American Savages - McAvoy J. J. - ebook
BESTSELLER

American Savages ebook

McAvoy J. J.

4,7

Opis

Trzeci tom serii, która zachwyciła miłośników romansów mafijnych!

 

Rodzina Callahanów i ich imperium rozpada się w drobny pył. Liam znalazł się w więzieniu, a Melody zaginęła. Zdaniem policji to mężczyzna jest odpowiedzialny za zniknięcie kobiety, a nawet jej śmierć. Mimo że Liam jest wściekły na Melody, chętnie się dowie, gdzie, do cholery, podziała się jego żona.

 

Za tym wszystkim stoi jeden człowiek – szef FBI, Avian Doers. Wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak zaplanował. Jednak jeżeli myśli, że Liam i Melody się poddadzą, jest w błędzie. To zdecydowanie nie leży w ich naturze.

 

Kiedy wrócą, poleje się krew. Tym razem nie będą się bawić. Nikogo nie oszczędzą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 493

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (1923 oceny)
1519
289
92
17
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Cioteczka1920

Nie oderwiesz się od lektury

fajna historia polecam 😍
20
Ruddaa

Nie oderwiesz się od lektury

NIC! żadna seria mafijna nie przebije tej! PO PROSTU GALAKTYCZNA PETARDA !!!!!
kasiatamaka

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
10
tara75

Nie oderwiesz się od lektury

Emocjonalny rollercoaster w całej serii. Polecam !!!!
10
miedzy_akapitami
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo zaskakująca fabuła, wielu rzeczy nie jest łatwo się domyślić. świetnie że mamy przedstawioną perspektywe wielu bohaterów, nawet tych drugoplanowych. polecam, podobnie jak poprzednie części
10

Popularność




Tytuł oryginału

American Savages

Copyright © 2015 by J. J. McAvoy

All rights reserved

Copyright © for Polish edition

Wydawnictwo NieZwykłe

Oświęcim 2020

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja:

Katarzyna Moch

Korekta:

Justyna Nowak

Katarzyna Olchowy

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Przygotowanie okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN:  978-83-8178-474-0

DEDYKACJA

Do moich bezwzględnych czytelników:

mam nadzieję, że ta książka sprawi, że będziecie

śmiać się,

wzdrygać,

wiwatować

oraz

płakać,

ponieważ to jest już nasze pożegnanie.

PROLOG

Urodziłem się zgubiony i nie mam ochoty być odnalezionym.

~John Steinbeck

ORLANDO

CZTERNAŚCIE LAT WCZEŚNIEJ

Uderzył ją pięścią w twarz, posyłając na ziemię tak szybko, że włosy owinęły jej się wokół twarzy, zanim uderzyła w matę. Pozostała przez chwilę na podłodze ringu bokserskiego, ledwo żywa, zanim spróbowała podźwignąć się na nogi. Ramiona jej drżały, a pierś unosiła się i opadała, gdy desperacko starała się wtłoczyć powietrze do płuc. Zdołała podnieść się na jednym kolanie, zanim padła z powrotem na matę.

Żałosne.

– Wstawaj, Melody – powiedziałem, opierając się o ścianę starej sali treningowej za miastem. Była tak samo sfatygowana jak miasto. Nikt poza naszymi ludźmi już tutaj nie przychodził – pot z potu, gorąca krew z gorącej krwi, byliśmy Włochami, jednym ludem. A ona hańbiła się przed ludźmi, którzy powinni szanować ją najbardziej.

Nie ruszała się, leżała tak po prostu jak martwa rzecz. Ani człowiek, ani zwierzę.

– Powiedziałem: wstawaj, Melody!

Z niewielkim okrzykiem frustracji podźwignęła się na nogi i rzuciła na liny otaczające ring, żeby utrzymać się w pozycji pionowej, kiedy Gino ją złapał.

– Panienko? Panienko Giovanni? Wszystko w porządku? – spytał Gino i popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, gdy nie odpowiedziała.

– Puść ją. I przysięgam na Boga Wszechmogącego, Melody, jeśli znowu upadniesz…

– Nic mi nie jest. – Założyła luźne pasmo włosów za ucho, stanęła prosto i uniosła obandażowane pięści. Kilka razy pokręciła głową, starając się zachować przytomność.

– Widzisz? Nic jej nie jest. Zaczynajcie od nowa – powiedziałem do niego.

– Proszę pana, to już dwie godziny…

– Nie obchodzi mnie, nawet jeśli minęły dwa dni! – warknąłem i właśnie w tej chwili to zobaczyłem. Wszyscy na sali patrzyli na moją córkę z litością, a na mnie z pogardą, jakbym był jakimś potworem. – WSZYSCY WYNOCHA! – zawołałem nagle, sprawiając, że podskoczyli i pędem ruszyli w stronę drzwi. Gino przesunął spojrzeniem między Melody a mną, zanim opuścił ring. – Później się z tobą rozmówię – oznajmiłem, a on przytaknął i wyszedł.

W sali było mrocznie. Jedyne źródło światła biło ze środka ringu, gdzie Melody czekała bez słowa. Wszedłem tam, złapałem tarcze treningowe i zakładając je, zacząłem dziewczynę okrążać.

– Jesteś rozczarowaniem, Melody – szepnąłem. – I nie tylko dlatego, że ośmieszasz mnie oraz siebie. Ile masz lat, dwanaście czy cztery? Nadal potrzebujesz kogoś, kto cię uratuje? Kto będzie cię niańczyć? Tego właśnie chcesz?

– Nie, proszę pana. – Uniosła głowę. – Nic mi nie jest, mogę walczyć dalej.

– Nic ci nie jest? Minutę temu wyglądałaś jak nowo narodzony jelonek. Czy to dlatego, że jesteś teraz sama, nie chcesz robić przedstawienia?

Popatrzyła na mnie ze złością.

– Walczę już od dwóch godzin, tato. Każdy normalny człowiek…

– Ty nie jesteś normalna! Jesteś Melody Nicci Giovanni, córka Żelaznych Rąk – moja córka! „Normalna” nie jest przymiotnikiem, który cię określa! Wybitna. Nieustępliwa. Niepowstrzymana. Do tego właśnie powinnaś dążyć. Jesteś obolała? Twoje ciało wyje z udręki? Wiesz co? Takie jest twoje życie. Myślisz, że tamci idioci pomogli ci, bo im zależy? Bo jesteś taka cenna? Wtrącili się, żeby pokazać twoją słabość, żeby zniżyć cię do ich ograniczeń, do ich słabości. Pomocna dłoń jest zawsze samolubna. Jeśli nie potrafisz ocalić się sama, nie masz prawa zostać ocalona. – Napotkałem groźne spojrzenie jej ciemnobrązowych oczu. – Rozumiesz?

Nie odpowiedziała, po prostu wciąż wpatrywała się we mnie.

– Zadałem ci pytanie.

– Tak, proszę pana. Słyszę – ledwie wybąkała.

– Dobrze. – Podniosłem tarcze. – A teraz pięści w górę.

– Ti odio – powiedziała pod nosem i uderzyła w nie.

– Przepraszam, czego nienawidzisz?

– Niczego.

Tak właśnie myślałem.

Pewnego dnia mi za to podziękuje.

SEDRIC

CZTERNAŚCIE LAT WCZEŚNIEJ

– Liam, za godzinę wybieram się na lunch z Nealem i Declanem, nie poszedłbyś z nami? – zapytała Evelyn, choć bardziej brzmiało to jak prośba, żeby jednak się skusił.

Liam siedział w rogu mojego gabinetu, otoczony książkami. Długie nogi miał wyciągnięte na podłodze, a plecy opierał o biblioteczkę. Przerwał na chwilę i spojrzał na moją żonę, a ona wytrzymała jego lodowaty wzrok.

– Dziękuję, matko, jadłem już lunch – odpowiedział, jakby nie posiadał żadnych emocji, którymi mógłby się z nią podzielić.

– No cóż, w takim razie zostawię was, żebyście dalej robili to, co tam robicie w tym lochu. – Uśmiechnęła się, a ja próbowałem odpowiedzieć tym samym, ale z jakiegoś powodu nie mogłem.

– Zadzwonię później – rzekłem, gdy pocałowała mnie w policzek przed wyjściem.

Kiedy tylko drzwi się zamknęły, podszedłem do kąta i trzasnąłem syna prosto w głowę.

– Auć! Co, do…

– Dlaczego musisz być aż tak podobny do mnie? – Westchnąłem i usiadłem obok niego. – Powinieneś brać ode mnie to, co dobre, a złe rzeczy zostawić za sobą. Chowanie urazy wobec rodziny…

– Nie chowam urazy.

Wpatrzyłem się w mojego syna. To prawie zabawne, jak dobrze potrafił odczytywać innych ludzi, a nie umiał zrozumieć samego siebie.

– Nadal jesteś na nią zły.

– Nie, nie jestem…

– Ja też czasami jeszcze jestem na nią zły – przerwałem mu, a on zamarł, odwrócił wzrok i mocniej ścisnął Podróże z Charleyem Johna Steinbecka. – Staram się o tym nie myśleć. O tych latach, które spędziła na odpychaniu nas wszystkich… Jak musiałeś się…

– Nic mi nie jest – warknął.

– Tak bardzo, że nie pozwalasz mi nawet dokończyć zdania?

Wziął głęboki wdech.

– Bądź ponad to, Liam. Odpuść. Nie była przy tobie, gdy byłeś chłopcem, wiem o tym, ale odpuść jej i kochaj ją jeszcze bardziej za to, jak desperacko stara się być przy tobie teraz. Nigdy nie jest się za starym na matkę.

– A mówiłeś, że jestem jak ty? Zawsze dajesz rady, których sam nie stosujesz – wymamrotał mądrala, a ja zwalczyłem ochotę, żeby trzasnąć go jeszcze raz.

– Codziennie jemy rodzinną kolację, a twoja matka i ja każdej nocy konsumujemy również deser.

– Uch, tato! Nie mów tak, to brzmi, jakbyśmy rozmawiali o seksie. – Skrzywił się, a potem schował za książką.

Złapałem go za głowę i przyciągnąłem do siebie.

– Nie to miałem na myśli, idioto.

Odepchnął moje dłonie, a ja puściłem go ze śmiechem.

– Ale to również robimy.

– Serio?! Fuj… Przestań o tym gadać – błagał, a ja zaśmiałem się znowu, kiedy zrobił zniesmaczoną minę.

– Wszystko, co mamy i wszystko, co robię, jest dla rodziny, Liam. Irlandzkie klany, nasza krew, niezależnie, jak bardzo nas zranią albo zawiodą, są jedynym bezpiecznym schronieniem, jakie mamy w życiu. Wszystko to zaczęło się dlatego, że nikt o nas nie dbał… Nazywali nas irlandzkimi kundlami. Zostawili nas, żebyśmy zgnili na ulicy… A my połączyliśmy się, przetrwaliśmy i trzymamy się razem, żeby nie umrzeć w samotności. To właśnie jest zadanie Ceann na Conairte. Osiągniesz to jedynie, jeśli…

– Odpuszczę – szepnął, a ja przytaknąłem.

– Idź na lunch, bo jeśli nie zdasz dzisiaj testu ze strzelania do celu, nie dostaniesz nic do jedzenia aż do jutrzejszej kolacji.

To od razu postawiło go na nogi. Kiedy otworzył drzwi, Neal stał tuż za nimi, górując nad młodszym bratem, który albo nie dbał o to, że jest niższy, albo tego nie zauważał. Liam popatrzył na brata z większymi pokładami dumy, niż powinien posiadać piętnastoletni chłopiec.

– Mama naprawdę chce, żebyś poszedł z nami na lunch – stwierdził Neal.

– Właśnie szedłem, starszy bracie – odparł Liam, wychodząc z pokoju, a ostrość w jego głosie była ewidentna.

Neal, Liam. Ciekawe, co z nich wyrośnie.

PIERWSZY

W tym szaleństwie jest metoda.

~William Shakespeare

LIAM

DZIEŃ 1

123.

124.

125.

126.

Odliczałem, podciągając się. Pręty biegnące w poprzek celi zapewniały mi dość miejsca na trening. Ignorując palący ból w ramionach, odliczałem kolejne serie. Jeśli potrafiłem ignorować głębokie zawodzenie wokół, byłem też w stanie odnaleźć spokój w moim nowym kamienno-metalowym domu o wymiarach sześć na osiem. W ciągu stu dwudziestu siedmiu dni przenosili mnie z celi do celi, w różnych więzieniach w całym stanie, dla mojego „bezpieczeństwa”. Ale nic z tego nie miało znaczenia, bo byłem z dala od niej, od mojego syna i rodziny. Trenowanie i wypracowywanie każdego mięśnia do granic wytrzymałości to jedyne, co pozwalało mi zachować tę odrobinę zdrowia psychicznego, która mi jeszcze pozostała.

Żadnych emocji. Żadnego lęku. To mantra, którą utrzymywałem, czekając.

– Jak ci się podoba nowa komnata, Callahan? – zapytał jeden ze strażników, uderzając dłonią w drzwi celi. Bez kajdan i krat jego brawura nie byłaby taka oczywista. Ja to wiedziałem, on również.

– Ty pewnie nigdy nie byłeś w pałacu – odpowiedziałem ze stoickim spokojem, gdy podciągnąłem się jeszcze raz. Sto pięćdziesiąt podciągnięć, dwieście brzuszków, dwieście pięćdziesiąt pompek… Tak wyglądały teraz moje dni.

– Cóż, to dostajesz, kiedy mordujesz żonę. Naczelniczk chce osobiście przywitać cię w twoim nowym domu – rzekł, a ja miałem ochotę zmasakrować mu twarz.

Westchnąłem i złapałem koszulkę leżącą na psim legowisku, które tu nazywali łóżkiem. Włożyłem dłonie w otwór w drzwiach, a ten mały skurczybyk założył mi kajdanki mocniej niż to konieczne. Ale jeśli spodziewał się reakcji, szukał w niewłaściwym, kurwa, miejscu. Cofnąłem się o krok, zaczekałem, aż otworzy drzwi i wyszedłem. Trzeba było trzech mężczyzn, wszystkich wielkich i łysych, żeby mnie eskortować.

– Idź – oznajmił najstarszy z nich i kiwnął w stronę korytarza, wydymając klatę jak pingwin. To nic nowego, przebywałem teraz w trzecim z kolei zakładzie karnym i z jakiegoś powodu wszyscy odczuwali potrzebę wykazania się i udowodnienia, kto jest królem tej zapchlonej dziury. Zawsze słyszałem te same obelgi, co w innych miejscach. Jak zwykle płynął w moją stronę potok hałaśliwych słów i gróźb.

– Uuuu, spójrzcie na tego ładniutkiego, białego chłopca.

– Gdzie się podziały twoje pieniądze, Callahan?

– Callahan, teraz jesteś moją dziwką.

– Jesteś gówno wart, chłopcze!

Idąc w stronę srebrnych, stalowych schodów, po prostu to ignorowałem. Każdy czekał na reakcję tylko po to, żeby zostać zauważonym. Przez choćby jedną chwilę w swojej żałosnej namiastce życia chcieli być zobaczeni i usłyszani. Nie zamierzałem zniżać się do ich poziomu… Od tego miałem ludzi.

– Lepiej na siebie uważaj, Callahan – powiedział strażnik, którego nazwiska nawet nie starałem się zapamiętać, kiedy otwierał przede mną stalowe drzwi.

Siedziała wciśnięta pomiędzy stare, dobrze zorganizowane biurko a ścianę pokrytą nagrodami, dyplomami i medalami. Miała rude włosy do ramion, okulary w ciemnych oprawkach i marynarkę. Nie mogła mieć więcej niż czterdzieści lat, a złota plakietka na biurku głosiła: „Dr Rachel Alden”.

– Proszę usiąść, panie Callahan. – Wskazała drewniane krzesło przed biurkiem, odwróciła się i sięgnęła po moje akta.

Kiedy usiadłem, dwaj strażnicy za mną upewnili się, że pamiętam o ich obecności. Kobieta obrzuciła mnie spojrzeniem jastrzębia. Ręce trzymała złożone i pochylała się do przodu, jakby szykowała się do skoku.

– Termin pana rozprawy przypada za dwadzieścia dni.

– Jestem tego świadomy – odpowiedziałem.

Zmarszczyła brwi.

– A pana zeznania nie uległy zmianie.

– Nie.

– Znaleźli pana but, na którym znajdowała się krew pańskiej żony, telefon z pana domu…

– Jestem teraz sądzony? Bo jeśli tak, myślę, że przysługuje mi prawnik. – Rozparłem się na krześle i rozluźniłem ramiona.

Wzięła głęboki wdech i również się oparła.

– W porządku. Czy chciałby pan wyjaśnić mi, dlaczego znalazł się w moim zakładzie? A jeszcze lepiej, dlaczego w ciągu ostatnich czterech miesięcy przebywał pan w trzech więzieniach stanowych?

– Raczej nie.

– Dość, mądralo, bo zaraz trafisz do izolatki! – szczeknął facet za mną i złapał mnie za ramię.

Spojrzałem na jego owłosioną dłoń i odwróciłem się z powrotem w stronę kobiety.

– Najwidoczniej nie jestem zbyt dobry w nawiązywaniu przyjaźni… Jeśli chce pani wiedzieć więcej, zawsze można do nich zadzwonić. A jeszcze lepiej, przeczytać moje akta. W końcu leżą tu, na samym środku biurka.

– Postawię sprawę jasno: jeśli w ciągu następnych dwudziestu dni zrobisz lub powiesz cokolwiek, co narazi życie moich pracowników, osobiście upewnię się, że zostaniesz wysłany do najgorszego więzienia o zaostrzonym rygorze w tym stanie, zaraz po tym, jak zostaniesz uznany za winnego… I uwierz mi, tak się stanie, zważywszy na ilość dowodów, które pojawiają się znikąd i świadczą przeciwko tobie. Rozumiesz?

Prawie udało jej się mnie rozśmieszyć. Czy to miało być onieśmielające?

– Tak, proszę pani. – Uśmiechnąłem się szeroko, a ona wygięła brew. – Czy to już wszystko?

Przytaknęła i po raz kolejny dwaj strażnicy położyli dłonie na moich ramionach, sygnalizując, żebym wstał.

Kiedy to zrobiłem, odwróciłem się jeszcze raz, żeby się do niej odezwać:

– Zażądam przeprosin na piśmie, kiedy to wszystko się skończy, pani naczelnik.

– To butne podejście mogło wydawać się urocze na zewnątrz. Ale tutaj tylko wpędzi pana w kłopoty, panie Callahan. Życzę miłego lunchu – warknęła, gdy drzwi się otworzyły.

To gówno, które nam tu dawali do jedzenia, ledwie można było nazwać lunchem, ale nic nie powiedziałem, kiedy ruszyliśmy do stołówki. Ten zakład nie wyglądał zbyt szczególnie, tylko stal, cegła i pomarańczowe kombinezony. Nie było na czym zawiesić oka ani na co zwrócić uwagi. Jestem chyba najbardziej ekscytującą postacią, która się tu pojawiła, od czasów Ala Capone. Strażnicy uśmiechnęli się pod nosem, zdejmując mi kajdanki, gdy dotarliśmy do podwójnych, czerwonych drzwi.

– Mam nadzieję, że spełnia twoje standardy, Callahan. Bo dla ciebie nie szykuje się nic lepszego – powiedział jeden z nich, a ja ugryzłem się w język, żeby nie skomentować.

Bez słowa ruszyłem do pustego stolika w tylnym rogu sali. Jednak zanim zdążyłem przemierzyć choćby połowę drogi, dwaj mężczyźni z tatuażami na rękach i szyjach zaszli mi drogę.

– Nie możesz tędy przejść – warknął z ciężkim, chicagowskim akcentem łysol pokryty tatuażami. Wszyscy przy jego stoliku założyli ramiona na piersi, starając się mnie onieśmielić.

Drugi mężczyzna zrobił krok do przodu.

– A na pewno nie bez opłaty.

– Naprawdę? A to dlaczego?

Rozprostowali mięśnie i uśmiechnęli się szeroko.

– Słuchaj, ty mały skurwielu, to jest nasz dom, lepiej się dopasuj albo może stać ci się krzywda. Oddział prewencyjny dociera tutaj w trzy minuty, a w takim czasie możemy narobić sporo szkód.

Więcej członków jego ekipy wstało i właśnie wtedy zauważyłem galaretkę na stole.

– Zamierzasz to zjeść?

Uśmiechnęli się pod nosem.

– Chłopcze, pojebało cię? Chcesz, kurwa, umrzeć? Spierdalaj z naszego terenu, albo wybijemy ci to gówno z głowy.

– Jestem pewien, że znacie albo słyszeliście moje nazwisko – szepnąłem, nie odsuwając się od niego na krok. – Ale nie znacie mnie i jestem pewien, że nie chcecie poznać.

Spojrzeli po sobie i zarechotali jak hieny.

– Słuchaj, ty…

Zanim wydobył z siebie kolejne słowo, stopiony i zaostrzony łyżkowidelec znalazł się w jego szyi.

Pojawili się tak szybko, że ledwo dostrzegłem ich twarze. Grupka przy stoliku została wyciągnięta ze swoich miejsc prosto w przepychankę, która rozpętała się na samym środku stołówki. W końcu nazywano nas walecznymi Irlandczykami nie bez powodu. Rozeszło się to jak plaga w zamkniętym pomieszczeniu. Zakaziło wszystko i wszystkich. Rozejrzałem się po sali i zauważyłem, że w sprzeczkę wciągnięto nawet tych, którzy nie mieli z nią nic wspólnego i teraz walczyli o życie, jak każdy mężczyzna z choćby kroplą irlandzkiej krwi w żyłach.

– Uch… – zakaszlał łysol leżący u moich stóp, dłońmi przykrywał głęboką, punktową ranę na szyi.

– To będą długie trzy minuty. Trzeba było po prostu mnie przepuścić. – Zmarszczyłem brwi, usiadłem przy stoliku i wziąłem miseczkę z czerwoną galaretką.

Odliczałem sekundy do przybycia oddziału prewencyjnego, a kiedy wreszcie dotarł, zauważyłem na górnym poziomie naczelniczkę Alden, która założyła ręce na piersi i patrzyła z wściekłością. Uniosłem w jej stronę miseczkę w geście toastu i zabrałem się za jedzenie.

– Wszyscy na podłogę! – wrzasnął jakiś skurwiel i zaczął rozdzielać ludzi.

Dokończyłem galaretkę i zająłem miejsce na podłodze, nie przerywając kontaktu wzrokowego z Alden. Nauczy się, tak jak cała reszta. To miejsce nie jest jej własnością… Jest moje. W każdym więzieniu potrzebowałem nie więcej niż trzech dni. Przez dwa pierwsze paliłem wszystko do cna, trzeciego odbudowywałem według własnego uznania.

Jeśli miałem spędzić kolejne dwadzieścia dni w tym gównianym grajdole, zamierzałem upewnić się, że wszyscy dowiedzą się, kim jestem i co się stanie, jeśli mnie wkurzą. Nadal byłem cholernym Callahanem, zamkniętym czy nie.

DZIEŃ 2

– Nie przesadzałeś, gdy mówiłeś, że masz problem z nawiązywaniem przyjaźni. To zamieszanie było przez ciebie – stwierdziła pani naczelnik zza drzwi.

Zatrzymałem się w połowie brzuszka i rzuciłem na nią okiem.

– A kto powiedział, że przeze mnie?

– To mój zakład, Callahan.

– Jak ktoś oznacza coś jako swoje, to znaczy, że tak naprawdę tego nie posiada. Jeśli zakład jest twój, nie musisz o tym mówić, pani naczelnik.

Zmrużyła jastrzębie oczy, patrząc na mnie.

– Twoja matka była tutaj, żeby cię zobaczyć. Niestety, przez twoje wczorajsze występy dziś jesteśmy zamknięci. Przyniosła nawet zdjęcia, masz uroczego chłopczyka, ale to nie dla przestępców. Dziecięca pornografia to kontrabanda.

Skoczyłem na równe nogi i ruszyłem w stronę drzwi.

– Co ty, kurwa, próbujesz mi powiedzieć?

– No i jest ten gniew. Wiemy, że jesteś mordercą, ale jaki inny potwór w tobie siedzi? Takich jak ty widzę przez cały czas, a w twoich oczach jest taka sama ciemność. Tak jak powiedziałam, to miejsce należy do mnie.

Spokojnie, Liam. Uspokój się. Żadnych emocji. Żadnego strachu.

Oparłem się o drzwi.

– Nigdy nie spotkałaś takiego człowieka jak ja, pani naczelnik, i z radością ci to udowodnię.

– Miłego dnia, panie Callahan, wypuścimy cię jutro – syknęła i odwróciła się ode mnie.

Strażnik wepchnął tacę z jedzeniem przez otwór tak mocno, jak mógł. Odsunąłem się i przyjąwszy ją, od razu upuściłem na podłogę… Nie było żadnej galaretki.

Zacisnąłem pięści i wyjrzałem przez okno, starając się nie myśleć o niej. Chciałem wyrzucić ją z pieprzonej głowy!

– Niech cię szlag, Mel.

DZIEŃ 3

Rozejrzałem się po dziedzińcu i patrzyłem, jak przechodzą obok mnie. Nikt nie spojrzał mi w oczy, po prostu kopali kamyki i szli dalej. Wszyscy trzymali się z daleka, a mała grupka Irlandczyków, która nie została zabrana do izolatek, stała niedaleko mnie, opierając się o mur. Zamierzałem się stąd wydostać, a kiedy to zrobię, ostatnim, co będzie mi potrzebne, to policja, która zacznie doszukiwać się powiązań. Wiedzieli o tym. A przynajmniej tak sądziłem, zanim nie podszedł jeden z nich.

– Panie Callahan.

– Tak, O’Connor? – zapytałem dużego faceta z rudymi włosami i wąsami.

– Sprzątnęliśmy czterech. Ale jednego wczoraj straciliśmy.

– Wyślij nazwisko do mojego brata. Zajmiemy się jego rodziną, jak zawsze.

– Wiemy, proszę pana. Dziękuję. Ale jest coś jeszcze, co powinien pan wiedzieć.

Westchnąłem i kiwnąłem głową, wpatrując się w mężczyznę.

– Wyrzuć to z siebie.

– Jest tutaj kilku Włochów. Niezbyt wielu, ale wystarczająco, żeby sprawiać problemy.

Nie odzywałem się przez chwilę. Zacisnąłem szczękę.

– Wierzą, że ją zabiłem.

– Tak, proszę pana, i chcą się zemścić.

Oczywiście, że tak.

Mojej rodzinie zajęło całe lata, żeby rozpracować system więziennictwa. Był bardziej skomplikowany, niż się wydawał. Potrzebny był lider, wystarczająco lojalny, żeby trzymać wszystkich Irlandczyków za kratami w szeregu, wystarczająco bystry, żeby się nie wyróżniać i wystarczająco silny, by napełnić strachem serce każdego skurwiela, jaki się tu pojawi. A co ważniejsze, musiał być oddany życiu w więzieniu i bez szans na wyjście. Gdyby było inaczej, mógłby nas sprzedać za warunkowe zwolnienie… O’Connor był właśnie takim człowiekiem. Zabił dwóch policjantów po tym, jak zabrali jego żonę i syna. Siedziałby teraz w więzieniu okręgowym, gdyby nie przepełnienie.

– Kto jest ich liderem? – zapytałem w końcu.

– Łyżka.

Rzuciłem mu spojrzenie, ale tylko uśmiechnął się szeroko.

– Łyżka?

Wzruszył ramionami.

– Facet wygina łyżki, co innego mogę powiedzieć?

Zaśmiałem się, pokręciłem głową i przesunąłem palcami po włosach. Potem odchyliłem się w stronę słońca.

– W porządku. Zorganizuj mi spotkanie z Łyżką. Niech szlag trafi Włochów i te ich ksywki.

– Poszedł pan do łóżka z jednym z nich, nie wiem, jak to wszystko się potoczy – mruknął.

Zmarszczyłem brwi i stanąłem prosto.

– I nie musisz wiedzieć, to nie twoje zadanie. Po prostu zorganizuj mi spotkanie. Coś jeszcze?

– Jest tutaj wiele osób, które szukają towaru…

– Do widzenia, O’Connor – przerwałem mu.

Kiwnął głową, odwrócił się i skierował z powrotem do grupki Irlandczyków.

Musiałem skupić się na czymkolwiek poza moją żoną. Ale jak miałem to zrobić, skoro za każdym razem, gdy czułem bicie swojego serca, myślałem o niej i Ethanie?

Usłyszałem wezwanie przez interkom.

– Callahan, masz widzenie. Callahan, masz widzenie.

Odepchnąłem się od płotu, czując na sobie skupione spojrzenia, i skierowałem się w stronę budynku.

Pozostali z grupy łysola wpatrywali się we mnie, ale nie śmieli podejść bliżej. Meksykanie rozstąpili się, kiedy podszedłem, a czarni udawali, że nie istnieję. Dopóki nie wejdą mi w drogę, nic im nie grozi.

Strażnicy założyli mi kajdanki i zaprowadzili do środka. Moja matka odwiedzała mnie co drugi dzień, nieważne, w którym więzieniu przebywałem i jak daleko się znajdowało. Zawsze miała podkręcone włosy, wyprasowaną sukienkę i nawet przez szybę czułem delikatną woń jej różanych perfum. Niezależnie, co się działo, zawsze obdarzała mnie szerokim uśmiechem. Nienawidziłem oglądać jej w takiej sytuacji.

– Dzień dobry, mamo – szepnąłem do słuchawki.

– Dzień dobry, dziecko. Jak się masz? – Zmarszczyła brwi, patrząc na mnie.

– Wszystko w porządku…

– Naczelniczka powiedziała, że wczoraj były jakieś zamieszki.

– Mamo, wszystko jest w porządku.

– Przestań tak mówić! – warknęła. – Nic nie jest w porządku. Przebywanie tutaj nie jest w porządku. Nienawidzę tego, że tu jesteś z tymi wszystkimi psami. Nie zabiłeś Melody.

– Myślisz, że tego nie wiem, mamo? – odparłem ze złością, unosząc się lekko na siedzeniu. Strażnicy postąpili do przodu, więc usiadłem z powrotem. Przesunąłem dłońmi po włosach i oparłem na nich podbródek.

– Przepraszam – szepnęła, ale nie powinna tego mówić.

– Nie, mamo, to ja przepraszam. Jak tam Ethan? – Ucisk w mojej piersi jeszcze się nasilił, kiedy o nim pomyślałem.

Na jej twarz powrócił uśmiech.

– Jest taki… cudowny. Wczoraj prawie wyrwał twojemu ojcu włosy z głowy, a gdy Sedric zaskamlał, mały zaczął do niego gaworzyć. Tak jakby próbował przekupić go swoim urokiem.

Uśmiechnąłem się na tę myśl.

– Liam, to już cztery miesiące, musisz go zobaczyć…

– Nie, mamo. Nie pozwolę, żeby mój syn przychodził odwiedzać mnie w więzieniu. To nie jest jego życie. Nie zgadzam się, żeby kiedykolwiek zobaczył wnętrze tego miejsca. – To Callahan, nigdy nie narażę go na coś takiego bez potrzeby.

Westchnęła.

– W porządku. Codziennie pokazuję mu twoje zdjęcia i filmiki z tobą. Zna cię i nie pozwolę mu zapomnieć.

– Upewnij się, że ją również widzi. – Musi ją znać.

– Więc będzie musiała ruszyć dupę, wrócić do domu i wyciągnąć cię stąd – syknęła przez zęby.

– Mamo.

– W porządku. Wiem. Ale kiedy w końcu wróci, porozmawiam sobie z nią na poważnie.

– Oczywiście…

– Streszczać się. Godziny odwiedzin się kończą! – wrzasnął strażnik.

Wyciągnęła rękę i położyła dłoń na szybie.

– Zobaczymy się podczas następnych odwiedzin.

– Mamo, nie musisz przychodzić…

– Zobaczymy się podczas następnych odwiedzin, Liam – powtórzyła.

– No dobrze. – Przyłożyłem dłoń do szyby w tym samym miejscu, co ona, zanim się rozłączyłem. Odłożyłem słuchawkę na haczyk i zrobiłem krok w tył.

Znowu pojawiły się kajdanki, kiedy odprowadzali mnie z dala od zapachu świeżych róż. Miałem nadzieję na chwilę samotności w celi, ale zamiast tego zostałem odprowadzony do stołówki. Całe pomieszczenie było sterylne, wyczyszczone od podłogi po sufit, jakby nigdy nie zdarzyły się tu żadne zamieszki. Kajdanki zniknęły tak szybko, jak się pojawiły, a O’Connor wskazał mi głową mężczyznę, który siedział sam przy stoliku na środku sali. Był wielki, to oczywiste, miał oliwkową skórę i gęste, siwe włosy.

Ruszyłem tą samą drogą, co poprzedniego dnia, ale żaden z grupy łysola nie ważył się spojrzeć w moją stronę, ani nawet się ruszyć. Byli świadomi mojej obecności, ale nie reagowali.

Kto powiedział, że starego psa nie da się nauczyć nowych sztuczek?

Zająłem miejsce naprzeciwko mężczyzny, od którego śmierdziało mięsem.

– Łyżka? – zapytałem, a on w odpowiedzi zgiął plastikową łyżkę. Chciał za to medal?

– Wzywałeś, Callahan? – zapytał z odrazą i zaczął grzebać palcami w jedzeniu.

– Pracujesz dla mojej żony.

– Pracowałem – poprawił mnie. Ciemnymi oczami wpatrywał się we mnie z gniewem. – Czas przeszły.

– Nie, teraźniejszy. Moja żona żyje.

Uśmiechnął się ironicznie.

– I co, mam uwierzyć ci na słowo?

– Tak, bo jestem słownym człowiekiem, a ty powinieneś zastanowić się nad konsekwencjami tego, że o tym zapominasz. Po tym wszystkim, co zrobiliśmy z moją żoną, sądzisz, że mógłbym być na tyle głupi, żeby dać się złapać za morderstwo? Myślisz, że policja Chicago, nie FBI albo CIA, tylko pierdolona policja Chicago była w stanie w końcu znaleźć na mnie haka? Naprawdę nie wyglądasz mi na idiotę, a jednak jestem tu i, jak określiłaby to moja żona, „marnuję słowa”. – Wziąłem budyń z jego tacy i zjadłem, używając tej samej łyżki, którą zgiął.

Zacisnął szczękę, zmierzył mnie wzrokiem i oceniał przez chwilę. Trybiki w jego małym móżdżku wyglądały, jakby pracowały ponad siły, próbując pojąć wszystko, co przed chwilą usłyszał. W końcu po prostu zamarł.

– Jesteś tutaj, bo tego chcesz? – szepnął zupełnie zbity z tropu.

– Bardziej muszę tu być, ale zmierzasz w dobrym kierunku – poprawiłem go i zjadłem kolejną łyżkę.

– Planujesz coś dużego.

Miałem ochotę wywrócić oczami, słysząc, jak głupio to brzmiało i jaki był podekscytowany.

– Nie ja, tylko my. Więc ustaw swoich pieprzonych ludzi w szeregu, bo pracujesz dla mojej żony, co znaczy, że z definicji pracujesz dla mnie. Jeśli będę musiał ci o tym przypominać, będziesz przeklinał dzień, w którym się urodziłeś, Nicoli. Tak, znam twoje nazwisko i powinieneś przestać nazywać siebie Łyżką. Są zrobione z plastiku, mój czteromiesięczny syn mógłby zgiąć je równie łatwo – stwierdziłem i podniosłem się z miejsca, zostawiając mu pustą miskę.

Siedemnaście dni. Siedemnaście pieprzonych dni.

DRUGI

W rzeczy samej jestem królem, bo wiem, jak rządzić samym sobą.

~Pietro Aretino

LIAM

DZIEŃ 11

Przesunąłem po nich wzrokiem, byli skuleni i próbowali mi zasłonić widok na swoje dłonie. Nienawidziłem znajdować się w takich sytuacjach.

Rzucili kolejną paczuszkę keczupu na środek i cała trójka osadzonych wpatrzyła się we mnie.

– Blefujesz – stwierdził Chris, niski, czarny mężczyzna z blizną szpecącą mu twarz, marszcząc brwi.

– Ja nie blefuję, nawet za pięć milionów – odpowiedziałem i zwróciłem wzrok z powrotem na karty, które trzymałem w dłoni.

– Kurwa, brachu, ja odpadam – stwierdził Justin, kochanek Chrisa, i rzucił karty na środek stołu. Nie ujawnili swojego romansu, ale ja znałem prawdę.

– Ja odpadłem już jakiś czas temu – mruknął najstarszy z mężczyzn, Matty, i opróżnił rękę.

Jeden po drugim rzucali karty, aż został tylko papla i ja.

Spojrzał mi w oczy, doszukując się jakichkolwiek oznak słabości, zrobił grymas i w końcu rzucił karty. Uśmiech jak u Grincha pojawił się na mojej twarzy, kiedy pokazałem im zawartość mojej ręki.

– Ty draniu! Wyruchałeś nas! – warknął Chris, zrywając się z miejsca.

– Myślę, że właściwe określenie to blefowanie – wyjaśniłem, zgarniając wszystkie paczuszki keczupu.

Matty spojrzał gniewnie, zakładając ręce na piersi.

– A co się stało z nie blefowaniem nawet za pięć milionów?

– Zasada numer osiem: pieniądze to pieniądze. Jeśli nie możesz ich zarobić, weź je sobie – odpowiedziałem, tasując już karty. – I lepiej, żebym do jutra dostał swoją forsę.

Chris splunął na bok. Udał się na drugi koniec stołówki i zaczął rozmawiać z paroma facetami, mam nadzieję, że o moich pieniądzach. Chris należał do ulicznej ekipy, która najpewniej sprzedawała moje narkotyki ludziom ze swojego sąsiedztwa po wyższej cenie. To jedna z wad korzystania z pośredników. Kiedy kupowali towar od nas, przestawał być naszą sprawą i mogli sprzedawać go, po ile chcieli. Nie miałem nic przeciwko. Wkurzało mnie tylko, jeśli próbowali dokładać do niego swoje gówno, jakby byli jakimiś cholernymi naukowcami. Idioci nie zdawali sobie sprawy, że jeśli ktoś przedawkuje, stracimy klientów i zysk. Wszystko, co zabierało mi kasę z kieszeni, musiało zostać załatwione.

– Dostaniesz swoją forsę, Callahan – prychnął Chris, kiedy wrócił. Usiadł, ale nie tknął kart.

Rozejrzałem się i zauważyłem, że O’Connor czeka przy ostatnim stole po lewej; naprzeciwko niego siedział Łyżka.

– Dobrze wiedzieć, że ludzie w więzieniu dotrzymują słowa.

– Co, myślisz, że jesteś lepszy od nas? – Matty syknął przez poczerniałe zęby.

– Nie chcesz wiedzieć, co myślę – stwierdziłem i wstałem. – Już wystarczająco nagiąłem swoje szczęście jak na jeden dzień, dzięki za grę.

– I jak mam niby, kurwa, odzyskać swój hajs?! – wrzasnął Chris.

– Nie odzyskasz – odparłem.

Już miałem odejść, kiedy złapał mnie za ramię. Spojrzałem na jego palce i zacisnąłem szczękę.

– Chris – wymamrotał pod nosem Justin.

Cała stołówka zamarła. Nikt nie śmiał nawet oddychać. O’Connor i Łyżka wstali, wszyscy byli gotowi na kolejny dzień pełen przemocy.

– Jeśli chcesz zachować rękę, powinieneś mnie puścić – powiedziałem po prostu.

Otworzył szeroko oczy i zrobił to, o co poprosiłem.

– Panie Callahan, ja…

– Callahan, masz widzenie. Callahan, masz widzenie – oznajmił znajomy głos przez interkom.

Zostawiłem tego głupca i ruszyłem w stronę drzwi. Zauważyłem, że O’Connor kiwnął na dwóch mężczyzn, którzy po prostu podeszli do stołu i zajęli moje miejsce. Mogłem go oszczędzić, odpuścić całą sytuację, jednak znajdujemy się w akwarium z rekinami. Jeśli nie potrafisz pływać, toniesz. Jak zadrzesz z alfą, zostaniesz zjedzony.

Kiedy wyszedłem, Pionek Pierwszy i Pionek Drugi już czekali z kajdankami w rękach. Skuli mnie, jakbym był jakimś pieprzonym Hannibalem Lecterem. Przywykłem do chodzenia do pokoju odwiedzin. Za każdym razem czułem się tak, jakby prowadzono mnie na śmierć. Ze względu na matkę starałem się myśleć o jednym, dobrym momencie, jednym jasnym punkcie w tym piekle, żeby poprawić jej samopoczucie. Mogłem znieść zamknięcie, ale to jej wzrok za każdym razem, gdy przychodziła, naprawdę mnie wykańczał. Prawie nie chciałem jej widywać.

Dotarłem do szyby, ale to nie ona tam na mnie czekała i poczułem, że aż wzdycham z ulgą.

– Wyglądasz jak gówno.

– Ciebie też miło widzieć, tato – powiedziałem do słuchawki. Minę miał chłodną, bez emocji. Omiótł mnie spojrzeniem, zanim pokręcił głową.

– Od dnia twoich narodzin wiedziałem, po prostu wiedziałem, że wcześnie wpędzisz mnie do grobu. Zawsze byłeś tym, który po prostu musiał przekraczać granice…

– Tatku, jestem w więzieniu, naprawdę muszę słuchać wykładu? – Uśmiechnąłem się pod nosem, a on uniósł kącik ust.

Jego wzrok spoczął na kajdankach na moich nadgarstkach.

– Chociaż wyglądasz jak gówno, to i tak całkiem nieźle jak na więzienne standardy.

– Uznam to za komplement. Czy to twój sposób na pytanie, czy wszystko u mnie w porządku?

Nie odpowiedział, ale wiedziałem, że tak właśnie było. Martwił się tak samo jak mama, po prostu tego nie okazywał.

– Masz plan. – To nie było pytanie.

Przytaknąłem.

– Mam.

Czekał.

– Liam…

– Zasada numer dziewięć: sekret jest sekretem wtedy, kiedy zna go tylko jedna osoba. Uwierz mi, tato, wszystko w porządku.

– U ciebie może tak, ale nie u reszty rodziny.

– Naprawię to.

– Zaufałbym ci, gdybyś ty ufał sobie. Wygląda to tak, jakbyś strzelał na chybił trafił, bez żadnego planu. Tracimy interesy. Wyglądamy na słabych. Ty wylądowałeś w więzieniu, Liam…

– Możesz przestać mówić mi, gdzie, kurwa, jestem?! – warknąłem i pociągnąłem za kajdanki. – Dobrze, kurwa, wiem, gdzie się znajduję, do cholery. Wiem, że tracimy interesy, pracuję nad tym. Kogo to obchodzi, czy wyglądamy na słabych? Nie nas. A jeśli ktokolwiek tak myśli teraz, to za kilka dni znowu będzie całować mi stopy.

– Co, jeśli ona nie wróci, Liam? – zapytał.

Wstałem gotowy rozłączyć się, nie chciałem zaczynać tego tematu.

– Liam, proszę, usiądź – powiedział.

Ale miałem dość. Odwróciłem się od niego i spojrzałem w stronę strażników.

– Ethan ma infekcję ucha – wyjaśnił w końcu ojciec.

Poczułem się, jakby ktoś wrzucił mnie do basenu z lodem. Spojrzałem mu w twarz i próbowałem wymyślić, co mu powiedzieć.

– Ethan ma infekcję ucha, właśnie dlatego nie ma tu twojej matki. Była przy nim przez całą noc, próbując go uśpić – dodał.

– Dzwoniliście do jego lekarza? Wszystko z nim dobrze? Jakie dostaje leki? Czy to stało się dopiero teraz? Mama była tu wczoraj i nic nie mówiła…

– Wszystko z nim w porządku, Liam, oddychaj. Dzieci miewają infekcje uszu. Ciężko się to ogląda, ale nic mu nie będzie. Biedny chłopiec pewnie teraz płacze, bo przy tych wszystkich członkach rodziny nie ma ani chwili spokoju.

„Oddychaj”, powiedział, jakby to było takie proste.

Oparłem głowę na dłoniach i starałem się uspokoić swoje cholerne serce. Ale nie miałem nad nim kontroli. Chciałem go zobaczyć. Odczuwałem naglącą, bolesną potrzebę, żeby zobaczyć jego twarz. Nie miałem jednak ochoty rzucać przekleństwami ani starać się zachować twarz, bo to bolało. Bolała wiedza, że nie mogę być przy nim. Bolało przeświadczenie, że może mnie nie poznać. A najbardziej bolała myśl, że go zawiodłem; nie ochroniłem jego matki i zawiodłem go.

– Liam…

– Wszystko w porządku – wykrztusiłem i usiadłem nieco prościej. – Dopóki jest z nim wszystko dobrze, ze mną też. A z nim jest dobrze, prawda?

Uśmiechnął się smutno i przytaknął.

– Synu, gdyby z nim było coś nie tak, nie marnowałbym czasu z tobą. Jest szczęśliwy, zdrowy i ma twoje oczy. Dokładnie taki sam odcień zieleni.

Przez chwilę milczałem i przytaknąłem.

– Callahan, czas minął – powiedział strażnik za mną.

Spojrzałem na ojca, a on obdarzył mnie takim wzrokiem jak wtedy, gdy byłem dzieckiem. Jakby próbował przeczytać skomplikowaną książkę w nieznanym języku.

– Ona wróci – szepnąłem. – Możesz nazwać mnie szalonym i głupim albo uznać, że mam urojenia. Ale ja ją znam. Wbrew rozsądkowi nadal ją kocham i muszę wierzyć, że wróci.

Pionek Pierwszy i Pionek Drugi podeszli do mnie i poprowadzili przez znajome korytarze. Nie chciałem rozmawiać z nikim innym, nie chciałem nic robić. Za każdym razem, kiedy widywałem rodzinę, czułem się tak, jakby odrywał się kolejny fragment mojej duszy. Callahanowie nie są stworzeni do siedzenia w zamknięciu, złe rzeczy się dzieją, kiedy próbujesz trzymać potwora w klatce.

– Otworzyć celę D2344.

Kiedy drzwi się otworzyły, na górnej pryczy dostrzegłem jakiegoś nastolatka o brązowej skórze i czarnych oczach. Był wysoki i szczupły, nie miał więcej niż osiemnaście lat, lecz przede wszystkim był przerażony… Czułem, jak strach promieniuje z niego falami.

– Poznaj swojego współlokatora, Callahan. Avery Barrow. – Strażnicy uśmiechnęli się ironicznie.

Wszedłem do środka, a cela się zamknęła. Włożyłem dłonie do otworu, a oni zdjęli kajdanki, po czym się odwróciłem.

Co za idioci.

– Hej, nie zamierzam wchodzić ci w drogę. Ja tylko…

– Zamknij się – powiedziałem i oparłem się o kraty. – Rusz się z tego łóżka, a to będzie ostatnia rzecz, jaką zrobisz w życiu.

Chłopak nic się nie odezwał, a ja nie zamknąłem oczu. To sprawka naczelniczki, zapłaci mi za to.

DZIEŃ 14

Chyba sobie, kurwa, jaja robicie?

Wszyscy osadzeni leżeli twarzami do podłogi, a ratownicy medyczni otaczali kretyna, który dostał zapaści na samym środku stołówki. Jeszcze nawet nie dostałem lunchu, a ten skurwiel zabierał mi czas.

Najpewniej przedawkował towar, który zamówił. I tak nie przeżyje, więc po co się przejmować i robić dramaty?

– Czy on nie żyje? – szepnął Avery, oczy miał szeroko otwarte. Jak na gościa, którego podejrzewają o wpakowanie kulki ojczymowi w głowę, jest bardziej zielony niż wszystkie wzgórza Irlandii.

– Tak – powiedziałem, kiedy wreszcie zabrali ciało.

– Na co się gapią?! – wrzasnął gruby strażnik. – Siadać na dupach i zabierać się do żarcia.

Nikt się nie ruszył, a kilku spojrzało na mnie.

Ruszyłem do przodu, a echo moich kroków poniosło się po sali. Dopiero kiedy zająłem miejsce, wszyscy wrócili do swojej normalności. Znowu się uśmiechnąłem. Matty i Avery również podeszli i usiedli obok. Jakaś część mnie żałowała, że nie mogę chociaż usiąść z moimi ludźmi. Ale na tę chwilę byłem w potrzasku.

– Jest tak, jakbyś był tu królem. – Avery pochylił się nad stołem, kiedy jadłem praktycznie zamrożony groszek.

– Bo właśnie nim jest, dzieciaku – prychnął Matty. – Twój współlokator to ten Liam Szalony Kapelusznik Callahan.

– Szalony Kapelusznik? – zapytał, wpatrując się we mnie. – Co zrobiłeś? Jesteś jak Jeffrey Dahmer albo Ted Bundy?

Zwalczyłem ochotę wywrócenia oczami.

– Jak to, kurwa, możliwe, że nie wiesz, kim jest ten człowiek? Nie masz telewizora, chłopcze? – Matty rzucił bułką w jego głowę, ale złapałem ją, zanim doleciała do celu i odgryzłem kęs.

– Dzięki – wymamrotał do mnie, po czym popatrzył na Matty’ego. – Mój ojczym uważał, że telewizja jest źródłem grzechu.

– Nigdy nie czytałeś gazety? Nie wychodziłeś nigdzie? Co on, kurwa, robił? Trzymał cię w klatce? – zażartował Matty.

– Coś w tym stylu, nie trzeba łańcucha, żeby być zamkniętym – odparł, zabierając się za jedzenie. – Ale to już nie ma znaczenia. Rozwaliłem mu łeb.

Pokręciłem głową. Próbował ukryć strach, ale zamiast tego zachowywał się jak kretyn.

– Jeśli nie chcesz skończyć z igłą w ramieniu, lepiej nie gadaj takich bzdur – powiedział Matty, grzebiąc w tłuczonych ziemniakach.

– Jakbym kiedykolwiek miał proces… Facet, którego mi dali, powiedział, że trochę tu sobie poczekam. Ty dostałeś szybki termin rozprawy, kto jest twoim prawnikiem? – zapytał mnie.

Miałem wrażenie, że zaraz zacznie robić notatki albo coś. Bez słowa wstałem od stołu i odszedłem.

Moim śladem podążyło kilku strażników. Nic nie powiedzieli, po prostu szli za mną po schodach. Nasze cele znajdowały się tuż nad stołówką, to jedno z niewielu miejsc, do których mogliśmy chodzić bez kajdanek.

– Stój! – warknął Pionek Pierwszy i stanął przede mną. Pozostali zatrzymali się na schodach, kilka stopni za mną.

– Co robicie? – Patrzyłem, jak wyrzucają wszystko z mojej celi.

– Rewizja celi. Odkąd tu jesteś, nastąpił przypływ narkotyków. Naczelniczce się to nie podoba.

Naczelniczka może pocałować mnie w dupę.

– I sądzisz, że te narkotyki są schowane gdzie? W moim materacu?

Nie odpowiedział, tylko stał z założonymi rękami, kiedy pozostali strażnicy wszystko przeszukiwali. Z każdą rozerwaną i rzuconą rzeczą przemożna ochota rozwalenia im głów o ścianę rosła do tego stopnia, że zacisnąłem dłonie w pięści. Jeszcze siedem dni. Jeszcze siedem…

– Jesteś wkurzony, Callahan? Wyglądasz, jakbyś przechodził ciężkie chwile – stwierdził Pionek Pierwszy.

Pieprzyć to wszystko. Jestem cholernym Callahanem.

Odwróciłem się i przechyliłem przez barierkę, wpatrując się we wszystkich tych mężczyzn, którzy tylko czekali na rozkaz. O’Connor spojrzał na mnie.

– Callahan, mówię do ciebie.

– Przez wzgląd na twoją rodzinę mam nadzieję, że masz wyjątkowo dobrą polisę na życie. – Kiwnąłem głową, nie spuszczając wzroku z O’Connora.

Ludzie na schodach ruszyli na strażników, złapali ich za szyje i przycisnęli do podłogi. Nad nami wybuchł chaos, który przyciągnął każdego strażnika i pracownika obsługi w okolicy. Syreny rozbrzmiały jak orkiestra symfoniczna, będąc niczym muzyka dla moich uszu.

– Sezon został otwarty, przyjaciele, wypuśćcie swoje wewnętrzne bestie – oznajmiłem łagodnie.

Przeszedłem nad strażnikiem, złapałem prześcieradło, rozdarłem i przycisnąłem je do nosa i ust. Zacząłem odliczać od pięciu i jak się spodziewałem, kiedy doszedłem do jednego, eksplodowały puszki z gazem, który rozszedł się wkoło niczym mgła.

– Wszyscy na ziemię. Wszyscy na ziemię, i to już!

Ciekawe, co teraz powie naczelniczka.

DZIEŃ 17

151.

152.

153.

– Jak się miewasz?! – wrzasnęła, uderzając dłonią w drzwi.

154.

Zignorowałem ją i zrobiłem kolejną pompkę.

– Callahan, mówię do ciebie! – warknęła stara, dobra pani naczelnik.

– Przykro mi, pani naczelnik, ale izolatka wpłynęła na mój słuch – powiedziałem i wstałem, żeby się przeciągnąć. – Jak się dzisiaj miewasz?

– Jesteś tutaj od trzech dni. Żadnych odwiedzin. Żadnych kontaktów. Nic, a jednak rodziny sześciu moich ludzi znalazły się na celowniku. Sześć.Dwie każdego dnia. Jak ty to robisz? Wiem, że to ty! – zawyła i ponownie uderzyła dłonią w drzwi.

– Sprawdźmy, czy dobrze zrozumiałem. – Wytarłem twarz koszulką. – Kiedy jestem w więzieniu, to moja wina. Kiedy nie jestem w więzieniu, to wciąż moja wina? A może to jednak nie ja. Może to policja Chicago. Może to ty, za to, że mnie wkurzasz. Ale tak czy inaczej, to tylko hipoteza…

Przełknęła powoli.

– Więc taką bestią jesteś?

– Jestem po prostu człowiekiem w klatce.

– I oczekujesz, że uwierzę, że jesteś niewinny?

Nie odpowiedziałem jej, naprawdę miałem w dupie, czy mi wierzy, czy nie.

– Jesteś chory.

– Proszę mi wierzyć, dr Alden, jeszcze nawet nie zabrałem się do roboty. – Podszedłem do drzwi i prawie się zaśmiałem, kiedy zrobiła krok w tył. – Powiedziałem ci, żebyś przeczytała akta, to w końcu twój zakład.

– Jeszcze trzy dni i będę miała cię z głowy. – Nozdrza jej zadrgały.

Uśmiechnąłem się pod nosem.

– Czyli według twojej hipotezy jeszcze sześć rodzin? Zanim stąd wyjdę, żaden strażnik nie będzie chciał dłużej pracować w tej dziurze. O ile już tak nie jest. A jak poszło poszukiwanie narkotyków?

– Ty chory skurczybyku, zapłacisz za to! – syknęła.

Ta rozmowa już zaczęła mnie nudzić i jestem pewien, że wywnioskowała to po tonie mojego głosu.

– Trzęsę się ze strachu. Ta cela to najgorsze, co możesz mi zrobić, nawet jeśli każesz mi głodować. Wyobraź sobie, co mogłoby się stać, gdybym zaczął o tym myśleć.

Otworzyła usta, ale nic z nich nie wypłynęło.

Stałem tak blisko okna, że dotykałem go czubkiem nosa.

– Chcesz, żeby to się skończyło? Zaakceptuj, że nie jestem twoim więźniem. Ty jesteś moim. Im szybciej to zrozumiesz, tym mniej pogrzebów cię czeka.

Opuściła głowę, zrobiła kolejny krok w tył i odwróciła się.

– Zabierzcie go do brata w pokoju odwiedzin. Najpierw tam, potem do jego celi – powiedziała i odeszła tak szybko, jak mogły ponieść ją te maleńkie nóżki.

– B-b-bardzo p-proszę r-r-ręce, panie C-C-Callahan – wyjąkał strażnik. Był blady jak ściana i wyglądał, jakby zaraz miał się zeszczać.

Odwróciłem się i pozwoliłem, żeby mnie skuł.

– Nie za ciasno? – zapytał.

Pokręciłem głową.

– Nie. W porządku.

– Cela 16012! – zawołał strażnik, kiedy drzwi się otworzyły.

Złam kilku, a wszyscy inni podążą za nimi.

Kiedy szedłem, nikt nie patrzył mi w oczy. Rozstąpili się przede mną, jakbym był Mojżeszem. Po drugiej bijatyce myśleli, że ich problem się skończy, jeśli zamkną mnie w ciemnej celi i nie obejrzą się za siebie. Niestety dla nich miałem to zaplanowane. W więzieniu można narobić ograniczoną ilość zamieszania, zanim wszystkich nas odizolują. Jednak na zewnątrz… Na zewnątrz wszystko jest możliwe. O’Connor musiał jedynie przekazywać nazwisko co kilka dni.

Gdy podszedłem do szyby, Declan tylko pokręcił głową, a na jego twarzy pojawił się uśmieszek.

– Jak się czuje Ethan? – Tylko o tym potrafiłem myśleć.

– W porządku. Infekcja minęła i mógł w spokoju powrócić do składania toksycznych bomb w swojej pieluszce – wyjaśnił i poczułem się nieco lżej. – A tak przy okazji, ale ja cię, kurwa, nienawidzę, człowieku.

– Twoją bladą gębę też miło widzieć – wymamrotałem do słuchawki.

– Tylko ty mogłeś trenować i zarabiać, siedząc w więzieniu. Sprawdziłem stan konta i przez chwilę nie wierzyłem własnym oczom. Więc powtarzam, ale ja cię, kurwa, nienawidzę, człowieku. – Usiadł na brzegu krzesła i uśmiechnął się szeroko. Włosy miał nieco krótsze i ciemniejsze, ale nadal wyglądał jak ten sam stary Declan.

– A co innego mam robić?

Wzruszył ramionami.

– Cóż, cieszę się, że nie wrócisz do domu schorowany i w depresji. Wydaje się, że świat wariuje bez twoich rządów.

– Jak rodzinny interes? – Z moim szczęściem on i Neal prawdopodobnie spalili wszystko do gołej ziemi.

– Dość stabilnie.

– A co to, kurwa, znaczy?

– To, że stąpamy po cienkim lodzie. Jak dotąd wszystko jest w porządku. Ale to może zmienić się w jednej chwili. Każdy chodzi jak tykająca bomba.

– A ty?

– Ja również. – Zmarszczył brwi i się zastanowiłem, czy się czasem nie powstrzymywał.

– Ja…

– Panie Callahan, ma pan jeszcze kilka minut – oznajmił strażnik za mną.

Odwróciłem się do niego i uniosłem brew, sprawiając, że przestał na mnie patrzeć, a dłonie zaczęły mu lekko drżeć.

– Jezu Chryste, zupełnie, jakbym znowu znalazł się w szkole średniej. – Declan uśmiechnął się pod nosem, kiedy spojrzał na strażnika, zanim zwrócił wzrok z powrotem na mnie.

W tym miał rację.

– Dokładnie tak jak w szkole średniej. Pozbyć się słabych ogniw, złamać lidera i zanim się obejrzysz, twój stolik jest najpopularniejszy.

– Nigdy nie zapomnę tego pokazu slajdów, który wyświetliłeś podczas lekcji i ujawniłeś brudne sekrety wszystkich.

– Dziwię się, że cokolwiek wtedy widziałeś przez tę fryzurę emo. – Zaśmiałem się zarówno z niego, jak i z dwunastoletniego siebie. Myślałem w tamtych czasach, że to takie kozackie, ale to najlepsza zemsta, jaką wymyśliłem, skoro nie mogłem rzeczywiście nikogo zranić.

– Ach, Boże. – Powędrował dłonią do twarzy. – Zapomniałem o dwóch latach jako cyklop. Mroczne czasy.

– Mama nie znosiła twoich włosów, zawsze próbowała odsuwać ci je z twarzy.

– Tak, prawie się spodziewałem, że w końcu zakradnie się do mojego pokoju i je obetnie.

Ta myśl na pewno przyszła jej do głowy.

– Jak opinia publiczna reaguje na to wszystko, na mnie? – Westchnąłem, ściskając nasadę nosa. Potrzebowałem wyspać się porządnie, i to szybko.

– Sondaże CNN podają, że siedemdziesiąt trzy procent uważa cię za winnego. Z kolei Nancy Grace obstawia to na osiemdziesiąt osiem procent i wzywa wszystkie twoje byłe dziewczyny, żeby powiedziały, jakim jesteś kontrolującym dupkiem. Pieprzyć ich wszystkich. Za grosz szacunku. Przysięgam. Po tym wszystkim, co zrobiliśmy dla tego cholernego miasta…

A przynajmniej po tych wszystkich dobrych rzeczach.

– Czego się spodziewałeś? To jest Chicago. Nie możesz nigdy ufać nikomu. To miasto i jego mieszkańcy zjedzą cię żywcem. Zresztą gdyby tego nie zrobili, to nie byłoby tak samo. – Nawet po tym całym bałaganie to nadal był mój dom.

– Coś jeszcze się dzieje, Liam. Dowody. Dowody, które nie powinny istnieć, ciągle w jakiś sposób znajdują drogę wprost w lepkie ręce policjantów. Na początku, skoro nie znaleziono ciała, powiedziałbym, że to tylko żałosna próba, ale ktoś im pomaga.

Wyglądał na sfrustrowanego, ale nie mogłem mu powiedzieć. Jeszcze nie, musiałem wyjść na wolność i pozbyć się rządowej kontroli telefonów, zanim wskażę na dyrektora FBI.

– Dowody nadal są słabe – tylko tyle mogłem powiedzieć.

– Cóż, nie pomaga fakt, że Natasha została znaleziona martwa w rowie. – Jego uśmiech sprawił, że chciałem rozbić szybę i walnąć go prosto w pysk.

– Nawet zza grobu nadal działa mi na nerwy. Jest jak niekończący się koszmar. Coraline zawsze mi powtarzała, żebym trzymał się od niej z daleka.

Coś zabłyszczało w jego oczach na samo wspomnienie o niej.

– Jak ona się czuje? – zapytałem powoli.

Uśmiechnął się.

– Dobrze. Przez jakiś czas przechodziła fazę okropnych peruk. Ale rak zniknął. Teraz jest przewodniczącą kampanii Uwolnić Liama.

– Kampania Uwolnić Liama? – Prawie przeraziłem się tym, co to mogło oznaczać.

– Tak, urocze zdjęcia ciebie z dzieciństwa oraz ciebie i Mel krążą po całym Twitterze, Facebooku i Instagramie. Wraz z historiami o tym, jakim jesteś wspaniałym człowiekiem. Osiemdziesiąt osiem procent to nie wszyscy. Moja żona jest dobrym organizatorem, co jeszcze mogę powiedzieć?

O ja pierdolę.

– Powiedz jej, że dziękuję, chyba.

– Liam, co do Mel…

– Declan, nie. Ona tam będzie. – Nie mogłem znieść również jego wątpliwości.

– To już pięć miesięcy. Żadnych więcej telefonów, żadnych logowań.

– Declan…

– Może chce wrócić do domu, ale nie może. Albo znowu została porwana. Musisz przygotować się na każdą ewentualność. Twój proces jest za trzy dni. Nie możesz liczyć na to, że ona tam będzie, a dobrze wiem, że jeszcze czegoś mi nie mówisz. Daj mi wskazówkę, Liam, jakąkolwiek. Z czym walczymy?

Szukał odpowiedzi w moich oczach, ale ja odłożyłem słuchawkę, wstałem i podszedłem do strażników.

Z czym walczyliśmy? Czego naprawdę chciał Ivan DeRosa? I jak, u diabła, miałem go zabić?

Na te pytania wpierw sam musiałem znaleźć odpowiedź.

DZIEŃ 20

Nie mogłem spać. Nie chciałem spać. Nie w taki dzień. Usiadłem, buty miałem luźno zawiązane, włosy w takim samym nieładzie jak zawsze. Czekałem. Trzy minuty do drugiej w nocy.

– Panie Callahan.

– Idź spać, Avery – rzekłem, wpatrując się w ścianę.

– Czy mogę coś powiedzieć?

– Już to zrobiłeś. – W zasadzie ten dzieciak nigdy się nie zamykał. Powinienem kazać naczelniczce zabrać go z mojej celi. Nie byłem pewien, czemu tego nie zrobiłem.

Siedział cicho, a ja po prostu wywróciłem oczami i ścisnąłem nasadę nosa.

– O co chodzi? – zapytałem.

Usłyszałem, jak przełyka ślinę, oblizując wargi.

– Masz pięć sekund, Avery.

– Ja tylko… Nie sądzę, żeby pan zabił swoją żonę. Nie wydaje mi się pan mordercą ani złym człowiekiem. Wiem, jak wygląda zły człowiek. Nie jest pan miły, ale nie jest pan też złym człowiekiem. Więc powodzenia, tak sądzę.

Zaśmiałem się. Po prostu się zaśmiałem. To naprawdę dobre uczucie. W całym życiu nie słyszałem czegoś równie niedorzecznego.

Przerwałem na chwilę i już wiedziałem, co mogę zrobić.

– Moi ludzie zajmą się tobą tutaj, zanim cię wyciągnę. Gdy tylko wyjdę, ruszą powiązania rasowe i będziesz miał ochotę przyłączenia się do czarnych. Nie rób tego. To twoja jedyna karta wyjścia z tego piekła. Kiedy tak się stanie, będziesz pracował, aż zostaniesz kimś wielkim…

Zaśmiał się.

– Nie potrafię grać w kosza ani w piłkę…

– Tylko przez sport możesz odnieść sukces? Przestań gadać, zanim mnie wkurwisz i zmienię zdanie. Wyciągniemy cię stąd. Zapracujesz sobie na to, żeby stać się kimś wartościowym, bo to jedyny sposób, żebyś odpłacił mi za to. Za dziesięć albo dwadzieścia lat spłacisz swoje długi. A uwierz mi, przyjdę, żeby je odebrać. Idziesz na to, Avery Barrow? – zapytałem poważnie.

Usłyszałem, że siada prosto.

– Mówisz serio? Jak, u diabła, możesz mi pomóc, skoro masz swoje gówno do naprawienia?

– Idziesz na to? – Wywróciłem oczami, niepewny, czemu w ogóle pomagam temu gnojkowi.

– Taa. Tak. Zrobię wszystko, co w mojej mocy.

Będzie musiał zrobić coś więcej niż to, co w jego mocy.

– Callahan. – Strażnik zapukał w drzwi.

Nareszcie.

Odwróciłem się do niego plecami, a on umieścił kajdanki na moich nadgarstkach przez drzwi.

– Otworzyć celę D2344! – zawołał strażnik.

– Chwila, a co z pana książkami? – zapytał Avery.

Matka przyniosła mi je, żebym nie zwariował. Niestety wszystkie przeczytałem w pierwszym tygodniu.

– Weź je sobie. Zacznij się naprawiać – powiedziałem, wychodząc na korytarz.

Wszędzie wokół ludzie zaczęli walić w drzwi i wrzeszczeć moje nazwisko z dumą. Z każdym moim krokiem krzyki stawały się coraz głośniejsze.

Wiedzieli, że nie zamierzałem tu nigdy wracać. Musiałem tylko przetrwać ten proces.

TRZECI

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

CZWARTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

PIĄTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

SZÓSTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

SIÓDMY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ÓSMY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

DZIEWIĄTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

DZIESIĄTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

JEDENASTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

DWUNASTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

TRZYNASTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

CZTERNASTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

PIĘTNASTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

SZESNASTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

SIEDEMNASTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

OSIEMNASTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

DZIEWIĘTNASTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

DWUDZIESTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

DWUDZIESTY PIERWSZY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

DWUDZIESTY DRUGI

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

DWUDZIESTY TRZECI

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

DWUDZIESTY CZWARTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

DWUDZIESTY PIĄTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

DWUDZIESTY SZÓSTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

DWUDZIESTY SIÓDMY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

DWUDZIESTY ÓSMY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

TRZYDZIESTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

TRZYDZIESTY PIERWSZY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

TRZYDZIESTY DRUGI

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

TRZYDZIESTY TRZECI

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

TRZYDZIESTY CZWARTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

EPILOG

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ZASADY RODZINY CALLAHANÓW

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

O AUTORCE

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.