrótce okazało, wszyscy wiedli już apokryficzny żywot, oczywiście poza Vargą, a większość z nich miała za sobą debiuty literackie.

W 2067 roku w środowisku postmortenistów gruchnęła wieść o całkowitej dekalibracji KingSchulza. Furtka została ponownie otwarta i pierwsza doskoczyła do niej Kusanagi, co Szpeck z niezrozumiałą złośliwością określił jako „akt ostatecznej desperacji” i „małżeństwo, które musi zakończyć się katastrofą”[10].

Trudno orzec, skąd u Szpecka ten katastroficzny ton przy opisywaniu niezakończonego jeszcze projektu o wdzięcznym tytule „Schulz in the Shell”. Być może rzeczowy i wyrachowany potrafi być jedynie podczas opisu klęsk i katastrof? Nie chciałbym posądzać go też o technofobię – jak wiadomo, Motoko Kusanagi została w 99 procentach poddana cyborgizacji. Jednak jakość rozwijającego się od kołyski japońskiego apokryfu będzie można ocenić dopiero za kilkadziesiąt lat. Japońscy naukowcy zdecydowali się na rozwijanie Schulza od stanu niemowlęcego, w czasie rzeczywistym. Takie rozwiązanie ma wiele zalet, można między innymi dokładnie prześledzić życiorys autora Sanatorium pod Klepsydrą i ostatecznie rozwiać wiele biograficznych niepewności, które narosły przez ostatnie sto osiemdziesiąt lat od jego pierwszych narodzin. Metoda ta ma jednak jedną podstawową wadę: trwa tak długo, że zanim Schulz napisze pierwsze zdanie, apokryficzni Hiszpanie i Latynosi zapełnią tekstami kilka pokaźnych bibliotek. Decyzja Instytutu nie była łatwa, ale przyczyniło się do niej kilka nieudanych prób kreacji dorosłego Schulza, które autor Apokryfów opisuje z ewidentną lubością i polotem. Doprawdy nie wiadomo, gdzie kończy się tutaj naukowy wywód, a gdzie zaczynają prywatne opinie profesora Szpecka. W jednym zdaniu opisuje technologiczne zawiłości aparatury zastosowanej w japońskim projekcie, aby w drugim nazwać tę całą misterną konstrukcję „przejawem typowej japońskiej mentalności, skłonnej do infantylnych zabaw w rodzaju tamagotchi i cyberpetsów, o kiczowatości dorównującej jedynie mandze, w najgorszym pulpowym wydaniu”[11].

Jeśli wierzyć autorowi Apokryfów, podstawowym defektem pierwszej bety były dysproporcje fizyczne: apokryf był dwukrotnie niższy od biologicznego oryginału, a przy tym miał dwukrotnie większą głowę. Okazało się, że podczas programortenizacji razem z opowiadaniami Schulza wgrano do aparatury także powieści o Schulzu, w tym nieszczęsną nowelkę Maxima Billera. Skażony swoimi literackimi wcieleniami, okazał się zdziwaczałym fetyszystą, całkowicie niezainteresowanym literaturą. Bug szybko naprawiono, jednak każda kolejna beta generowała nowe błędy. A to z niewiadomych przyczyn Schulz porzucał pisanie, a to uciekał poza stworzone lokacje, wykorzystując glitche oraz bugi symulowanego świata, i przepadał gdzieś w odmętach cyfrowej rzeczywistości.

Nieobiektywne zakończenie pierwszego rozdziału monografii Szpecka z pewnością kładzie się cieniem na całej pracy. Ale być może autor Apokryfów ma nieco racji? Być może Schulz jest zjawiskiem wyjątkowym, którego żaden programortenista ani spec od iberoamerykańskich apokryfów nie jest w stanie przełożyć na system binarny? Cóż, przekonamy się o tym dopiero za jakiś czas, a jeśli nie dożyjemy, to być może przekonają się o tym nasze apokryfy.

Wydanie pierwsze, Gdańsk 2022

© by Tymoteusz Skiba

© for this edition by Słowa na Wybiegu (imprint Wydawnictwa Części Proste)

REDAKCJAIKOREKTA

Małgorzata Ogonowska

PROJEKTTYPOGRAFICZNYI PROJEKTOKŁADKI

Jan Rosiek

SKŁAD

Tomasz Pawluczuk

OPRACOWANIE E-WYDANIA

Słowa na Wybiegu (imprint Wydawnictwa Części Proste)

ul. Ludwika Waryńskiego 45B/3

80-433 Gdańsk

e-mail: [email protected]

www.slowanawybiegu.pl

ISBN 978-83-963724-5-1

W 2019 roku autor otrzymał Stypendium Kulturalne Miasta Gdańska na napisanie tomu opowiadań pt. Worstseller.

[1] Ferdynand Szpeck, Apokryfy Schulza, Kraków 2072, s. 151.

[2] Stefan Prot, Apokryfizacja rzeczywistości, przesł. 20 lipca 2072, ttg. 340j08k91.

[3] Kazimierz Szwindel, Literatura apokryfomaniaków, „Ludzka Rzecz”, 7, dodatek artystyczno-literacki do tygodnika „Pozostań Człowiekiem. Organ neohumanistów”, 31 (153), 29 lipca 2072.

[4] Warcisław Kręplak, Twórczość 2.0, [w:] Wspomnienia cyberpunka, pod red. Intel Pentium BrainCore 3, Warszawa 2072.

[5] Walter Janowiak, Profesor Szpeck na tropie Brunona Schulza, „Dzwonek Cybernetyczny”, 8 (187), 12 sierpnia 2072.

[6] Barbara Kasperska, Atak na „Apokryfy Schulza”, „Post Mortem – Pro Natura”, przesł. 5 sierpnia, ttg. 2157xio765.

[7] Leszek Goldberg, „Apokryfy Schulza” Ferdynanda Szpecka. Co dalej z schulzologią?, „Schulz/Forum” 2072, 120.

[8] Ferdynand Szpeck, op. cit., s. 151.

[9] Cyt. za: Ferdynand Szpeck, op. cit., s. 187.

[10] Ibidem, s. 202.

[11] Ibidem, s. 210.