Amerykaana - CHIMAMANDA NGOZI ADICHIE - ebook + książka

Amerykaana ebook

Chimamanda Ngozi Adichie

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o miłości i problemach rasowych skupiona wokół młodego mężczyzny i młodej kobiety z Nigerii, którzy stają przed trudnymi wyborami i wyzwaniami, jakie stawiają im kraje, w których postanowili zamieszkać.

Ifemelu i Obinze zakochują się w sobie, gdy oboje chodzą do liceum w Lagos. Ich Nigeria jest pod rządami wojskowej dyktatury i każdy, kto może ucieka z kraju. Ifemelu – piękna, pewna siebie – wyjeżdża do Ameryki na studia. Odnosi tam porażki i sukcesy, nawiązuje i zrywa związki, znajduje i traci przyjaciół, a wszystko to pod nieznanym wcześniej w ojczystym kraju ciężarem: przynależności rasowej. Obinze – cichy, zamyślony syn profesorki uniwersyteckiej – ma nadzieję do niej dołączyć, ale nie otrzymuje zgody na wjazd do Ameryki po 11 września, wobec czego rzuca się w niebezpieczne życie nielegalnego imigranta w Londynie.

Po latach Obinze jest bogatym człowiekiem w nowej demokratycznej Nigerii, Ifemelu zaś odnosi w Ameryce sukcesy jako autorka bloga obnażającego prawdę o przynależności rasowej. Kiedy jednak Ifemelu wraca do Nigerii, w niej i Obinze ożywa łącząca ich niegdyś namiętność – do siebie nawzajem i do ojczystego kraju – i oboje stają przed najtrudniejszymi wyborami w życiu. Odważna, wciągająca, przesycona mrocznym humorem, ale też delikatna, rozgrywająca się na trzech kontynentach z udziałem licznych postaci, „Amerykaana” to wspaniale opowiedziana historia dziejąca się w dzisiejszym zglobalizowanym świecie: zdumiewająca i jak dotąd najlepsza powieść Chimamandy Ngozi Adichie.

„Wspaniale się czyta tę opowieść o urokach nigeryjskiego i amerykańskiego życia i o tym, jak pełne życia, wyraziste postacie – tak wyraziste, że stają się niemal członkami rodziny – próbują radzić sobie w obu światach jednocześnie. Podobnie jak uczyniła to po mistrzowsku w Połówce żółtego słońca, Adichie kreśli swoje historie z rozmachem, śmiało i pewnie, z jednakową wprawą radząc sobie z ukazaniem skomplikowanego politycznego tła Lagos i codziennego życia swoich nowych Amerykanów. To bardzo zabawna, bardzo ciepła i poruszająca międzypokoleniowa epicka powieść, która potwierdza wirtuozerię Adichie, jej bezgraniczną empatię i ciętą społeczną przenikliwość”.

Dave Eggers, autor A Hologram for the King

„Największy talent Adichie polega na tym, że zawsze zabiera nas w obszary dotąd niezbadane. Pisze o tym, o czym inni wcześniej milczeli. Amerykaana nie jest tu wyjątkiem. To nie tylko zwykła powieść rozgrywająca się na trzech kontynentach, to także wnikliwe studium rasy, tożsamości i przynależności w globalnych światach Amerykanów i Afrykanów. U Joyce’a mamy ciszę, banicję i przebiegłość, u Adichie klasę, utratę i tęsknotę. Adichie jest przy tym na tyle odważna, by rozwijać swoją historię z niespotykaną bezpośrednią prostotą, ani na chwilę nie tracąc przy tym nic ze swojego wybitnego intelektu”.

Colum McCann, autor Let the Great World Spin

„Nie jest przesadą stwierdzenie, że jej nowa, będąca wspaniałym studium książka doskonale łączy w sobie społeczną satyrę i płynące prosto z serca współczucie, i obok Niewidzialnego człowieka” i The Bluest Eyes jest istotnym dziełem traktującym o doświadczeniach czarnoskórych ludzi w Ameryce”.

Ruth Franklin

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 732

Oceny
4,8 (12 ocen)
9
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Smiecholka1975

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka, choć dosyć daleka, to bardzo mi bliska. Powieść porusza ważne problemy społeczne naszych czasów, jednak lekko i przystępnie podane.
00
Gosia_i_maleconieco_

Dobrze spędzony czas

Autorka bardzo dobrze przedstawiła punk widzenia od strony emigrantów. Od ich sytuacji po uczucia , w obcym państwie. Dobrze napisana powieść w klimatach romantycznych. To tak golnie ujmując.
00
Meritamonka

Nie oderwiesz się od lektury

książka która nie pozwala się od niej oderwać.
00

Popularność




Dedykuję tę książkę naszemu następnemu pokoleniu, ndi na-abia n'iru:Toks, Chisomowi, Amace, Chinedum, Kamsiyonnie i Arinze.

Memu ojcu w roku jego osiemdziesiątych urodzin.

I jak zawsze Ivarze.

CZĘŚĆ 1

ROZDZIAŁ 1

Princeton latem nie pachniało niczym, i chociaż Ifemelu lubiła kojącą zieloność drzew, czyste ulice i okazałe domy, odrobinę zbyt drogie sklepy i zawsze tę samą, zakorzenioną od dawna atmosferę spokojnego uroku, właśnie ten brak zapachu podobał się jej najbardziej. Być może dlatego, że każde inne amerykańskie miasto, które dobrze znała, miało własny charakterystyczny zapach. W Filadelfii unosiła się stęchła woń historii. New Haven pachniało zaniedbaniem. Baltimore przepełniał słony zapach morskiej wody, a Brooklyn cuchnął nagrzanymi słońcem śmieciami. Ale Princeton nie pachniało. Tutaj lubiła głęboko oddychać. Lubiła obserwować mieszkańców, którzy jeździli swoimi pojazdami z wyszukaną uprzejmością i najnowszymi modelami samochodów parkowali przed sklepem ze zdrową żywnością przy Nassau Street, restauracjami z sushi czy przed lodziarnią, w której mieli pięćdziesiąt różnych smaków, nawet paprykowy, albo przed pocztą, której pracownicy byli tak wylewni, że klientów witali już przy drzwiach. Lubiła kampus przytłoczony powagą wiedzy, gotyckie budynki porośnięte koronką winorośli i sposób, w jaki wszystko w półświetle nocy zmieniało się w upiorną scenerię. Najbardziej zaś cieszyło ją to, że w tym miejscu, pełnym swobody i luzu, mogła udawać kogoś innego, kogoś celowo przyjętego do uświęconego amerykańskiego klubu, kogoś, kto jest pewny siebie.

Nie podobało się jej natomiast, że musi jechać aż do Trenton, żeby sobie zapleść włosy. Głupotą było spodziewać się, że w Princeton znajdzie lokal świadczący tego rodzaju usługi — nieliczni czarnoskórzy miejscowi, których parę razy widziała, mieli tak jasną karnację i tak proste włosy, że nie potrafiła ich sobie nawet wyobrazić z warkoczykami — a mimo to, kiedy na stacji Princeton Junction czekała na pociąg, skąpana w popołudniowym skwarze, zastanawiała się, czemu nie ma tu nigdzie miejsca, w którym mogłaby sobie zapleść włosy. Czekoladowy batonik w jej torebce rozpuścił się. Wraz z nią na peronie czekało jeszcze kilka osób — wszyscy byli biali i smukli, w krótkich, przewiewnych ubraniach. Mężczyzna, stojący najbliżej niej, jadł loda w wafelkowym rożku; dorośli Amerykanie, którzy to robili publicznie, zachowywali się nieodpowiedzialnie. Kiedy pociąg w końcu z turkotem podjechał, mężczyzna zwrócił się do niej.

— Nareszcie — powiedział z poufałością typową dla obcych sobie ludzi, podobnie rozczarowanych publicznym transportem.

Uśmiechnęła się do niego. Siwiejące włosy z tyłu głowy miał zaczesane do przodu w komicznej próbie ukrycia łysiny. Musiał być naukowcem, ale nie nauk humanistycznych, bo wtedy byłby bardziej skrępowany. Zdecydowanie nauki ścisłe, może chemia. Dawniej odpowiedziałaby: „Rzeczywiście", używając tego dziwacznego, amerykańskiego powiedzenia, które było bardziej przytaknięciem niż wyrazem zrozumienia, a potem wdałaby się ze znajomym w rozmowę, bo a nuż powiedziałby coś, co mogłaby wykorzystać w swoim blogu. Ludziom schlebiały pytania na ich temat, a jeśli milczała, gdy odpowiedzieli, zwykle zaczynali mówić dalej. Uważali, że ciszę trzeba czymś wypełnić. Kiedy pytali, czym ona się zajmuje, odpowiadała wymijająco: „Piszę bloga o stylu życia", bo gdyby powiedziała, że prowadzi anonimowego bloga zatytułowanego „Raceteenth albo obserwacje na temat czarnych Amerykanów (wcześniej znanych jako Murzyni) czarnej nie-Amerykanki", wprawiłaby ich w zakłopotanie. Mimo to kilka razy tak właśnie odpowiedziała. Raz siedzącemu obok niej w pociągu białemu mężczyźnie, który miał włosy zaplecione w dredy, wyglądające jak stare sznury z jasnymi, postrzępionymi końcówkami, a zniszczoną koszulę nosił z takim nabożeństwem, że wzięła go za społecznego bojownika, świetnie nadającego się na gościa do jej bloga.

— W dzisiejszych czasach rasa jest totalnie przereklamowana, czarni muszą w końcu dać sobie z tym spokój, teraz liczy się wyłącznie klasa, to, co się ma i czego się nie ma — odpowiedział bez emocji, a ona wykorzystała jego słowa jako pierwsze zdanie posta pod tytułem „Nie wszyscy biali Amerykanie z dredami kumają, o co chodzi".

Następny był facet z Ohio, który siedział wciśnięty obok niej w samolocie. Bez wątpienia menadżer średniego szczebla, sądząc po źle leżącym garniturze i kołnierzyku w kontrastowym kolorze. Pytał, co oznacza „blog o stylu życia", więc mu powiedziała, przekonana, że poczuje się skrępowany albo zakończy rozmowę jakimś głupawym banałem w stylu: „Jedyna rasa, która ma znaczenie, to rasa ludzka", ale on zapytał: „Pisałaś kiedyś o adopcjach? W tym kraju nikt nie chce czarnych dzieci, i nie chodzi mi o dwurasowe, tylko czarne. Nawet czarne rodziny ich nie chcą".

Powiedział jej, że razem z żoną adoptowali czarne dziecko i sąsiedzi zaczęli na nich patrzeć jak na jakichś męczenników w wątpliwej sprawie. Jej wpis na blogu na jego temat — „Źle ubrani biali menadżerowie średniego szczebla nie zawsze są tymi, na których wyglądają" — miał w tym miesiącu najwięcej komentarzy. Wciąż się zastanawiała, czy on także to czytał. Liczyła na to. Często, gdy przesiadywała w kawiarniach czy na lotniskach albo na dworcach kolejowych, przyglądała się nieznajomym i, wyobrażając sobie ich życie, zastanawiała się, czy ktoś z nich czytał jej bloga. Teraz już jej byłego bloga. Zaledwie kilka dni temu zamieściła ostatni wpis, do którego jak dotąd pojawiły się dwieście siedemdziesiąt cztery komentarze. Wszyscy ci czytelnicy, których liczba rosła z miesiąca na miesiąc, wszyscy o wiele od niej mądrzejsi, zawsze ją przerażali i wprawiali w radosny nastrój. SapphicDerrida, jedna z najczęściej komentujących, napisała: „Niesamowite, że potraktowałam to tak osobiście. Powodzenia w poszukiwaniu tej nienazwanej »Zmiany w życiu«, ale proszę, wróć szybko do blogosfery. Twoje oburzające, napastliwe, zabawne i zmuszające do myślenia wypowiedzi dawały pole do dyskusji na ważne tematy". Czytelnicy tacy jak SapphicDerrida, zwiększający statystyki i często używający w swoich komentarzach słów w rodzaju „urzeczawiać", budzili w Ifemelu lęk, pragnienie, by jej posty były pełne świeżości i robiły wrażenie, aż z czasem zaczęła się czuć jak sęp pastwiący się nad padliną ludzkich historii w poszukiwaniu czegoś, co mogłaby wykorzystać. Czasem delikatnie nawiązywała do kwestii rasowych. Czasem nie wierzyła samej sobie. Im więcej pisała, tym mniej pewnie się czuła. Każdy kolejny wpis odzierał ją z kolejnej warstwy jestestwa, aż wreszcie poczuła się naga i nieprawdziwa.

Facet jedzący loda usiadł w pociągu obok niej, więc żeby zniechęcić go do rozmowy, wbiła spojrzenie w brązową plamę u jej stóp, rozlane mrożone frapuccino, i tak dojechali aż do Trenton. Na peronie był tłum czarnych, wielu otyłych, w krótkich, lekkich ubraniach. Wciąż ją zaskakiwało, jak wiele może się zmienić po kilku minutach jazdy pociągiem. W pierwszym roku jej pobytu w Ameryce, kiedy odwiedzając ciotkę Uju we Flatlands jeździła New Jersey Transit do Penn Station, a potem metrem, zawsze uderzało ją, że większość szczupłych, białych ludzi wysiadała na Manhattanie, a w miarę jak pociąg zapuszczał się coraz bardziej w Brooklyn, zostawali w nim głównie czarni i otyli. Z tym że nie nazywała ich w myślach „otyłymi". Myślała „duzi", ponieważ jedną z pierwszych rzeczy, którą powiedziała jej przyjaciółka Ginika, było, że w Ameryce „gruby" jest słowem obraźliwym, wyrażającym moralny osąd, jak: „głupi" albo „drań", a nie zwykłym opisowym, jak: „niski" czy „wysoki". Wobec tego wykluczyła ze swojego słownika wyrażenie „gruby". Ale pojawiło się znowu zeszłej zimy, po niemal trzynastu latach, kiedy w supermarkecie stojący za nią w kolejce mężczyzna mruknął: „Grubi ludzie nie powinni obżerać się tym gównem", gdy ona płaciła za duże opakowanie tostitos. Zdumiona zerknęła na niego, lekko dotknięta, i pomyślała, że to, jak ten mężczyzna uznał ją za grubą, będzie doskonałym wpisem na bloga. Umieści go pod tagiem „Rasa, płeć i rozmiar ciała". Ale po powrocie do domu, kiedy przed lustrem zmierzyła się z prawdą, zrozumiała, iż zbyt długo ignorowała fakt, że ubrania cisną ją coraz bardziej, wewnętrzne strony ud coraz bardziej się o siebie ocierają i że ma miększe, okrąglejsze części ciała, które trzęsą się przy każdym ruchu. Była gruba.

Wypowiedziała słowo „gruba" powoli, smakując je na języku, i pomyślała o tych wszystkich innych rzeczach, których nauczyła się nie mówić głośno w Ameryce. Była gruba. Nie była krągła ani grubokoścista; była gruba. Tylko to słowo oddawało prawdę. To też ignorowała, ten kamień w swojej duszy. Jej blog miał się świetnie, co miesiąc odwiedzały go tysiące wyjątkowych gości, dostawała niezłe gaże za wykłady, miała stypendium w Princeton i była związana z Blaine'em — „Jesteś najprawdziwszą miłością mojego życia", napisał jej w ostatniej kartce z życzeniami na urodziny — a mimo to miała w duszy kamień. Tkwił w niej już od jakiegoś czasu, w czasie porannego, chorobliwego znużenia, w poczuciu beznadziei, bezpaństwowości. Wraz z nim pojawiały się amorficzna tęsknota, bezkształtne pragnienia, przelotne wyobrażenia o życiu, jakie mogłaby mieć, które w miarę jak upływały kolejne miesiące, zlały się w przejmującą tęsknotę za domem. Przeszukiwała nigeryjskie strony internetowe. Nigeryjskie profile na Facebooku. Nigeryjskie blogi. I z każdym kliknięciem odkrywała kolejną historię młodego człowieka, który właśnie wrócił do domu, przyodziany w amerykańskie bądź brytyjskie tytuły naukowe, żeby otworzyć firmę inwestycyjną, zająć się produkcją muzyczną, modą, wydawaniem czasopisma, założyć franszyzową restaurację z fast foodem. Patrzyła na zdjęcia wszystkich tych kobiet i mężczyzn i czuła tępy ból straty, jakby ktoś siłą rozwarł jej dłoń i coś z niej zabrał. Oni żyli jej życiem. Powinna była być w Nigerii, która stała się jedynym miejscem, w jakim mogła zapuścić korzenie, nie myśląc jednocześnie, żeby je wyrwać i otrząsnąć z ziemi. Oczywiście był też Obinze. Jej pierwsza miłość, jej pierwszy kochanek, jedyny człowiek, przy którym czuła, że nie musi się z niczego tłumaczyć. Teraz był już mężem i ojcem; nie kontaktowali się od lat, a mimo to nie mogła udawać, że nie jest częścią jej tęsknoty za domem, ani że nie myślała o nim często, wspominając przeszłość i szukając znaków, których nie umiała nazwać.

Chamski facet z supermarketu — który wiedział, z czym sam się zmaga, wynędzniały, o cienkich wargach — chciał ją obrazić, a zamiast tego sprawił, że się przebudziła.

Planowała i marzyła, że zacznie szukać pracy w Lagos. Z początku nie obwiniała Blaine'a, ponieważ chciała zaczekać, aż skończy się jej stypendium w Princeton, a kiedy w końcu dobiegło końca, nie powiedziała mu, bo chciała dać sobie czas, żeby zyskać całkowitą pewność. Ale tygodnie mijały, a ona wiedziała, że nigdy nie będzie do końca pewna. Wobec tego powiedziała mu, że wraca do siebie, i dodała: „Muszę", wiedząc że usłyszy w jej słowach zapowiedź końca.

— Dlaczego? — zapytał Blaine, niemal odruchowo, zaskoczony jej oświadczeniem.

Siedzieli w jego salonie w New Haven, zanurzeni w miękkim jazzie i skąpani w świetle dnia, a ona popatrzyła na niego, swojego dobrego, zagubionego mężczyznę, i czuła, jak dzień nabrzmiewa epickim smutkiem. Mieszkali razem przez trzy lata, trzy gładkie lata, jak porządnie wyprasowane prześcieradło do czasu ich jedynej kłótni, kiedy oczy Blaine'a zamarły w oskarżycielskim wyrazie i nie chciał z nią rozmawiać. Ale przetrwali tę kłótnię, głównie dzięki Barackowi Obamie, związani na nowo wspólną pasją. W wyborczy wieczór, zanim Blaine ją pocałował, z twarzą mokrą od łez, tulił ją mocno, jakby wygrana Obamy była też ich zwycięstwem. A teraz mówiła mu, że to koniec.

— Dlaczego? — zapytał.

Na zajęciach uczył pojęcia niuansów i złożoności, a jednak teraz pytał o prosty powód, o przyczynę. Ale ona nie miała prostego wytłumaczenia i nie było żadnego powodu; po prostu warstwa po warstwie zagnieżdżało się w niej niezadowolenie, aż w końcu osiągnęło masę, która kazała jej działać. Nie powiedziała mu tego, ponieważ poczułby się zraniony, że czuła to już od jakiegoś czasu, iż jej związek z nim przypominał siedzenie w domu, ale bez przerwy przy oknie, przez które wyglądała.

— Zabierz roślinę — powiedział do niej w ostatni dzień, kiedy się widzieli, gdy pakowała swoje rzeczy, które trzymała w jego mieszkaniu.

Znękany, ze zgarbionymi ramionami stał w kuchni. To była jego roślina, radosne, zielone liście wyrastające z trzech bambusowych łodyg, i kiedy ją zabierała, przeszyło ją nagle porażające uczucie osamotnienia i nie opuszczało przez wiele tygodni. Czasem wciąż jeszcze ją nawiedzało. Jak można tęsknić za czymś, czego się już nie chciało? Blaine potrzebował tego, czego nie mogła mu dać, i żałowała utraty czegoś, co mogło się wydarzyć.

I tak znalazła się tutaj, w tym dniu nabrzmiałym latem, żeby zapleść sobie włosy przed wyjazdem do domu. Wilgotne gorąco oblepiało jej skórę. Na peronie w Trenton byli ludzie trzykrotnie więksi od niej — z podziwem patrzyła na kobietę w bardzo krótkiej spódniczce. Nie imponowały jej smukłe nogi z dumą ukazywane w minispódnicy — w końcu cóż to za sztuka pokazywać nogi, które podziwia cały świat — ale zachowanie grubej kobiety było wyrazem cichego przekonania, które tylko ona posiadała; poczucie słuszności, którego inni nie widzieli. Podobnie było z jej decyzją o powrocie: ilekroć dopadały ją wątpliwości, by się ich pozbyć, wyobrażała sobie siebie stojącą samotnie, z odwagą, niemal heroicznie. Gruba kobieta kierowała grupą nastolatków, szesnasto-, może siedemnastoletnich. Tłoczyli się wokół niej, z logo jakiejś letniej akcji z przodu i tyłu żółtych T-shirtów, roześmiani i rozgadani. Przypominali Ifemelu jej kuzyna Dike'a, zwłaszcza jeden z chłopców, o smukłej, muskularnej budowie sportowca, który wyglądał dokładnie jak Dike. Chociaż Dike nigdy nie założyłby takich butów, podobnych do espadryli. Mięczki, tak je nazywał. To było coś nowego; po raz pierwszy tak je nazwał kilka dni temu, kiedy opowiadał jej o zakupach z ciocią Uju.

— Mama chciała mi kupić te kretyńskie buty. Kuzyno, przecież wiesz, że nie mogę chodzić w takich mięczkach!

Ifemelu stanęła w kolejce do taksówek przed dworcem. Miała nadzieję, że jej taksówkarz nie okaże się Nigeryjczykiem, bo jak tylko usłyszy jej akcent, natychmiast z agresywną natarczywością zapragnie jej opowiedzieć, że ma tytuł magistra, a na taksówce tylko dorabia, zaś jego córka jest na dziekańskiej liście w Rutgers, albo będzie jechał w ponurym milczeniu, wyda jej resztę i zignoruje jej „dziękuję", przez cały czas głęboko upokorzony, że ta Nigeryjka, na dodatek jakaś dziewucha, która na pewno była pielęgniarką, księgową, może nawet lekarzem, nim pogardza. Nigeryjscy taksówkarze w Ameryce wierzyli, że tak naprawdę wcale nimi nie są. Stała w kolejce jako druga. Jej taksówkarz był czarny i w średnim wieku. Otworzyła drzwi i zerknęła na oparcie siedzenia kierowcy. „Mervin Smith". Nazwisko nie nigeryjskie, ale nigdy nic nie wiadomo. Tutaj Nigeryjczycy przyjmowali najróżniejsze imiona i nazwiska. Nawet ona była swego czasu kimś innym.

— Co słychać? — zagadnął mężczyzna.

Natychmiast z ulgą zorientowała się, że pochodził z Karaibów.

— W porządku. Dziękuję.

Podała mu adres salonu Mariama African Hair Braiding. Wybierała się do tego salonu po raz pierwszy — ten, do którego zwykle chodziła, został zamknięty, ponieważ właścicielka wróciła na Wybrzeże Kości Słoniowej, żeby wyjść za mąż — ale na pewno nie będzie się różnił od innych znanych jej salonów: wszystkie one mieściły się w częściach miasta, gdzie ściany pełnych wilgoci budynków pokrywały graffiti, nigdzie nie było widać białych ludzi, salony miały jaskrawe szyldy z nazwami Aisha albo Fatima African Hair Braiding, grzejniki, które zimą grzały zbyt mocno, i klimatyzatory, które latem nie dawały ochłody. Wewnątrz było mnóstwo francuskojęzycznych fryzjerek z Afryki Zachodniej, wśród których jedna była właścicielką, najlepiej mówiła po angielsku i odbierała telefony, a reszta odnosiła się do niej z szacunkiem. Często któraś nosiła na plecach dziecko przywiązane chustą. Albo jakiś malec spał na kocyku rozłożonym na zniszczonej kanapie. Czasami wpadały starsze dzieci. Fryzjerki rozmawiały głośno i szybko, po francusku albo w języku wolof czy malinke, a kiedy zwracały się do klientek po angielsku, robiły to w dziwny, poszarpany sposób, jakby nie mogły swobodnie przejść na zamerykanizowany slang. Nie dopowiadały słów do końca. Kiedyś w Filadelfii fryzjerka z Gwinei powiedziała do Ifemelu: „Jezdem faka, o Baże, być faki fsiekła". Musiała to powtórzyć wiele razy, zanim Ifemelu wreszcie pojęła, co kobieta chciała powiedzieć. „Jestem taka, o Boże, byłam taka wściekła".

Mervin Smith był wesoły i gadatliwy. Prowadził taksówkę i opowiadał, jak to jest strasznie gorąco, i że na pewno będą musieli wyłączać prąd.

— Taki gorąc zabija staruszków. Jak nie mają klimatyzacji, muszą iść do centrum handlowego. Tam klima jest za darmo. Ale czasem nie ma ich kto zaprowadzić. Ludzie muszą się opiekować staruszkami — powiedział, wciąż radosny mimo milczenia Ifemelu. — No i jesteśmy! — oznajmił, parkując przed odrapanym blokiem.

Salon mieścił się pośrodku, między chińską restauracją Happy Joy i sklepem spożywczym, w którym sprzedawali bilety na loterię. Wewnątrz salon był zaniedbany, farba odłaziła, ściany obwieszone były wielkimi plakatami z różnymi modelami warkoczykowych fryzur i mniejszymi z napisami „SZYBKI ZWROT PODATKU". Trzy kobiety w T-shirtach i szortach do kolan zajmowały się klientkami. W telewizorze, wiszącym na ścianie w kącie, puszczonym odrobinę zbyt głośno, leciał nigeryjski film: mąż bił żonę, a ona kuliła się i krzyczała; fatalna jakość dźwięku była dodatkowo drażniąca.

— Dzień dobry — powiedziała Ifemelu.

Wszystkie obróciły się, żeby na nią popatrzeć, ale tylko jedna, prawdopodobnie Mariama, wnioskując z nazwy zakładu, odpowiedziała.

— Dzień dobry. Zapraszam.

— Chciałabym sobie zapleść warkoczyki.

— A jakie mają być?

Ifemelu wyjaśniła, że chce średnio skręcone, i zapytała o cenę.

— Dwieście — odparła Mariama.

— W zeszłym miesiącu płaciłam sto sześćdziesiąt — powiedziała Ifemelu.

Ostatni raz robiła sobie warkoczyki trzy miesiące temu.

Mariama przez chwilę milczała, ze wzrokiem wbitym we włosy, które zaplatała.

— To jak? Może być sto sześćdziesiąt? — zapytała Ifemelu.

Mariama wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.

— OK, ale musisz przyjść jeszcze raz. Siadaj. Zaczekasz na Aishę. Niedługo skończy.

Mariama pokazała na najmniejszą z fryzjerek, która miała jakieś problemy ze skórą, biało-różowe odbarwienia na rękach i szyi. Wyglądały trochę niepokojąco, jakby były zaraźliwe.

— Cześć, Aisha — powiedziała Ifemelu.

Aisha zerknęła na Ifemelu i ledwie zauważalnie skinęła głową, z twarzą tak pozbawioną wyrazu, że aż przerażającą. Była jakaś dziwna.

Ifemelu usiadła w pobliżu drzwi; wentylator na stoliku był ustawiony na pełną moc, ale i tak nie radził sobie z panującą duchotą. Obok wentylatora leżały grzebienie, paczki ze spinkami, wygniecione czasopisma z wypadającymi stronami, sterty kolorowych płyt DVD. W jednym kącie, obok automatu z cukierkami i zardzewiałej suszarki do włosów, nieużywanej chyba ze sto lat, stała oparta miotła. W telewizorze ojciec bił dwójkę dzieci drewnianą linijką, którą wymachiwał im nad głowami.

— Nie! Zły ojciec! Zły człowiek! — powiedziała druga fryzjerka, patrząc ze skrzywioną miną na ekran.

— Jesteś z Nigerii? — zapytała Mariama.

— Tak — odparła Ifemelu. — A ty?

— Ja i moja siostra Halima jesteśmy z Mali. Aisha jest z Senegalu — powiedziała Mariama.

Aisha nie podniosła wzroku, ale Halima uśmiechnęła się ciepło do Ifemelu, porozumiewawczo, witając siostrę z Afryki; do Amerykanki tak by się nie uśmiechała. Miała potężnego zeza, każde oko patrzyło w inną stronę, więc Ifemelu poczuła się trochę zagubiona, nie wiedząc, czy Halima patrzy na pewno na nią.

Ifemelu powachlowała się czasopismem.

— Gorąco — powiedziała.

Przynajmniej te kobiety nie zareagowały w typowy sposób. „Gorąco? Tobie? Przecież jesteś z Afryki."

— Strasznie złe te upały. Przepraszam, ale wczoraj akurat zepsuł się klimatyzator — wyjaśniła Mariama.

Ifemelu wiedziała, że klimatyzator nie zepsuł się wczoraj, zepsuty był już od dawna, może nawet nigdy nie działał; mimo to skinęła głową i powiedziała, że pewnie się przegrzał. Zadzwonił telefon. Mariama podniosła słuchawkę.

— Przyjdź teraz — powiedziała po chwili.

Użyła dokładnie tych słów, z powodu których Ifemelu już dawno przestała się umawiać do afrykańskich zakładów fryzjerskich. Zawsze słyszała: „Przyjdź od razu", a kiedy się zjawiała, dwie osoby czekały na zaplecenie mikrowarkoczyków, a właścicielka i tak mówiła: „Zaczekaj, zaraz przyjdzie siostra, żeby nam pomóc". Telefon znowu zadzwonił i Mariama zaczęła mówić po francusku, coraz bardziej podnosząc głos, aż wreszcie przestała zaplatać włosy, żeby móc wymachiwać ręką, kiedy darła się do słuchawki. Potem rozłożyła żółty formularz Western Union, który wyjęła z kieszeni, i zaczęła czytać numery.

— Trois! Cinq! Non, non, cinq!

Kobieta, której zaplatała włosy w ciasne warkoczyki tuż przy samej skórze, co chyba musiało porządnie boleć, odezwała się ostro:

— Bierz się do roboty! Nie będę tu siedzieć cały dzień!

— Przepraszam, przepraszam — powiedziała Mariama.

Ale i tak dopowiedziała do końca numer po francusku, zanim ze słuchawką między ramieniem i uchem zaczęła zaplatać warkoczyki od nowa.

Ifemelu otworzyła książkę pt. Laska Jean Toomer, i przerzuciła kilka kartek. Już od jakiegoś czasu chciała ją przeczytać i wyobrażała sobie, że przypadnie jej do gustu, bo Blaine'owi się nie podobała. Nazwał ją afektowanym wytworem, mówiąc to tym swoim łagodnie cierpliwym tonem, którego używał, kiedy rozmawiali o powieściach, jakby był pewny, że gdyby ona miała trochę więcej czasu i była odrobinę mądrzejsza, w końcu by się pogodziła z tym, że powieści, które podobały się jemu, były lepsze, powieści napisane przez młodych, młodzieńczych ludzi, pełne ważnych rzeczy — fascynujące, przyprawiające o zawrót głowy nagromadzenie marek, muzyki, komiksów oraz ikon, w których o emocjach mówiło się powierzchownie, zaś każde zdanie elegancko świadome było własnej elegancji. Wiele z nich przeczytała, ponieważ Blaine je polecił, ale były jak wata cukrowa, której smak jej język natychmiast zapominał.

Zamknęła książkę; przez gorąco nie mogła się skoncentrować. Zjadła trochę roztopionej czekolady, wysłała esemes Dike'owi, żeby do niej zadzwonił, kiedy skończy trening koszykówki, i powachlowała się. Przeczytała napis na ścianie naprzeciwko — „PO UPŁYWIE TYGODNIA ŻADNYCH POPRAWEK. ŻADNYCH OSOBISTYCH KONTROLI. KOSZTÓW NIE ZWRACAMY" — ale celowo unikała rozglądania się po kątach, bo wiedziała, że zobaczy tam poupychane pod rurami kulki wilgotnych gazet, brud i różne dawno zgniłe rzeczy.

Wreszcie Aisha skończyła czesać swoją klientkę i zapytała, w jakim kolorze chce dopinki do swoich warkoczyków.

— Numer cztery.

— Kolor niedobry — powiedziała Aisha bez wahania.

— Takiego zawsze używam.

— Wygląda brudny. Nie chcesz jedynki?

— Jedynka jest za czarna, wygląda sztucznie — powiedziała Ifemelu, zdejmując gumkę. — Czasem używam dwójki, ale czwórka jest najbardziej zbliżona do mojego naturalnego koloru.

Aisha pogardliwie wzruszyła ramionami, dając do zrozumienia, że to w końcu nie jej problem, gdy klientka ma zły gust. Sięgnęła do szafki, wyjęła dwa opakowania dopinek i sprawdziła, że oba są tego samego koloru.

Dotknęła włosów Ifemelu.

— Czemu nie używasz zmiękczacza?

— Lubię moje włosy takie, jakimi stworzył je Bóg.

— Ale jak je czeszesz? Ciężko takie czesać — powiedziała Aisha.

Ifemelu przyniosła ze sobą własny grzebień. Delikatnie rozczesała sobie włosy, gęste, miękkie i lekko skręcone, aż utworzyły wokół jej głowy halo.

— Łatwo się je czesze, jeśli są dobrze nawilżone — powiedziała tonem łagodnej perswazji, jakiego używała, ilekroć próbowała wytłumaczyć innym czarnym kobietom, dlaczego powinny nosić swoje naturalne włosy. Aisha prychnęła, wyraźnie nie pojmując, jak można świadomie godzić się na katusze rozczesywania naturalnych włosów, zamiast zwyczajnie je prostować. Rozdzieliła włosy Ifemelu na pasma, z kupki na stoliku wybrała jedną dopinkę i z wprawą zabrała się do skręcania.

— Za ciasno — powiedziała Ifemelu. — Nie rób tak ciasno.

Ponieważ Aisha dalej skręcała koniec pasma, Ifemelu pomyślała, że może nie rozumie, wobec tego dotknęła warkoczyk i powiedziała:

— Ciasno, ciasno.

Aisha odepchnęła jej rękę.

— Nie. Nie. Zostaw. Jest dobrze.

— Za ciasno! — krzyknęła Ifemelu. — Rozluźnij, proszę.

Mariama je obserwowała. Wypowiedziała kilka słów po francusku. Aisha poluzowała warkoczyk.

— Przepraszam — rzekła Mariama. — Ona nie rozumie dobrze.

Ale Ifemelu widziała po minie Aishy, że ta rozumiała doskonale. Aisha była po prostu zwyczajną dziewczyną z targu, obojętną na salonowe uprzejmości, których oczekiwały amerykańskie klientki. Ifemelu wyobraziła ją sobie na targu w Dakarze, jak na wzór swoich koleżanek po fachu z Lagos wydmuchuje nos i wyciera rękę w ubranie, a potem bezpardonowo szarpie klientkę za głowę, żeby ją ustawić w wygodniejszej dla siebie pozycji, cały czas narzeka, że włosy są za sztywne albo za krótkie, nawołuje do przechodzących kobiet, cały czas mówiąc za głośno i plotąc za ciasno.

— Znasz ją? — zapytała Aisha, zerkając na ekran telewizora.

— Słucham?

Aisha powtórzyła pytanie i pokazała na aktorkę w telewizji.

— Nie — powiedziała Ifemelu.

— Ale jesteś Nigeryjką.

— Tak, ale jej nie znam.

Aisha wskazała na stos płyt DVD na stoliku.

— Wcześniej za dużo voodoo. Bardzo źle. Teraz nigeryjskie filmy bardzo dobre. Duży, ładny dom.

Ifemelu nie miała najlepszego zdania o filmach z Nollywood, z ich przesadną aktorską grą i nieprawdopodobną fabułą, ale przytaknęła, bo rzadko się słyszało „Nigeria" i „dobre" w jednym zdaniu, nawet jeżeli wypowiadała je obca senegalska kobieta, i postanowiła potraktować to jako dobrą wróżbę na jej powrót do domu.

Wszyscy, którym mówiła, że wraca, byli zdumieni, domagali się wyjaśnień, a kiedy tłumaczyła, że robi to, bo chce, na ich czołach pojawiały się zmarszczki niezrozumienia.

— Zamykasz swojego bloga i sprzedajesz mieszkanie, żeby wrócić do Lagos i pracować w jakiejś gazecie za marne grosze — powiedziała ciocia Uju, a potem to powtórzyła, jakby chciała, żeby Ifemelu w pełni zrozumiała ogrom swej głupoty.

Tylko stara przyjaciółka z Lagos, Ranyinudo, przyjęła jej powrót jak coś normalnego.

— W Lagos jest teraz pełno tych, co wracają z Ameryki, więc ty też wracaj i dołącz do nich. Codziennie się ich widzi, jak chodzą z butelkami wody. Pewnie się boją, że umrą z gorąca, jeśli co minutę się nie napiją — powiedziała Ranyinudo.

Przez lata ona i Ranyinudo utrzymywały kontakt. Z początku rzadko do siebie pisywały, ale kiedy zaczęły pojawiać się kafejki internetowe, telefony komórkowe robiły się coraz bardziej powszechne, aż wreszcie rozkwitł Facebook, ich kontakty się zacieśniały. To właśnie od Ranyinudo kilka lat temu dowiedziała się, że Obinze się żeni.

— A tymczasem, o, teraz ma poważne pieniądze. Widzisz, co straciłaś! — powiedziała Ranyinudo.

Ifemelu udawała, że jej to wcale nie obeszło. W końcu przestała się kontaktować z Obinze, minęło tyle czasu, właśnie związała się z Blaine'em i radośnie przyzwyczajała do nowego wspólnego życia. Ale kiedy się rozłączyła, wciąż myślała o Obinze. Kiedy wyobrażała go sobie biorącego ślub, ogarniało ją poczucie stłumionego smutku. Ale cieszyła się jego szczęściem, powtarzała to sobie, i żeby samej sobie to udowodnić, postanowiła do niego napisać. Nie była pewna, czy wciąż ma ten sam adres, wysłała mu więc mail, w zasadzie nie spodziewając się, że odpowie, ale jednak odpisał. Ona się już nie odezwała, ponieważ wtedy się z tym pogodziła. Najlepiej dać sobie spokój. W grudniu ubiegłego roku, kiedy Ranyinudo powiedziała jej, że w centrum handlowym Palms spotkała Obinze z córeczką (Ifemelu wciąż nie umiała sobie wyobrazić tych rozległych, nowoczesnych centrów handlowych w Lagos; kiedy próbowała, na myśl przychodziła jej tylko ciasna Mega Plaza, którą pamiętała) — „Wyglądał bardzo czysto, a jego córeczka jest taka śliczna", powiedziała Ranyinudo — Ifemelu uświadomiła sobie nagle, jak wiele się w jej życiu zmieniło.

— Nigeryjskie filmy teraz bardzo dobre — powtórzyła Aisha.

— Tak — przytaknęła Ifemelu z entuzjazmem.

Oto czym się stała, poszukiwaczką znaków. Nigeryjskie filmy są dobre, wobec tego jej powrót do domu też będzie dobry.

— Jesteś z Yoruba w Nigerii — powiedziała Aisha.

— Nie, jestem Igbo.

— Ty Igbo? — Po raz pierwszy na twarzy Aishy pojawił się uśmiech, który odsłonił nie tylko jej małe zęby, ale też ciemne dziąsła. — Myślałam, że jesteś Yoruba, bo jesteś ciemna, a Igbo są jasne. Mam dwóch mężczyzn Igbo. Bardzo dobrzy. Mężczyźni Igbo umieją zadbać o kobiety.

Aisha prawie szeptała, a jej ton sugerował seksualny podtekst; w lustrze odbarwienia na jej ramionach i szyi wyglądały jak obrzydliwe rany. Ifemelu wyobraziła sobie, jak niektóre się otwierają i coś z nich zaczyna wyciekać, a z innych złazi skóra. Odwróciła wzrok.

— Mężczyźni Igbo naprawdę dobrze troszczą się o kobiety — powtórzyła Aisha. — Chcę się żenić. Oni mnie kochać, ale mówią, że rodzina chce kobiety Igbo. Bo Igbo zawsze się żenią z Igbo.

Ifemelu przełknęła ślinę, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

— Chcesz wyjść za obu?

— Nie. — Aisha machnęła ręką ze zniecierpliwieniem. — Chcę się ożenić z jednym. Ale czy to prawda, że zawsze Igbo żenią się z Igbo?

— Igbo pobierają się z różnymi ludźmi. Mąż mojej kuzynki jest Yoruba. A żona mojego wuja jest ze Szkocji.

Aisha przerwała skręcanie i patrzyła na Ifemelu w lustrze, jakby zastanawiała się, czy ma jej uwierzyć.

— Moja siostra mówi, że to prawda. Że Igbo żenią się tylko z Igbo, zawsze — powiedziała.

— A skąd twoja siostra to wie?

— Zna dużo Igbo w Afryce. Sprzedaje ubrania.

— Gdzie jest?

— W Afryce.

— Gdzie? W Senegalu?

— Beninie.

— Czemu mówisz w Afryce, a nie w kraju, o który ci chodzi? — zapytała Ifemelu.

Aisha cmoknęła.

— Nie znasz Ameryki. Mówisz Senegal, a Amerykanie pytają, gdzie to jest? Koleżanka jest z Burkina Faso, a oni ją pytają, gdzie twój kraj, w Ameryce Łacińskiej? — Aisha zaczęła skręcać dalej, ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy, a potem zapytała, jakby Ifemelu nie miała prawa rozumieć, jak tu jest: — A ty długo w Ameryce?

Ifemelu doszła do wniosku, że Aisha w ogóle się jej nie podoba. Chciała zakończyć tę rozmowę, żeby odtąd mówiły tylko to, co trzeba powiedzieć w ciągu sześciu godzin zaplatania warkoczyków, wobec tego udała, że nie słyszała pytania, i wyjęła telefon. Dike wciąż nie odpowiedział na jej esemes. Zwykle robił to po kilku minutach, ale może wciąż jeszcze miał trening koszykówki albo oglądał z kolegami jakieś głupie filmiki na YouTube. Zadzwoniła do niego i, mówiąc podniesionym głosem, nagrała mu długą wiadomość, gadając bez końca o jego treningu, pytając, czy w Massachusetts też jest tak gorąco i czy w dalszym ciągu wybiera się z Page do kina. Potem, podenerwowana, napisała mail do Obinze i bez czytania go wysłała. Napisała, że wraca do Nigerii, i chociaż czekała tam już na nią praca, i chociaż jej samochód był już na statku płynącym do Lagos, nagle po raz pierwszy poczuła, że to się dzieje naprawdę. „Niedawno postanowiłam, że wracam do Nigerii".

Aisha nie odpuściła. Ledwie Ifemelu oderwała wzrok od telefonu, zapytała znowu:

— Ty długo w Ameryce?

Ifemelu niespiesznie schowała telefon do torebki. Dawno temu zadano jej podobne pytanie na ślubie jednej z przyjaciółek cioci Uju, a ona odpowiedziała, że dwa lata, co było prawdą, ale szydercza mina Nigeryjki uświadomiła jej, że aby zasłużyć sobie na poważne traktowanie przez Nigeryjczyków w Ameryce, przez Afrykanów w Ameryce, w ogóle przez imigrantów w Ameryce, musi upłynąć więcej lat. Po trzech i pół roku zaczęła mówić, że przyjechała sześć lat temu. Po pięciu twierdziła, że osiem. Teraz, po trzynastu, kiedy kłamstwo chyba nie było już konieczne, i tak skłamała.

— Piętnaście lat — powiedziała.

— Piętnaście? Tak długo? — W oczach Aishy pojawiło się uznanie. — Mieszkasz tu, w Trenton?

— Mieszkam w Princeton.

— Princeton. — Aisha umilkła na chwilę. — Ty studentka?

— Właśnie skończyłam stypendium — powiedziała wiedząc, że Aisha nie zrozumie, co to takiego stypendium, i przez tę krótką chwilę, kiedy Aisha wydawała się spłoszona, Ifemelu odczuwała perwersyjną radość. Właśnie, w Princeton. Właśnie, w miejscu, o którym Aisha mogła tylko pomarzyć, w miejscu, w którym nigdzie nie ma napisu „SZYBKI ZWROT PODATKU"; ludzie w Princeton nie potrzebowali szybkiego zwrotu podatku.

— Ale wracam do domu, do Nigerii — dodała Ifemelu nagle, z żalem. — Wyjeżdżam w przyszłym tygodniu.

— Odwiedzić rodzinę.

— Nie. Wracam. Będę mieszkać w Nigerii.

— Dlaczego?

— Co to znaczy dlaczego? A dlaczego nie?

— Lepiej ty wysyłać pieniądze. Chyba że twój ojciec wielki człowiek. Masz znajomości?

— Znalazłam tam pracę — powiedziała.

— Zostajesz w Ameryce piętnaście lat i tak po prostu wracasz, żeby pracować? — Aisha uśmiechnęła się złośliwie. — Dasz tam radę?

Aisha przypomniała jej słowa cioci Uju, gdy ta wreszcie przyjęła do wiadomości, że Ifemelu naprawdę chce wrócić — „Poradzisz sobie?" — i sugestię, że w pewnym sensie Ameryka zmieniła ją w nieodwracalny sposób, że na skórze wyrosły jej kolce. Jej rodzice także chyba uważali, że sobie nie „poradzi" z Nigerią. „Teraz przynajmniej masz amerykańskie obywatelstwo, więc zawsze będziesz mogła wrócić do Ameryki", powiedział jej ojciec. Oboje rodzice pytali, czy Blaine wybiera się z nią, nie kryjąc nadziei w głosie. Bawiło ją, że teraz tak często pytają o Blaine'a, tym bardziej że nie od razu pogodzili się z tym, iż jej chłopak jest czarnym Amerykaninem. Wyobrażała sobie, jak po cichu pielęgnują marzenia o jej ślubie; matka obmyśla catering i kolory, ojciec zastanawia się, do którego ze swoich wysoko postawionych przyjaciół mógłby się zwrócić z prośbą o sponsoring. Nie chciała rozwiewać ich nadziei, bo tak niewiele trzeba było, żeby ją podtrzymać, co z kolei sprawiało im radość, powiedziała więc ojcu: „Postanowiliśmy, że ja przyjadę pierwsza, a po kilku tygodniach Blaine do mnie dołączy".

— Wspaniale — ucieszył się ojciec, a ona nic nie dodała, bo najlepiej było zostać na etapie wspaniałości.

Aisha trochę za mocno pociągnęła ją za włosy.

— Piętnaście lat w Ameryce to bardzo długo — powiedziała, jakby przez cały czas się nad tym zastanawiała. — Masz chłopaka? Męża?

— Jadę do Nigerii, żeby zobaczyć się z moim mężczyzną — powiedziała Ifemelu, zaskakując samą siebie.

„Mój mężczyzna". Jakże łatwo kłamać przed obcymi, wraz z nimi tworzyć wersję takiego życia, o jakim się marzy.

— Och! OK! — powiedziała Aisha uradowana; Ifemelu podała jej w końcu zrozumiały powód, dla którego chce wracać. — Wyjdziesz za niego?

— Może. Zobaczymy.

— Och! — Aisha przerwała skręcanie i wpatrywała się w Ifemelu w lustrze nieruchomym wzrokiem, aż Ifemelu przez chwilę lękała się, że może kobieta jest jasnowidzem i odkryje kłamstwo.

— Chcę, żeby ty spotkać moich mężczyzn. Zadzwonię do nich. Przyjdą i ich zobaczysz. Pierwszy nazywam Chijioke. Pracuje na taryfie. Potem Emeka. Ochroniarz. Ty ich zobaczysz.

— Nie musisz do nich dzwonić tylko po to, żebym mogła ich poznać.

— Nie, ja zadzwonić. Ty im mów, że Igbo mogą się żenić nie tylko z Igbo. Ciebie posłuchać.

— Nie, naprawdę. Nie mogę tego zrobić.

Aisha mówiła dalej, jakby nie słyszała.

— Powiedzieć im. Oni cię posłuchać, bo ty ich siostra Igbo. Każdy jest dobry. Ja chcę ślubu.

Ifemelu patrzyła na Aishę, niedużą senegalską kobietę ze zwyczajną twarzą i skórą jak patchwork, która miała dwóch narzeczonych Igbo, choć wydawało się to wręcz nieprawdopodobne, i która teraz upierała się, żeby Ifemelu się z nimi spotkała i namówiła ich na ślub z Aishą. To byłby wspaniały wpis do bloga: „Dziwaczny przypadek czarnej nie-Amerykanki albo jak trudy życia na emigracji mogą przyprawić o szaleństwo".

ROZDZIAŁ 2

Obinze zobaczył mail od niej, kiedy na tylnym siedzeniu w swoim range roverze tkwił w korku ulicznym w Lagos, marynarkę miał powieszoną na oparciu przedniego siedzenia, do okna z jego strony przykleiło się rudowłose żebrzące dziecko, do drugiego uliczny handlarz przyciskał kolorowe płyty CD, radio cicho grało, nastawione na nadającą wiadomości w pidgin english stację Wazobia FM, a spowijająca wszystko ponura szarość zwiastowała rychły deszcz. Obinze wpatrywał się w swojego BlackBerry, nagle spięty. Najpierw przebiegł wiadomość wzrokiem, instynktownie licząc, że będzie dłuższa. „Suficie, kedu? Mam nadzieję, że w pracy i z twoją rodziną w porządku. Ranyinudo mówiła, że spotkała cię niedawno i że masz dziecko! Dumny tatuś. Gratulacje. Ostatnio postanowiłam wrócić do Nigerii. Powinnam być w Lagos za tydzień. Chętnie się spotkam. Trzymaj się. Ifemelu."

Znowu przeczytał wiadomość, tym razem powoli, i nagle poczuł gwałtowną potrzebę wygładzenia czegoś, spodni, gładko wygolonej głowy. Nazwała go Sufit. W ostatniej wiadomości, wysłanej tuż przed jego ślubem, zwróciła się do niego Obinze, przeprosiła, że od lat się nie odzywała, radośnie życzyła mu szczęścia i wspomniała o czarnym Amerykaninie, z którym mieszkała. Elegancki mail. Obinze był tak wściekły, że wyszukał w Google czarnego Amerykanina — czy podawałaby jego pełne imię i nazwisko, gdyby nie chciała, żeby go sprawdził w internecie? — wykładowcę w Yale, i wkurzyło go, że mieszkała z facetem, który w swoim blogu zwracał się do przyjaciół „kociaki", ale tak naprawdę dobiło go zdjęcie czarnego Amerykanina, ociekającego intelektem, w niepomiętych dżinsach i okularach w czarnych oprawkach. Dlatego odpowiedź, którą jej wysłał, była celowo chłodna. „Dziękuję za życzenia, to najszczęśliwsze chwile w moim życiu", napisał. Miał nadzieję, że przyśle jakąś kpiącą odpowiedź — ten pierwszy mail, pozbawiony choćby cienia złośliwości, był tak bardzo nie w jej stylu — ale ona nie odpisała w ogóle, a kiedy on znowu, po miesiącu miodowym w Maroku, wysłał jej mail, w którym pisał, że chciałby być z nią w kontakcie i czasem porozmawiać, również nie odpowiedziała.

Samochody ruszyły. Padał lekki deszcz. Żebrzące dziecko biegło obok, wybałuszając oczy jeszcze bardziej teatralnie i jeszcze bardziej gorączkowo gestykulując: raz za razem podnosiło do ust rękę ze złożonymi razem koniuszkami palców. Obinze opuścił okno i wyciągnął stunairowy banknot. Jego kierowca, Gabriel, przyglądał się temu we wstecznym lusterku z ponurą dezaprobatą.

— Niech Bóg cię błogosławi, oga! — powiedział mały żebrak.

— Niech pan nie daje tym żebrakom pieniędzy, sir — odezwał się Gabriel. — Oni są wszyscy bogaci. Na żebraniu zarabiają wielkie pieniądze. Taki jeden to podobno wybudował sobie dom z sześcioma mieszkaniami w Ikeja!

— To czemu ty pracujesz jako szofer, zamiast być żebrakiem, Gabrielu? — zapytał Obinze i roześmiał się, nieco zbyt serdecznie.

Chciał powiedzieć Gabrielowi, że właśnie dostał mail od swojej dziewczyny ze studiów, a tak naprawdę dziewczyny ze studiów i z liceum. Kiedy po raz pierwszy pozwoliła, żeby zdjął jej stanik, leżała na plecach, pojękując cicho, szeroko rozstawionymi palcami obejmując jego głowę, a potem powiedziała:

— Miałam otwarte oczy, ale nie widziałam sufitu. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło.

Inne dziewczyny udawały, że wcześniej nie pozwoliły się dotknąć chłopakowi, ale nie ona, nigdy. Była zażarcie uczciwa. Zaczęła nazywać „sufitem" to, co razem robili, kiedy tulili się z czułością na jego łóżku pod nieobecność matki, w samej tylko bieliźnie, dotykając się, całując, ssąc, poruszając biodrami w udawanym stosunku. „Tęsknię za sufitem", napisała raz na tylnej okładce jego zeszytu do geografii i później przez długi czas nie potrafił patrzeć na ten zeszyt, bo czuł, jak narasta w nim podniecenie, skrywana ekscytacja. Na studiach, kiedy już przestali symulować, zaczęła nazywać go Sufit, żartobliwie, ale z podtekstem — jednak kiedy się kłócili albo ona wpadała w ponury nastrój, mówiła do niego Obinze. Nigdy nie zwracała się do niego Zed, jak to robili jego przyjaciele.

— A tak w ogóle, czemu mówisz do niego Sufit? — zapytał ją raz jego przyjaciel Okwudiba w jeden z tych leniwych dni po pierwszych semestralnych egzaminach.

Przyłączyła się do jego przyjaciół, kiedy siedzieli przy brudnym plastikowym stoliku w piwiarni niedaleko kampusu. Napiła się maltiny z butelki, przełknęła, zerknęła na Obinze i powiedziała:

— Bo jest taki wysoki, że głową dotyka sufitu, nie zauważyłeś?

Powiedziała to celowo powoli, z uśmieszkiem na ustach, dając im wszystkim do zrozumienia, że wcale nie dlatego tak go nazywa. Zresztą wcale nie był wysoki. Kopnęła go pod stołem, a on jej oddał, obserwując kolegów, którzy zaczęli się śmiać. Wszyscy troszkę się jej bali i troszkę się w niej podkochiwali. Czy widziała sufit, kiedy ten czarny Amerykanin ją dotykał? Czy z innymi mężczyznami też używała słowa „sufit"? Złościł się na myśl, że tak może być. Zadzwonił jego telefon i przez krótką chwilę dezorientacji myślał, że to może Ifemelu dzwoni do niego z Ameryki.

— Kochanie, kedu ebe I no?

Jego żona, Kosi, zawsze zaczynała w ten sposób, kiedy do niego dzwoniła: „Gdzie jesteś?" On, dzwoniąc do niej, nigdy tego nie robił, ale ona i tak mu mówiła: „Właśnie wchodzę do salonu. Jestem na Trzecim Moście Mainland". Zupełnie jakby musiała się upewnić, że istnieją naprawdę, kiedy nie mogli być razem. Miała wysoki, dziewczęcy głos. O wpół do ósmej mieli być na przyjęciu u Szefa, a już minęła szósta.

Powiedział jej, że utkwił w korku.

— Ale już się ruszyło, właśnie skręciliśmy w Ozumba Mbadiwe. Zaraz będę.

Na autostradzie Lekki był płynny ruch, deszcz przestawał padać i wkrótce Gabriel naciskał klakson przed wysoką czarną bramą jego domu. Mohammed, żylasty stróż w brudnym, białym kaftanie, otworzył bramę i uniósł rękę w powitalnym geście. Obinze popatrzył na brązowy dom z kolumnadą. Wewnątrz były jego meble importowane z Włoch, jego żona, jego dwuletnia córeczka Buchi, niania Christiana, siostra żony Chioma, która przyjechała na przymusowe wakacje, ponieważ wykładowcy na uniwersytecie znowu strajkowali, i nowa pomoc domowa, Marie, sprowadzona z Republiki Beninu, ponieważ jego żona uznała, że Nigeryjki są nieodpowiednie. Pokoje były chłodne, klimatyzacja cicho pracowała, kuchnia pachniała curry i tymiankiem, telewizor na dole był ustawiony na CNN, na górze na Cartoon Network, a wszystko to przesycone atmosferą niezakłóconego niczym dostatku. W ostatnich miesiącach czuł, że puchnie od tego wszystkiego, co zdobył — rodziny, domów, samochodów, kont w banku — i od czasu do czasu nachodziła go ochota, żeby to nakłuć szpilką, spuścić z tego powietrze, uwolnić się. Nie był już pewny, chyba ni gdy nie był, czy lubił swoje życie, bo lubił je naprawdę, czy lubił, bo powinien był lubić.

— Kochanie — powitała go Kosi, otwierając drzwi, jeszcze zanim do nich doszedł.

Jej cera promieniała, a on pomyślał, co często mu się zdarzało, jaką piękną była kobietą, o oczach w kształcie idealnych migdałów i rysach o idealnej symetrii. Suknię z gniecionego jedwabiu miała ciasno zebraną w talii, dzięki czemu jej figura przypominała klepsydrę. Objął ją, uważając, żeby nie dotknąć jej ust, pomalowanych na różowo i obwiedzionych ciemniejszą konturówką.

— Słońce w nocy! Asa! Ugo! — powiedział. — Szef nie musi zapalać żadnych świateł na przyjęciu, wystarczy, że ty tam będziesz.

Roześmiała się. Tak samo śmiała się, otwarcie uradowana swoim wyglądem, kiedy ludzie ją pytali: „Czy twoja matka była biała? Jesteś półkrwi?", ponieważ miała tak jasną skórę. Czuł się skonsternowany, że taką sprawia jej przyjemność, kiedy ktoś błędnie bierze ją za mieszańca.

— Tatuś, tatuś! — krzyknęła Buchi, biegnąc do niego chwiejnym kroczkiem, typowym dla małych dzieci. Była świeżo wykąpana, w piżamce w kwiatki i pachniała balsamem dla dzieci. — Bum-bum! Tatuś bum!

Podniósł ją, pocałował, wtulił twarz w jej szyjkę i — ponieważ zawsze ją to bawiło — udał, że upuszcza na podłogę.

— Weźmiesz kąpiel czy tylko się przebierzesz? — zapytała Kosi, idąc za nim na górę, gdzie na łóż ku rozłożyła dla niego niebieski kaftan. Wolałby koszulę albo mniej ozdobny kaftan zamiast tego, z przesadnie dekoracyjnym haftem, który Kosi kupiła za astronomiczną kwotę od jednego z tych nowych, pretensjonalnych projektantów mody na Wyspie. Ale założy właśnie ten, żeby sprawić jej przyjemność.

— Tylko się przebiorę — powiedział.

— Jak było w pracy? — spytała w swój zwykły, wymijający, uprzejmy sposób.

Powiedział jej, że myślał o nowym bloku mieszkalnym, który właśnie wybudował w Parkview. Miał nadzieję wynająć go Shellowi, bo firmy naftowe należały do najlepszych najemców, nigdy się nie uskarżały na niespodziewane podwyżki i bez protestów płaciły w amerykańskich dolarach, dzięki czemu nie trzeba było mieć do czynienia z wiecznie zmieniającymi wartość nairami.

— Nie martw się — powiedziała, dotykając jego ramienia. — Bóg ześle nam Shella. Poradzimy sobie, kochanie.

W rzeczywistości wszystkie mieszkania były już wynajęte przez firmę naftową, ale czasem opowiadał jej takie bzdury, ponieważ po części miał nadzieję, że zada mu jakieś trudne pytanie, chociaż wiedział, że tego nie zrobi, bo chciała jedynie mieć pewność, że warunki ich życia się nie zmienią, ale troskę o to pozostawiała wyłącznie jemu.

***

Na przyjęciu u Szefa będzie się jak zwykle nudził, ale pójdzie, bo chodził na wszystkie przyjęcia, które Szef wydawał, i za każdym razem, gdy parkował przed ogromnym domem Szefa, przypominał sobie, jak znalazł się tu po raz pierwszy, ze swoją kuzynką Nneomą. Wrócił świeżo z Anglii, w Lagos był zaledwie od tygodnia, ale Nneoma już marudziła, że mógłby przestać wylegiwać się w jej mieszkaniu i tylko czytać i sprzątać.

— Aj-aj! O gini? Czy ty pierwszy masz taki problem? Musisz ruszyć się i zacząć kombinować. Wszyscy kombinują. Lagos to jedno wielkie kombinowanie — powiedziała Nneoma.

Miała zręczne ręce o grubych dłoniach i prowadziła wiele interesów; jeździła do Dubaju kupować złoto, do Chin po damskie ubrania, a ostatnio została dystrybutorem firmy handlującej mrożonymi kurczakami.

— Mógłbyś mi pomagać w interesach, ale nie, ty jesteś za miękki, mówisz za dobrze po angielsku. Mnie jest potrzebny ktoś z gra-gra — powiedziała.

Obinze wciąż nie mógł się otrząsnąć po tym, co go spotkało w Anglii, wciąż krył się w kokonie żalu nad samym sobą i kiedy Nneoma zadawała mu to pytanie — „Czy ty pierwszy masz taki problem?" — denerwował się. Nic nie rozumiała ta jego kuzynka, z którą dorastał w rodzinnej wiosce, która patrzyła na świat zimnymi, obojętnymi oczami. Ale powoli zaczynał rozumieć, że ona ma rację, nie był pierwszy ani ostatni. Zaczął się starać o pracę z ogłoszeń w gazetach, ale nikt go nie zaprosił na rozmowę, a jego koledzy ze szkoły, którzy teraz pracowali w bankach albo firmach telefonii komórkowej, zaczęli go unikać, przestraszeni, że wciśnie im swoje kolejne CV.

Któregoś dnia Nneoma oznajmiła:

— Znam jednego bardzo bogatego człowieka, Szefa. Ciągle się za mną ugania, ech, ale ja mu odmawiam. Ma poważny problem z kobietami i może kogoś zarazić AIDS. Ale ja znam tych mężczyzn, zapamiętują tylko tę kobietę, która im odmówi. Więc od czasu do czasu on do mnie dzwoni, czasem idę go pozdrowić. Nawet pomógł mi z pieniędzmi, żebym mogła zacząć własny biznes, po tym jak w zeszłym roku te dzieci szatana ukradły moje oszczędności. Wciąż myśli, że któregoś dnia się zgodzę. Ha, o di egwu, na kogo? Zaprowadzę cię do niego. Jak jest w dobrym humorze, potrafi być bardzo hojny. Zna w tym kraju wszystkich. Może da nam list do jakiegoś dyrektora.

Drzwi otworzył im steward. Szef siedział na pozłacanym krześle, które wyglądało jak tron, popijał koniak, a zewsząd otaczali go goście. Zerwał się, niewysoki, uradowany i pełen werwy.

— Nneoma! To ty? Więc pamiętałaś o mnie dzisiaj! — powiedział.

Objął Nneomę, cofnął się i bezczelnie otaksował wzrokiem jej biodra podkreślone dopasowaną spódnicą i włosy opadające długą falą na ramiona.

— Chcesz żebym dostał zawału, co?

— Ależ proszę cię. Co ja bym bez ciebie zrobiła? — odparła Nneoma żartobliwie.

— Dobrze wiesz, co zrobić — powiedział Szef, a jego goście, trzej mężczyźni, zarechotali znacząco.

— Szefie, to mój kuzyn Obinze. Jego matka jest siostrą mojego ojca, panią profesor — rzekła Nneoma. — To ona płaciła za moje studia, od początku do końca. Gdyby nie ona, nie wiem, gdzie bym dzisiaj była.

— Cudownie, cudownie! — powiedział Szef, patrząc na Obinze, jakby on też miał swój udział w tej hojności.

— Dobry wieczór panu — rzekł Obinze.

Zaskoczyło go, że Szef wyglądał trochę fircykowato, zadbany aż do przesady: paznokcie po manikiurze i błyszczące, czarne aksamitne pantofle, brylantowy krzyżyk na szyi. Spodziewał się kogoś bardziej postawnego i nie tak wymuskanego.

— Siadajcie. Co wam podać?

Jak z czasem Obinze się przekonał, Ważni Mężczyźni i Ważne Kobiety nie rozmawiali z ludźmi, oni do nich przemawiali, i tamtego wieczoru Szef mówił i mówił, perorował o polityce, a goście piali z zachwytu: „W rzeczy samej! Ma pan absolutną rację, Szefie! Dziękujemy!". Wszyscy ubrani byli w sposób typowy dla młodych, zamożnych mieszkańców Lagos — skórzane pantofle, jeansy i rozpięte pod szyją dopasowane koszule, wszystkie z logo znanych projektantów — ale z ich zachowania przebijała uniżona gorliwość ludzi w potrzebie.

Kiedy goście wyszli, Szef zwrócił się do Nneomy:

— Znasz tę piosenkę Nikt nie wie, co będzie jutro? — i zaczął śpiewać z dziecinnym zapałem. — Nikt nie wie, co będzie jutro! Ju-u-tro! Nikt nie wie! — po raz kolejny nalał sobie szczodrze koniaku do kieliszka. — To jedna z zasad, na której opiera się ten kraj. Główna zasada. Nikt nie wie, co będzie jutro. Pamiętacie tych wielkich bankierów za rządów Abacha? Wydawało im się, że mają ten kraj na własność, i ani się obejrzeli, jak wylądowali w więzieniu. Albo ten żebrak, który nie miał na czynsz, a potem Babangida dał mu szyb naftowy i teraz lata prywatnym odrzutowcem! — Szef mówił triumfalnym tonem, zwykłe obserwacje wygłaszając jak epokowe odkrycia, a Nneoma słuchała, uśmiechała się i przytakiwała. Była przesadnie ożywiona, jakby szerszy uśmiech, głośniejszy śmiech, z coraz większym zapałem podbechtywane ego miały im zapewnić pomoc Szefa. Obinze bawiło, że robi to w tak oczywisty sposób, tak otwarcie flirtuje. Ale Szef dał im tylko w prezencie skrzynkę czerwonego wina, po czym rzekł niezobowiązująco do Obinze:

— Wpadnij do mnie w przyszłym tygodniu.

Obinze odwiedził Szefa w następnym tygodniu, i w następnym; Nneoma powiedziała, żeby kręcił się w pobliżu, aż Szef w końcu coś mu zaproponuje. Kucharz Szefa zawsze podawał zupę ze świeżej papryki, mocno przyprawione kawałki ryby w rosole, po której Obinze ciekło z nosa, w głowie mu się przejaśniało, przyszłość rysowała się mniej mgliście i napawała nadzieją, siedział więc zadowolony, przysłuchując się Szefowi i jego gościom. Fascynowali go, ich mało subtelne zachwyty prawie bogatych nad bogatymi, bogatych nad bardzo bogatymi; wydawało się, że aby mieć pieniądze, trzeba się było dać pieniądzom pożreć. Obinze czuł odrazę i pragnienie; było mu tych ludzi żal, ale też wyobrażał sobie, że jest taki jak oni. Któregoś dnia Szef wypił więcej koniaku niż zwykle i zaczął mówić chaotycznie o ludziach, którzy wbijają innym nóż w plecy, chłopczykach, którzy pokazywali pazury, i niewdzięcznych głupcach, którym się wydawało, że są bardzo sprytni. Obinze nie do końca rozumiał, co się stało, ale ktoś zdenerwował Szefa, powstała luka, i kiedy tylko zostali sami, zwrócił się do niego:

— Szefie, czy mógłbym jakoś pomóc? Proszę mi tylko powiedzieć. Może pan na mnie polegać.

Zdumiały go własne słowa. Przeszedł samego siebie. Zupa z papryki w ten sposób na niego podziałała. Tak właśnie wyglądało zabieganie. Był w Lagos i musiał zabiegać.

Szef popatrzył na niego, długo i chytrze.

— W tym kraju potrzebujemy takich ludzi jak ty. Ludzi z dobrych rodzin, dobrze wychowanych. Jesteś dżentelmenem, widzę to w twoich oczach. A twoja matka jest profesorem. To niełatwe.

Obinze uśmiechnął się lekko, by pokazać, że z pokorą przyjmuje tę dziwną pochwałę.

— Jesteś głodny i szczery, a to w tym kraju rzadkość. Prawda? — zapytał Szef.

— Tak — powiedział Obinze, chociaż nie wiedział, czemu przytakuje: że taki jest, czy że to rzadko spotykana cecha. Ale to nie miało znaczenia, bo Szef najwyraźniej wiedział.

— Wszyscy w tym kraju są głodni, nawet bogaci są głodni, ale nikt nie jest uczciwy.

Obinze przytaknął, a Szef znowu popatrzył na niego przeciągle, po czym bez słowa zajął się na powrót swoim koniakiem. Podczas następnej wizyty Szef był gadatliwy jak zwykle.

— Byłem przyjacielem Babangidy. Byłem przyjacielem Abachy. Teraz wojskowych nie ma, a moim przyjacielem jest Obasanjo — powiedział. — Wiesz dlaczego? Bo jestem głupi?

— Oczywiście, że nie, Szefie — zapewnił go Obinze.

— Mówią, że National Farm Support Corporation zbankrutowała i będą ją prywatyzować. Wiedziałeś o tym? Nie. A skąd ja wiem? Bo mam przyjaciół. A zanim ty się o tym dowiesz, ja już zajmę stanowisko i będę czerpał korzyści z arbitrażu. To jest nasz wolny rynek! — Szef się roześmiał. — Korporacja powstała w latach sześćdziesiątych i teraz ma wszędzie nieruchomości. Domy są przegniłe, a termity zżerają dachy. Ale je sprzedają. Kupię siedem nieruchomości po pięć milionów za każdą. Wiesz, na ile są wycenione w księgach? Na milion. A wiesz, ile są naprawdę warte? Pięćdziesiąt milionów. — Szef przerwał, żeby popatrzeć na jeden z dzwoniących telefonów (obok niego na stole leżały cztery), ale zignorował go i znowu rozsiadł się na kanapie. — Potrzebuję kogoś jako przykrywki.

— Oczywiście, proszę pana, mogę to zrobić — powiedział Obinze.

Później Nneoma siedziała na łóżku i uszczęśliwiona dawała mu rady, jednocześnie co chwilę bijąc się po głowie; skóra pod elegancką fryzurą ją swędziała, ale nie odważyła się drapać, więc musiała sobie radzić w ten sposób.

— To twoja szansa! Zed, uśmiechnij się! Mówią, że to naprawdę wielka sprawa, takie wyceny, ale to nic trudnego. Zaniżasz wartość nieruchomości i pilnujesz, aby wyglądało, że przestrzegasz procedur. Kupujesz nieruchomość, sprzedajesz połowę, żeby pokryć cenę zakupu, i wchodzisz do interesu! Zarejestrujesz własną firmę. Potem kupisz dom w Lekki, kilka samochodów, poprosisz swoje miasto, żeby ci nadało kilka tytułów, przyjaciół, żeby zamieścili ogłoszenia z gratulacjami w gazecie, i zanim się obejrzysz, każdy bank, do którego wejdziesz, będzie ci proponował natychmiastową pożyczkę, bo będą myśleć, że już nie potrzebujesz pieniędzy! A jak zarejestrujesz firmę, musisz poszukać jakiegoś białego. Poszukaj jakiegoś białego kolegi w Anglii. Powiedz wszystkim, że jest u ciebie dyrektorem. Zobaczysz, jak wszystkie drzwi się przed tobą otworzą, bo masz dyrektora oiynbo. Nawet Szef ma swoich białych, których przyprowadza i pokazuje, kiedy mu to jest potrzebne. Tak to się robi w Nigerii. Mówię ci.

I rzeczywiście, Obinze tak zrobił i robi dalej. Był zszokowany, jak proste się to okazało. Kiedy po raz pierwszy poszedł do banku z listem ofertowym, czuł się surrealistycznie, mówiąc „pięćdziesiąt" albo „pięćdziesiąt pięć", nie dodając „milionów", ponieważ nie było potrzeby dodawać tego, co oczywiste. Zaskoczeniem była też dla niego łatwość, z jaką przychodziły mu inne rzeczy, jak sam pozór bogactwa sprawiał, że wszystko odbywało się gładko. Wystarczyło, że podjechał przed bramę w swoim bmw, i portier salutował, otwierając ją przed nim, bez zadawania zbędnych pytań. Nawet w ambasadzie amerykańskiej było inaczej. Przed laty, kiedy był świeżo po studiach i pijany od amerykańskich ambicji, odmówiono mu wizy, ale gdy teraz przedstawił nowe wyciągi z banku, dostał wizę bez problemu. Podczas pierwszej podróży, na lotnisku w Atlancie urzędnik imigracyjny był uprzejmy i rozmowny.

— Ile ma pan gotówki? — zapytał.

Kiedy Obinze odparł, że niewiele, mężczyzna był zaskoczony.

— Nigeryjczycy tacy jak pan bez przerwy deklarują całe tysiące dolarów.

Oto kim się stał, Nigeryjczykiem, który na lotnisku powinien deklarować mnóstwo pieniędzy w gotówce. Wpędzało go to w dziwną dezorientację, ponieważ jego umysł nie zmieniał się w tym samym tempie, co jego życie, i pomiędzy sobą a tym, kim powinien być, wyczuwał pustkę.

Wciąż nie pojmował, czemu Szef postanowił mu pomóc, wykorzystać go, przymykając oczy, a wręcz zachęcając go do czerpania własnych korzyści. W końcu dom Szefa odwiedzał niekończący się sznur płaszczących się gości, krewnych i przyjaciół, którzy przyprowadzali własnych krewnych i przyjaciół, z kieszeniami pełnymi próśb i odwołań. Czasem się zastanawiał, czy któregoś dnia Szef go o coś poprosi, głodnego i uczciwego chłopca, którego uczynił wielkim, a w bardziej melodramatycznych momentach wyobrażał sobie, jak Szef prosi go o dokonanie zabójstwa.

***

Kiedy zjawili się na przyjęciu u Szefa, Kosi zaczęła krążyć wśród gości, obejmując w uścisku mężczyzn i kobiety, których ledwo znała. Do starszych zwracała się „ma" albo „sir" z przesadnym szacunkiem, pławiąc się w zachwycie, jaki wzbudzała jej twarz, ale na tyle skromnie, by jej uroda nie stanowiła dla nikogo zagrożenia. Chwaliła włosy jakiejś kobiety, sukienkę innej, krawat jednego z mężczyzn. Często powtarzała „Bogu dzięki". Kiedy jakaś kobieta zwróciła się do niej oskarżycielskim tonem, mówiąc: „Jakiego kremu do twarzy używasz? Jak można mieć taką cerę?", Kosi roześmiała się z wdzięcznością i obiecała wysłać kobiecie esemes z opisem pielęgnacji, jaką stosuje.

Obinze zawsze się dziwił, jak za wszelką cenę starała się być lubiana przez wszystkich bez wyjątku, z nikim nie zadzierać. W niedziele zapraszała jego krewnych na tłuczone jamy i zupę onugbu, a potem pilnowała, żeby każdy się najadł do syta. „Wujku, musisz jeść, o! W kuchni jest jeszcze mięso! Przyniosę ci następnego guinessa!" Kiedy pierwszy raz zabrał ją do domu swojej matki w Nnsukka, natychmiast rzuciła się, żeby pomóc w podawaniu do stołu, a kiedy po posiłku matka zabrała się do sprzątania, Kosi zerwała się oburzona.

— Mamusiu, jak możesz sprzątać, kiedy ja tu jestem?

Każde zdanie, które wypowiadała do któregoś z jego wujków, kończyła „sir". Córkom jego kuzynek wplatała we włosy wstążki. W jej skromności było coś nieskromnego: za bardzo się z nią obnosiła.

W tej chwili dygała i witała się z panią Akin-Cole, legendarnie starszą kobietą z równie legendarnie starej rodziny, której wyniosła mina i wiecznie uniesione brwi zdradzały osobę przywykłą do przyjmowania hołdów. Obinze często sobie ją wyobrażał, jak odbija się jej bąbelkami szampana.

— Jak się miewa twoja córeczka? Chodzi już do szkoły? — zapytała pani Akin-Cole. — Musisz ją posłać do francuskiej szkoły. Są bardzo dobre, pilnują w nich dyscypliny. Oczywiście uczą francuskiego, ale dziecku tylko wyjdzie na dobre, jak pozna inny cywilizowany język, tym bardziej że angielskiego uczy się już w domu.

— OK, ma. Zastanowię się nad francuską szkołą — powiedziała Kosi.

— Francuska szkoła nie jest zła, ale ja osobiście wolę Sidcot Hall. Mają tam kompletny angielski program — odezwała się inna kobieta, której imienia Obinze nie pamiętał.

Wiedział, że zarobiła dużo pieniędzy w czasie rządów generała Abachy. Wieść niosła, że zajmowała się stręczycielstwem, podsuwała młode dziewczyny oficerom armii, którzy w zamian załatwiali jej zawyżone kontrakty na dostawy. Teraz, w obcisłej sukience z cekinami, podkreślającej obwisły brzuch, była w Lagos jedną z tych kobiet w średnim wieku, którą rozczarowania pozbyły złudzeń, gorycz przeżarła jak rdza, a pryszcze na czole musiała ukrywać pod grubą warstwą podkładu.

— Ach tak, Sidcot Hall — powiedziała Kosi. — Jest już na szczycie mojej listy, bo właśnie wiem, że tam uczą według brytyjskiego programu.

Normalnie Obinze w ogóle by się nie odzywał, tylko patrzył i słuchał, dzisiaj jednak z jakiegoś powodu było inaczej.

— Przecież my wszyscy chodziliśmy do podstawówek, które miały program nigeryjski, prawda?

Kobiety popatrzyły na niego; ich zaskoczone miny sugerowały, że nie może mówić poważnie. I w pewnym sensie tak było. Oczywiście on także chciał dla swojej córki wszystkiego, co najlepsze. Czasami, jak w tej chwili, czuł się intruzem w tych nowych kręgach ludzi, którzy wierzyli, że tylko najnowsze szkoły, najnowsze programy nauczania zapewnią ich dzieciom wszystko. Nie podzielał tej pewności. Zbyt wiele czasu spędził, żałując tego, co mogło być, i kwestionując to, co powinno być.

Kiedy był młodszy, podziwiał ludzi, których dzieciństwo upływało w dostatku i którzy mówili z obcym akcentem, ale z czasem zaczął wyczuwać w nich jakąś tęsknotę, przepełnione smutkiem poszukiwanie czegoś, czego nie potrafili nigdy znaleźć. Nie chciał, żeby jego dziecko, choć wykształcone, żyło w sieci poczucia braku bezpieczeństwa. Buchi nie pójdzie do francuskiej szkoły, tego był pewny.

— Jeśli chcecie unieszczęśliwić własne dziecko, posyłając je do jednej z tych szkół z niedouczonymi nigeryjskimi nauczycielami, to wasza sprawa — powiedziała pani Akin-Cole.

Mówiła z trudnym do zlokalizowania obcym akcentem, brytyjskim, amerykańskim i jeszcze jakimś innym, typowym dla bogatych Nigeryjczyków, którzy za nic nie chcieli pozwolić, żeby świat zapomniał, jacy są światowi, jak ich vipowska karta British Airways dusi się od ilości wylatanych mil.

— Mam koleżankę, jej syn chodzi do szkoły na lądzie i wyobraźcie sobie, że w całej szkole mają tylko pięć komputerów. Tylko pięć! — powiedziała jedna z kobiet.

Obinze przypomniał sobie wreszcie jej imię. Adamma.

— Świat się zmienia — powiedziała pani Akin-Cole.

— To prawda — rzekła Kosi. — Ale rozumiem też, co Obinze chce powiedzieć.

Stawała po obu stronach jednocześnie, żeby zadowolić każdego; zawsze od prawdy wolała pokój, zawsze była skłonna do konformizmu. Obinze patrząc, jak rozmawia z panią Akin-Cole, ze złocistym cieniem połyskującym na powiekach, zawstydził się swoich myśli. Była oddaną kobietą; pełną dobrych chęci, oddaną kobietą. Ujął jej dłoń.

— Pójdziemy do Sidcot Hall i do francuskiej szkoły, obejrzymy też niektóre nigeryjskie placów ki, na przykład Crown Day — powiedziała Kosi i popatrzyła na niego błagalnie.

— Tak — rzekł, ściskając jej rękę.

Wiedziała, że w ten sposób ją przeprasza, a później zrobi to jeszcze raz, jak należy. Powinien był siedzieć cicho, nie wtrącać się do jej rozmowy. Nieraz mówiła mu, że koleżanki jej zazdroszczą, bo Obinze zachowuje się jak zagraniczny mąż, robi jej śniadanie w niedzielę i wieczorami nie wychodzi z domu. Duma w jej oczach pozwalała mu dostrzegać piękniejszą, lepszą wersję samego siebie. Już miał powiedzieć coś do pani Akin-Cole, kiedy zza pleców dobiegł go podniesiony głos Szefa.

— Wiecie przecież, że kiedy my tu sobie rozmawiamy, ropa wypływa z nielegalnych rurociągów i w butelkach sprzedają ją w Cotonou! Tak! Tak!

Szef podszedł do nich.

— Moja piękna księżniczka! — powiedział do Kosi i objął ją, mocno przyciskając do siebie.

Obinze zastanawiał się, czy Szef złożył jej kiedyś propozycję. Nie zdziwiłoby go to. Kiedy pewnego razu był u Szefa, jakiś mężczyzna przyszedł złożyć mu wizytę razem ze swoją dziewczyną, a kiedy wyszła do toalety, Obinze słyszał, jak Szef mówi do niego: „Podoba mi się ta dziewczyna. Daj mi ją, a ja dam ci ładny kawałek ziemi w Ikeja".

— Świetnie pan wygląda, Szefie — powiedziała Kosi. — Zawsze taki młody!

— Och, moja kochana, staram się, staram.

Szef żartobliwie pociągnął za satynowe klapy swojego smokingu. Rzeczywiście prezentował się dobrze, szczupły i wyprostowany, przeciwnie niż jego kumple, którzy wyglądali jak mężczyźni w ciąży.

— Mój chłopcze! — zwrócił się do Obinze.

— Dobry wieczór, Szefie.

Obinze obydwoma rękami uścisnął dłoń Szefa, kłaniając się lekko. Widział, jak inni mężczyźni obecni na przyjęciu również się kłaniali i, zgromadzeni wokół Szefa, tłoczyli się, by jak najgłośniej śmiać się z opowiadanych przez niego dowcipów.

Na przyjęciu było tłoczno. Obinze zauważył Ferdinanda, krępego znajomego Szefa, który w ostatnich wyborach startował na stanowisko gubernatora, przegrał i, jak wszyscy przegrywający politycy, poszedł do sądu, żeby zaskarżyć wynik. Miał kamienną, amoralną twarz; gdyby ktoś zechciał obejrzeć jego ręce, mógłby znaleźć krew jego nieprzyjaciół zaschniętą pod paznokciami. Ferdinand zauważył, że na niego patrzy, i Obinze odwrócił wzrok. Przestraszył się, że Ferdinand podejdzie, żeby porozmawiać o szemranym interesie, o którym wspomniał, kiedy ostatnio się spotkali, bąknął więc, że idzie do toalety, i chyłkiem oddalił się od towarzystwa.

Przy bufecie zauważył młodego człowieka, który ze smutnym rozczarowaniem przyglądał się zimnym zakąskom i makaronom. Obinze ujęło jego nieobycie; w ubiorze młodzieńca i w postawie było wyobcowanie, którego nie zdołałby ukryć, nawet gdyby chciał.

— Tam jest drugi stół, z nigeryjskim jedzeniem — powiedział do niego Obinze, a młody człowiek popatrzył na niego i roześmiał się z wdzięcznością. Miał na imię Yemi i był dziennikarzem z gazety. Nic dziwnego; zdjęcia z przyjęć u Szefa zawsze pojawiały się w weekendowej prasie.

Yemi studiował angielski na uniwersytecie i Obinze zapytał go, jakie książki lubi, ucieszony, że w końcu porozmawia o czymś interesującym, ale szybko okazało się, że dla Yemiego książka nie była literaturą, jeżeli nie zawierała wielosylabowych słów i niezrozumiałych fragmentów.

— Problem w tym, że powieść jest zbyt prosta, człowiek nie używa żadnych wielkich słów — powiedział Yemi.

Obinze zrobiło się smutno, że Yemi jest tak kiepsko wykształcony i nawet o tym nie wie. Zapragnął być nauczycielem. Wyobraził sobie, że stoi przed klasą pełną Yemich i uczy. Odpowiadałoby mu życie nauczyciela, jak odpowiadało jego matce. Często wyobrażał sobie inne rzeczy, które mógł robić albo wciąż mógł zrobić: wykładać na uniwersytecie, wydawać gazetę, trenować zawodowych tenisistów stołowych.

— Nie wiem, czym się pan zajmuje, sir, ale zawsze szukam lepszej pracy. Właśnie kończę studia magisterskie — powiedział Yemi, jak prawdziwy mieszkaniec Lagos, zawsze zabiegający, wiecznie wypatrujący czegoś lepszego, bardziej atrakcyjnego. Obinze dał mu swoją wizytówkę, po czym wrócił znaleźć Kosi.

— Zastanawiałam się, gdzie jesteś — powiedziała.

— Przepraszam, spotkałem kogoś — odparł Obinze.

Włożył rękę do kieszeni i dotknął swojego blackberry. Kosi pytała, czy chce jeszcze coś zjeść. Nie chciał. Chciał wrócić do domu. Nagle ogarnęła go gwałtowna chęć, by zamknąć się w swoim gabinecie i odpowiedzieć na mail Ifemelu, napisać coś, co podświadomie układał sobie w głowie. Skoro planowała powrót do Nigerii, oznaczało to, że nie była już z czarnym Amerykaninem. Ale może miał przyjechać z nią; w końcu była kobietą, dla której mężczyźnie łatwo byłoby zmienić swoje życie, kobietą, która nigdy nie oczekiwała ani nie domagała się zapewnień, więc sprawiała, że swego rodzaju pewność stawała się możliwa. Kiedy w uniwersyteckich czasach trzymali się za ręce, robiła to tak mocno, że ich obie dłonie stawały się śliskie od potu, a ona mówiła kpiąco: „Tak na wszelki wypadek, gdybyśmy się trzymali za ręce po raz ostatni, trzymajmy się za nie naprawdę. Bo zaraz może nas zabić jakiś motocykl albo samochód, albo zobaczę na ulicy prawdziwego mężczyznę moich marzeń i cię zostawię, albo ty zobaczysz prawdziwą kobietę swoich marzeń i zostawisz mnie". Może czarny Amerykanin też przyjedzie do Nigerii, nie mogąc się z nią rozstać. Mimo to z jej maila wyczuł, że była wolna. Wyjął swój telefon, żeby obliczyć, o której godzinie amerykańskiego czasu napisała do niego. Wczesnym popołudniem. Zdania były pisane w pośpiechu; zastanawiał się, co wtedy robiła. I zastanawiał się, co jeszcze Ranyinudo jej o nim powiedziała.

W grudniową sobotę, kiedy spotkał Ranyinudo w centrum handlowym Palms, na jednej ręce niósł Buchi, czekając przy wejściu, żeby Gabriel podjechał samochodem, w drugiej trzymał opakowanie herbatników Buchi.

— Zed! — wykrzyknęła Ranyinudo.

W liceum była pełną energii chłopczycą, bardzo wysoką, chudą i bezpośrednią, zupełnie pozbawioną zwykłej dziewczęcej tajemniczości. Wszyscy chłopcy ją lubili, ale nigdy o nią nie zabiegali, z sympatią przezywając „Daj mi spokój", bo to mówiła zawsze, ilekroć ktoś pytał ją o jej niezwykłe imię.

— Tak, to imię Igbo i znaczy „dajcie nam spokój", więc dajcie mi spokój!

Zdumiał się widząc, jak elegancko teraz wyglądała, jak inaczej, z krótkimi, nastroszonymi włosami, w obcisłych jeansach, o pełnych, zgrabnych kształtach.

— Zed! Zed! Kopę lat! Już o nas zapomniałeś. To twoja córka? Och, cudownie! Niedawno spotkałam się z jednym kolegą, Dele. Znasz Dele z Hale Bank? Mówił, że ten budynek koło biura Ace na Banana Island jest twój. Gratuluję. Naprawdę ci się udało. A Dele mówił, że jesteś bardzo skromny.