Zaginiony - Conrad Anker, David Roberts - ebook

Zaginiony ebook

Conrad Anker, David Roberts

4,0
17,06 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Rekonstrukcja wydarzeń skrywających największą zagadkę współczesnego himalaizmu – kto pierwszy postawił stopę na Evereście: Hillary i Norgay w 1953 r. czy Mallory i Irvine prawie 30 lat wcześniej? W 1999 r. Conrad Anker znalazł ciało Mallory’ego wraz z kompasem, wysokościomierzem i starannie zawiniętymi listami od ukochanej żony. Brakowało tylko jednego – zdjęcia Ruth Mallory, które himalaista obiecał zostawić na szczycie. Ani Anker, ani towarzyszący mu wspinacze nie odnaleźli też ciała Irvine’a, przy którym spodziewano się znaleźć aparat fotograficzny, a w nim być może zdjęcia ze szczytu najwyższej góry świata. Jakie były zatem dalsze losy dwójki himalaistów, gdy chmury skryły ich postaci na ostatnim ocalałym z wyprawy zdjęciu? Kto był pierwszy? Gdzie i jak zginał Irvine?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 294

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przez dziesięciolecia legenda ataku szczytowego Mallory’ego i Irvine’a fascynowała pokolenia wspinaczy. Mistrz Mallory i jego „uczeń” Irvine, mimo że najprawdopodobniej nie zdobyli wierzchołka Mount Everestu, wciąż pozostają niedościgłym wzorem najczystszego ducha eksploracji i sportowego wyzwania. Bogata w detale i nasycona dramaturgią książka Ankera i Robertsa nie tylko opisuje kulisy kontrowersyjnej wyprawy poszukującej ciał Mallory’ego i Irvine’a, ale również przybliża sylwetki dwójki bohaterów oraz pozostałych uczestników pionierskich wypraw z lat 20. XX w., nadając im pełniejszy wymiar. Wymiar tym bardziej fascynujący, bo oceniany z perspektywy współczesnego alpinizmu, obficie korzystającego z zaawansowanego technologicznie sprzętu i odzieży. Ta książka potwierdza po raz kolejny, że nie sposób wyobrazić sobie historii zdobywania himalajskich szczytów bez dwójki heroicznych Brytyjczyków.

Piotr Turkot

Wspinanie.pl

Relacje z historycznej wyprawy George’a Mallory’ego i współczesnej Conrada Ankera uświadamiają nam, jak bardzo rozwinął się himalaizm i jak wiele ryzykowali pierwsi zdobywcy. To hołd złożony tym, którzy na najwyższy szczyt świata szli w butach, jakich nie chcielibyście zakładać na polski mróz.

Adam Robiński

National Geographic Polska

Opowieść nie tylko dla ludzi gór i wspinaczy, nie tylko próba rozwiązania zagadki, kto na szczycie Mount Everestu stanął jako pierwszy. Książka Ankera i Robertsa  jest przede wszystkim studium marzeń zamieniających się w obsesję.

Joanna Szyndler

Magazyn Podróże

George Mallory i Andrew Irvine 8 czerwca 1924 roku podjęli próbę wejścia na niezdobyty w tamtych czasach Mount Everest. Ostatni raz widziano ich pod samym wierzchołkiem, w pobliżu najtrudniejszego technicznie miejsca na drodze – drugiego uskoku. Niestety już nigdy nie powrócili do bazy, a wraz z nimi zaginęła odpowiedź na pytanie, czy to właśnie oni byli pierwszymi ludźmi na szczycie najwyższej góry świata... „Zaginiony” to nie tylko próba rozwiązania jednej z największych górskich tajemnic, ale przede wszystkim wyśmienity dokument obrazujący dramatyczne początki współczesnego alpinizmu. To historia o tym, jak daleko i wysoko może nas zaprowadzić czysta pasja odarta z wynalazków XX wieku. I co najważniejsze – książka ta jest niezwykle jasną i precyzyjną odpowiedzią na pytanie: Dlaczego tak naprawdę chodzimy w góry?

Wojciech Karnaś

Climb.pl

Co wydarzyło się 8 maja 1924 r. na zboczach Everestu? Czy Mallory i Irvine stanęli na jego wierzchołku? Te dręczące pytania domagają się odpowiedzi, podobnie jak na rozwiązanie czeka zagadka zaginięcia Amelii Earhart. To niezwykle wciągająca opowieść o pionierskich wyprawach Brytyjczyków na Mount Everest oraz o wspinaczach, którzy po 70 latach podążają ich śladami, starając się rozstrzygnąć, komu należy się miano pierwszych zdobywców najwyższego szczytu świata.

Barbara Żukowska

National Geographic Traveler

Conrad Anker &David Roberts

Zaginiony

Rzecz o odnalezieniu

Mallory’ego naEvereście

W przekładzie

Doroty Konowrockiej

Tytuł oryginału:

the lost explorer:

finding mallory on mount everest

Copyright © 1999 by Conrad Anker and David Roberts

Ilustracja na okładce:

Duncan Grant „George Leigh Mallory”, olej na drewnie 1912

Copyright© National Portrait Gallery, London

Grafika i skład wydania:

Joanna Merklejn

Redakcja:

Olo Sawa

Korekta:

Małgorzata Denys

ISBN 978-83-62827-13-8

Wydawca:

Mayfly sp. z o.o.

Świetlanej pamięciGeorge’a Leigha Mallory’ego iAndrew Irvine’a

15 czerwca, dzień przed opuszczeniem bazy i wyruszeniem w drogę powrotną ci członkowie wyprawy naMountEverest z 1924 roku, którzy przeżyli, zapisali swoje imiona na skrawku papieru. Pozostawili po lewej stronie miejsce na podpisy chorego i nieobecnego dowódcy wyprawy, generałaCharlesa Bruce’a, oraz zaginionychIrvine’a iMallory’ego. Podpisy te wycięto z listów i notatek sporządzonych podczas pobytu na zboczachEverestu, a następnie naklejono na wspomnianą kartkę. Jej oryginalny egzemplarz został wszyty w jeden z egzemplarzy książki The Fight forEverest (Bitwa oEverest), opublikowanej w 1925 roku

Za zgodąBiblioteki Amerykańskiego Klubu Alpinistycznego,Golden w stanie

PRZEDMOWA

Leszek Cichy

„PanieMallory, dlaczego chce pan zdobyćEverest?”

„Dlatego, że istnieje”.

Ta odpowiedź na pytanie nowojorskiego dziennikarza przeszła do historii i przez lata całe była tarczą, za którą chowaliśmy się przed nagabywaniem dziennikarzy. Jeździliśmy na kolejne wyprawy, na inne ośmiotysięczniki i tylko modyfikowaliśmy odpowiedź.

Bo dla Mallory’ego nie istnienie Mount Everestu było usprawiedliwieniem, ale to, że ten szczyt to cel niezdobyty i nie stanęła na nim jeszcze stopa człowieka. Taka też była nasza motywacja przy wyprawach na inne himalajskie szczyty.

A gdy my jechaliśmy pokonywać Himalajskiego Olbrzyma, zdobytego już przecież wcześniej, to jechaliśmy, by go pokonać inną, nową, trudniejszą drogą albo dokonać pierwszego zimowego wejścia na najwyższy szczyt ziemi. Co udało się 17 lutego 1980 roku.

George Mallory był i pozostał dla himalajskich wspinaczy nie tylko romantycznym bohaterem, legendą, wzorcem, lecz także postacią, której dokonaniami mierzyliśmy własne cele, marzenia i osiągnięcia. Był ambasadorem kilku pokoleń wspinaczy w rozmowach z rządami państw o zezwolenie na wspinaczkę i ze sponsorami o finansowaniu kolejnych wypraw. Ale był kimś jeszcze ważniejszym, w tych najtrudniejszych chwilach, kiedy przychodziło samemu sobie odpowiedzieć na pytania: Czy jechać na kolejną trudną, niebezpieczną wyprawę? Czy podejmować ryzyko? Czy to ma sens? Wtedy na myśl przychodził Mallory. Tak, On by pojechał i podjął wyzwanie.

Bo też i postać George’a Mallory’ego była, a właściwie też jest, godna podziwu. Podziwiamy Go nie tylko jako wspinacza, lecz także jako człowieka – romantyka, ale chodzącego twardo po ziemi, pełnego ciepła i miłości do żony i rodziny, ale zgłaszającego się na ochotnika do udziału w wojnie. W wojnie, która zabrała Mu parę lat życia i na której ranny o mało nie zginął.

Jednak legendaMallory’ego to ta wyprawa naMount Everest z roku 1924. To podczas niej właśnie wraz zIrvine’em wyruszyli 8 czerwca w kierunku szczytu. Z tej próby ataku szczytowego nigdy nie wrócili. Pozostała jednak niepewność, czy zawrócili, czy też wracali z wierzchołka Góry Gór?

No cóż, w zasadzie wszyscy eksperci i przytłaczająca większość himalaistów nie uważa zdobycia przez Mallory’ego i Irvine’a Mount Everestu w 1924 roku za możliwe. Logicznych i racjonalnych powodów jest wiele.

Po pierwsze, obrana przez Mallory’ego droga stwarza olbrzymie trudności. Drugi uskok grani to prawie pionowa 30-metrowa ściana na wysokości 8570 metrów, bez możliwości obejścia. Alpiniści chińscy pokonali drugi uskok w roku 1975, korzystając ze składanych aluminiowych drabin. Zresztą o trudnościach tego miejsca świadczy sam film.Conrad Anker, świetny współczesny wspinacz, dla pokonania tego odcinka zdejmuje historyczny sztafaż i zakłada nie tylko ciepły kombinezon puchowy, superciepłe i lekkie buty wspinaczkowe, lecz także współczesne 12-zębne raki. A i tak jego pierwsza próba kończy się odpadnięciem i od upadku w przepaść ratuje go tylko dobra, współczesna asekuracja z liny nylonowej.

Po drugie, nie znaleziono NIGDY jakichkolwiek śladów bytności człowieka powyżej drugiego uskoku sprzed pokonania go przez chińskich wspinaczy. Trasę tę od tego czasu przeszło kilkuset himalaistów i NIKT nic nie znalazł. Czekan Mallory’ego lub Irvine’a znaleziono na grani w 1933 roku na wysokości 8450 m, a więc poniżej drugiego uskoku.

Poza tym Mallory i Irvine mieli ze sobą latarki i pochodnie magnezjowe. W przypadku przymusowego biwaku, wobec braku łączności radiowej, dawaliby sygnały świetlne. Mimo pogodnej nocy z 8 na 9 czerwca 1924 roku nikt z uważnych obserwatorów, towarzyszy niepokojących się ich losem, niczego nie zauważył.

Ale najważniejszym argumentem za niezdobyciem przez Mallory’ego i Irvine’a Góry Gór jest miejsce znalezienia ciała Mallory’ego.

CiałoMallory’ego znaleziono 1 maja 1999 roku na wysokości 8150 metrów na tarasach poniżej i w linii spadku drugiego uskoku. Jest oczywiste, że gdyby byli na szczycie, to wobec ogromu drogi, zmęczeni, niedotlenieni i po ciężkiej nocy nie wróciliby aż tak nisko. Zdecydowanie biwakowaliby powyżej najtrudniejszego miejsca, a więc powyżej drugiego uskoku i bliżej wierzchołka. Zejście rozpoczęliby po wschodzie słońca, a więc zdecydowanie później niż po 5 rano. Zegarek Mallory’ego zatrzymał się więc kilka minut po 17 wieczorem, 8 czerwca 1924 roku.

Czy to całkowicie i definitywnie rozstrzyga o pierwszeństwie na Dachu Himalajów ?

W zasadzie tak, ale jednak przy ciele Mallory’ego nie znaleziono aparatu fotograficznego i zdjęcia Ruth. A to zdjęcie żony obiecał zostawić na samym wierzchołku. Zgubił?

No cóż, wątpliwości i piękna legenda niech trwają. Na tym polega ich urok i czar.

Leszek Cichy

Leszek Cichy (ur. 1951) – polski alpinista, geodeta, od 1977 roku pracownik naukowy Politechniki Warszawskiej, po 1989 roku bankowiec i finansista. Wspólnie z Krzysztofem Wielickim wszedł po raz pierwszy zimą na Everest w 1980 roku. Jest autorem nowych dróg w górach wysokich. Jako pierwszy Polak skompletował Koronę Ziemi.

PROLOG

David Roberts

ak większość alpinistów, dorastałem w cieniu legendy Mallory’ego i Irvine’a. Opowieść o nich jest najbardziej poruszającym i tajemniczym rozdziałem długiej i bogatej historii wspinaczki wysokogórskiej. Już jako nastolatek wdrapujący się skalną granią w kierunku wysmaganego wiatrem wierzchołka jakiegoś nieoznaczonego na mapach masywu w moim rodzinnym stanie Kolorado często przywoływałem w myślach tę bohaterską parę pnącą się ku niebu 8 czerwca 1924 roku. Dążąc do szczytu Everestu, wspinali się na wysokość, na którą nie dotarł jeszcze żaden człowiek.

George Leigh Mallory, który za dziesięć dni miał skończyć trzydzieści osiem lat, był wówczas najlepszym brytyjskim alpinistą. Obdarzonego niezwykłym wdziękiem, urodą i charyzmą mężczyznę, który nieodmiennie oczarowywał swoich przyjaciół i wielbicieli, owładnęła obsesja dotarcia do najwyższego punktu ziemi. Partnerujący mu Andrew „Sandy” Irvine, 22-letni, niezbyt doświadczony wspinacz, studiujący jeszcze na Oksfordzie, okazał się idealnym współuczestnikiem tej wyprawy po Świętego Graala alpinistów.

Słowa napisane później przez dowódcę ekspedycji, w której zginęli Mallory i Irvine, brzmią dziś przekonująco: Mallory był „największym przeciwnikiem, z którym Everest zmuszony był kiedykolwiek się zmierzyć – i z którym przyjdzie mu się zmierzyć w przyszłości”. A Irvine, choć skazany na wieczność w cieniu sławy Mallory’ego, pozostaje – jak odmalował go inny członek wyprawy – uosobieniem „urodzonego ucznia (...), który był w stanie podążyć wszędzie za swoim mistrzem”.

8 czerwca 1924 roku o godzinie 12:50 Noel Odell wspinający się samotnie na wysokość 7925 metrów jako wsparcie dla dwuosobowego zespołu przeprowadzającego atak szczytowy, przez rozsuniętą na chwilę zasłonę chmur przelotnie dostrzegł dwie sylwetki znajdujące się znacznie powyżej niego, odcinające się ostro na tle nieba i „pokonujące sprawnie i uważnie” stromy, lodowo-skalny uskok na grani północno-wschodniej. Od szczytu dzieliło je mniej niż 300 metrów. Ta chwila zapisała się w historii odkryć geograficznych jako prawdopodobnie najbardziej niesamowita i tajemnicza obserwacja postronnego świadka. Po chwili chmury zasłoniły widok i Mallory i Irvine na zawsze przeszli do legendy.

Żaden zaginiony odkrywca XX wieku, może z wyjątkiem Amelii Earhart, nie sprowokował takiej erupcji romantycznych spekulacji jak George Mallory. Wystarczająco wiele trudności nastręcza odpowiedź na pytanie, co stało się z nim i jego młodym towarzyszem, jaki koniec spotkał tych dwóch odważnych ludzi. Jeszcze bardziej pobudzająco działa na wyobraźnię przypuszczenie, że ta dwójka przed śmiercią dotarła na szczyt Everestu, dwadzieścia dziewięć lat przed Edmundem Hillarym i Tenzingiem Norgayem, których uznano za oficjalnych zdobywców. Jeśli Mallory i Irvine odnieśli sukces, bez wątpienia to im należałoby przypisać autorstwo największego wyczynu w historii wspinaczki wysokogórskiej.

Zagadka Mallory’ego i Irvine’a przekazywana była wszystkim kolejnym pokoleniom alpinistów. Dla mnie, osiemnastolatka, ta łamigłówka przybrała bardziej osobisty wymiar. Jako student pierwszego roku na Uniwersytecie Harwardzkim zacząłem się obracać w kręgach wspinaczy zrzeszonych w uczelnianym klubie wysokogórskim, który w tamtym czasie przyciągał najwybitniejszych wspinaczy w wieku studenckim w kraju. Spośród sześciu czy siedmiu szczególnie utalentowanych i ekscentrycznych przedstawicieli amerykańskiej klasy wyższej, którzy zaliczyli już tak odstraszające kanadyjskie szczyty jak Logan, Waddington i Stiletto Needle, szczególnie jeden stał się dla mnie bohaterem, później mentorem, a w końcu przyjacielem i partnerem.

Z zapuszczoną brodą, umysłem ostrym jak brzytwa i miękkim, łagodnym głosem Rick Millikan wydawał się ulepiony z tej samej gliny, co starożytni wikingowie. Był zamaskowanym obrazoburcą, geniuszem wspinaczki pionowej w skale i lodzie, skłonnym do bujania w obłokach niczym rozmarzony przedszkolak. W pewien jesienny weekend w paśmie Shawangunks w stanie Nowy Jork Rick wciągnął mnie na najtrudniejszy i najbardziej ekscytujący wierzchołek skalny, na jakim kiedykolwiek dane mi było się znaleźć; w styczniu przecierał szlak wzdłuż skutego lodem pasma Presidential Range w stanie New Hampshire, podczas gdy ja próbowałem przetrwać w temperaturze minus 35 stopni Celsjusza, smagany bezlitosnym wiatrem.

Któregoś dnia podczas tego pierwszego roku studiów dowiedziałem się, że Rick jest wnuczkiem George’a Mallory’ego. Oczywiście, urodzony w 1941 roku nigdy nie poznał swojego znakomitego przodka. Kiedy jego matka, Clare, najstarsza z trójki dzieci Mallory’ego, była w wieku ośmiu lat, zginął jej ojciec. Miała wiele związanych z nim wspomnień i postarała się o to, by przekazać je swoim trzem synom.

Kiedy już zaprzyjaźniłem się z Rickiem, zacząłem od czasu do czasu przywoływać w rozmowach postać Mallory’ego. Rick był przekonany, że jego dziadek tego odległego, czerwcowego dnia wspiął się na szczyt, ale swoją tezę mógł poprzeć jedynie instynktownymi przeczuciami. „Byli nieźli – powiedział, o ile dobrze to zapamiętałem. – Wiedzieli, co robią tam, na górze”.

Drugim dziadkiem Ricka był Robert Millikan, ten od słynnego eksperymentu z rozpylaniem w powietrzu kropli oleju, który w 1923 roku został uhonorowany Nagrodą Nobla z fizyki. Clare Mallory wyszła za mąż za syna Roberta Millikana, Glenna, po czym pewnego tragicznego dnia 1947 roku podczas wspinaczki w górach Great Smoky Mountains w stanie Tennessee stała się świadkiem nieszczęśliwego wypadku, w którym zginął jej mąż. Moja wiedza na temat tego fatalnego incydentu nie wykraczała poza kilka nagich faktów: ojciec Ricka dostał w głowę spadającym z góry kamieniem, co było pechową konsekwencją niewielkiego błędu popełnionego na niewysokim urwisku na kompletnym odludziu. Zginął na miejscu. Jako dwudziestolatek byłem zbyt nieśmiały i niewyrobiony, by drążyć temat dalej czy prosić Ricka o analizę tego tragicznego zdarzenia, w którym poniósł śmierć jego ojciec. Rick był wówczas jeszcze młodszy niż Clare w chwili, gdy zginął Mallory.

Warto wspomnieć o tym, że chociaż Clare straciła w wypadkach górskich ojca i męża, nie tylko tolerowała uprawianie tego niebezpiecznego sportu przez synów, ale wręcz zaszczepiła w nich tę pasję i z całego serca zachęcała ich do jej pogłębiania. Poznałem Clare podczas wizyt w Berkeley, gdzie wychował się Rick. Wydawała się klasycznym przykładem edwardiańskiego ekscentryzmu – jako kwakierka głęboko oddana idei pokoju na świecie i bezkompromisowa wolnomyślicielka nietolerująca bredni i nonsensów, odznaczała się swobodą nawet wśród bohemy Berkeley późnych lat 60.

Podczas mojej pierwszej wyprawy na Alaskę na ścianę Wickersham Wall na Mount McKinley w 1963 roku, razem z Rickiem i pięcioma innymi członkami zespołu zostaliśmy uznani za zaginionych i obawiano się, że zginęliśmy (nasz pilot, przedzierając się przez burzowe chmury, dostrzegł pozostawione przez nas ślady ginące w chaosie rumowiska powstałego po zejściu lawiny). W ciągu czterech dni, podczas których nasze losy pozostawały nieznane (obozowaliśmy bezpiecznie wysoko ponad strefą zagrożenia lawinowego), dziennikarze przeprowadzali wywiady z naszymi rodzicami, którzy dawali wyraz swojej rozpaczy i czepiali się resztek nadziei na ocalenie swoich synów. Tylko Clare zdecydowanie nie poddawała się minorowym nastrojom, powtarzając: „Bzdura. Ci chłopcy wiedzą, co robią”.

Trzy lata później, pewnego wrześniowego popołudnia w górach Kichatna leżących na południowy zachód od McKinley Rick i ja znaleźliśmy się w odległości dwunastu metrów od niezdobytego wcześniej, bezimiennego szczytu, kiedy nagle wielka, zwietrzała płyta skalna załamała się pod naszymi stopami. Nie potrafiąc się zatrzymać, zsuwaliśmy się i koziołkowaliśmy wraz z lawiną skalną w kierunku zabójczego urwiska ziejącego poniżej. Mieliśmy tylko chwilę na to, by wyobrazić sobie, jak będziemy spadać – ta wizja czai się w głębi podświadomości nawet najbardziej beztroskiego wspinacza jak jakieś mroczne, atawistyczne wspomnienie – kiedy skały, z którymi osunęliśmy się dobre sto metrów w dół, nagle jakimś cudem przestały się staczać, pozostawiając nas na skraju przepaści.

Nie jestem pewien, czyRick powiedział matce, jak niewiele dzieliło nas od śmierci, ale już następnego lata wrócił wraz ze mną naAlaskę, by eksplorować niezbadane pasmo, które nazwaliśmyRevelation Mountains. Tym razem zabrał się z nami starszy brat Ricka, George, z którym nigdy wcześniej się nie wspinałem. (George bujał w obłokach jeszcze częściej i wyżej niż Rick; kiedyś na studiach nieumyślnie zamknął jednego ze swoich wykładowców w wolierze dla ptaków).

Przez pięćdziesiąt dwa dni znosiliśmy najgorszą pogodę, jaką mógł na nas zesłać łańcuch Alaska Range. Dopiero kilka miesięcy temu dowiedziałem się, że tego lata Clare po raz pierwszy dosięgły obawy znane każdemu rodzicowi i w bezsenne noce odliczała godziny do naszego powrotu. Kiedy w końcu pojawiliśmy się pod koniec sierpnia, wymogła na Ricku i George’u obietnicę, że w paśmie Revelations nigdy nie będą asekurować się na jednej linie (zawsze to lepiej stracić jednego syna niż dwóch, jakby przyszło co do czego).

Oczywiście bracia Millikan, kiedy już dotarli na lodowiec i wydostali się spod czujnego oka mamy, natychmiast złamali złożoną jej obietnicę. Któregoś razu George i Rick przypuścili atak na przepiękny szczyt, który nazwaliśmy Angel (Anioł), wspinając się szybko granią najeżoną skalnymi wieżami i lodowymi urwiskami. Na noc rozłożyli się w maleńkim namiocie biwakowym rozstawionym na zawieszonej nad przepaścią półce jakieś 300 metrów pod szczytem. Padający deszcz wkrótce zmienił się w deszcz ze śniegiem, a ten w potworną śnieżycę. Przemarznięci i niewyspani spełzli następnego dnia ze zbocza, co wymagało w tych koszmarnych warunkach – oblodzone powierzchnie gładkiego, śliskiego granitu – użycia liny nawet na prawie poziomych odcinkach. W tej samej śnieżycy, 250 kilometrów na północny wschód, ginęło właśnie siedmiu wspinaczy z wyprawy Joe Wilcoxa uwięzionych pod szczytem McKinley.

Kiedy w maju świat obiegła elektryzująca wiadomość o odnalezieniu na Evereście ciała Mallory’ego, odnowiłem po kilkuletniej przerwie kontakt z Rickiem, George’em i Clare. W miarę ujawniania kolejnych szczegółów pogłębiało się przekonanie Ricka, że jego dziadek przed śmiercią zdołał dotrzeć do najwyższego punktu na ziemi. Clare, licząca wówczas sobie osiemdziesiąt trzy lata, była zainteresowana czymś zupełnie innym. „Początkowo w zasadzie nic nie czułam – powiedziała. – Może tylko tyle, że ciało mojego ojca dzieli od jego duszy ogromny dystans. W kolejnych tygodniach jednak coraz częściej o tym myślałam. Bardzo chciałam dowiedzieć się, jak zginął. Czy umarł spokojnie, sam na sam z własnymi myślami, czy poniósł gwałtowną, brutalną śmierć pełną cierpienia? Żałowałam, że nie mogłam być przy nim w tych chwilach, by ukoić jego ból. I żałuję, że jego ciało zostało odnalezione. Wolałabym, żeby zostawiono go w spokoju”.

Po wszystkich tych dziesięcioleciach zacząłem mieć poczucie, że w pewnym sensie „znałem” Mallory’ego. Kiedy jednak uzupełniałem informacje na temat tego odkrycia na potrzeby artykułu do czasopisma „National Geographic Adventure”, poznałem człowieka i badacza jeszcze bardziej niezwykłego, charyzmatycznego i nieuchwytnego niż mityczna postać, którą stworzyłem sobie w głowie. Kiedy zaś zaznajomiłem się z członkami wyprawy, którzy ostatniej wiosny postawili sobie za cel rozwiązanie zagadki Mallory’ego i Irvine’a – przed jej rozpoczęciem prawdopodobieństwo znalezienia jakiegokolwiek przedmiotu pochodzącego z 1924 roku, nie mówiąc już o ciele Mallory’ego, szacowałem na 1:10 000 – spotkałem załogę silnych, kompetentnych, lojalnych wobec siebie wspinaczy, z dumą uprawiających nasze niebezpieczne hobby.

W tym zespole wyróżniał się Conrad Anker. To jeden z najlepszych alpinistów świata, z niezwykle urozmaiconym portfolio pionierskich wejść, pozbawiony jednocześnie jakichkolwiek oznak megalomanii charakterystycznej dla górskich supergwiazd. Kiedy go poznałem, ten 36-latek wydał mi się niezwykle skromny; wsłuchiwał się w troski i potrzeby innych równie uważnie, jak w syreni śpiew własnych ambicji. Buddyjska równowaga, która ściągnęła go w Himalaje, wsączyła mu się głęboko w duszę i napełniła go wewnętrznym spokojem. Ta niewzruszona stałość i świadomość własnej tożsamości pobrzmiewa w tekstach, które Conrad od czasu do czasu publikuje na łamach czasopisma „American Alpine Journal” (Amerykański Magazyn Alpinistyczny), będących unikatowym zapisem jednych z najśmielszych kiedykolwiek dokonanych wejść. W tych sprawnie napisanych, choć niedocenianych kronikach przypomina stylem ucznia przygotowującego przemyślaną wypowiedź dla swoich rówieśników.

Podczas naszej współpracy nad tą książką zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że w pewnym sensie Conrad Anker został ulepiony z tej samej gliny co George Mallory. Stało się jasne, że Conrad ma do opowiedzenia fascynującą historię o wyprawie na Everest z 1999 roku, własną opowieść o Mallorym i o tej górze.

W tej książce Conrad i ja chcemy opowiedzieć o wyprawie człowieka, który korzystając ze wszystkich swoich umiejętności i wsłuchując się w podszepty instynktu ugruntowanego niemal dwiema dekadami ryzykownych, pionierskich wejść, w maju 1999 roku, w zasadzie bez pomocy innych, przyniósł z Everestu więcej tropów do rozwiązania zagadki Mallory’ego i Irvine’a niż wszyscy badacze i teoretycy zagadnienia razem wzięci przez ostatnie siedemdziesiąt pięć lat. Snując opowieść o tej wyprawie, postaramy się – na ile to możliwe z perspektywy czasu – odmalować sylwetkę samego Mallory’ego, ponownie odkryć zaginionego odkrywcę, wizjonera, którego ciało odnalazł Conrad Anker i którego losu możemy wreszcie zacząć się domyślać.

Fragmenty napisane w pierwszej osobie, dotyczące przede wszystkim ekspedycji na Everest z 1999, przypisać należy Conradowi Ankerowi. Autorem fragmentów napisanych w trzeciej osobie, głównie o tematyce historycznej, jest David Roberts.

Rozdział 1

Snickersy i herbata

Conrad Anker

siadłem, żeby zdjąć raki, bo trawers przez skalną wstęgę powyżej miał być prostszy bez nich. Napiłem się odrobinę napoju węglowodanowego, który trzymałem w butelce na wodę, i łyknąłem pastylkę na kaszel. Na tej wysokości nawilżanie gardła jest bardzo ważne.

Sięgnąłem wzrokiem tak daleko, jak to tylko było możliwe. Na południu i zachodzie rozciągał się Nepal, a linię horyzontu wyznaczały postrzępione górskie szczyty. Przede mną na północy rozpływała się w oddali brązowa i pomarszczona Wyżyna Tybetańska. Wiatr przybierał na sile. Poniżej, po zawietrznej stronie niektórych niższych gór, zaczęły się formować niewielkie obłoczki.

Opanowało mnie nagle silne, niewyjaśnione przeczucie, że coś się wydarzy. Coś dobrego. Odczuwam zazwyczaj zadowolenie, kiedy podczas wspinaczki wszystko rozwija się pomyślnie, ale to było coś innego. Czułem radość. Byłem we właściwym miejscu.

Był 1 maja, 11:45. Znajdowaliśmy się na wysokości prawie 8230 metrów na północnej ścianie Everestu. Czterej pozostali uczestnicy wyprawy byli rozproszeni na zboczu powyżej mnie i posuwali się w kierunku wschodnim. Znajdowali się w zasięgu mojego wzroku, ale poza zasięgiem głosu. Porozumiewaliśmy się za pomocą radiotelefonu.

Przypiąłem raki do plecaka, wstałem, zarzuciłem go na plecy i zacząłem się wspinać niewielkim zacięciem. I wtedy po lewej stronie kątem oka dostrzegłem skrawek żółto-niebieskiego materiału, przyciśniętego głazem i łopoczącego na wietrze. Uznałem, że warto mu się przyjrzeć. Wszystko, co nie było częścią naturalnego krajobrazu, zasługiwało na uwagę.

Po dotarciu na miejsce zorientowałem się, że tkanina stanowiła prawdopodobnie część namiotu, który wiatr rozerwał i przywiał w zagłębienie za głazem. To był współczesny materiał, nylon. Nie zaskoczyło mnie to. NaEvereście stoi mnóstwo opuszczonych namiotów rozrywanych wiatrem.

Zacząłem uważnie badać wzrokiem teren otaczający mnie z prawej i z lewej strony. Nosiłem przyciemnione szkła korekcyjne, więc widziałem wszystko doskonale. Kiedy przyglądałem się badawczo zboczu po mojej prawej stronie, jakieś 30 metrów dalej dostrzegłem skrawek bieli. Ten kolor od razu wydał mi się niezwykły. To nie była olśniewająca biel śniegu odbijającego światło słoneczne. To nie była biel odłamków kwarcytu i kalcytu pojawiających się niespodziewanie tu i ówdzie na północnym zboczu Everestu. To była matowa, absorbująca światło biel przywołująca na myśl marmur.

Podszedłem bliżej i natychmiast rzuciła mi się w oczy naga stopa ułożona piętą do góry, a palcami w dół. Dotarło do mnie, że znalazłem ludzkie ciało.

Podszedłem jeszcze bliżej i zorientowałem się po zszarganej odzieży, że nie były to zwłoki współczesnego wspinacza. To był ktoś z zamierzchłych czasów.

Przez dłuższą chwilę nie docierała do mnie waga tego odkrycia. Wszystko odbywało się jakby w zwolnionym tempie. Czy to sen? – myślałem gorączkowo. Czy to się dzieje naprawdę? Równocześnie pojawiła się spokojna świadomość: Właśnie po niego tutaj przyszliśmy. To jego szukaliśmy.Sandy’egoIrvine’a.

Ponieważ wszyscy alpiniści przebywający wówczas na górze mogli przysłuchiwać się naszym radiowym konwersacjom, uzgodniliśmy wcześniej zestaw zakodowanych komunikatów. Nie chcielibyśmy, by wiadomość o naszym odkryciu została puszczona w świat przez uczestników innych wypraw – o ile oczywiście cokolwiek udałoby się nam znaleźć.

„Boulder” był nazwą kodową ciała. Usiadłem więc na plecaku, wyjąłem radiotelefon i wychrypiałem: „Jak ostatnio wybrałem się bulderować1 w butach z ćwiekami, to zleciałem”. To było pierwsze zdanie, które przyszło mi do głowy. Użyłem słowa ćwieki, bo stary ćwiekowany but w stylu tych, które wyszły z użycia już w latach 40., cały czas był zasznurowany na prawej nodze leżącego przede mną człowieka. Również z tego względu nie miałem wątpliwości, że ciało nie należało do współczesnego wspinacza.

Wszyscy mieliśmy radiotelefony wetknięte w puchowe kombinezony, więc niełatwo było usłyszeć nadawane wiadomości. Z czterech przeszukujących teren kolegów tylko Jake Norton pochwycił jakikolwiek fragment mojej wiadomości, a wszystko, co usłyszał, to „ćwieki”. Widziałem go jakieś pięćdziesiąt metrów wyżej, sporo na wschód ode mnie. Jake usiadł, wyszarpnął z kombinezonu radio i nadał: „O co chodzi, Conrad?”.

„Zejdź na dół” – odpowiedziałem. Patrzył teraz na mnie, więc zacząłem machać kijkiem narciarskim, który zawsze noszę ze sobą na dużych wysokościach. „Zjedzmy po snickersie i napijmy się razem herbaty”.

Jake zrozumiał, że znalazłem coś ważnego, ale pozostała trójka nadal trwała w nieświadomości. Próbował machać, krzyczeć i na różne sposoby zwrócić ich uwagę, ale to nic nie dało. Na wysokości 8200 metrów n.p.m. z powodu niedostatku tlenu zamykasz się we własnym świecie, a ten zewnętrzny zdecydowanie traci na realności. Po raz kolejny włączyłem radio. Tym razem postarałem się, by moja wiadomość brzmiała nagląco: „Zwołuję natychmiastowe, obowiązkowe spotkanie zespołu!”.

Teren, który przeszukiwaliśmy, był dość zdradliwy; nachylone płyty łupka, niektóre przyprószone śniegiem. Gdyby ktoś zaczął spadać w niewłaściwym miejscu, mógłby wylądować 2000 metrów niżej na lodowcu Rongbuk. Pozostałym chłopcom zajęło więc chwilę pokonanie drogi w dół i dobicie do mnie.

Przetrząsnąłem plecak w poszukiwaniu aparatu fotograficznego. Tego ranka w obozie V przyszło mi do głowy, żeby zapakować aparat do plecaka, ale miałem dwa prawie identyczne woreczki na różne drobne przedmioty i okazało się, że zamiast aparatu zapakowałem zapasowe baterie do radia. No cóż, pomyślałem sobie, może jakbym miał ze sobą aparat, to dla odmiany nie znalazłbym ciała. Tak już po prostu czasem bywa.

Kiedy opowiedziałem o tym koledze, zapytał, czy czytałem opowiadanie Faulknera Niedźwiedź2. Nie czytałem, ale później, po przeczytaniu, dostrzegłem analogię. Najlepsi myśliwi polujący w głębokich lasach Missisipi nigdy nie widzieli nawet przez moment Starego Bena – wielkiego, na poły legendarnego niedźwiedzia, który przez lata siał spustoszenie w stadach zwierząt hodowanych przez ludzi. Dopiero wówczas, gdy zagubiony w głębokim lesie Ike McCaslin porzucił wszystko, na czym wcześniej polegał – odłożył nie tylko strzelbę, ale też kompas i zegarek – dostąpił zaszczytu nieoczekiwanego spotkania na otwartej przestrzeni ze Starym Benem: „Nie wyłonił się z lasu, nie pojawił się, lecz po prostu stał tam, nieruchomy, wpisany w słoneczne cętki tego zielonego, bezwietrznego południa”.

Kiedy tak siedziałem na plecaku i czekałem na pozostałych, poczułem ogromny szacunek dla tego martwego człowieka rozciągniętego przede mną. Leżał twarzą do ziemi, z głową wyżej niż nogi, wmarznięty w zbocze. Spod skórzanej pilotki, którą miał na głowie, wystawała kępka włosów. Jego ramiona były uniesione, a palce wbite w skalne osypisko, jakby próbował powstrzymać swój upadek. Wydawało się prawdopodobne, że jeszcze żył, kiedy znalazł się w tej pozycji. Na jego dłoniach nie było rękawiczek; później miałem spędzić długie godziny na rozmyślaniach o tym, co to mogłoby oznaczać. Zdjąłem rękawiczki, by porównać nasze dłonie. Mam krótkie, grube palce, a jego palce były długie i wąskie. Miał bardzo opalone ręce, prawdopodobnie po wielu tygodniach marszu aż z Dardżylingu przez łańcuch Himalajów w kierunku północnej ściany Everestu.

Wiejące przez dziesięciolecia wiatry zdarły z jego pleców większą część odzieży. Został w naturalny sposób zmumifikowany – ten skrawek alabastru, który dostrzegłem z odległości 30 metrów, to była naga, idealnie zachowana skóra pleców. Nadal mogłem dostrzec potężne, wyraźnie zarysowane mięśnie jego pleców i ramion i zabarwione błękitno siniaki.

Barki i górną część ramion pokrywały nadal resztki sześciu czy siedmiu warstw odzieży – koszul, swetrów i kurtek z wełny, bawełny i jedwabiu. Biały, pleciony sznur bawełniany o średnicy mniej więcej centymetra – wielokrotnie słabszy niż jakakolwiek wykorzystywana dziś lina – oplatał go w pasie i owijał się wokół lewego ramienia. Mniej więcej trzy metry od jego talii widziałem poszarpany koniec sznura w miejscu, w którym pękł. Zorientowałem się więc do razu, że prawdopodobnie był związany ze swoim partnerem i spadł z dużej wysokości. Lina pękła zapewne albo wtedy, gdy odpadł od ściany, albo wtedy, gdy liną ocierającą się o krawędź skały próbował go asekurować jego partner.

Prawy łokieć wyglądał tak, jakby uległ przemieszczeniu albo został złamany. Był wbity w osypisko i zgięty w nienaturalnej pozycji. Prawa łopatka była lekko zdeformowana. Powyżej talii po prawej stronie żeber widniał błękitny siniak od pociągniętej w górę liny, która przejęła szarpnięcie upadku.

Prawa noga była paskudnie złamana, zarówno kość strzałkowa, jak i piszczelowa. W zasznurowanym ciasno bucie leżała wygięta pod groteskowym kątem. To nie były otwarte złamania – kości nie przebiły skóry – ale wyglądały fatalnie. Doszedłem do wniosku, że prawa strona ciała doświadczyła najpoważniejszych obrażeń, przejmując impet upadku. Wyglądało to tak, jakby w ostatnim momencie mężczyzna uniósł lewą nogę wyżej niż złamaną prawą, żeby uchronić ją od dalszych urazów. Być może lewy but spadł mu z nogi podczas upadku, a może z czasem rozleciał się i odpadł od ciała. Ocalał z niego tylko język, wciśnięty między odsłonięte palce lewej stopy i obcas prawego buta.

Wielkie, czarne kruki żerujące w wysokich partiach Himalajów wydziobały w prawym pośladku znaczących rozmiarów dziurę, wystarczająco dużą, by zmieścił się w niej cały taki ptak. Przez powstały otwór wyjadły większość trzewi, patrosząc po prostu całe ciało.

Mięśnie lewej łydki i ud stały się włókniste i wysuszone. Najwyraźniej to właśnie dzieje się z mięśniami w ciągu siedemdziesięciu pięciu lat. Skóra rozwarstwiła się i w niektórych miejscach nastąpiło przerwanie jej ciągłości, ale z jakiegoś powodu kruki zostawiły te fragmenty ciała w spokoju.

Po piętnastu czy dwudziestu minutach na miejsce dotarłJake Norton, a po nimTap Richards,Andy Politz, wreszcieDave Hahn. Nie mówili dużo, najwyżej: „O rany, dobra robota,Conrad” albo „To musi byćSandyIrvine”. Dave powiedział później: „Z wrażenia zacząłem nieustannie mrugać”, a Tap przypomniał sobie: „Zwaliło mnie z nóg. To było najwyraźniej ciało, ale wyglądało jak grecki albo rzymski marmurowy posąg”.

Chłopaki zrobili zdjęcia, nakręcili krótki film wideo i porozmawiali przez chwilę o szczegółach tego, co zastali. Wydawało się, że jakieś tabu powstrzymuje nas od dotknięcia zwłok. Minęło pewnie z pół godziny, zanim znaleźliśmy w sobie tyle odwagi, by ich dotknąć. Uzgodniliśmy jednak, że jeśli znajdziemy Mallory’ego albo Irvine’a, odkopiemy go z takim profesjonalizmem, na jaki tylko będzie nas stać w tych okolicznościach, aby sprawdzić, czy nasze znalezisko może rzucić nowe światło na zagadkę losów tych dwóch wspinaczy. Uzyskaliśmy nawet zgodę od Johna Mallory’ego (syna George’a) na pobranie próbki DNA.

Tap i Jake wykonali większość roboty związanej z odkopaniem ciała. Zamierzaliśmy wykroić niewielkie kwadraty odzieży, które chcieliśmy zabrać do bazy do zbadania. Prawie natychmiast na kołnierzyku jednej z koszul Jake znalazł metkę z nazwiskiem. Napisane było na niej „G. Mallory”. Jake spojrzał na nas i powiedział: „To dziwne. Dlaczego Irvine miałby nosić koszulę Mallory’ego?”.

David Roberts

Rankiem 8 czerwca 1924 roku George Mallory i Sandy Irvine wyruszyli z obozu VI założonego na wysokości 8170 metrów na grani północno-wschodniej. Dzień wcześniej tragarze, którzy wnieśli sprzęt i jedzenie do obozu, znieśli na dół wiadomość od Mallory’ego adresowaną do filmowca ekspedycji, Johna Noela, który zaszył się bezpiecznie w obozie III, ponad 1500 metrów niżej.

Drogi Noelu,

Prawdopodobnie wyruszymy jutro wcześnie rano (ósmego), żeby mieć dobrą pogodę. Spokojnie możesz zacząć nas wypatrywać o 8 wieczorem, albo przekraczających skalną wstęgę pod piramidą szczytową, albo idących w górę linią horyzontu.

Twój

G. Mallory

Noel miał obiektyw 600 milimetrów, którego członkowie wyprawy używali jako teleskopu, by śledzić ruchy swoich kolegów wysoko na Evereście. Wszyscy kolejni komentatorzy zakładali, podobnie jak przyjął Odell po przeczytaniu notatki, że „8 wieczorem” Mallory’ego było jedynie nieumyślną pomyłką, że tak naprawdę chciał napisać „8 rano”. W tym przypadku szacunki Mallory’ego należało uznać za nadmiernie optymistyczne, ponieważ w początkach ery himalaizmu pary wspinaczy rzadko wychodziły z wysoko założonych obozów przed 6:30 rano.

Ekspedycja z 1924 roku była trzecią z serii trzech ekspedycji – wszystkie dowodzone były przez Brytyjczyków – na najwyższą górę świata. Podjęta została po skrupulatnym rekonesansie w 1921 roku i śmiałym ataku przeprowadzonym rok później. Tylko Mallory był członkiem wszystkich trzech wypraw. A jednak pogoda w maju 1924 roku okazała się paskudna, niwecząc wysiłki podejmowane przez bardzo silny zespół, który próbował choćby założyć obóz umożliwiający przypuszczenie ataku szczytowego. Później plantatorzy herbaty w Dardżylingu zapewniali, że przez co najmniej dwadzieścia wcześniejszych lat „o tej porze roku nie mieli do czynienia z tak fatalną pogodą”.

Kiedy nadzieje wspinaczy nieomal zgasły, góra zlitowała się nad nimi, ofiarowując im kilka dni znakomitej pogody. Każdego dnia mężczyźni budzili się z lękiem, wypatrując nieuniknionego monsunu, który – zwykle rozpoczynając się około 1 czerwca – spowiłby Himalaje na cztery miesiące całunem nieprzerwanych opadów gęstego śniegu.

Kiedy Mallory i Irvine zamknęli swój płócienny namiot i ruszyli wysmaganą wiatrem granią, cali kipieli nadzieją i oczekiwaniem na to, co miało się zdarzyć. Zaledwie cztery dni wcześniej inny członek ich zespołu, E.F. „Teddy” Norton, podjął waleczną próbę zdobycia szczytu zakończoną na wysokości 8574 metrów. Nikt nigdy nie wspiął się wyżej. Norton został zmuszony do odwrotu zaledwie 274 metry pod szczytem. Odważnie zaatakował Everest bez użycia butli tlenowych. Mallory i Irvine korzystali z dodatkowego tlenu i chociaż Mallory początkowo sceptycznie odnosił się do jego skuteczności, podczas ekspedycji z 1922 roku na własnym przykładzie przekonał się, że himalaiści, którzy wysoko na Evereście oddychali dodatkowym tlenem z butli, mogli z łatwością poruszać się dwukrotnie szybciej niż ci, którzy nie korzystali z tej pomocy.

Podczas ataku z 1924 roku, podobnie jak podczas dwóch wcześniejszych wypraw, Mallory okazał się najsilniejszym i najbardziej ambitnym wspinaczem. Everest zawładnął nim całkowicie. W liście do żony, Ruth, napisanym sześć miesięcy wcześniej z Chiblung, na podejściu pod Everest, przewidywał: „Jest w zasadzie nie do pomyślenia (...), żebym nie dotarł na szczyt. Nie wyobrażam sobie, bym mógł zejść na dół pokonany”.

Nawet jeśli 22-letniego Irvine’a zraziła pycha Mallory’ego, nie dał tego po sobie poznać. W swoim dzienniku zaledwie cztery dni przed podjęciem własnej próby, czekając na wynik śmiałego ataku Teddy’ego Nortona i towarzyszącego mu Howarda Somervella, Irvine napisał: „Mam nadzieję, że dotrą na szczyt, ale, na Boga, ja też chciałbym dostać swoją szansę”.

Już w 1924 roku obserwatorzy wyprawy zadawali sobie pytanie, dlaczego Mallory wybrał właśnie Irvine’a na swojego partnera podczas drugiej próby wejścia na szczyt zamiast znacznie bardziej doświadczonego Noela Odella, który w tygodniach poprzedzających atak szczytowy dowiódł znakomitej kondycji na dużych wysokościach. Irvine miał bardzo niewielkie doświadczenie we wspinaczce, a na koncie jedynie udział w ekspedycji badawczej na Spitsbergen. (W liście do Ruth Mallory dał wyraz swoim obawom: „Szkoda, że Irvine nie spędził chociaż jednego sezonu w Alpach”). Ale na Evereście młody oksfordczyk okazał się twardszy niż wielu jego bardziej doświadczonych kolegów. Nie skarżył się na nadmiar pracy i był znakomitym towarzyszem. Pełnił również funkcję kogoś w rodzaju złotej rączki, bowiem w terenie rozłożył na części aparaturę tlenową i złożył ją ponownie, nadając jej lżejszą i bardziej wydajną formę. A ponieważ tlen miał być kluczem do bezkompromisowego ataku Mallory’ego na szczyt, zabranie ze sobą Irvine’a miało swoje uzasadnienie.

Tego dnia, 8 czerwca 1924 roku, spośród pozostałych członków zespołu w wyższych partiach zbocza znajdował się tylko Odell wspinający się samotnie do obozu VI jako wsparcie dla pary szturmującej szczyt. Z zawodu geolog, tego dnia penetrował północną ścianę zygzakami, poszukując nietypowych form skalnych. Późnego ranka odniósł małe prywatne zwycięstwo, ponieważ tam, w jednym z najbardziej jałowych miejsc na ziemi, znalazł pierwszą skamielinę odkrytą kiedykolwiek na Evereście.

O 12:50 po południu Odell wszedł na niewielką grań na wysokości mniej więcej 7930 metrów dokładnie w chwili, w której chmury na moment nieoczekiwanie się rozsunęły. Podniósł wzrok i stał się świadkiem sceny, która od tego momentu miała uwodzić i czarować wszystkich wyznawców Everestu. Jak później napisał:

Zobaczyłem całą grań szczytową, odsłoniętą na moment piramidę szczytową i jej wierzchołek. Zauważyłem daleko na śnieżnym zboczu prowadzącym w kierunku czegoś, co wydawało się ostatnim uskokiem u podstawy piramidy szczytowej, niewielki obiekt poruszający się w kierunku skalnego uskoku. Za nim spostrzegłem drugi obiekt, który niebawem wspiął się na szczyt uskoku. (...) Widziałem, że poruszali się sprawnie i uważnie, jakby starali się nadrobić stracony czas.

Po chwili chmury zasłoniły widok. Odell wspiął się do obozu VI, gdzie znalazł, ku swemu zaniepokojeniu, fragmenty aparatury tlenowej rozrzucone po namiocie. Mogło to oznaczać, że Irvine podjął w ostatnim momencie rozpaczliwą próbę zmiany konfiguracji aparatu. Odell był poruszony tym, że widział parę swoich przyjaciół sporo poniżej piramidy szczytowej prawie o pierwszej po południu, opóźnioną o pięć godzin w stosunku do niefrasobliwych szacunków Mallory’ego. Popołudniowa śnieżyca przycichła, ale teraz Odell nie był już w stanie dostrzec żadnych śladów ludzkiej obecności na górnej grani skąpanej w ciepłym świetle słońca. Wdrapał się jakieś sześćdziesiąt metrów powyżej obozu, gwiżdżąc i jodłując na wypadek, gdyby Irvine i Mallory, schodząc, zbliżali się do obozu. A potem ruszył z ciężkim sercem w dół zbocza, tak jak zarządził Mallory, ponieważ niewielki namiot w obozie VI nie pomieściłby trzech wspinaczy.

Podczas następnych dwóch dni, dowodząc niezwykłej kondycji, Odell wspiął się najpierw do obozu V, a potem samotnie z powrotem do obozu VI. Kiedy zastał namiot dokładnie w takim samym stanie, w jakim pozostawił go 8 czerwca, zrozumiał, że doszło do najgorszego. Ułożył dwa śpiwory na śniegu w kształcie litery T. Był to umówiony wcześniej sygnał dla członków zespołu prowadzących obserwację z dołu, że nie ma już nadziei.