Akademia Crookhaven. Sekret Maravela - J.J. Arcanjo - ebook + książka

Akademia Crookhaven. Sekret Maravela ebook

Arcanjo J.J.

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tom trzeci przebojowej serii o rodzinie z wyboru, złodziejskiej grze o wysoką stawkę i o tym, jak czynić dobro, by naprawić świat. Lektura obowiązkowa dla wielbicieli twórczości M.G. Leonard i Anthony’ego Horowitza.

Rozpoczyna się trzeci rok nauki Gabriela w szkole oszustów Crookhaven. Gabriel i jego przyjaciele muszą nie tylko dokonać zwyczajowego włamania, tym razem do domu na pobliskiej wyspie, i zaliczyć nowe trudne zajęcia, ale i podjąć nowe wyzwanie: unieszkodliwić Bezimiennych.

Bezimienni są absolutnie najgorszym rodzajem przestępców – kradną, oszukują i porywają dla własnej korzyści, a nie dla dobra świata. Wszyscy członkowie ekipy Gabriela mają osobiste powody, żeby rozprawić się z Bezimiennymi, ale jak grupka nastolatków zdoła stawić czoło najpotężniejszej grupie kryminalistów?

Na szczęście coś w Crookhaven może im pomóc – tyle tylko, że najpierw trzeba to znaleźć...

Trzeci tom serii z diabelnie dobrej serii o sekretnej szkole, która naucza złych uczynków, by pewnego dnia jej absolwenci mogli dzięki temu działać dla dobra świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 315

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nałuCro­okha­ven: The Is­land He­ist
Text co­py­ri­ght © J.J. Ar­canjo, 2024 Il­lu­stra­tions co­py­ri­ght © Euan Cook, 2024 First pu­bli­shed in Great Bri­tain in 2024 by Hod­der and Sto­ugh­ton The mo­ral ri­ghts of the au­thor and il­lu­stra­tor have been as­ser­ted. Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o., 2024
Opra­co­wa­nie pol­skiej wer­sji, skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, na­by­wasz książki le­gal­nie i nie udo­stęp­niasz ich pu­blicz­nie, np. w In­ter­ne­cie. Dzię­ku­jemy za to, że w ten spo­sób wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8265-943-6
Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Gabriel Avery miał dług do spła­ce­nia.

Do końca lata mu­siał prze­ka­zać Bez­i­mien­nym ćwierć mi­liona fun­tów, bo w in­nym wy­padku skrzyw­dzi­liby Va­len­tina Kni­ghta i w ra­mach pa­skud­nego bo­nusu opo­wie­dzie­liby babci Ga­briela o Cro­okha­ven. Ani Ga­briel, ani jego ekipa za nic nie mo­gli do tego do­pu­ścić i wła­śnie dla­tego po­świę­cili lato na za­pla­no­wa­nie skoku. Skom­pli­ko­wa­nego, wy­jąt­kowo am­bit­nego skoku, do któ­rego re­ali­za­cji po­trzebna była cała szóstka – w tym Vil­lette Hark­ness.

Skoku, który za­czął się do­kład­nie trzy­dzie­ści cztery se­kundy temu.

Ga­briel po­stu­kał słu­chawkę w uchu.

– Wszy­scy na po­zy­cjach? – wy­szep­tał, roz­glą­da­jąc się po domku ogrod­nika po wschod­niej stro­nie gi­gan­tycz­nej, usy­tu­owa­nej na kli­fie po­sia­dło­ści z wi­do­kiem na nie­spo­kojne Mo­rze Cel­tyc­kie.

Rzę­si­sty deszcz bęb­nił o zie­mię, a gę­ste czarne chmury zwia­sto­wały bu­rzę z pio­ru­nami. Taka po­goda do­sko­nale pa­so­wała do pla­nów ekipy. Im do­no­śniej sza­lały ży­wioły, tym ła­twiej­szy miał być skok.

– Na po­zy­cji! – za­wo­łała Pe­ne­lope.

Jej głos w słu­chawce Ga­briela wy­da­wał się nieco stłu­miony.

– Na po­zy­cji – po­twier­dziła Amira.

– Ide­alna noc, co? – wes­tchnął Ede z za­chwy­tem.

– Ciemno choć oko wy­kol, leje, a te bły­ska­wice mo­głyby bez trudu usma­żyć i strą­cić Skrado z nieba, Ed – za­uwa­żył Ade. – Niby ja­kim cu­dem to ma być „ide­alna noc”?

– Łup, któ­rego szu­kamy, na­le­żał kie­dyś do pi­rata, Ad – od­parł Ede. – Z da­chu tej po­sia­dło­ści mo­głaby try­skać lawa, a i tak noc by­łaby ide­alna.

Na chwilę za­pa­dło mil­cze­nie, po czym Ade oświad­czył:

– No do­bra, nie za­mie­rzam kła­mać. Masz ra­cję, Ed. Za­wsze jest ide­al­nie, kiedy cho­dzi o pi­rac­two.

Ekipa roz­wa­żała wcze­śniej setki in­nych po­ten­cjal­nych łu­pów. W grę wcho­dziły ob­razy, złoto, rzeźby, nie­które w mu­ze­ach, inne w pry­wat­nych ko­lek­cjach. W końcu wszy­scy zgod­nie uznali, że naj­lep­szym ce­lem będą pier­ście­nie ze statku „Mar­lin Ne­gro”, Czarny Mar­lin. Jego nie­sławny ka­pi­tan, pi­rat o przy­domku Azote del Mar, czy też Po­strach Mórz, no­sił dwa pier­ście­nie, po jed­nym na środ­ko­wych pal­cach dłoni. Pierw­szy miał kształt li­tery M, drugi N. Kiedy ka­pi­tan pi­ra­tów zdo­by­wał nowy sta­tek, zna­ko­wał jeń­ców obiema li­te­rami, jedną pod pra­wym, drugą pod le­wym okiem, żeby wszy­scy wie­dzieli, do kogo na­leżą poj­mani.

Czy praw­dziwy sym­bol okru­cień­stwa i nie­go­dzi­wo­ści nie był naj­lep­szym da­rem dla okrut­nej i nie­go­dzi­wej or­ga­ni­za­cji, czyli Bez­i­mien­nych? Nie za­słu­żyli na ża­den z cen­nych skar­bów, które po za­koń­cze­niu na­uki Ga­briel i jego ekipa mieli od­zy­skać i od­dać pra­wo­wi­tym wła­ści­cie­lom. Za­słu­żyli wy­łącz­nie na coś o mrocz­nym po­cho­dze­niu, jak pier­ście­nie z „Mar­lina Ne­gro”.

– Dość pa­pla­nia – syk­nął ko­lejny głos obok Ga­briela.

Vil­lette, jego part­nerka w tym skoku, opie­rała się le­ni­wie o ścianę domku.

– Zróbmy to wresz­cie i przejdźmy do tego, co na­prawdę ważne – do­dała. – Do uwol­nie­nia Vala.

Nie mieli z nim kon­taktu, od­kąd Bez­i­mienni za­brali go na po­czątku lata. Bliź­niacy prze­ko­pali cały In­ter­net w po­szu­ki­wa­niu cze­go­kol­wiek, co mo­głoby do­pro­wa­dzić ich do Vala, ale ni­czego nie zna­leźli – aż do przed­wczo­raj. Te­raz jed­nak to mu­siało za­cze­kać.

Dom ro­dziny, do któ­rej na­le­żały pier­ście­nie z „Mar­lina Ne­gro”, znaj­do­wał się przed nimi, na brzegu klifu, i bar­dziej przy­po­mi­nał masz­ka­rona niż po­sia­dłość. Główny bu­dy­nek był ciemny, stary i bar­dzo kan­cia­sty, a jego pod­stawa wy­da­wała się sto­piona z kli­fem, jed­nak to nie on in­te­re­so­wał ekipę. Wła­ści­ciele domu wy­wo­dzili się z ro­dziny owia­nych złą sławą Korn­wa­lij­skich Gra­bież­ców Wra­ków, któ­rzy zwa­biali nie­zli­czone, pełne dro­go­cen­nych to­wa­rów statki na śmier­tel­nie nie­bez­pieczne ska­li­ste wy­brzeże. Miesz­kańcy domu wy­drą­żyli głę­boko w skale nie­mal nie­zdo­byty skar­biec bez okien i tylko z jed­nymi drzwiami. Aby się do nich do­stać, trzeba było zje­chać w dół stro­mego klifu znaj­du­jącą się na fron­cie bu­dynku ze­wnętrzną windą. Do tego jed­nak po­trzebny był szyfr i od­cisk palca pani lub pana domu, a Ga­briel i jego ekipa nie dys­po­no­wali ani jed­nym, ani dru­gim.

Jed­nak z plat­formą zbu­do­waną przy ścia­nie urwi­ska wszystko sta­wało się o wiele ła­twiej­sze. Po­dob­nie jak Mer­cie­ro­wie, nie­uczciwa ro­dzina, z którą Ga­briel wraz z ekipą roz­pra­wili się pod ko­niec roku szkol­nego, wła­ści­ciele po­sia­dło­ści sporo wy­dali na za­bez­pie­cze­nia typu winda na kli­fie, ale za­osz­czę­dzili na in­nym wy­po­sa­że­niu. Nie­wąt­pli­wie uznali, że nikt nie do­sta­nie się na dół bez szy­fru i od­ci­sku palca, więc po co mie­liby sto­so­wać naj­no­wo­cze­śniej­sze sys­temy alar­mowe przy drzwiach i w środku skarbca? Za­ło­żyli, że nie da się wejść inną drogą i się nie my­lili – je­śli cho­dziło o więk­szość lu­dzi.

Jed­nak Pe­ne­lope Crook i Amira Dha­wan nie za­li­czały się do więk­szo­ści lu­dzi.

– Jak tam wspi­naczka? – za­py­tał Ga­briel.

– Ga­brielu Avery – wark­nęła Pe­ne­lope. – Je­śli się te­raz uśmie­chasz, oso­bi­ście do­pil­nuję, że­byś...

– Po­twier­dzam, że się uśmie­cha – wtrą­ciła Vil­lette i rów­nież się uśmiech­nęła.

– Wspi­naczka jest... bar­dzo fajna – ode­zwała się Amira nieco za­dy­sza­nym, ale i roz­ba­wio­nym gło­sem. W tle wył wiatr. – Znaj­du­jemy się dzie­sięć me­trów od plat­formy, Ga­brielu.

– Mam dziwne wra­że­nie, że Amira i ja wy­cią­gnę­ły­śmy krót­szą słomkę – po­wie­działa Pe­ne­lope i jęk­nęła, za­pewne szu­ka­jąc ko­lej­nego wy­stępu skal­nego. – My dwie wspi­namy się po ostrych jak brzy­twa ka­mie­niach w stru­gach desz­czu, a reszta z was stoi so­bie i... co wła­ści­wie ro­bi­cie?

– Każdy z nas ma bar­dzo istotną rolę do ode­gra­nia – od­parł dy­plo­ma­tycz­nie Ga­briel.

– Poza tym sama upar­łaś się zo­stać gwiazdą tego skoku, Crook – wy­tknął jej Ede nieco mniej dy­plo­ma­tycz­nie.

– Wiesz, jak to się mówi – oznaj­mił Ade. – Uwa­żaj, czego so­bie ży­czysz, bo mo­żesz skoń­czyć, dyn­da­jąc trzy­dzie­ści me­trów nad wzbu­rzo­nym czar­nym mo­rzem.

– Nie tak brzmi to po­wie­dze­nie – burk­nęła Pe­ne­lope.

– Nie tak brzmiało, aż do dzi­siaj – po­wie­dział nie­zwy­kle za­do­wo­lony z sie­bie Ade. – Ed, za­strzeżmy to, do­bra? Czy jest opa­ten­to­wane?

– Amira – prze­rwał im Ga­briel w na­dziei, że wszy­scy sku­pią się na celu. – Do­tar­łaś na plat­formę?

– Tak – po­twier­dziła, ci­chym i już opa­no­wa­nym gło­sem. W tle roz­le­gło się stęk­nię­cie, a wtedy do­dała: – Pe­ne­lope też so­bie po­ra­dziła.

– Pa­mię­taj­cie, że od chwili, w któ­rej otwo­rzy­cie drzwi, bę­dzie­cie miały równo sześć mi­nut na to, żeby wejść i wyjść z pier­ście­niami. Sieć la­se­rów w środku nie po­winna sta­no­wić pro­blemu dla żad­nej z was, ale pier­ście­nie leżą na bar­dzo czu­łej płytce na­ci­sko­wej. Pod­czas za­miany pier­ścieni na pod­róbki ra­zem z Pe­ne­lope mu­si­cie ide­al­nie zgrać się w cza­sie – dla­tego to za­da­nie dla dwóch osób. Go­towe?

Za­mek ustą­pił z ci­chym szczęk­nię­ciem.

– Je­ste­śmy w środku – roz­legł się głos Pe­ne­lope. – Upew­nij­cie się tylko, że ten ro­bot Fran­ken­ste­ina bę­dzie już cze­kał, kiedy wyj­dziemy.

– Ade, Ede! – za­wo­łał Ga­briel, na­sta­wia­jąc sto­per w ze­garku na sześć mi­nut. – Czy Skrado jest na po­zy­cji?

– Po pierw­sze – za­czął Ade z wy­raź­nym znie­cier­pli­wie­niem – to, że parę razy trzeba było prze­bu­do­wać Skrado, nie zna­czy, że jest Fran­ken­ste­inem...

– Po­two­rem Fran­ken­ste­ina – prze­rwała mu Pe­ne­lope, znowu ciężko dy­sząc, co wska­zy­wało na to, że wła­śnie po­ko­nuje la­se­rową siatkę. – Fran­ken­stein był na­ukow­cem, a po­twór Fran­ken­ste­ina to jego dzieło. Czy wy w ogóle co­kol­wiek czy­ta­cie?

Ade cał­ko­wi­cie zi­gno­ro­wał ten wy­kład i cią­gnął:

– ...po dru­gie, unosi się te­raz trzy me­try nad plat­formą. Nie to, że­byś go usły­szała.

– Zro­bi­li­śmy parę ulep­szeń na­skrad­niej­szemu w świe­cie – do­dał Ede. – Te­raz jest tak ci­chy jak Ad, kiedy mama wraca i wi­dzi, że z lo­dówki znik­nął ryż po ni­ge­ryj­sku.

– Czyli jest ci­chy jak myszka – po­twier­dził Ade. Nie­mal dało się usły­szeć, jak za­trząsł się ze stra­chu. – Tak, mama nas prze­raża.

– Wa­sza ko­mu­ni­ka­cja za­wsze tak wy­gląda? – za­py­tała Vil­lette. – Mam na my­śli kom­pletny chaos.

Ga­briel wzru­szył ra­mio­nami.

– To kon­tro­lo­wany chaos – od­parł.

– Gabe ste­ruje dziu­ra­wym okrę­tem – oznaj­mił Ade. – Ale ko­niec koń­ców za­wsze nam się udaje.

Ga­briel spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Dwie mi­nuty. Jak wy­gląda sy­tu­acja?

– Je­ste­śmy na ze­wnątrz – po­in­for­mo­wała go Amira. – I mamy pier­ście­nie.

– Wy­gląda na to, że Suk­ce­so­rzy cza­sem się przy­dają – za­chi­cho­tał Ede. – Do­bra ro­bota, dziew­czyny.

– Pe­ne­lope, Amira, przy­go­tuj­cie się, mu­si­cie zła­pać liny – po­wie­dział Ga­briel.

Bra­cia wy­po­sa­żyli Skrado w dwie liny, na tyle dłu­gie, żeby się­gały do szczytu klifu. Nie miał jed­nak dość mocy, żeby pod­nieść dziew­czyny, na­wet po­je­dyn­czo. Co ozna­czało...

– Vil­lette. – Ga­briel spoj­rzał na nową człon­ki­nię ekipy. – Idziemy na górę.

Vil­lette prze­wró­ciła oczami i nie­śpiesz­nie ode­pchnęła się od bu­dynku.

– Na­resz­cie. Już nie­mal ze­sztyw­nia­łam od tego nic­nie­ro­bie­nia. – Uśmiech­nęła się dra­pież­nie. – Chyba zdo­łasz do­trzy­mać mi kroku, Avery?

Ga­briel po­ru­szył ra­mie­niem i prze­stą­pił z nogi na nogę.

– Za­raz się prze­ko­namy.

Oboje głę­boko ode­tchnęli, żeby za­pa­no­wać nad emo­cjami, gdy ob­ser­wo­wali deszcz bom­bar­du­jący mo­krą zie­mię, po czym ru­szyli na za­chód.

Ubrani na czarno wy­glą­dali pra­wie jak cie­nie, gdy szli po po­grą­żo­nej w mroku oko­licy, w cał­ko­wi­tej ci­szy prze­ry­wa­nej z rzadka chlu­po­tem. Je­dy­nym to­wa­rzy­szą­cym im ko­lo­ry­stycz­nym ak­cen­tem były nie­sforne pa­semka ja­snych wło­sów Vil­lette, które wy­mknęły się spod jej czapki.

Deszcz się na­si­lił, gdy obe­szli ba­sen i ru­szyli sla­lo­mem wśród drzew, któ­rych nikt ni­gdy nie pie­lę­gno­wał. Wi­docz­ność jesz­cze się po­gor­szyła, nie na tyle jed­nak, żeby Ga­briel nie za­uwa­żył, że do­tarł na skraj klifu dwa kroki przed Vil­lette. Po­sta­no­wił to za­pa­mię­tać i wy­ko­rzy­stać w przy­szło­ści...

Znowu po­pa­trzył na ze­ga­rek. Do uru­cho­mie­nia alarmu po­zo­stała mi­nuta i dzie­sięć se­kund.

Zo­ba­czyli, że Skrado zmie­rza w ich kie­runku, na­dal z pod­cze­pio­nymi li­nami. Ga­briel uniósł ręce.

– Zwol­nij liny, Ede.

– Tak jest, pa­nie ka­pi­ta­nie! – za­wo­łał Ede.

Skrado wy­pu­ścił obie liny, które bez­piecz­nie wy­lą­do­wały na rę­kach Ga­briela i Vil­lette. W po­śpie­chu za­wią­zali je i za­ci­snęli wo­kół dwóch gru­bych drzew w po­bliżu.

– Pora na wspi­naczkę! – oznaj­mił Ga­briel.

Usły­szał w słu­chawce stęk­nię­cia, kiedy Pe­ne­lope i Amira za­częły się wspi­nać. Ga­briel i Vil­lette przy­kuc­nęli obok drzew, cze­ka­jąc, aż dziew­czyny do­trą na szczyt klifu.

Pierw­sza po­ja­wiła się Amira. Jak za­wsze jej ru­chy były płynne i pre­cy­zyjne. Spio­ru­no­wała Vil­lette wzro­kiem – na­dal jej nie wy­ba­czyła – po czym po­bie­gła w jej kie­runku, wy­cią­gnęła scy­zo­ryk, od­cięła linę od drzewa i rzu­ciła wy­strzę­pione po­zo­sta­ło­ści w prze­paść za kra­wę­dzią klifu.

– Co z ha­słem „po­sprzą­taj po so­bie, za­nim pój­dziesz”, co? – spy­tał Ade.

– Nie je­ste­śmy na pik­niku w parku, Ade – wark­nęła Vil­lette. – To skok.

– Tylko przy­po­mi­nam – oznaj­mił Ade. – Naj­pierw robi się wy­jątki, a po­tem to już rów­nia po­chyła...

Nad kra­wę­dzią klifu po­ka­zała się ręka Pe­ne­lope.

– Do­syć mam... Aaaaa!

Ręka znik­nęła, a lina, tak sta­ran­nie przy­wią­zana przez Ga­briela do drzewa, bły­ska­wicz­nie za­częła się roz­wi­jać i po­mknęła po śli­skiej tra­wie nad skraj prze­pa­ści.

Ga­briel rzu­cił się przed sie­bie, wy­cią­ga­jąc ręce i roz­pacz­li­wie chwy­ta­jąc linę. Jego palce owi­nęły się wo­kół niej, a wtedy za­ci­snął je z ca­łej siły i chwiej­nie wstał, ale lina i tak się wy­śli­znęła, ocie­ra­jąc jego dło­nie tak bo­le­śnie, że krzyk­nął. Nie był w sta­nie nic zro­bić. Deszcz, śli­ska lina, pręd­kość cię­żaru na dru­gim końcu, roz­pacz­liwe krzyki jego part­nerki, która bez­rad­nie spa­dała w ot­chłań...

Za­zgrzy­tał zę­bami i ści­snął jesz­cze moc­niej, lecz lina na­dal się prze­su­wała, ra­niąc mu dło­nie do krwi, aż...

W końcu lina znie­ru­cho­miała w jego rę­kach. Do­piero wtedy za­uwa­żył nóż w splą­ta­nym zwoju u swo­ich stóp, wbity w zie­mię tak mocno, że utrzy­my­wał cię­żar Pe­ne­lope. Ktoś rzu­cił się Ga­brie­lowi na po­moc, ła­piąc linę i po­stę­ku­jąc z wy­siłku.

– Trzy... maj – wy­ce­dziła Vil­lette przez za­ci­śnięte zęby.

W tym sa­mym mo­men­cie za­grzmiało tak gło­śno, że Ga­briel ze stra­chu omal nie pu­ścił liny. Ale było ich dwoje...

Nie, troje. Amira wy­sko­czyła przed Vil­lette i za­ci­ska­jąc zęby, zła­pała za linę. Cią­gnęli z ca­łej siły, cho­ciaż deszcz nie­mi­ło­sier­nie ich bom­bar­do­wał, a bły­ska­wice nie­ustan­nie prze­ci­nały niebo. Cią­gnęli, mimo że ich dło­nie krwa­wiły, a płuca pło­nęły ży­wym ogniem z wy­siłku.

Wtedy ze­ga­rek Ga­briela za­wi­bro­wał. Sześć mi­nut mi­nęło. Czas się skoń­czył.

– Ade, Ede – za­rzę­ził roz­pacz­li­wie Ga­briel. – Za­raz... przy­bie­gną psy. Zaj­mij­cie je czymś.

Skrado nad nimi prze­chy­lił się i od­le­ciał.

– Już się robi. Tylko wy­do­stań­cie Crook – od­parł Ade.

Ga­briel, Vil­lette i Amira zgod­nie po­stę­ki­wali, ła­piąc linę i prze­su­wa­jąc ją z ca­łych sił. Chwyć, cią­gnij. Chwyć, cią­gnij. Ra­miona Ga­briela wręcz krzy­czały z bólu, a nogi trzę­sły się z wy­siłku, jed­nak nie miał za­miaru się pod­dać, do­póki Pe­ne­lope Crook nie bę­dzie bez­pieczna i nie wy­zwie go za to, że źle za­wią­zał linę na drze­wie. Je­śli miał przed­tem stra­cić całą skórę na dło­niach, to trudno. Nie mógł od­pu­ścić.

Zza kra­wę­dzi klifu wy­chy­liła się Pe­ne­lope i na­tych­miast wy­su­nęła ręce, żeby się pod­cią­gnąć. Po­tem opa­dła na trawę i cię­żar na końcu liny znik­nął, przez co Ga­briel, Amira i Vil­lette za­to­czyli się do tyłu. Amira zdo­łała utrzy­mać rów­no­wagę, ale Ga­briel i Vil­lette, cał­ko­wi­cie wy­czer­pani, upa­dli. Amira ru­szyła do Pe­ne­lope, po­mo­gła jej się po­dźwi­gnąć i za­cią­gnęła ją do drzew. Ga­briel chwy­cił linę, wy­cią­gnął wbity w zie­mię nóż, a na­stęp­nie pod­biegł do klifu i rzu­cił ją do nie­spo­koj­nego, czar­nego mo­rza.

– Nic ci nie jest? – za­py­tał bez tchu Pe­ne­lope, kiedy do niej do­tarł. – Lina... Wiem, że do­brze ją przy­wią­za­łem. Nie ro­zu­miem.

Ski­nęła głową, ale jej oczy były sze­roko otwarte i nie­ru­chome.

– Żyję. – Ona rów­nież miała bar­dzo po­ra­nione dło­nie i ra­miona od ude­rzeń o ostre skały. Co gor­sza, dy­go­tała gwał­tow­nie. Kiedy uświa­do­miła so­bie, że Ga­briel to za­uwa­żył, po­wie­działa szybko: – Mar­znę i tyle. Do­kończmy... do­kończmy to wresz­cie.

Cała czwórka, zbita w gro­madkę i sku­lona, po­pę­dziła do siatki ogro­dze­nio­wej, roz­cię­tej wcze­śniej przez Vil­lette i Ga­briela. W dali Skrado le­ciał w prze­ciw­nym kie­runku, rzu­ca­jąc świa­tło re­flek­tora na cztery war­czące do­ber­many i, nieco da­lej, na dwóch straż­ni­ków z unie­sioną bro­nią.

– Czy­sto! – za­wo­łał Ga­briel, gdy Pe­ne­lope, Vil­lette i Amira prze­ci­snęły się przez siatkę. – Za­bie­raj­cie stam­tąd Skrado, bo bę­dzie­cie go od­bu­do­wy­wać już drugi raz tego lata.

– Nie mu­sisz po­wta­rzać – od­parł Ade, a wtedy re­flek­tor zgasł, Skrado wy­rwał się w górę i znik­nął mię­dzy po­nu­rymi, czar­nymi chmu­rami.

Psy wyły, straż­nicy krzy­czeli, a grzmoty wręcz ogłu­szały, ale Ga­briel i jego ekipa zdą­żyli już dys­kret­nie znik­nąć w ciem­no­ści bu­rzo­wej nocy. Byli po­obi­jani i za­krwa­wieni, ale żywi, a na do­da­tek mieli skarb, któ­rym za­mie­rzali spła­cić swój dług wo­bec naj­nie­bez­piecz­niej­szej ekipy świata.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki