Children of Vice - McAvoy J. J. - ebook

Children of Vice ebook

McAvoy J. J.

4,8

Opis

Historie dzieci bohaterów serii „Ruthless People”!
Nadszedł czas, aby na czele grup mafijnych, którymi dowodzili Liam i Melody Callahan, stanął ich syn: Ethan Antonio Giovanni Callahan. Mężczyzna poprzysiągł chronić dorobek rodziny, żyć i zabijać dla niej, a jeżeli zajdzie taka potrzeba, zawrzeć aranżowane małżeństwo.
Wkrótce młody szef mafii będzie miał pierwszego poważnego wroga. Musi się z nim uporać, aby udowodnić, że z sukcesem prowadzi rządy. Tym wrogiem jest nikt inny jak Ivy O’Davoren, córka Shay O’Davoren, która również złożyła przysięgę: pomści swoją rodzinę i zrobi wszystko, aby Callahanowie zapłacili za to, czego się dopuścili.
Jednak od nienawiści jest tylko jeden krok do czegoś innego – gorącej namiętności.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                    Opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (347 ocen)
291
44
6
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zaczytana_13
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

"Niewinność, moralność i inne cnoty, które zazwyczaj tak powszechnie występują, zostały skażone w dniu, w którym przyszedłem na ten świat jako Callahan." Dawno temu Chicago należało do Liama i Melody Callahanów. Rządzili twardą ręką, ich związek był burzliwy, a miłość wielka jak bezkres oceanu. Na świat przyszło troje ich dzieci: Ethan, Donatella i Wyatt. Jednak nie ma już Liama i Melody, a na czele rodziny Callahan stanął ich pierworodny syn Ethan i to jest jego historia. Seria Ruthless People jest dla mnie najlepszą mafijną serią ze wszystkich jakie przeczytałam. Marzyło mi aby została wydana u nas seria o dzieciach Mel i Liama. Wiedziałam też, że ciężko będzie nowemu pokoleniu dorównać rodzicom. W moim odczuciu, historia Ethana nie osiągnęła tego poziomu, ale to wcale nie znaczy, że było źle, wręcz przeciwnie. Cieszę się, że autorka stworzyła Ethana takim jakim jest. Mamy podobny klimat, jednak to jak toczy się akcja nie jest kopią rodziców, a czymś nowym. Ethan jest świetny, t...
30
Pat880

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca jak zawsze. Idealnie napisana. Ta Autorka nigdy nie rozczaruje. Polecam.
10
favolka

Nie oderwiesz się od lektury

Tak, tak i jeszcze raz tak 🙂
10
danon9000

Dobrze spędzony czas

Polecam
00

Popularność




Tytuł oryginału

Children of Vice

Copyright © 2017 by J.J. McAvoy

All rights reserved

Copyright © for Polish edition

Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne

Oświęcim 2022

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja:

Joanna Tykarska

Korekta:

Agata Bogusławska

Edyta Giersz

Redakcja techniczna:

Paulina Romanek

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8320-293-8

WSTĘP

Children of Vice to pierwszy spin-off bestsellerowej serii „Ruthless People”, który koncentruje się na życiu dzieci Liama i Melody Callahanów.

Aby zanurzyć się w tę powieść, nie trzeba jednak znać treści „Ruthless People”.

Jeśli dopiero teraz wstępujesz w szeregi rodziny Callahan, musisz jedynie wiedzieć, że Liam i Melody mieli trójkę dzieci.

Bliźnięta: Donatellę i Wyatta.

Oraz Ethana, który był ich pierworodnym synem… Oto jego historia.

PODŁOŚĆ

rzeczownik, [ˈpɔdwɔɕʨ̑]

a: cecha charakteryzująca tych, którzy są podli, lub to, co jest podłe

b: nikczemny, niegodziwy czyn

PROLOG

„Potwory dokonują wyborów. Potwory kształtują świat.

Potwory zmuszają nas, abyśmy stawali się silniejsi, mądrzejsi, abyśmy się nieustannie doskonalili.

Odsiewają słabych od silnych i stanowią kuźnię do hartowania dusz.

Budzą nasz podziw nawet wtedy, gdy je przeklinamy.

Postaraj się znaleźć sposób, aby stać się taki jak one.

Bo można stać się czymś jeszcze o wiele gorszym niż potwór”.

– Jim Butcher

ETHAN

Nie jestem pewien, kiedy to się wydarzyło.

Kiedy to zaczęło pękać i formować się w zupełnie nowy kształt.

Patrząc wstecz, dostrzegam tak wiele momentów, które mogły być tymi źródłowymi, tymi, które dały wszystkiemu początek.

Gdyby zapytać o to kogokolwiek, kto nie należał do rodziny, jako genezę wskazałby dzień moich narodzin.

Niewinność, moralność i inne cnoty, które zazwyczaj tak powszechnie występują, zostały skażone w dniu, w którym przyszedłem na ten świat jako Callahan. Niczym dom z powybijanymi oknami. Każdy członek mojej rodziny powiedziałby jednak, że okna wcale nie są popękane – przeciwnie – są matowe i kuloodporne, bo tak właśnie powinno być. W końcu ci, którzy wskazywali palcami na moje okna, to te same osoby, które chowają się za roletami. Taka była cała moja rodzina: obrzydliwie bogata, niebezpiecznie wpływowa, ozięble bezwzględna i mająca obsesję na punkcie rozbudowanych metafor. Ale sęk w tym, że mnie nie obchodziło to, czy byłem domem z popękanymi, matowymi czy kuloodpornymi oknami. Jeśli ktoś był ciekaw i chciał mnie poznać, mógł to zrobić i – na własne ryzyko – przekonać się, jakim byłem człowiekiem.

Chciałem jedynie wiedzieć kiedy.

Kiedy to się stało?

Kiedy dotarło do mnie, co to znaczy być Callahanem?

Być Ethanem Antoniem Giovannim Callahanem.

Podniosłem wzrok i utkwiłem go w wodzie. Po chwili moje oczy się zamknęły, a pod powiekami pojawiło się jedno wspomnienie, jedna chwila…

ETHAN – JEDENAŚCIE LAT

Wyglądał tak, jak powinien wyglądać Święty Mikołaj… z wyjątkiem długiej białej brody, która w tym wypadku sprawiała, że jego rumiana twarz, doczepiona do bladego, grubego ciała ubranego w czerwone szaty, była co najmniej niepokojąca.

– Po co jest tutaj ta zasłona, skoro i tak mogę cię zobaczyć?

Zaśmiał się.

– To twoja pierwsza spowiedź, chłopcze?

Nie lubię go, pomyślałem, i miałem ku temu trzy dobre powody.

Po pierwsze, zaśmiał się, gdy zadałem poważne pytanie.

Po drugie, nie odpowiedział mi.

Po trzecie, nazwał mnie „chłopcem”.

– Tak – odpowiedziałem, ale tylko dlatego, że mama kazała mi okazywać w kościele szacunek.

– Przy twoim siedzeniu jest kartka. Masz tam napisane, co powinieneś mówić.

Naprawdę go nie lubię.

Po co ktoś miałby wkładać kartkę do ciemnej budki? Przecież to głupie.

Wyciągnąłem przed siebie dłoń i po chwili znalazłem niewielki kawałek papieru. Podniosłem go, a następnie odczytałem to, co było na nim napisane.

– Wybacz mi, Ojcze, bo zgrzeszyłem… Ale nie, ja nie zgrzeszyłem – powiedziałem i spojrzałem na mężczyznę.

– Doprawdy? – spytał podniesionym głosem. – Nie zrobiłeś nic złego?

– Nie.

– Czasem może nam się wydawać, że nasze czyny nie są złe albo że są tak drobne, że nie ma w nich ziarna grzechu, ale Bóg widzi je wszystkie – odpowiedział.

– Dobrze. Wrócę tutaj, kiedy zrobię coś złego – oznajmiłem, po czym odłożyłem kartkę.

– Więc nigdy nie powiedziałeś czegoś, co mogło kogoś skrzywdzić? A może popchnąłeś swoją młodszą siostrę?

– Dlaczego miałbym ją popychać?

– Albo uderzyłeś swojego brata?

– Nie zrobiłem tego.

– Może krzyczałeś albo kłóciłeś się z rodzicami?

– Nie. Moi rodzice najpierw by mnie zabili, a potem przywrócili z powrotem do życia, żeby wykopać mnie z powrotem do Irlandii, aby każdy Callahan mógł mnie zabić raz jeszcze – zaśmiałem się.

Lubiłem Irlandię. Wszyscy tam byli trochę jak wujek Neal.

– Callahan?

Sposób, w jaki wypowiedział moje nazwisko, sprawił, że skupiłem na nim całą uwagę. Powiedział to tak, jakby… Jakby to było coś szokującego albo wręcz przerażającego. Nie. Kiedy spojrzałem w jego niebieskie oczy, były szeroko otwarte i rozedrgane.

Nie sądziłem, że to możliwe. Może cała jego głowa drżała, a ja mogłem dostrzec tylko jego spojrzenie?

– Ta. – Skinąłem głową, a następnie dodałem: – Jestem Ethan Antonio Giovanni Callahan, pierwszy syn Liama Aleca Callahana i Melody Nicci Giovanni Callahan. Jesteś nowy w tym kościele?

Nie odpowiedział, więc zapukałem w ramę konfesjonału.

– Dlaczego się boisz?

Kiedy usłyszał te słowa, wyprostował się i skupił na mnie wzrok.

– Nie boję się.

– Kłamiesz. Powinieneś się z tego wyspowiadać.

Cała jego świątobliwa wesołkowatość zniknęła, gdy odezwał się po raz kolejny:

– Teraz, gdy wiem, kim są twoi rodzice, rozumiem już, dlaczego w tak młodym wieku jesteś aż tak nadęty i niegrzeczny.

Zranić go!

Naprawdę tego chciałem, ale zamiast tego odpowiedziałem:

– Kim według ciebie są moi rodzice? Jestem pewien…

– Nie chodzi o to, co mi się wydaje. Chodzi o fakty. To mordercy.

– I co z tego?

– „I co z tego”?!

Pokiwałem głową.

– Mojżesz też był mordercą. Tak samo król Dawid. Właściwie to prawie każdy w Biblii mordował… z wyjątkiem Jezusa. Ale skoro jest złączony z Bogiem, to czy to również nie czyni z niego mordercy? Bo przecież Bóg sam poleca ludziom zabijać i…

– Przekręcasz słowa Boga – przerwał mi podniesionym tonem.

– Nie. Jestem pewien, że tak tam jest napisane.

– Ty… – Wziął głęboki wdech. – Chłopcze, Bóg w Biblii poszukuje sprawiedliwości, tego, co słuszne dla każdego człowieka, a działał wówczas w świecie, gdzie źli ludzie krzywdzili innych, a nie było więzień. Nie było innego wyjścia, aby powstrzymać ludzi przed dalszym szerzeniem okrucieństw i kłamstw. Kościół uczy nas, że każde życie jest cenne, a we współczesnym świecie mamy już więzienia. Dlatego też morderstwo jest grzechem.

– A co z wojskami?

– To jest konieczne, aby utrzymać ogólny dobrobyt kraju. Kościół zezwala na to tylko wówczas, gdy jest to absolutnie konieczne.

Czy wszyscy dorośli są tak głupi?

– A więc nie ma nic złego w byciu mordercą. Trzeba tylko mieć na to pozwolenie. A można je uzyskać wtedy, gdy jest to koniecznie. Moi rodzice robią to tylko wtedy, gdy nie ma innego wyjścia.

– Chłopcze, nic, co robią twoi rodzice…

– Nie przerywaj mi! – warknąłem i podniosłem się, wwiercając w niego spojrzenie. – Przestań nazywać mnie chłopcem. Powiedziałem ci już, że mam na imię Ethan Antonio Giovanni Callahan. Ja ani razu ci nie przerwałem. Pozwoliłem, żebyś powiedział wszystko, co chciałeś. A ty jesteś niegrzeczny. Zdradziłem ci, kim są moi rodzice, a ty bez przerwy źle o nich mówisz. Jeśli plotkowanie nie jest grzechem, to zdecydowanie powinno nim być i powinieneś się z tego wyspowiadać. Moi rodzice robią to tylko wtedy, gdy jest to konieczne. Ludzie bez przerwy nas atakują, a my tylko bronimy siebie, naszych rodzin i naszych ludzi. Gdyby moi rodzice nie byli mordercami… gdybym ja nie był mordercą… już dawno bylibyśmy martwi!

Mężczyzna nabrał powietrza.

– Coś ty powiedział?

Tym razem nie odpowiedziałem. Im dłużej na niego patrzyłem, tym bardziej działał mi na nerwy.

– Zabiłeś kogoś?

– Tak, ale nie przyszedłem tu prosić o przebaczenie.

Znów wydał z siebie zszokowane sapnięcie.

– Co też oni ci zrobili? Ile masz lat, że już udało im się zmienić cię w potwora?

– Bogu niech będą dzięki – powiedziałem ostanie zdanie z kartki spowiedzi, którą wcześniej kazał mi przeczytać, co oznaczało, że nasza rozmowa dobiegła końca.

Otworzywszy drzwi, zamrugałem kilkukrotnie, aż moje oczy przyzwyczaiły się do jasności.

Tuż przede mną pojawiła się Dona. Miała ciemnobrązowe, mocno pokręcone włosy, przez które wyglądała trochę zabawnie, choć wciąż lubiła tę fryzurę. Uśmiechała się, jakby wiedziała coś, o czym nie miałem pojęcia. Jej radość zawsze mi się udzielała, bez względu na to, co działo się dookoła.

– Ethan, co tak długo ci to zajęło?

Zanim jednak zdążyłem cokolwiek powiedzieć, ona już skierowała się do konfesjonału, z którego dopiero co wyszedłem.

Chwyciłem ją za ramię i odciągnąłem na bok.

– Idź do kogoś innego.

Przyglądała mi się uważniej przez dłuższą chwilę, po czym skinęła głową i stanęła obok mnie.

– Wszystkie inne są zajęte. Tatuś, mamusia i Wyatt tam poszli.

Rozejrzałem się po katedrze.

W drewnianych ławkach siedzieli ludzie mamy i taty. Dwaj rozmawiali ze sobą, stojąc tuż za Doną, a kilku pozostałych przeszło przez tłum, aby stać bliżej konfesjonału, w którym – jak przypuszczałem – znajdowali się albo tata, albo mama, albo Wyatt.

– Po prostu zaczekaj, aż któryś się zwolni.

– Okej – zgodziła się ze mną, po czym wślizgnęła się do jednego z rzędów.

Zielona sukienka Dony nadęła się, kiedy ona sama przesunęła się w głąb ławki. Gdy tylko usiadłem obok, żeby razem z nią poczekać na swoją kolej, do konfesjonału weszła następna osoba, ale Święty Mikołaj o idiotycznej mordzie wyszedł ze swojej nory. Nie spojrzał na mnie. Cóż, wydaje mi się, że nie mógł mnie dostrzec, bo zasłaniali mnie inni ludzie.

Przeprosił gościa, który chciał się u niego wyspowiadać, a następnie odszedł. Z jakiegoś powodu nie mogłem odwrócić od niego wzroku. Czułem, że coś jest nie tak, ale nie wiedziałem, o co mi chodziło.

– Dokąd idziesz?

Dopóki Dona się do mnie nie odezwała, nie zdawałem sobie sprawy, że wstałem i ruszyłem w tamtym kierunku.

– Do łazienki – skłamałem, a potem zacząłem iść przez tłum.

– Ethan! – zawołał do mnie jeden z ochraniarzy taty.

– Idę do łazienki! – odkrzyknąłem i podniosłem telefon, aby mógł go zobaczyć.

Wiedziałem, że i tak za mną szedł, ale nie obchodziło mnie to. W końcu nie robiłem nic złego. A poza tym tłum ludzi i tak go spowalniał.

Gdy wyszedłem z głównej kaplicy, rozejrzałem się w lewo i w prawo, ale po grubasie nie było śladu. Skierowałem się w prawo, bo… no cóż… dlaczego miałby udać się do przykościelnego sklepu?

Im bardziej zagłębiałem się w korytarz, tym robiło się ciemniej, a światło wpadające przez niebieski witraż sprawiało, że niebo wyglądało tak, jakby było ciężkie od deszczu.

Szedłem i szedłem, aż w końcu dotarłem do drzwi z tabliczką „Przejście tylko dla księży”. Zignorowałem znak i wlazłem do środka. Większość drzwi w nowym korytarzu była zamknięta, ale jedne były nieznacznie uchylone. Ze środka dobiegł mnie jego głos:

– Jak to dźwięk nie zadziałał?

Przechyliłem głowę i spojrzałem przez szparę. Wewnątrz pokoju zauważyłem Grubasa, który stał przy oknie, mocno ściskał telefon w ręce i próbował na kogoś spojrzeć.

– Dobra, dobra. To bez znaczenia. Chłopiec i tak się do tego przyznał. Na własne uszy słyszałem, jak powiedział, że on i jego rodzice to mordercy.

Co?

Dopiero wtedy zauważyłem przewody na jego biurku.

I połączyłem wszystkie fakty.

To, że był tutaj nowy.

To, że był tutaj nowy i przyszedł do tego kościoła.

Do kościoła, który należał do moich rodziców, choć przecież ich nienawidził.

– Więc mówisz, że moje zeznania i tak będą niewystarczające?! To czego ode mnie oczekujesz? Mam ich złapać na gorącym uczynku?! – krzyczał tak głośno, że nie usłyszał skrzypnięcia drzwi, gdy wślizgnąłem się do środka. Choć z drugiej strony, udało mi się wejść nawet ciszej, niż przypuszczałem. – Poczekaj, mieliśmy umowę… Nie, to ty mnie słuchaj! Umowa była taka, że ja się tym zajmę i nikt nie dowie się o Ohio. Nie będę… Uhh… Ahh!

„…Uhh… Ahh!” to dźwięki, jakie z siebie wydał, gdy mój nóż wbił się w jego plecy.

Trzask.

Kiedy spróbował się odwrócić, telefon wypadł mu z ręki. Wyciągnąłem nóż i patrzyłem na wypływającą krew. Czerwona szata z każdą kolejną sekundą stawała się coraz ciemniejsza.

– Co… Co… Co ty zrobiłeś?

– Dokładnie to. – Dźgnąłem go jeszcze raz i jeszcze raz, gdzie tylko udało mi się dosięgnąć, aż w końcu jego potężne cielsko runęło w tył. Próbował chwycić się za krawędź biurka, ale upadł na podłogę. – Och, kurczę! – jęknąłem, spoglądając na swój złamany nóż. – Dopiero co go dostałem! – Westchnąłem poirytowany, po czym podniosłem telefon.

Połączenie było już przerwane. Przeszedłem nad facetem, chwyciłem przewody i pociągnąłem, aby je przeciąć.

– Po… Po…

– Poniedziałek? – Spojrzałem na niego pytająco.

Starał się czołgać, ale dokąd? Tego nie wiedziałem.

– Po…

– Pomeranian?

Jego brzuch unosił się i opadał, unosił się i opadał. Wydawało mi się, że grubas był w jakimś stanie szoku. Wpatrywał się we mnie w osłupieniu. Jego niebieskie oczy lśniły łzami, ale nie było w nich smutku. Ani błagania o litość. Po prostu kolejny płyn, który wyciekał z jego ciała.

– Potwór – powiedziałem. – Tak chciałeś mnie nazwać, mam rację? W tym tygodniu w szkole omawialiśmy Frankensteina. Całkiem fajna książka. Podobała mi się. Lubię czytać coś, co zmusza mnie do myślenia. Dlatego jestem w klasie o rozszerzonym poziomie. Mój ulubiony fragment to ten, w którym potwór patrzy na doktora Frankensteina i mówi mu, że to wszystko jego wina. To trochę przypomina naszą sytuację. Nazwałeś mnie potworem. Chciałem odejść. Następnie zagroziłeś potworowi. Więc jeśli mam wybrać pomiędzy tobą a sobą, naturalnie wybiorę siebie.

– Idź do…

Wyjąłem swój drugi nóż – a ściślej rzecz biorąc, nóż Wyatta – dźgnąłem mężczyznę w gardło i od razu wyciągnąłem ostrze. Gdy to zrobiłem, krew rozlała się szerokim strumieniem. Była wszędzie.

Wytarłem twarz, a następnie podszedłem do okna, które w zasadzie było witrażem. Starałem się dostrzec, czego koleś – nie byłem pewien, czy był gliniarzem, czy księdzem – tam wcześniej wypatrywał.

– Ethan?

Odwróciłem się i spojrzałem na ochroniarza taty. Powiódł wzrokiem najpierw na zakrwawionego faceta, a potem na mnie. Następnie wyciągnął telefon, wybrał numer i odezwał się do słuchawki:

– Tuzin lilii dostarczonych do mojej lokalizacji – powiedział, podchodząc bliżej.

– Od Ethana – dodałem.

Popatrzył prosto na mnie, więc odwzajemniłem jego spojrzenie.

– Tak, dokładnie. Tuzin lilii od… drugiego. Powiadom szefa.

– Niech wszyscy się dowiedzą – szepnąłem bardziej do samego siebie, po czym utkwiłem wzrok w dwóch nożach, które trzymałem w dłoniach.

Zasada 103: zawsze miej przy sobie nóż.

ROZDZIAŁ 1

„Miej odwagę być mądrym, zacznij!”

– Horacy

ETHAN

Otworzyłem oczy dopiero wtedy, gdy płuca zapłonęły, błagając o oddech. Odepchnąłem się od dna i popłynąłem ku górze, aż głową przebiłem taflę wody. Odgarnąłem włosy do tyłu, wciągając przez nos zimne powietrze.

– Dzień dobry, szefie – powiedzieli wszyscy czterej.

Dwóch stało po mojej lewej i dwóch po prawej.

Nie odpowiedziałem żadnemu z nich. Dopłynąłem do brzegu, wynurzyłem się na powierzchnię i poszedłem prosto pod prysznic, żeby się umyć. Gdy stałem pod strumieniem wody, do środka weszła pokojówka, która z całych sił starała się nie spojrzeć na mojego kutasa. Wyszedłem, a ona upuściła sandały pod moje stopy. Zanim zdążyłem sięgnąć po ręcznik, wykonała ruch, aby mnie wytrzeć.

Toby, ratując jej życie, wyciągnął rękę, złapał ją za nadgarstek i mocno ścisnął. Ja tymczasem chwyciłem ręcznik i obwiązałem go sobie wokół talii. Kiedy ponownie podniosłem oczy, spojrzałem uważnie na pokojówkę, a później powiodłem wzrokiem w stronę stojącego za nią krzesła, na którym czekało moje śniadanie.

– Gdzie jest drugi ręcznik? – warknął na nią Toby, puszczając jej rękę.

– Drugi… Po co? – Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, gdy ruszyłem w kierunku krzesła. – Przepraszam pana, przyniosłam tylko jeden.

Zignorowałem ją, nie chcąc się denerwować.

Usiadłem i uniosłem pokrywę znad jedzenia, tylko po to, aby się rozczarować. Zirytowany, opuściłem ją z powrotem na talerz.

– Przyniosę coś innego…

– Wynoś się – mruknąłem pod nosem, odzywając się do niej po raz pierwszy.

Wstałem z krzesła i sięgnąłem po telefon.

– Proszę pana? – Pochyliła się.

Przewijając ciąg wiadomości, ruszyłem w stronę windy.

– Toby, przekaż głównej pokojówce, że jeśli jeszcze raz będzie testowała moją cierpliwość, wysyłając do mnie takie głupkowate podlotki, to sama będzie następna w kolejce do szukania nowej pracy.

– Oczywiście.

Skinął głową w stronę dziewczyny, nakazując jej, aby wyszła, co też pośpiesznie uczyniła z wyrazem twarzy, jakby zobaczyła oblicze samego diabła. Zapomniała nawet o tej cholernej tacy, co za idiotka.

– Dzisiaj odbywa się kolejny odświętny brunch Chicago. Pańska babka kazała przypomnieć, że pańska siostra przyjedzie dopiero jutro, więc to pan będzie musiał wygłosić przemówienie – powiedział Greyson, gdy wchodziliśmy do windy. Był moim drugim ochroniarzem, zaraz za Tobym, który zajmował jakże zaszczytne pierwsze miejsce. – Przemowa została już panu wysłana mailem.

Zacząłem ją czytać, jeszcze zanim mnie o niej poinformował.

– Dalej – powiedziałem, czekając.

– Pan Downey… jest tutaj.

Podniosłem na niego wzrok znad telefonu, na co skinął głową i dodał: – Zaczyna się tak, jak pan przewidział.

– Cudownie. – Nie zdołałem powstrzymać uśmieszku, który pojawił się na moich ustach. – Nie trzymajmy zdrajców w niepewności.

Na moim piętrze rodzinnej rezydencji, po przeciwnej stronie korytarza, znajdowało się tylko dwoje drzwi. Gdy po wyjściu z windy ruszyłem w ich stronę, żaden z ochroniarzy za mną nie podążył. Przystanąłem i obejrzałem się na nich. Stali ramię w ramię z tak pozytywnie neutralnymi wyrazami twarzy, na jakie tylko było ich stać.

Grey miał krótkie, pomarańczowe, irlandzkie włosy i szerokie ramiona, w przeciwieństwie do Toby’ego, który był drobniejszy w budowie i miał brązowe włosy sięgające ramion.

– Proszę pana? – Toby zrobił krok w moją stronę.

– Niedługo sterta ciał się powiększy. – Te słowa powinny pozostać w mojej głowie, ale mimo to wymsknęły mi się z ust. – I każdy, kto spróbuje mnie powstrzymać, zostanie zakopany pod tym stosem wraz z całą swoją rodziną.

Żaden z nich się nie odezwał. Nie było jednak nic, co mogliby powiedzieć. Ich czyny, podobnie jak moje, mówiły same za siebie.

Wszedłszy do głównego pokoju, zdjąłem ręcznik z bioder i rzuciłem go na kanapę stojącą przed łóżkiem. Była prezentem od ciotki, która po śmierci ojca – na moją prośbę i ku irytacji obydwojga mojego rodzeństwa – przeprowadziła całą przebudowę rezydencji. Po tym, jak skończyli burzyć ściany, stawiać nowe i aranżować cały plan piętra, pokój był nie do poznania. Zniknęła sypialnia moich rodziców, która stylem przypominała nowoczesną klasykę, a jej miejsce zajęła moja własna rustykalna przestrzeń – dwukrotnie większa i od podłogi aż po sufit zdominowana przez ciemny mahoń. Nie było tutaj żadnych drzwi z wyjątkiem tych wejściowych. Podszedłem w stronę szafy, a światła rozpalały się jedno po drugim, gdy mijałem rozwieszone garnitury. Skierowałem się do środkowego blatu, gdzie zeskanowałem odcisk palca. Pokrywa stołu odsunęła się, dzięki czemu mogłem wyciągnąć ostatni prezent, jaki matka dała mi przed śmiercią – srebrny rewolwer Diamod Back Colt 38 Special. Na jego drewnianej kolbie widniały wygrawerowane słowa: Che sarà, sarà1.

Załadowałem go pojedynczym nabojem, tak jak miałem w zwyczaju robić każdego ranka, i odłożyłem na bok, aby móc swobodnie przejrzeć garnitury.

Nie miało dla mnie znaczenia, które ubranie wpadnie mi w ręce. Pod koniec dnia i tak miałem je spalić.

Rozległ się dźwięk telefonu.

– Jest tutaj?

– Tak, proszę pana – odrzekł Toby.

Nie kontynuując rozmowy, odłożyłem słuchawkę. Niecałą sekundę później zza drzwi usłyszałem jej głos.

– Ethan?

– Tutaj – powiedziałem, zapinając grantową koszulę.

Weszła do środka, ubrana w jasnożółty, dopasowany garnitur i czarne szpilki. Miała włosy pofarbowane na miedziany blond, które sięgały do granicy ramion.

– Nana, rozmawialiśmy już o tym. Masz siedemdziesiąt trzy lata. Nie możesz paradować tutaj jak dwudziestolatka.

– Schlebiasz mi. – Zacisnęła usta i skrzyżowała ramiona. – Przysięgam, że wszyscy mężczyźni z rodu Callahan opanowali sztukę pochlebstwa do perfekcji. Na twoje nieszczęście lata spędzone z tą rodziną uczyniły mnie odporną na takie słowne zaczepki.

– Powinienem przestawić się na obelgi?

– A chcesz umrzeć?

Uśmiechnąłem się.

– Grozisz Ceann na Conairte2?

– A tym teraz jesteś?

Zacisnąłem zęby, sięgając po krawat.

– Babciu, jeszcze nie jadłem śniadania. Radziłbym ci się powstrzymać od komentarzy.

– No cóż – westchnęła, siadając na skórzanej ławce pod ścianą, która oddzielała garnitury od reszty moich ubrań. – W porządku, ale posłucham cię tylko dlatego, że nalegasz.

– W sobotę kończę dwadzieścia osiem lat.

– Jestem tego świadoma.

Doprawdy była?

– Jestem rok starszy od ojca, gdy żenił się z matką.

Zaśmiała się.

– To dlatego byłeś ostatnio taki nerwowy. A raczej… bardziej nerwowy niż zazwyczaj? Gdyby twój dziadek go do tego nie zmusił, czekałby z małżeństwem…

– Do trzydziestki. – Bez względu na wszystko, aby być szanowanym przywódcą stada, Ceann na Conairte, małżeństwo było konieczne. Takie były przekazywane z pokolenia na pokolenie zasady ustanowione przez mojego staruszka, również już martwego pradziadka.

– Wciąż masz jeszcze dwa lata.

– Czy babcie nie powinny się martwić o to, że umrą, zanim zobaczą swoje prawnuki?

Zacisnęła usta ze złością.

– Twierdzisz, że umrę, zanim się pobierzesz? Ja, która przeżyłam morderstwo twojego pradziadka, dziadka, prawuja i ojca? Uważasz, że jakimś cudem będę żyła krócej od ciebie?

Odwróciłem się w jej stronę, a ona zmrużyła oczy i uniosła brwi. Zabawnie było patrzeć na nią, gdy zachowywała się tak łagodnie, niemal jakby była zrelaksowana.

– Po dwudziestu ośmiu latach można by się spodziewać, że w końcu przyzwyczaisz się do mojego poczucia humoru.

– Można by pomyśleć, że w tym czasie ktoś mógł cię już uświadomić, że nie jesteś ani trochę zabawny.

Aby jak najbardziej ukoić jej nerwy, postarałem się przed nią uniżyć.

– A czy którykolwiek z Callahanów kiedykolwiek posłuchał czyjejś rady?

Uśmiechnęła się mimo woli.

– Po co mnie tutaj wezwałeś?

– Znalazłem żonę…

– Co takiego? – Otworzyła szeroko oczy.

– Żonę – powtórzyłem powoli. – Znalazłem… ją.

– Ethan, kobieta to nie kot! Co rozumiesz przez to, że ją znalazłeś?

– To długa historia. Niemniej jednak będzie ona potrzebować twojej pomocy. Jak na razie nie nadaje się do rodziny Callahan. I zanim zapytasz, nie znam jej. Jest po prostu narzędziem w bardzo ważnej grze, narzędziem, które bez wątpienia musisz zabezpieczyć, żeby było gotowe na moje urodziny.

Patrzyła na mnie zszokowanym, zdezorientowanym i poirytowanym wzrokiem, aż w końcu coś w niej pękło.

– Ethan! Przysięgam na Boga, jeśli nie przestaniesz być taki tajemniczy…

– Zdajesz sobie sprawę, że ktoś z Irlandczyków z Bostonu nie jest zadowolony z naszej rodziny, prawda?

Uśmiechnęła się, wstając.

– Zazdrość musi być trudna do przełknięcia.

– Nie wiem – odpowiedziałem. Skrzywiła się, gdy kontynuowałem: – Nana, na ten moment nie mogę ci nic więcej powiedzieć.

Westchnęła, wstała i podeszła do mnie, aby przyłożyć dłoń do mojego policzka, ale się cofnąłem. Niewzruszona opuściła rękę.

– Zdajesz sobie sprawę, że w tej rodzinie nie da się anulować małżeństwa? – powiedziała. – Wiesz o niej tylko tyle, że nie nadaje się do Callahanów, co jest aktualnie jej jedyną zaletą, a mimo to jesteś gotów poświęcić resztę swojego życia, prywatność i pokój, aby tylko doprowadzić swój wielki plan do perfekcji?

– Podpaliłbym się, jeśli byłoby to konieczne, aby ochronić rodzinę i całą naszą spuściznę. – Czułem, jak moje ciało napinało się z każdym wypowiadanym przeze mnie słowem. – Nie będę synem, który odziedziczył królestwo tylko po to, aby patrzeć, jak popada w ruinę. To nie ja.

– Zdajesz sobie sprawę, że właśnie z tego powodu boją się ciebie twoi kuzyni, prawda? – Wydęła usta. – Sądzą, że mógłbyś zabić nawet mnie, a co dopiero ich. Wszystko po to, aby wygrać.

Patrzyłem na nią przez dłuższą chwilę. Sprawdzała mnie, chciała wiedzieć, co odpowiem, dlatego właśnie milczałem jak zaklęty. Chwyciłem broń, schowałem ją w ukrytej pod pachą naramiennej kaburze, a następnie wyciągnąłem w stronę babki ramię.

– Nana, czy zechciałabyś towarzyszyć mi podczas brunchu?

– W porządku, będziesz mógł opowiedzieć mi co nieco o tym, gdzie mam znaleźć tę dziewczynę – stwierdziła, skierowawszy się do podwójnych drzwi wyjściowych. – Ethan… – Urwała nagle i zbadała mnie groźnym spojrzeniem, gdy po raz kolejny nie odpowiedziałem.

– Ricker Hill.

– Więzienie!!?

– Nie wspomniałem ci o tym wcześniej? – spytałem, zatrzymując się przy drzwiach, z dłonią na klamce.

– Nie, kurwa, nic o tym nie mówiłeś! – przeklęła, a mi nie udało mi się powstrzymać uśmiechu.

– A ja byłem pewien, że nie jesteś pierwsza do oceniania, babciu…

– Cóż, raz w życiu się pomyliłeś.

– Raz na milion to nie taki zły wynik. Idziemy? – Przytrzymałem drzwi.

Jej nozdrza falowały, jakby miała ochotę mnie zdzielić, jednak na widok Toby’ego i Greysona udało jej się jednak zachować spokój.

– To jeszcze nie koniec.

Oczywiście, że nie. Przecież nic się jeszcze nie zaczęło.

ROZDZIAŁ 2

„Czy to idący wybiera drogę, czy droga idącego?”

– Garth Nix

ETHAN

Wokoło rozlegały się oklaski, gdy stałem przed zebraną publiką. Oślepiały mnie błyski aparatów, ale byłem niewzruszony. To wszystko było dla mnie aż nazbyt znajome: rozmawianie z innymi bogatymi oraz ważnymi ludźmi, przebywanie na wystawnych przyjęciach, dyskutowanie o tym, jak bardzo zależało nam na tym mieście, na naszym pięknym Chicago, i na tych wszystkich obrzydliwych ludziach, którzy zdecydowali się tu zamieszkać… ze mną włącznie. Byliśmy obrzydliwi, bo wszyscy wiedzieliśmy, na czym zostało zbudowane zostało to miasto, wiedzieliśmy, jak ciężko było tu dorastać, jak bardzo mogło to wyssać z człowieka życie. Ale mimo wszystko byliśmy z tego dumni.

– To niezwykły zaszczyt i przywilej, że mogę stać tutaj przed wami wszystkimi. Wczoraj magazyn „TIME” mianował mnie jednym z najbardziej wpływowych potentatów dekady, a ponieważ należę do rodziny Callahan, nie mogę niczego przyjąć z pokorą – powiedziałem, na co kilka osób parsknęło śmiechem. – Zwłaszcza jeśli wiem, że to nieprawda. Dziesięć lat temu stałem nad przepaścią dojrzałości i delektowałem się kilkoma ostatnimi chwilami wolności. Później pojawiła się kwestia odpowiedzialności. Od zawsze wiedziałem, że buty, które miałem założyć, nie pasowały na żadnego człowieka. Prawa stopa, rozmiar czterdzieści cztery, dziesięciocentymetrowa biała szpilka od Prady, wykładana kryształowymi ozdobami tylko po to, żeby połyskiwała przy każdym ruchu. Lewa stopa, rozmiar czterdzieści siedem, personalizowany but od Paula Costello Derby, ze skóry, nigdy z zamszu, ponieważ mężczyzna powinien widzieć swoje odbicie za każdym razem, gdy spogląda w dół…

Do diabła z tą przemową. Dobrze wiedziałem, komu powinienem za nią podziękować.

– Moi rodzice zrewolucjonizowali to miasto. Mój ojciec tchnął życie w sektor prywatny, i właśnie dlatego dzisiejsze Chicago jest wiodącym miastem pod względem tworzenia nowych miejsc pracy. Polityka przyjęta przez moją matkę i jej administrację sprawiła, że nie tylko Chicago, ale uniwersytety w całym Illinois znajdują się w rankingu najlepszych pięciu szkół w kraju, a ponad osiemdziesiąt siedem procent mieszkańców ma dyplom ukończenia szkoły średniej. Jest to odsetek tak wielce szokujący, że Peter McBurg, jeden z największych krytyków mojej matki, napisał dziś rano: „Moje rodzinne miasto Chicago, które niegdyś było synonimem takich nazwisk jak Al Capone i mafii, dziś stało się synonimem Marka Zuckerberga i Doliny Krzemowej. Nie jestem pewien, czy powinien płakać, czy śpiewać”.

Jeszcze więcej brzydoty… Teraz, gdy miasto odbiło się od dna, już o tym nie rozmawialiśmy. Zamiast tego na językach były wieki ciemne, ponieważ tęskniliśmy za chaosem. Za starym Chicago. Wszechogarniająca ironia była niemal nie do zniesienia.

– Powinniśmy dziś docenić wysiłki wszystkich mieszkańców, którzy niestrudzenie pracowali, by wcielić w życie wizję moich rodziców nawet po tym, jak odeszli. Tych wszystkich, którzy łaskawie pozwolili im zgarnąć dla siebie wszelkie zasługi. Jako ich syn, w imieniu całej mojej rodziny, pragnę wam dziś podziękować za ciężką pracę i niezliczone osiągnięcia.

Cofnąłem się, klaszcząc, a chwilę później jeden po drugim wszyscy zaczęli wstawać ze swoich miejsc, głośno przy tym gwiżdżąc i wiwatując.

Moja babka ukłoniła się wraz ze mną. Objąłem ją ramieniem, gdy najechało na nas oko kamery, I spiąłem się nieznacznie, kiedy docisnęła swoją twarz do mojej, choć byłem przekonany, że tego nie zauważyła.

– Przemówienia Donatelli stają się zbyt poniżające jak na mój gust – szepnąłem, mając nadzieję, że uda mi się odwrócić jej uwagę.

Uśmiechnęła się, gdy obydwoje odwróciliśmy się w stronę kamery.

– Dziewczyna ma talent. Niemal się popłakałam.

Uniosłem kącik ust. Moja babka nie uroniła łzy od śmierci ojca i nic nie wskazywało na to, aby ten stan rzeczy miał ulec zmianie. Na śniadanie jadła gwoździe, żeby mieć ostry język w ciągu dnia.

– Senator Forbes. – Zrobiła krok w stronę łysiejącego mężczyzny, który do nas ruszył.

W tamtej chwili poczułem, jak włącza mi się autopilot. Stałem obok babki i gawędziłem na temat, którego nie mogłem sobie przypomnieć, z ludźmi, których towarzystwo ledwo mogłem znieść. Bawiło mnie to, jak bezproblemowo się do nich dopasowywałem. Ja, człowiek, który stwierdził, że Chicago pozbyło się swoich bestii, choć byłem tutaj największym potworem. Bawiło mnie to, bo to wszystko było dla mnie oczywiste. Rysy na elegancji i szlachetności, które każdy z nich tak bardzo chciał przywdziać. Chicago stało się domem dla najmądrzejszych ludzi w kraju. Do diabła, nawet dla najmądrzejszych ludzi na świecie. A media nas kochały. Niegdyś brutalne i bezwzględne, dzisiejsze Chicago było oswojone. Ha! Ale oswojone bestie były o wiele bardziej przerażające niż te dzikie, bo dobrze wiedziały, kogo zabijają, i miały w sobie gotowość, by cierpliwie czekać. Tak, Chicago wciąż było dzikie. Zmieniał się tylko jego wystrój.

– Panie Callahan. – Toby skinął głową w moją stronę.

Walcząc z uśmiechem, który pragnął rozciągnąć moje usta, dopiłem resztę szampana, żeby ukryć rozbawienie.

– Panie i panowie, proszę o wybaczenie. Wygląda na to, że dla nas, potentatów, nie ma ani chwili odpoczynku.

– Panie Callahan, zawsze pan ucieka. – Senator Forbes wydął wargi. Wyglądał brzydko. – Lada moment będzie tutaj moja córka i chyba zabiłaby mnie, gdybym pozwolił panu teraz odejść.

– Jestem pewien, że kiedyś się z nią jeszcze zobaczę, panie senatorze, a jeśli jest choć w połowie tak piękna jak pańska żona, jestem pewien, że nie będę w stanie jej przeoczyć.

– Jesteś tak dobry w kłamaniu jak twój cholerny ojciec – roześmiał się senator Forbes.

– Walter! – skarciła go żona.

Ucałowałem policzek babci i szepnąłem jej na ucho:

– Zadzwoń, kiedy będziesz miała już dość marnowania czasu na tych beznadziejnych idiotów.

– Oczywiście, kochanie. – Uśmiechnęła się, ani trochę niespeszona.

Gdy skierowałem się w stronę wyjścia, Toby i Grey wraz z dwójką innych ochroniarzy ruszyli za mną. Reszta została z babcią.

– I co udało ci się wyciągnąć z tego… Downey’a? – spytałem, gdy weszliśmy do windy.

– Wciąż milczy. Powiedział, że będzie rozmawiać tylko z tobą – oznajmił Toby, wciskając przycisk.

– A ja myślałem, że potrafisz być przekonujący.

– Jeśli postarałbym się jeszcze bardziej, byłby już martwy.

Nie odpowiedziałem, bo po otwarciu drzwi windy nie było już takiej potrzeby. Przeszliśmy do lobby ze złota i kości słoniowej, następnie skierowaliśmy się nie w stronę frontowych czy nawet tylnych drzwi, ale prosto do restauracji.

Wszystkie stoliki były zajęte, ale na to chyba nie powinienem narzekać. Więcej pieniędzy wpadnie do mojej kieszeni.

Gdy znaleźliśmy się w kuchni i udaliśmy się w stronę zaplecza, kucharze i cała reszta personelu udawali, że nas nie widzą.

Pan Downey był nagi, przywiązany do ściany i miał prawdziwą rybią głowę wepchaną do ust.

– Witam w Chicago, panie Downey. Słyszałem, że pan o mnie pytał.

IVY

W więzieniu było kilka zasad koniecznych, żeby przetrwać. Pierwsza i najważniejsza to zamknięcie wszystkich dziur. Nic nie widziałaś, nic nie słyszałaś, a już przede wszystkim niczego nie czułaś. To była najłatwiejsza część. Rzeczy, do których trzeba było się posuwać, aby otwory poniżej pasa pozostały zamknięte, to była już zupełnie inna bajka – trudna i często niebezpieczna. Ale na własne oczy widziałam, co stało się z dziewczynami, które nie podjęły takiego ryzyka, i nie miałam zamiaru zostać złamana tak jak one.

– Ooch, czyż nie jesteś śliczna? Chcesz się zaprzyjaźnić? – Dallas, jedna z większych nowych więźniarek, chichotała jak dzika hiena, chwytając podbródek innej nowicjuszki. Zostały razem ulokowane, więc domyśliłam się, że pewnie dlatego tak szybko się do niej przyczepiła. – No dalej, będzie fajnie. Daj mi buziaka.

Dziewczyna wstała, żeby odejść ze stołówki, ale Dallas chwyciła ją za rękę.

Zerknęłam w stronę strażników, którzy jak zwykle udawali, że nic nie widzą.

Minęło trzydzieści siedem dni, pewnie mieli o tym niedługo wspomnieć, ale dziś był makaron z serem. Znowu zmarszczyłam brwi i spojrzałam na złociste danie, które z przyjemnością bym pałaszowała, gdyby do moich uszu po raz kolejny nie doszedł głos Dallas.

– Uwierz mi, że chcesz się ze mną zaprzyjaźnić.

Dallas nie patrzyła na nikogo innego, co oznaczało, że mogłam ją zaskoczyć. Trzydzieści siedem dni bez żadnej bójki, wszystko aż prosi się o awanturę, Ivy.

– Cholera – wymamrotałam pod nosem, a potem, wzdychając, wyszłam z kolejki z gorzkim wyrazem twarzy.

Zbliżyłam się do ich stolika i zanim Dallas zdążyła przyłożyć swoje rozgrzane wargi do dziewczyny, wsadziłam pomiędzy nie swoją tacę.

– Hej! – Dallas cmoknęła tackę.

– Zostaw ją w spokoju, Dallas. To jeszcze dzieciak.

Dallas wskoczyła na stół, głównie dlatego, że było to konieczne, bo mierzyła metr czterdzieści. Z takim wzrostem nie byłaby w stanie przestraszyć nawet kota, a co tu mówić o mnie.

– Co ty do mnie powiedziałaś?! – krzyknęła w moją stronę.

– Powiedziałam, żebyś zostawiła ją w spokoju…

– Bo co, chica3? No co? Wiesz, kim jestem?

Spojrzałam w kierunku dwóch innych kobiet, które stanęły za jej plecami. Chodziły plotki, że chłopak Dallas był ulicznym gangsterem, z którym lepiej nie zadzierać.

W porę sobie o tym przypomniałaś, Ivy.

– Taa, teraz już nie jesteś taka wygadana, co, księżniczko? Jesteś całkiem słodka. Może chciałabyś się ze mną zaprzyjaźnić?

W chwili gdy jej krótkie, serdelkowate palce odsunęły moją głowę na bok, złapałam ją za nogi i zanim zdążyła mrugnąć, zrzuciłam ze stołu tak, że tyłem głowy uderzyła najpierw o blat, a potem jeszcze o krzesło. Gdy leżała już na ziemi, chwyciłam swoją tacę i wcisnęłam jej do ust.

– Suka! – Jedna z męsko wyglądających kobiet rzuciła się na mnie i trafiła kopniakiem prosto w żebra.

Wyciągnęłam tacę z ust Dallas i uderzyłam ją w oko, następnie w gardło, a później w nos.

– Ty… – Druga też się na mnie rzuciła, ale miałam szczęście, że była faktycznie tak głupia, na jaką wyglądała.

Potknęła się o jeden z butów Dallas. Nie miałam pojęcia, kiedy odpadły, ale cholera – starsza z dziewczyn runęła na ziemię jak wieża, uderzając brodą o krawędź stołu. Szlag!

– Ty szalona wariatko! – Dallas wskoczyła mi na plecy jak pieprzona małpa i zaczęła ciągnąć mnie za włosy. Nie pozostawiła mi więc dużego wyboru. Podskoczyłam i upadłam prosto na nią. – Ach… – krzyknęła, puszczając mnie.

Zsunęłam się z niej i szybko odwróciłam, aby zacząć okładać ją pięściami. Tłukłam tak długo, aż rozbolały mnie knykcie, tak że musiałam sięgnąć po leżącą obok mnie tacę i ponownie wcisnąć ją w jej usta.

– Dallas, jesteś tu nowa – powiedziałam, po czym zdmuchnęłam z twarzy kosmyk blond włosów – ale musisz wiedzieć, że nikt mnie tu nie nazywa księżniczką. Mówią na mnie Psychopatka Ivy. Muszę przyznać, że nie jest to zbyt kreatywny pseudonim, ale całkiem pasuje. Jeśli mnie tkniesz, lądujesz w Medway. Odezwiesz się do mnie źle, lądujesz w Medway. Zakłócisz mój święty spokój i lądujesz w Medway! Czaisz?

Próbowała mówić z tacą pomiędzy zębami, ale przytrzymałam ją mocniej.

– Zanim wkroczy oddział od zamieszek, będę potrzebowała twojego „tak” lub „nie”, Dallas!

– Ugghgh! – Zaczęła się ze mną siłować, ale ją przyszpiliłam.

– Co to znaczy?

– Wszyscy na ziemię! – Do środka wpadła kawaleria, wszyscy ubrani w te swoje czarne stroje i w ogóle.

Puściłam ją, a następnie położyłam się na podłodze z rękami nad głową.

– Jesteś tak cholernie martwa – wymamrotała do mnie Dallas. – Ty. Cała twoja rodzina. Wszystkich zabiję.

Spojrzałam na nią i się uśmiechnęłam.

– Nie mam rodziny, Dallas. Spędzę tu długi, długi czas. Więc dopóki twój chłopak nie utnie sobie chuja, nie będzie mógł tknąć mnie palcem. A obydwie wiemy, że ten gość nie ma na to jaj. – Pochyliłam się, a wtedy ona zrobiła to samo. – Może powinnam napisać mu instrukcję?

– Jesteś porąbana.

– No tak, przecież ci mówiłam… Kilka wizyt w izolatce i będziesz taka sama jak ja. – Mrugnęłam do niej, gdy jak zawsze spięli moje ręce i nogi opaską zaciskową.

– O’Davoren! Powinienem się domyślić! – krzyknął Jimmy, dźwigając mnie na spółkę z jakimś innym gościem.

– Chcę zaznaczyć, że nie zdążyłam zjeść lunchu, chłopcy! – oznajmiłam, rozluźniając się w ich rękach. – A tak serio, nie potrzeba was dwóch, żeby mnie podnieść.

– Zamknij się, O’Davoren!

– Fee-fi-fo-fum, czuję krew laski z Dallas. Jeszcze dziś, a może jutro zrobię sobie z ciebie futro… ha, ha, ha, ha! Dallas! Dallas!

– Wystarczy tego! Zamknijcie ją! – warknął strażnik.

– Nie! – wrzasnęłam, wyrywając się im z rąk. – Nie możecie tego zrobić! Nie! Nie! Puśćcie mnie!

Przyszpilili mnie do czegoś i podwinęli mi rękawy, gdy próbowałam się uwolnić. Mimo że wiedziałam, że wszystkie moje starania były bez sensu, to i tak próbowałam walczyć, aż w końcu poczułam ciepło wnikające w skórę. Po kilku sekundach wszystko jakby zwiotczało i nie mogłam nawet utrzymać kontroli nad własnym ciałem.

Zanim się zorientowałam, z powrotem leżałam w ciemnej celi. Wrzucili mnie tutaj, jakbym była workiem śmieci. A przez ten cholerny zastrzyk nie mogłam się nawet poruszyć. To była najbardziej przerażająca rzecz na świecie… Być zupełnie sparaliżowaną i zamkniętą w ciemnym pokoju.

Z całą siłą, jaka mi pozostała, obserwowałam drzwi.

Mnie nic się nigdy nie przydarzyło, ale słyszałam, co opowiadały inne dziewczyny.

I wiedziałam, że to tylko kwestia czasu, zwłaszcza z tym nowym. Ale gdyby przyszedł dziś do mnie, miałam coś w zanadrzu.

Choć na co mi się to zda, skoro i tak nie mogę się poruszyć?

Skoncentruj się.

Oddychaj.

Uspokój się.

Skoncentruj się.

Oddychaj.

Uspokój się.

– Dokładnie… Tak. – Uśmiechnęłam się, gdy udało mi się poruszyć palcem.

Uśmiechnęłam się, choć musiał to być najbardziej żałosny uśmiech na świecie. Tylko tak mogłam tu przetrwać. Nie byłam szalona… cóż, tę kwestię można by poddać pod dyskusję, bo niewiele innych dziewczyn zachowywało się tak jak ja. Ale to była jedyna rzecz, którą potrafiłam.

Nie tak miało wyglądać moje życie.

Potrząsnęłam głową, starając się odgonić od siebie te myśli. Jeśli pozwoliłabym im się zadomowić, stałabym się smutna. Będąc smutna, nie myślałam racjonalnie, a bez tego mogłam równie dobrze wpakować się do grobu.

Zachowuj się jak wariatka. Zachowuj się tak, jakbyś nie potrafiła logicznie myśleć. Szaleństwo będzie twoim przyjacielem. Walcz. Tylko tak udało ci się przetrwać. W ten sposób wszystkie dziury pozostają zamknięte. Dzięki temu nie dasz się złamać.

ETHAN

Hotelowa kuchnia znajdowała się kilka pięter pod salą balową, w której policjanci i politycy poklepywali się po plecach. Po otwarciu drzwi do dużej lodówki w moją twarz uderzył podmuch lodowatego powietrza. Na dźwigu wisiał wciąż nagi i drżący pan Downey, który teraz przybrał kolor bladofioletowy.

– Pomóż mu zejść – nakazałem, opierając się o ścianę i delektując jej chłodem.

Aby „pomóc” wiszącemu mężczyźnie, moi ochroniarze przecięli jego więzy, pozwalając, aby opadł na podłogę.

– Panie Downey… Nie przepadam za ludźmi, którzy marnują mój czas. Mam więc nadzieję, że ma mi pan do powiedzenia coś więcej niż dziesięć minut temu. – Gdy mówiłem, on trząsł się na ziemi, a jego skóra odcieniem coraz bardziej przypominała smerfa. – Zawsze byłem ciekaw, czy jeśli odetnie się rękę człowiekowi, który wpada w hipotermię, to krwawienie będzie mniejsze. Mój brat jest lekarzem. Mógłbym się go o to zapytać, ale wkurzyłby się i zacząłby mnie oskarżać, że dopytuję się o to tylko dlatego, że coś złego chodzi mi po głowie. Grey, proszę, połóż kres mojej niespełnionej ciekawości.

– Tak, proszę pana. – Greyson ochoczo chwycił rzeźniczy nóż.

– Och, Grey, nóż rzeźniczy? Nachodzi cię nostalgia? – zapytałem.

– Tak, proszę pana – odpowiedział, napinając ramię Downeya. – Co prawda nigdy nie kontynuowałem rodzinnego interesu, ale gdy włoży mi się nóż do ręki, to syn rzeźnika wciąż będzie synem rzeźnika.

– Jestem pewien, że rodzice są z ciebie dumni. Kontynuuj.

– Nie! Proszę! Nie! Powiem ci wszystko! Wszystko! – Downey nagle uderzył w błagalną nutę.

– No to dalej! – krzyknął Grey, przesuwając nóż w stronę gardła mężczyzny.

– Nazywam się Eamon Downey. Zostałem tu wysłany przez braci Finnegan.

Odepchnąłem się od ściany i podszedłem do niego. Uklęknąłem naprzeciwko, a Grey puścił mężczyznę i cofnął się, zostawiając rzeźniczy nóż na podłodze.

– Już to wszystko wiem, panie Downey. Gówno mnie obchodzi to, kim jesteś i jak się nazywasz. Moje pytanie brzmiało: co oni planują? Dlaczego cię tutaj wysłali?

– Bo… Bo… Chcieli, żebym ci powiedział, chcieli, żebym skłamał i wymienił kilka rodzin, które zamierzały cię zaatakować.

– A w rzeczywistości to bracia Finnegan mnie zdradzili.

Czy naprawdę sądzili, że pozwolę im ustalić, kim są moi wrogowie, a kim są moi sprzymierzeńcy? Czy ja wyglądam na psa?

– I…

– I?

Cisza.

Chwyciłem nóż, po czym naciąłem nadgarstek mężczyzny. Downey krzyknął, zadygotał w agonii i chwycił się za rękę.

– Cieszę się, że na powrót odnalazł pan głos, panie Downey. Dam panu sekundę, aby się pan opanował.

– … s…sio... – wydyszał pomiędzy szlochami, patrząc na krew, która płynęła po jego nadgarstku.

– Twoja sekunda już się kończy, więc zacznij gadać, zanim zrobię się agresywny. A uwierz mi, nie chcesz mnie takim widzieć.

– Oni… O… Oni…

– Panie Downey.

– Sojusz – wydyszał, używając do tego wszystkich sił.

– Jaki sojusz? – zapytałem spokojnie, obracając nóż w dłoni.

– Pańska… Pańska sios…

– Siostra? Chcą mojej siostry?

– To wszystko… To wszystko, co o tym wiem – wyrzucił z siebie szybko, adrenalina pulsowała mu w żyłach. Złapał mnie za ramię zdrową ręką i trzymał się mnie kurczowo jak człowiek, który chwyta się krawędzi. – Przysięgam. Przysięgam. Miej litość! Proszę! Proszę.

Sięgnąłem w dół i oderwałem od siebie jego zakrwawione palce.

– Bóg wybacza. Papież wybacza. Ale ja nie jestem ani Bogiem, ani papieżem.

– Możesz mnie użyć… Zrobię wszystko, czego chcesz! Mogę być twoim szpiegiem.

– Szpieg, który zmienia strony, nie jest szpiegiem, a zdrajcą. Ja nie potrzebuję zdrajców – powiedziałem, po czym chwyciłem rzeźniczy nóż i z całej siły wbiłem go w splot pomiędzy ramieniem a szyją tego kretyna.

Krew trysnęła na mój garnitur.

Podniosłem się i wyciągnąłem rękę.

– Gdzie jest Dona? – zapytałem.

– Właśnie wsiadła do samolotu. Powinna tu być za godzinę – odpowiedział Toby, podając mi ręcznik.

– Połącz mnie z nią.

Wytarłem twarz i ręce, a następnie odrzuciłem mu ręcznik. Rozpiąłem spinki od mankietów i rozwiązałem czarny krawat, po czym zdjąłem koszulę i wszystko to rzuciłem Greyowi, który w zamian wręczył mi rzeczy na przebranie.

– Jest na linii, proszę pana – poinformował Toby, podając mi słuchawkę.

– Dona.

– Wiesz, ktokolwiek pisał dla ciebie tę przemowę, powinien dostać podwyżkę. Była absolutnie genialna.

Jej zadowolenie z samej siebie dało się słyszeć jasno i wyraźnie.

– Najprawdopodobniej będę musiał to rozważyć, skoro z jakiegoś nieznanego mi powodu ta osoba wybrała lot komercyjny. Co porabiasz, siostrzyczko? – zapytałem, zapinając koszulę.

1Che sarà, sarà – (z wł.) Co ma być, to będzie (przyp. tłum.).

2Ceann na Conairte – (z irl.) przywódca stada (przyp. tłum.).

3Chica – ( z hiszp.) dziewczyna, młoda kobieta (przyp. tłum.).