Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o miłości i problemach rasowych skupiona wokół młodego mężczyzny i młodej kobiety z Nigerii, którzy stają przed trudnymi wyborami i wyzwaniami, jakie stawiają im kraje, w których postanowili zamieszkać.
Ifemelu i Obinze zakochują się w sobie, gdy oboje chodzą do liceum w Lagos. Ich Nigeria jest pod rządami wojskowej dyktatury i każdy, kto może ucieka z kraju. Ifemelu – piękna, pewna siebie – wyjeżdża do Ameryki na studia. Odnosi tam porażki i sukcesy, nawiązuje i zrywa związki, znajduje i traci przyjaciół, a wszystko to pod nieznanym wcześniej w ojczystym kraju ciężarem: przynależności rasowej. Obinze – cichy, zamyślony syn profesorki uniwersyteckiej – ma nadzieję do niej dołączyć, ale nie otrzymuje zgody na wjazd do Ameryki po 11 września, wobec czego rzuca się w niebezpieczne życie nielegalnego imigranta w Londynie.
Po latach Obinze jest bogatym człowiekiem w nowej demokratycznej Nigerii, Ifemelu zaś odnosi w Ameryce sukcesy jako autorka bloga obnażającego prawdę o przynależności rasowej. Kiedy jednak Ifemelu wraca do Nigerii, w niej i Obinze ożywa łącząca ich niegdyś namiętność – do siebie nawzajem i do ojczystego kraju – i oboje stają przed najtrudniejszymi wyborami w życiu. Odważna, wciągająca, przesycona mrocznym humorem, ale też delikatna, rozgrywająca się na trzech kontynentach z udziałem licznych postaci, „Amerykaana” to wspaniale opowiedziana historia dziejąca się w dzisiejszym zglobalizowanym świecie: zdumiewająca i jak dotąd najlepsza powieść Chimamandy Ngozi Adichie.
„Wspaniale się czyta tę opowieść o urokach nigeryjskiego i amerykańskiego życia i o tym, jak pełne życia, wyraziste postacie – tak wyraziste, że stają się niemal członkami rodziny – próbują radzić sobie w obu światach jednocześnie. Podobnie jak uczyniła to po mistrzowsku w Połówce żółtego słońca, Adichie kreśli swoje historie z rozmachem, śmiało i pewnie, z jednakową wprawą radząc sobie z ukazaniem skomplikowanego politycznego tła Lagos i codziennego życia swoich nowych Amerykanów. To bardzo zabawna, bardzo ciepła i poruszająca międzypokoleniowa epicka powieść, która potwierdza wirtuozerię Adichie, jej bezgraniczną empatię i ciętą społeczną przenikliwość”.
Dave Eggers, autor A Hologram for the King
„Największy talent Adichie polega na tym, że zawsze zabiera nas w obszary dotąd niezbadane. Pisze o tym, o czym inni wcześniej milczeli. Amerykaana nie jest tu wyjątkiem. To nie tylko zwykła powieść rozgrywająca się na trzech kontynentach, to także wnikliwe studium rasy, tożsamości i przynależności w globalnych światach Amerykanów i Afrykanów. U Joyce’a mamy ciszę, banicję i przebiegłość, u Adichie klasę, utratę i tęsknotę. Adichie jest przy tym na tyle odważna, by rozwijać swoją historię z niespotykaną bezpośrednią prostotą, ani na chwilę nie tracąc przy tym nic ze swojego wybitnego intelektu”.
Colum McCann, autor Let the Great World Spin
„Nie jest przesadą stwierdzenie, że jej nowa, będąca wspaniałym studium książka doskonale łączy w sobie społeczną satyrę i płynące prosto z serca współczucie, i obok Niewidzialnego człowieka” i The Bluest Eyes jest istotnym dziełem traktującym o doświadczeniach czarnoskórych ludzi w Ameryce”.
Ruth Franklin
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 732
Dedykuję tę książkę naszemu następnemu pokoleniu, ndi na-abia n'iru:Toks, Chisomowi, Amace, Chinedum, Kamsiyonnie i Arinze.
Memu ojcu w roku jego osiemdziesiątych urodzin.
I jak zawsze Ivarze.
Princeton latem nie pachniało niczym, i chociaż Ifemelu lubiła kojącą zieloność drzew, czyste ulice i okazałe domy, odrobinę zbyt drogie sklepy i zawsze tę samą, zakorzenioną od dawna atmosferę spokojnego uroku, właśnie ten brak zapachu podobał się jej najbardziej. Być może dlatego, że każde inne amerykańskie miasto, które dobrze znała, miało własny charakterystyczny zapach. W Filadelfii unosiła się stęchła woń historii. New Haven pachniało zaniedbaniem. Baltimore przepełniał słony zapach morskiej wody, a Brooklyn cuchnął nagrzanymi słońcem śmieciami. Ale Princeton nie pachniało. Tutaj lubiła głęboko oddychać. Lubiła obserwować mieszkańców, którzy jeździli swoimi pojazdami z wyszukaną uprzejmością i najnowszymi modelami samochodów parkowali przed sklepem ze zdrową żywnością przy Nassau Street, restauracjami z sushi czy przed lodziarnią, w której mieli pięćdziesiąt różnych smaków, nawet paprykowy, albo przed pocztą, której pracownicy byli tak wylewni, że klientów witali już przy drzwiach. Lubiła kampus przytłoczony powagą wiedzy, gotyckie budynki porośnięte koronką winorośli i sposób, w jaki wszystko w półświetle nocy zmieniało się w upiorną scenerię. Najbardziej zaś cieszyło ją to, że w tym miejscu, pełnym swobody i luzu, mogła udawać kogoś innego, kogoś celowo przyjętego do uświęconego amerykańskiego klubu, kogoś, kto jest pewny siebie.
Nie podobało się jej natomiast, że musi jechać aż do Trenton, żeby sobie zapleść włosy. Głupotą było spodziewać się, że w Princeton znajdzie lokal świadczący tego rodzaju usługi — nieliczni czarnoskórzy miejscowi, których parę razy widziała, mieli tak jasną karnację i tak proste włosy, że nie potrafiła ich sobie nawet wyobrazić z warkoczykami — a mimo to, kiedy na stacji Princeton Junction czekała na pociąg, skąpana w popołudniowym skwarze, zastanawiała się, czemu nie ma tu nigdzie miejsca, w którym mogłaby sobie zapleść włosy. Czekoladowy batonik w jej torebce rozpuścił się. Wraz z nią na peronie czekało jeszcze kilka osób — wszyscy byli biali i smukli, w krótkich, przewiewnych ubraniach. Mężczyzna, stojący najbliżej niej, jadł loda w wafelkowym rożku; dorośli Amerykanie, którzy to robili publicznie, zachowywali się nieodpowiedzialnie. Kiedy pociąg w końcu z turkotem podjechał, mężczyzna zwrócił się do niej.
— Nareszcie — powiedział z poufałością typową dla obcych sobie ludzi, podobnie rozczarowanych publicznym transportem.
Uśmiechnęła się do niego. Siwiejące włosy z tyłu głowy miał zaczesane do przodu w komicznej próbie ukrycia łysiny. Musiał być naukowcem, ale nie nauk humanistycznych, bo wtedy byłby bardziej skrępowany. Zdecydowanie nauki ścisłe, może chemia. Dawniej odpowiedziałaby: „Rzeczywiście", używając tego dziwacznego, amerykańskiego powiedzenia, które było bardziej przytaknięciem niż wyrazem zrozumienia, a potem wdałaby się ze znajomym w rozmowę, bo a nuż powiedziałby coś, co mogłaby wykorzystać w swoim blogu. Ludziom schlebiały pytania na ich temat, a jeśli milczała, gdy odpowiedzieli, zwykle zaczynali mówić dalej. Uważali, że ciszę trzeba czymś wypełnić. Kiedy pytali, czym ona się zajmuje, odpowiadała wymijająco: „Piszę bloga o stylu życia", bo gdyby powiedziała, że prowadzi anonimowego bloga zatytułowanego „Raceteenth albo obserwacje na temat czarnych Amerykanów (wcześniej znanych jako Murzyni) czarnej nie-Amerykanki", wprawiłaby ich w zakłopotanie. Mimo to kilka razy tak właśnie odpowiedziała. Raz siedzącemu obok niej w pociągu białemu mężczyźnie, który miał włosy zaplecione w dredy, wyglądające jak stare sznury z jasnymi, postrzępionymi końcówkami, a zniszczoną koszulę nosił z takim nabożeństwem, że wzięła go za społecznego bojownika, świetnie nadającego się na gościa do jej bloga.
— W dzisiejszych czasach rasa jest totalnie przereklamowana, czarni muszą w końcu dać sobie z tym spokój, teraz liczy się wyłącznie klasa, to, co się ma i czego się nie ma — odpowiedział bez emocji, a ona wykorzystała jego słowa jako pierwsze zdanie posta pod tytułem „Nie wszyscy biali Amerykanie z dredami kumają, o co chodzi".
Następny był facet z Ohio, który siedział wciśnięty obok niej w samolocie. Bez wątpienia menadżer średniego szczebla, sądząc po źle leżącym garniturze i kołnierzyku w kontrastowym kolorze. Pytał, co oznacza „blog o stylu życia", więc mu powiedziała, przekonana, że poczuje się skrępowany albo zakończy rozmowę jakimś głupawym banałem w stylu: „Jedyna rasa, która ma znaczenie, to rasa ludzka", ale on zapytał: „Pisałaś kiedyś o adopcjach? W tym kraju nikt nie chce czarnych dzieci, i nie chodzi mi o dwurasowe, tylko czarne. Nawet czarne rodziny ich nie chcą".
Powiedział jej, że razem z żoną adoptowali czarne dziecko i sąsiedzi zaczęli na nich patrzeć jak na jakichś męczenników w wątpliwej sprawie. Jej wpis na blogu na jego temat — „Źle ubrani biali menadżerowie średniego szczebla nie zawsze są tymi, na których wyglądają" — miał w tym miesiącu najwięcej komentarzy. Wciąż się zastanawiała, czy on także to czytał. Liczyła na to. Często, gdy przesiadywała w kawiarniach czy na lotniskach albo na dworcach kolejowych, przyglądała się nieznajomym i, wyobrażając sobie ich życie, zastanawiała się, czy ktoś z nich czytał jej bloga. Teraz już jej byłego bloga. Zaledwie kilka dni temu zamieściła ostatni wpis, do którego jak dotąd pojawiły się dwieście siedemdziesiąt cztery komentarze. Wszyscy ci czytelnicy, których liczba rosła z miesiąca na miesiąc, wszyscy o wiele od niej mądrzejsi, zawsze ją przerażali i wprawiali w radosny nastrój. SapphicDerrida, jedna z najczęściej komentujących, napisała: „Niesamowite, że potraktowałam to tak osobiście. Powodzenia w poszukiwaniu tej nienazwanej »Zmiany w życiu«, ale proszę, wróć szybko do blogosfery. Twoje oburzające, napastliwe, zabawne i zmuszające do myślenia wypowiedzi dawały pole do dyskusji na ważne tematy". Czytelnicy tacy jak SapphicDerrida, zwiększający statystyki i często używający w swoich komentarzach słów w rodzaju „urzeczawiać", budzili w Ifemelu lęk, pragnienie, by jej posty były pełne świeżości i robiły wrażenie, aż z czasem zaczęła się czuć jak sęp pastwiący się nad padliną ludzkich historii w poszukiwaniu czegoś, co mogłaby wykorzystać. Czasem delikatnie nawiązywała do kwestii rasowych. Czasem nie wierzyła samej sobie. Im więcej pisała, tym mniej pewnie się czuła. Każdy kolejny wpis odzierał ją z kolejnej warstwy jestestwa, aż wreszcie poczuła się naga i nieprawdziwa.
Facet jedzący loda usiadł w pociągu obok niej, więc żeby zniechęcić go do rozmowy, wbiła spojrzenie w brązową plamę u jej stóp, rozlane mrożone frapuccino, i tak dojechali aż do Trenton. Na peronie był tłum czarnych, wielu otyłych, w krótkich, lekkich ubraniach. Wciąż ją zaskakiwało, jak wiele może się zmienić po kilku minutach jazdy pociągiem. W pierwszym roku jej pobytu w Ameryce, kiedy odwiedzając ciotkę Uju we Flatlands jeździła New Jersey Transit do Penn Station, a potem metrem, zawsze uderzało ją, że większość szczupłych, białych ludzi wysiadała na Manhattanie, a w miarę jak pociąg zapuszczał się coraz bardziej w Brooklyn, zostawali w nim głównie czarni i otyli. Z tym że nie nazywała ich w myślach „otyłymi". Myślała „duzi", ponieważ jedną z pierwszych rzeczy, którą powiedziała jej przyjaciółka Ginika, było, że w Ameryce „gruby" jest słowem obraźliwym, wyrażającym moralny osąd, jak: „głupi" albo „drań", a nie zwykłym opisowym, jak: „niski" czy „wysoki". Wobec tego wykluczyła ze swojego słownika wyrażenie „gruby". Ale pojawiło się znowu zeszłej zimy, po niemal trzynastu latach, kiedy w supermarkecie stojący za nią w kolejce mężczyzna mruknął: „Grubi ludzie nie powinni obżerać się tym gównem", gdy ona płaciła za duże opakowanie tostitos. Zdumiona zerknęła na niego, lekko dotknięta, i pomyślała, że to, jak ten mężczyzna uznał ją za grubą, będzie doskonałym wpisem na bloga. Umieści go pod tagiem „Rasa, płeć i rozmiar ciała". Ale po powrocie do domu, kiedy przed lustrem zmierzyła się z prawdą, zrozumiała, iż zbyt długo ignorowała fakt, że ubrania cisną ją coraz bardziej, wewnętrzne strony ud coraz bardziej się o siebie ocierają i że ma miększe, okrąglejsze części ciała, które trzęsą się przy każdym ruchu. Była gruba.
Wypowiedziała słowo „gruba" powoli, smakując je na języku, i pomyślała o tych wszystkich innych rzeczach, których nauczyła się nie mówić głośno w Ameryce. Była gruba. Nie była krągła ani grubokoścista; była gruba. Tylko to słowo oddawało prawdę. To też ignorowała, ten kamień w swojej duszy. Jej blog miał się świetnie, co miesiąc odwiedzały go tysiące wyjątkowych gości, dostawała niezłe gaże za wykłady, miała stypendium w Princeton i była związana z Blaine'em — „Jesteś najprawdziwszą miłością mojego życia", napisał jej w ostatniej kartce z życzeniami na urodziny — a mimo to miała w duszy kamień. Tkwił w niej już od jakiegoś czasu, w czasie porannego, chorobliwego znużenia, w poczuciu beznadziei, bezpaństwowości. Wraz z nim pojawiały się amorficzna tęsknota, bezkształtne pragnienia, przelotne wyobrażenia o życiu, jakie mogłaby mieć, które w miarę jak upływały kolejne miesiące, zlały się w przejmującą tęsknotę za domem. Przeszukiwała nigeryjskie strony internetowe. Nigeryjskie profile na Facebooku. Nigeryjskie blogi. I z każdym kliknięciem odkrywała kolejną historię młodego człowieka, który właśnie wrócił do domu, przyodziany w amerykańskie bądź brytyjskie tytuły naukowe, żeby otworzyć firmę inwestycyjną, zająć się produkcją muzyczną, modą, wydawaniem czasopisma, założyć franszyzową restaurację z fast foodem. Patrzyła na zdjęcia wszystkich tych kobiet i mężczyzn i czuła tępy ból straty, jakby ktoś siłą rozwarł jej dłoń i coś z niej zabrał. Oni żyli jej życiem. Powinna była być w Nigerii, która stała się jedynym miejscem, w jakim mogła zapuścić korzenie, nie myśląc jednocześnie, żeby je wyrwać i otrząsnąć z ziemi. Oczywiście był też Obinze. Jej pierwsza miłość, jej pierwszy kochanek, jedyny człowiek, przy którym czuła, że nie musi się z niczego tłumaczyć. Teraz był już mężem i ojcem; nie kontaktowali się od lat, a mimo to nie mogła udawać, że nie jest częścią jej tęsknoty za domem, ani że nie myślała o nim często, wspominając przeszłość i szukając znaków, których nie umiała nazwać.
Chamski facet z supermarketu — który wiedział, z czym sam się zmaga, wynędzniały, o cienkich wargach — chciał ją obrazić, a zamiast tego sprawił, że się przebudziła.
Planowała i marzyła, że zacznie szukać pracy w Lagos. Z początku nie obwiniała Blaine'a, ponieważ chciała zaczekać, aż skończy się jej stypendium w Princeton, a kiedy w końcu dobiegło końca, nie powiedziała mu, bo chciała dać sobie czas, żeby zyskać całkowitą pewność. Ale tygodnie mijały, a ona wiedziała, że nigdy nie będzie do końca pewna. Wobec tego powiedziała mu, że wraca do siebie, i dodała: „Muszę", wiedząc że usłyszy w jej słowach zapowiedź końca.
— Dlaczego? — zapytał Blaine, niemal odruchowo, zaskoczony jej oświadczeniem.
Siedzieli w jego salonie w New Haven, zanurzeni w miękkim jazzie i skąpani w świetle dnia, a ona popatrzyła na niego, swojego dobrego, zagubionego mężczyznę, i czuła, jak dzień nabrzmiewa epickim smutkiem. Mieszkali razem przez trzy lata, trzy gładkie lata, jak porządnie wyprasowane prześcieradło do czasu ich jedynej kłótni, kiedy oczy Blaine'a zamarły w oskarżycielskim wyrazie i nie chciał z nią rozmawiać. Ale przetrwali tę kłótnię, głównie dzięki Barackowi Obamie, związani na nowo wspólną pasją. W wyborczy wieczór, zanim Blaine ją pocałował, z twarzą mokrą od łez, tulił ją mocno, jakby wygrana Obamy była też ich zwycięstwem. A teraz mówiła mu, że to koniec.
— Dlaczego? — zapytał.
Na zajęciach uczył pojęcia niuansów i złożoności, a jednak teraz pytał o prosty powód, o przyczynę. Ale ona nie miała prostego wytłumaczenia i nie było żadnego powodu; po prostu warstwa po warstwie zagnieżdżało się w niej niezadowolenie, aż w końcu osiągnęło masę, która kazała jej działać. Nie powiedziała mu tego, ponieważ poczułby się zraniony, że czuła to już od jakiegoś czasu, iż jej związek z nim przypominał siedzenie w domu, ale bez przerwy przy oknie, przez które wyglądała.
— Zabierz roślinę — powiedział do niej w ostatni dzień, kiedy się widzieli, gdy pakowała swoje rzeczy, które trzymała w jego mieszkaniu.
Znękany, ze zgarbionymi ramionami stał w kuchni. To była jego roślina, radosne, zielone liście wyrastające z trzech bambusowych łodyg, i kiedy ją zabierała, przeszyło ją nagle porażające uczucie osamotnienia i nie opuszczało przez wiele tygodni. Czasem wciąż jeszcze ją nawiedzało. Jak można tęsknić za czymś, czego się już nie chciało? Blaine potrzebował tego, czego nie mogła mu dać, i żałowała utraty czegoś, co mogło się wydarzyć.
I tak znalazła się tutaj, w tym dniu nabrzmiałym latem, żeby zapleść sobie włosy przed wyjazdem do domu. Wilgotne gorąco oblepiało jej skórę. Na peronie w Trenton byli ludzie trzykrotnie więksi od niej — z podziwem patrzyła na kobietę w bardzo krótkiej spódniczce. Nie imponowały jej smukłe nogi z dumą ukazywane w minispódnicy — w końcu cóż to za sztuka pokazywać nogi, które podziwia cały świat — ale zachowanie grubej kobiety było wyrazem cichego przekonania, które tylko ona posiadała; poczucie słuszności, którego inni nie widzieli. Podobnie było z jej decyzją o powrocie: ilekroć dopadały ją wątpliwości, by się ich pozbyć, wyobrażała sobie siebie stojącą samotnie, z odwagą, niemal heroicznie. Gruba kobieta kierowała grupą nastolatków, szesnasto-, może siedemnastoletnich. Tłoczyli się wokół niej, z logo jakiejś letniej akcji z przodu i tyłu żółtych T-shirtów, roześmiani i rozgadani. Przypominali Ifemelu jej kuzyna Dike'a, zwłaszcza jeden z chłopców, o smukłej, muskularnej budowie sportowca, który wyglądał dokładnie jak Dike. Chociaż Dike nigdy nie założyłby takich butów, podobnych do espadryli. Mięczki, tak je nazywał. To było coś nowego; po raz pierwszy tak je nazwał kilka dni temu, kiedy opowiadał jej o zakupach z ciocią Uju.
— Mama chciała mi kupić te kretyńskie buty. Kuzyno, przecież wiesz, że nie mogę chodzić w takich mięczkach!
Ifemelu stanęła w kolejce do taksówek przed dworcem. Miała nadzieję, że jej taksówkarz nie okaże się Nigeryjczykiem, bo jak tylko usłyszy jej akcent, natychmiast z agresywną natarczywością zapragnie jej opowiedzieć, że ma tytuł magistra, a na taksówce tylko dorabia, zaś jego córka jest na dziekańskiej liście w Rutgers, albo będzie jechał w ponurym milczeniu, wyda jej resztę i zignoruje jej „dziękuję", przez cały czas głęboko upokorzony, że ta Nigeryjka, na dodatek jakaś dziewucha, która na pewno była pielęgniarką, księgową, może nawet lekarzem, nim pogardza. Nigeryjscy taksówkarze w Ameryce wierzyli, że tak naprawdę wcale nimi nie są. Stała w kolejce jako druga. Jej taksówkarz był czarny i w średnim wieku. Otworzyła drzwi i zerknęła na oparcie siedzenia kierowcy. „Mervin Smith". Nazwisko nie nigeryjskie, ale nigdy nic nie wiadomo. Tutaj Nigeryjczycy przyjmowali najróżniejsze imiona i nazwiska. Nawet ona była swego czasu kimś innym.
— Co słychać? — zagadnął mężczyzna.
Natychmiast z ulgą zorientowała się, że pochodził z Karaibów.
— W porządku. Dziękuję.
Podała mu adres salonu Mariama African Hair Braiding. Wybierała się do tego salonu po raz pierwszy — ten, do którego zwykle chodziła, został zamknięty, ponieważ właścicielka wróciła na Wybrzeże Kości Słoniowej, żeby wyjść za mąż — ale na pewno nie będzie się różnił od innych znanych jej salonów: wszystkie one mieściły się w częściach miasta, gdzie ściany pełnych wilgoci budynków pokrywały graffiti, nigdzie nie było widać białych ludzi, salony miały jaskrawe szyldy z nazwami Aisha albo Fatima African Hair Braiding, grzejniki, które zimą grzały zbyt mocno, i klimatyzatory, które latem nie dawały ochłody. Wewnątrz było mnóstwo francuskojęzycznych fryzjerek z Afryki Zachodniej, wśród których jedna była właścicielką, najlepiej mówiła po angielsku i odbierała telefony, a reszta odnosiła się do niej z szacunkiem. Często któraś nosiła na plecach dziecko przywiązane chustą. Albo jakiś malec spał na kocyku rozłożonym na zniszczonej kanapie. Czasami wpadały starsze dzieci. Fryzjerki rozmawiały głośno i szybko, po francusku albo w języku wolof czy malinke, a kiedy zwracały się do klientek po angielsku, robiły to w dziwny, poszarpany sposób, jakby nie mogły swobodnie przejść na zamerykanizowany slang. Nie dopowiadały słów do końca. Kiedyś w Filadelfii fryzjerka z Gwinei powiedziała do Ifemelu: „Jezdem faka, o Baże, być faki fsiekła". Musiała to powtórzyć wiele razy, zanim Ifemelu wreszcie pojęła, co kobieta chciała powiedzieć. „Jestem taka, o Boże, byłam taka wściekła".
Mervin Smith był wesoły i gadatliwy. Prowadził taksówkę i opowiadał, jak to jest strasznie gorąco, i że na pewno będą musieli wyłączać prąd.
— Taki gorąc zabija staruszków. Jak nie mają klimatyzacji, muszą iść do centrum handlowego. Tam klima jest za darmo. Ale czasem nie ma ich kto zaprowadzić. Ludzie muszą się opiekować staruszkami — powiedział, wciąż radosny mimo milczenia Ifemelu. — No i jesteśmy! — oznajmił, parkując przed odrapanym blokiem.
Salon mieścił się pośrodku, między chińską restauracją Happy Joy i sklepem spożywczym, w którym sprzedawali bilety na loterię. Wewnątrz salon był zaniedbany, farba odłaziła, ściany obwieszone były wielkimi plakatami z różnymi modelami warkoczykowych fryzur i mniejszymi z napisami „SZYBKI ZWROT PODATKU". Trzy kobiety w T-shirtach i szortach do kolan zajmowały się klientkami. W telewizorze, wiszącym na ścianie w kącie, puszczonym odrobinę zbyt głośno, leciał nigeryjski film: mąż bił żonę, a ona kuliła się i krzyczała; fatalna jakość dźwięku była dodatkowo drażniąca.
— Dzień dobry — powiedziała Ifemelu.
Wszystkie obróciły się, żeby na nią popatrzeć, ale tylko jedna, prawdopodobnie Mariama, wnioskując z nazwy zakładu, odpowiedziała.
— Dzień dobry. Zapraszam.
— Chciałabym sobie zapleść warkoczyki.
— A jakie mają być?
Ifemelu wyjaśniła, że chce średnio skręcone, i zapytała o cenę.
— Dwieście — odparła Mariama.
— W zeszłym miesiącu płaciłam sto sześćdziesiąt — powiedziała Ifemelu.
Ostatni raz robiła sobie warkoczyki trzy miesiące temu.
Mariama przez chwilę milczała, ze wzrokiem wbitym we włosy, które zaplatała.
— To jak? Może być sto sześćdziesiąt? — zapytała Ifemelu.
Mariama wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.
— OK, ale musisz przyjść jeszcze raz. Siadaj. Zaczekasz na Aishę. Niedługo skończy.
Mariama pokazała na najmniejszą z fryzjerek, która miała jakieś problemy ze skórą, biało-różowe odbarwienia na rękach i szyi. Wyglądały trochę niepokojąco, jakby były zaraźliwe.
— Cześć, Aisha — powiedziała Ifemelu.
Obinze zobaczył mail od niej, kiedy na tylnym siedzeniu w swoim range roverze tkwił w korku ulicznym w Lagos, marynarkę miał powieszoną na oparciu przedniego siedzenia, do okna z jego strony przykleiło się rudowłose żebrzące dziecko, do drugiego uliczny handlarz przyciskał kolorowe płyty CD, radio cicho grało, nastawione na nadającą wiadomości w pidgin english stację Wazobia FM, a spowijająca wszystko ponura szarość zwiastowała rychły deszcz. Obinze wpatrywał się w swojego BlackBerry, nagle spięty. Najpierw przebiegł wiadomość wzrokiem, instynktownie licząc, że będzie dłuższa. „Suficie, kedu? Mam nadzieję, że w pracy i z twoją rodziną w porządku. Ranyinudo mówiła, że spotkała cię niedawno i że masz dziecko! Dumny tatuś. Gratulacje. Ostatnio postanowiłam wrócić do Nigerii. Powinnam być w Lagos za tydzień. Chętnie się spotkam. Trzymaj się. Ifemelu."
Znowu przeczytał wiadomość, tym razem powoli, i nagle poczuł gwałtowną potrzebę wygładzenia czegoś, spodni, gładko wygolonej głowy. Nazwała go Sufit. W ostatniej wiadomości, wysłanej tuż przed jego ślubem, zwróciła się do niego Obinze, przeprosiła, że od lat się nie odzywała, radośnie życzyła mu szczęścia i wspomniała o czarnym Amerykaninie, z którym mieszkała. Elegancki mail. Obinze był tak wściekły, że wyszukał w Google czarnego Amerykanina — czy podawałaby jego pełne imię i nazwisko, gdyby nie chciała, żeby go sprawdził w internecie? — wykładowcę w Yale, i wkurzyło go, że mieszkała z facetem, który w swoim blogu zwracał się do przyjaciół „kociaki", ale tak naprawdę dobiło go zdjęcie czarnego Amerykanina, ociekającego intelektem, w niepomiętych dżinsach i okularach w czarnych oprawkach. Dlatego odpowiedź, którą jej wysłał, była celowo chłodna. „Dziękuję za życzenia, to najszczęśliwsze chwile w moim życiu", napisał. Miał nadzieję, że przyśle jakąś kpiącą odpowiedź — ten pierwszy mail, pozbawiony choćby cienia złośliwości, był tak bardzo nie w jej stylu — ale ona nie odpisała w ogóle, a kiedy on znowu, po miesiącu miodowym w Maroku, wysłał jej mail, w którym pisał, że chciałby być z nią w kontakcie i czasem porozmawiać, również nie odpowiedziała.
Samochody ruszyły. Padał lekki deszcz. Żebrzące dziecko biegło obok, wybałuszając oczy jeszcze bardziej teatralnie i jeszcze bardziej gorączkowo gestykulując: raz za razem podnosiło do ust rękę ze złożonymi razem koniuszkami palców. Obinze opuścił okno i wyciągnął stunairowy banknot. Jego kierowca, Gabriel, przyglądał się temu we wstecznym lusterku z ponurą dezaprobatą.
— Niech Bóg cię błogosławi, oga! — powiedział mały żebrak.
— Niech pan nie daje tym żebrakom pieniędzy, sir — odezwał się Gabriel. — Oni są wszyscy bogaci. Na żebraniu zarabiają wielkie pieniądze. Taki jeden to podobno wybudował sobie dom z sześcioma mieszkaniami w Ikeja!
— To czemu ty pracujesz jako szofer, zamiast być żebrakiem, Gabrielu? — zapytał Obinze i roześmiał się, nieco zbyt serdecznie.
Chciał powiedzieć Gabrielowi, że właśnie dostał mail od swojej dziewczyny ze studiów, a tak naprawdę dziewczyny ze studiów i z liceum. Kiedy po raz pierwszy pozwoliła, żeby zdjął jej stanik, leżała na plecach, pojękując cicho, szeroko rozstawionymi palcami obejmując jego głowę, a potem powiedziała:
— Miałam otwarte oczy, ale nie widziałam sufitu. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło.
Inne dziewczyny udawały, że wcześniej nie pozwoliły się dotknąć chłopakowi, ale nie ona, nigdy. Była zażarcie uczciwa. Zaczęła nazywać „sufitem" to, co razem robili, kiedy tulili się z czułością na jego łóżku pod nieobecność matki, w samej tylko bieliźnie, dotykając się, całując, ssąc, poruszając biodrami w udawanym stosunku. „Tęsknię za sufitem", napisała raz na tylnej okładce jego zeszytu do geografii i później przez długi czas nie potrafił patrzeć na ten zeszyt, bo czuł, jak narasta w nim podniecenie, skrywana ekscytacja. Na studiach, kiedy już przestali symulować, zaczęła nazywać go Sufit, żartobliwie, ale z podtekstem — jednak kiedy się kłócili albo ona wpadała w ponury nastrój, mówiła do niego Obinze. Nigdy nie zwracała się do niego Zed, jak to robili jego przyjaciele.
— A tak w ogóle, czemu mówisz do niego Sufit? — zapytał ją raz jego przyjaciel Okwudiba w jeden z tych leniwych dni po pierwszych semestralnych egzaminach.
Przyłączyła się do jego przyjaciół, kiedy siedzieli przy brudnym plastikowym stoliku w piwiarni niedaleko kampusu. Napiła się maltiny z butelki, przełknęła, zerknęła na Obinze i powiedziała:
— Bo jest taki wysoki, że głową dotyka sufitu, nie zauważyłeś?
Powiedziała to celowo powoli, z uśmieszkiem na ustach, dając im wszystkim do zrozumienia, że wcale nie dlatego tak go nazywa. Zresztą wcale nie był wysoki. Kopnęła go pod stołem, a on jej oddał, obserwując kolegów, którzy zaczęli się śmiać. Wszyscy troszkę się jej bali i troszkę się w niej podkochiwali. Czy widziała sufit, kiedy ten czarny Amerykanin ją dotykał? Czy z innymi mężczyznami też używała słowa „sufit"? Złościł się na myśl, że tak może być. Zadzwonił jego telefon i przez krótką chwilę dezorientacji myślał, że to może Ifemelu dzwoni do niego z Ameryki.
— Kochanie, kedu ebe I no?
Jego żona, Kosi, zawsze zaczynała w ten sposób, kiedy do niego dzwoniła: „Gdzie jesteś?" On, dzwoniąc do niej, nigdy tego nie robił, ale ona i tak mu mówiła: „Właśnie wchodzę do salonu. Jestem na Trzecim Moście Mainland". Zupełnie jakby musiała się upewnić, że istnieją naprawdę, kiedy nie mogli być razem. Miała wysoki, dziewczęcy głos. O wpół do ósmej mieli być na przyjęciu u Szefa, a już minęła szósta.
Powiedział jej, że utkwił w korku.
— Ale już się ruszyło, właśnie skręciliśmy w Ozumba Mbadiwe. Zaraz będę.
Na autostradzie Lekki był płynny ruch, deszcz przestawał padać i wkrótce Gabriel naciskał klakson przed wysoką czarną bramą jego domu. Mohammed, żylasty stróż w brudnym, białym kaftanie, otworzył bramę i uniósł rękę w powitalnym geście. Obinze popatrzył na brązowy dom z kolumnadą. Wewnątrz były jego meble importowane z Włoch, jego żona, jego dwuletnia córeczka Buchi, niania Christiana, siostra żony Chioma, która przyjechała na przymusowe wakacje, ponieważ wykładowcy na uniwersytecie znowu strajkowali, i nowa pomoc domowa, Marie, sprowadzona z Republiki Beninu, ponieważ jego żona uznała, że Nigeryjki są nieodpowiednie. Pokoje były chłodne, klimatyzacja cicho pracowała, kuchnia pachniała curry i tymiankiem, telewizor na dole był ustawiony na CNN, na górze na Cartoon Network, a wszystko to przesycone atmosferą niezakłóconego niczym dostatku. W ostatnich miesiącach czuł, że puchnie od tego wszystkiego, co zdobył — rodziny, domów, samochodów, kont w banku — i od czasu do czasu nachodziła go ochota, żeby to nakłuć szpilką, spuścić z tego powietrze, uwolnić się. Nie był już pewny, chyba ni gdy nie był, czy lubił swoje życie, bo lubił je naprawdę, czy lubił, bo powinien był lubić.
— Kochanie — powitała go Kosi, otwierając drzwi, jeszcze zanim do nich doszedł.
Jej cera promieniała, a on pomyślał, co często mu się zdarzało, jaką piękną była kobietą, o oczach w kształcie idealnych migdałów i rysach o idealnej symetrii. Suknię z gniecionego jedwabiu miała ciasno zebraną w talii, dzięki czemu jej figura przypominała klepsydrę. Objął ją, uważając, żeby nie dotknąć jej ust, pomalowanych na różowo i obwiedzionych ciemniejszą konturówką.
— Słońce w nocy! Asa! Ugo! — powiedział. — Szef nie musi zapalać żadnych świateł na przyjęciu, wystarczy, że ty tam będziesz.
Roześmiała się. Tak samo śmiała się, otwarcie uradowana swoim wyglądem, kiedy ludzie ją pytali: „Czy twoja matka była biała? Jesteś półkrwi?", ponieważ miała tak jasną skórę. Czuł się skonsternowany, że taką sprawia jej przyjemność, kiedy ktoś błędnie bierze ją za mieszańca.
— Tatuś, tatuś! — krzyknęła Buchi, biegnąc do niego chwiejnym kroczkiem, typowym dla małych dzieci. Była świeżo wykąpana, w piżamce w kwiatki i pachniała balsamem dla dzieci. — Bum-bum! Tatuś bum!
Podniósł ją, pocałował, wtulił twarz w jej szyjkę i — ponieważ zawsze ją to bawiło — udał, że upuszcza na podłogę.
— Weźmiesz kąpiel czy tylko się przebierzesz? — zapytała Kosi, idąc za nim na górę, gdzie na łóż ku rozłożyła dla niego niebieski kaftan. Wolałby koszulę albo mniej ozdobny kaftan zamiast tego, z przesadnie dekoracyjnym haftem, który Kosi kupiła za astronomiczną kwotę od jednego z tych nowych, pretensjonalnych projektantów mody na Wyspie. Ale założy właśnie ten, żeby sprawić jej przyjemność.
— Tylko się przebiorę — powiedział.
— Jak było w pracy? — spytała w swój zwykły, wymijający, uprzejmy sposób.
Powiedział jej, że myślał o nowym bloku mieszkalnym, który właśnie wybudował w Parkview. Miał nadzieję wynająć go Shellowi, bo firmy naftowe należały do najlepszych najemców, nigdy się nie uskarżały na niespodziewane podwyżki i bez protestów płaciły w amerykańskich dolarach, dzięki czemu nie trzeba było mieć do czynienia z wiecznie zmieniającymi wartość nairami.
— Nie martw się — powiedziała, dotykając jego ramienia. — Bóg ześle nam Shella. Poradzimy sobie, kochanie.
W rzeczywistości wszystkie mieszkania były już wynajęte przez firmę naftową, ale czasem opowiadał jej takie bzdury, ponieważ po części miał nadzieję, że zada mu jakieś trudne pytanie, chociaż wiedział, że tego nie zrobi, bo chciała jedynie mieć pewność, że warunki ich życia się nie zmienią, ale troskę o to pozostawiała wyłącznie jemu.
***
Na przyjęciu u Szefa będzie się jak zwykle nudził, ale pójdzie, bo chodził na wszystkie przyjęcia, które Szef wydawał, i za każdym razem, gdy parkował przed ogromnym domem Szefa, przypominał sobie, jak znalazł się tu po raz pierwszy, ze swoją kuzynką Nneomą. Wrócił świeżo z Anglii, w Lagos był zaledwie od tygodnia, ale Nneoma już marudziła, że mógłby przestać wylegiwać się w jej mieszkaniu i tylko czytać i sprzątać.
— Aj-aj! O gini? Czy ty pierwszy masz taki problem? Musisz ruszyć się i zacząć kombinować. Wszyscy kombinują. Lagos to jedno wielkie kombinowanie — powiedziała Nneoma.
Miała zręczne ręce o grubych dłoniach i prowadziła wiele interesów; jeździła do Dubaju kupować złoto, do Chin po damskie ubrania, a ostatnio została dystrybutorem firmy handlującej mrożonymi kurczakami.
— Mógłbyś mi pomagać w interesach, ale nie, ty jesteś za miękki, mówisz za dobrze po angielsku. Mnie jest potrzebny ktoś z gra-gra — powiedziała.
Obinze wciąż nie mógł się otrząsnąć po tym, co go spotkało w Anglii, wciąż krył się w kokonie żalu nad samym sobą i kiedy Nneoma zadawała mu to pytanie — „Czy ty pierwszy masz taki problem?" — denerwował się. Nic nie rozumiała ta jego kuzynka, z którą dorastał w rodzinnej wiosce, która patrzyła na świat zimnymi, obojętnymi oczami. Ale powoli zaczynał rozumieć, że ona ma rację, nie był pierwszy ani ostatni. Zaczął się starać o pracę z ogłoszeń w gazetach, ale nikt go nie zaprosił na rozmowę, a jego koledzy ze szkoły, którzy teraz pracowali w bankach albo firmach telefonii komórkowej, zaczęli go unikać, przestraszeni, że wciśnie im swoje kolejne CV.
Któregoś dnia Nneoma oznajmiła:
— Znam jednego bardzo bogatego człowieka, Szefa. Ciągle się za mną ugania, ech, ale ja mu odmawiam. Ma poważny problem z kobietami i może kogoś zarazić AIDS. Ale ja znam tych mężczyzn, zapamiętują tylko tę kobietę, która im odmówi. Więc od czasu do czasu on do mnie dzwoni, czasem idę go pozdrowić. Nawet pomógł mi z pieniędzmi, żebym mogła zacząć własny biznes, po tym jak w zeszłym roku te dzieci szatana ukradły moje oszczędności. Wciąż myśli, że któregoś dnia się zgodzę. Ha, o di egwu, na kogo? Zaprowadzę cię do niego. Jak jest w dobrym humorze, potrafi być bardzo hojny. Zna w tym kraju wszystkich. Może da nam list do jakiegoś dyrektora.
Drzwi otworzył im steward. Szef siedział na pozłacanym krześle, które wyglądało jak tron, popijał koniak, a zewsząd otaczali go goście. Zerwał się, niewysoki, uradowany i pełen werwy.
— Nneoma! To ty? Więc pamiętałaś o mnie dzisiaj! — powiedział.
Objął Nneomę, cofnął się i bezczelnie otaksował wzrokiem jej biodra podkreślone dopasowaną spódnicą i włosy opadające długą falą na ramiona.
— Chcesz żebym dostał zawału, co?
— Ależ proszę cię. Co ja bym bez ciebie zrobiła? — odparła Nneoma żartobliwie.
— Dobrze wiesz, co zrobić — powiedział Szef, a jego goście, trzej mężczyźni, zarechotali znacząco.
— Szefie, to mój kuzyn Obinze. Jego matka jest siostrą mojego ojca, panią profesor — rzekła Nneoma. — To ona płaciła za moje studia, od początku do końca. Gdyby nie ona, nie wiem, gdzie bym dzisiaj była.
— Cudownie, cudownie! — powiedział Szef, patrząc na Obinze, jakby on też miał swój udział w tej hojności.
— Dobry wieczór panu — rzekł Obinze.
Zaskoczyło go, że Szef wyglądał trochę fircykowato, zadbany aż do przesady: paznokcie po manikiurze i błyszczące, czarne aksamitne pantofle, brylantowy krzyżyk na szyi. Spodziewał się kogoś bardziej postawnego i nie tak wymuskanego.
— Siadajcie. Co wam podać?
Jak z czasem Obinze się przekonał, Ważni Mężczyźni i Ważne Kobiety nie rozmawiali z ludźmi, oni do nich przemawiali, i tamtego wieczoru Szef mówił i mówił, perorował o polityce, a goście piali z zachwytu: „W rzeczy samej! Ma pan absolutną rację, Szefie! Dziękujemy!". Wszyscy ubrani byli w sposób typowy dla młodych, zamożnych mieszkańców Lagos — skórzane pantofle, jeansy i rozpięte pod szyją dopasowane koszule, wszystkie z logo znanych projektantów — ale z ich zachowania przebijała uniżona gorliwość ludzi w potrzebie.
Kiedy goście wyszli, Szef zwrócił się do Nneomy:
— Znasz tę piosenkę Nikt nie wie, co będzie jutro? — i zaczął śpiewać z dziecinnym zapałem. — Nikt nie wie, co będzie jutro! Ju-u-tro! Nikt nie wie! — po raz kolejny nalał sobie szczodrze koniaku do kieliszka. — To jedna z zasad, na której opiera się ten kraj. Główna zasada. Nikt nie wie, co będzie jutro. Pamiętacie tych wielkich bankierów za rządów Abacha? Wydawało im się, że mają ten kraj na własność, i ani się obejrzeli, jak wylądowali w więzieniu. Albo ten żebrak, który nie miał na czynsz, a potem Babangida dał mu szyb naftowy i teraz lata prywatnym odrzutowcem! — Szef mówił triumfalnym tonem, zwykłe obserwacje wygłaszając jak epokowe odkrycia, a Nneoma słuchała, uśmiechała się i przytakiwała. Była przesadnie ożywiona, jakby szerszy uśmiech, głośniejszy śmiech, z coraz większym zapałem podbechtywane ego miały im zapewnić pomoc Szefa. Obinze bawiło, że robi to w tak oczywisty sposób, tak otwarcie flirtuje. Ale Szef dał im tylko w prezencie skrzynkę czerwonego wina, po czym rzekł niezobowiązująco do Obinze:
— Wpadnij do mnie w przyszłym tygodniu.
Obinze odwiedził Szefa w następnym tygodniu, i w następnym; Nneoma powiedziała, żeby kręcił się w pobliżu, aż Szef w końcu coś mu zaproponuje. Kucharz Szefa zawsze podawał zupę ze świeżej papryki, mocno przyprawione kawałki ryby w rosole, po której Obinze ciekło z nosa, w głowie mu się przejaśniało, przyszłość rysowała się mniej mgliście i napawała nadzieją, siedział więc zadowolony, przysłuchując się Szefowi i jego gościom. Fascynowali go, ich mało subtelne zachwyty prawie bogatych nad bogatymi, bogatych nad bardzo bogatymi; wydawało się, że aby mieć pieniądze, trzeba się było dać pieniądzom pożreć. Obinze czuł odrazę i pragnienie; było mu tych ludzi żal, ale też wyobrażał sobie, że jest taki jak oni. Któregoś dnia Szef wypił więcej koniaku niż zwykle i zaczął mówić chaotycznie o ludziach, którzy wbijają innym nóż w plecy, chłopczykach, którzy pokazywali pazury, i niewdzięcznych głupcach, którym się wydawało, że są bardzo sprytni. Obinze nie do końca rozumiał, co się stało, ale ktoś zdenerwował Szefa, powstała luka, i kiedy tylko zostali sami, zwrócił się do niego:
— Szefie, czy mógłbym jakoś pomóc? Proszę mi tylko powiedzieć. Może pan na mnie polegać.
Zdumiały go własne słowa. Przeszedł samego siebie. Zupa z papryki w ten sposób na niego podziałała. Tak właśnie wyglądało zabieganie. Był w Lagos i musiał zabiegać.
Szef popatrzył na niego, długo i chytrze.
— W tym kraju potrzebujemy takich ludzi jak ty. Ludzi z dobrych rodzin, dobrze wychowanych. Jesteś dżentelmenem, widzę to w twoich oczach. A twoja matka jest profesorem. To niełatwe.
Obinze uśmiechnął się lekko, by pokazać, że z pokorą przyjmuje tę dziwną pochwałę.
— Jesteś głodny i szczery, a to w tym kraju rzadkość. Prawda? — zapytał Szef.
— Tak — powiedział Obinze, chociaż nie wiedział, czemu przytakuje: że taki jest, czy że to rzadko spotykana cecha. Ale to nie miało znaczenia, bo Szef najwyraźniej wiedział.
— Wszyscy w tym kraju są głodni, nawet bogaci są głodni, ale nikt nie jest uczciwy.
Obinze przytaknął, a Szef znowu popatrzył na niego przeciągle, po czym bez słowa zajął się na powrót swoim koniakiem. Podczas następnej wizyty Szef był gadatliwy jak zwykle.
— Byłem przyjacielem Babangidy. Byłem przyjacielem Abachy. Teraz wojskowych nie ma, a moim przyjacielem jest Obasanjo — powiedział. — Wiesz dlaczego? Bo jestem głupi?
— Oczywiście, że nie, Szefie — zapewnił go Obinze.
— Mówią, że National Farm Support Corporation zbankrutowała i będą ją prywatyzować. Wiedziałeś o tym? Nie. A skąd ja wiem? Bo mam przyjaciół. A zanim ty się o tym dowiesz, ja już zajmę stanowisko i będę czerpał korzyści z arbitrażu. To jest nasz wolny rynek! — Szef się roześmiał. — Korporacja powstała w latach sześćdziesiątych i teraz ma wszędzie nieruchomości. Domy są przegniłe, a termity zżerają dachy. Ale je sprzedają. Kupię siedem nieruchomości po pięć milionów za każdą. Wiesz, na ile są wycenione w księgach? Na milion. A wiesz, ile są naprawdę warte? Pięćdziesiąt milionów. — Szef przerwał, żeby popatrzeć na jeden z dzwoniących telefonów (obok niego na stole leżały cztery), ale zignorował go i znowu rozsiadł się na kanapie. — Potrzebuję kogoś jako przykrywki.
— Oczywiście, proszę pana, mogę to zrobić — powiedział Obinze.
Później Nneoma siedziała na łóżku i uszczęśliwiona dawała mu rady, jednocześnie co chwilę bijąc się po głowie; skóra pod elegancką fryzurą ją swędziała, ale nie odważyła się drapać, więc musiała sobie radzić w ten sposób.
— To twoja szansa! Zed, uśmiechnij się! Mówią, że to naprawdę wielka sprawa, takie wyceny, ale to nic trudnego. Zaniżasz wartość nieruchomości i pilnujesz, aby wyglądało, że przestrzegasz procedur. Kupujesz nieruchomość, sprzedajesz połowę, żeby pokryć cenę zakupu, i wchodzisz do interesu! Zarejestrujesz własną firmę. Potem kupisz dom w Lekki, kilka samochodów, poprosisz swoje miasto, żeby ci nadało kilka tytułów, przyjaciół, żeby zamieścili ogłoszenia z gratulacjami w gazecie, i zanim się obejrzysz, każdy bank, do którego wejdziesz, będzie ci proponował natychmiastową pożyczkę, bo będą myśleć, że już nie potrzebujesz pieniędzy! A jak zarejestrujesz firmę, musisz poszukać jakiegoś białego. Poszukaj jakiegoś białego kolegi w Anglii. Powiedz wszystkim, że jest u ciebie dyrektorem. Zobaczysz, jak wszystkie drzwi się przed tobą otworzą, bo masz dyrektora oiynbo. Nawet Szef ma swoich białych, których przyprowadza i pokazuje, kiedy mu to jest potrzebne. Tak to się robi w Nigerii. Mówię ci.
I rzeczywiście, Obinze tak zrobił i robi dalej. Był zszokowany, jak proste się to okazało. Kiedy po raz pierwszy poszedł do banku z listem ofertowym, czuł się surrealistycznie, mówiąc „pięćdziesiąt" albo „pięćdziesiąt pięć", nie dodając „milionów", ponieważ nie było potrzeby dodawać tego, co oczywiste. Zaskoczeniem była też dla niego łatwość, z jaką przychodziły mu inne rzeczy, jak sam pozór bogactwa sprawiał, że wszystko odbywało się gładko. Wystarczyło, że podjechał przed bramę w swoim bmw, i portier salutował, otwierając ją przed nim, bez zadawania zbędnych pytań. Nawet w ambasadzie amerykańskiej było inaczej. Przed laty, kiedy był świeżo po studiach i pijany od amerykańskich ambicji, odmówiono mu wizy, ale gdy teraz przedstawił nowe wyciągi z banku, dostał wizę bez problemu. Podczas pierwszej podróży, na lotnisku w Atlancie urzędnik imigracyjny był uprzejmy i rozmowny.
— Ile ma pan gotówki? — zapytał.
Kiedy Obinze odparł, że niewiele, mężczyzna był zaskoczony.
— Nigeryjczycy tacy jak pan bez przerwy deklarują całe tysiące dolarów.
Oto kim się stał, Nigeryjczykiem, który na lotnisku powinien deklarować mnóstwo pieniędzy w gotówce. Wpędzało go to w dziwną dezorientację, ponieważ jego umysł nie zmieniał się w tym samym tempie, co jego życie, i pomiędzy sobą a tym, kim powinien być, wyczuwał pustkę.
Wciąż nie pojmował, czemu Szef postanowił mu pomóc, wykorzystać go, przymykając oczy, a wręcz zachęcając go do czerpania własnych korzyści. W końcu dom Szefa odwiedzał niekończący się sznur płaszczących się gości, krewnych i przyjaciół, którzy przyprowadzali własnych krewnych i przyjaciół, z kieszeniami pełnymi próśb i odwołań. Czasem się zastanawiał, czy któregoś dnia Szef go o coś poprosi, głodnego i uczciwego chłopca, którego uczynił wielkim, a w bardziej melodramatycznych momentach wyobrażał sobie, jak Szef prosi go o dokonanie zabójstwa.
***
Kiedy zjawili się na przyjęciu u Szefa, Kosi zaczęła krążyć wśród gości, obejmując w uścisku mężczyzn i kobiety, których ledwo znała. Do starszych zwracała się „ma" albo „sir" z przesadnym szacunkiem, pławiąc się w zachwycie, jaki wzbudzała jej twarz, ale na tyle skromnie, by jej uroda nie stanowiła dla nikogo zagrożenia. Chwaliła włosy jakiejś kobiety, sukienkę innej, krawat jednego z mężczyzn. Często powtarzała „Bogu dzięki". Kiedy jakaś kobieta zwróciła się do niej oskarżycielskim tonem, mówiąc: „Jakiego kremu do twarzy używasz? Jak można mieć taką cerę?", Kosi roześmiała się z wdzięcznością i obiecała wysłać kobiecie esemes z opisem pielęgnacji, jaką stosuje.
Obinze zawsze się dziwił, jak za wszelką cenę starała się być lubiana przez wszystkich bez wyjątku, z nikim nie zadzierać. W niedziele zapraszała jego krewnych na tłuczone jamy i zupę onugbu, a potem pilnowała, żeby każdy się najadł do syta. „Wujku, musisz jeść, o! W kuchni jest jeszcze mięso! Przyniosę ci następnego guinessa!" Kiedy pierwszy raz zabrał ją do domu swojej matki w Nnsukka, natychmiast rzuciła się, żeby pomóc w podawaniu do stołu, a kiedy po posiłku matka zabrała się do sprzątania, Kosi zerwała się oburzona.
— Mamusiu, jak możesz sprzątać, kiedy ja tu jestem?
Każde zdanie, które wypowiadała do któregoś z jego wujków, kończyła „sir". Córkom jego kuzynek wplatała we włosy wstążki. W jej skromności było coś nieskromnego: za bardzo się z nią obnosiła.
W tej chwili dygała i witała się z panią Akin-Cole, legendarnie starszą kobietą z równie legendarnie starej rodziny, której wyniosła mina i wiecznie uniesione brwi zdradzały osobę przywykłą do przyjmowania hołdów. Obinze często sobie ją wyobrażał, jak odbija się jej bąbelkami szampana.
— Jak się miewa twoja córeczka? Chodzi już do szkoły? — zapytała pani Akin-Cole. — Musisz ją posłać do francuskiej szkoły. Są bardzo dobre, pilnują w nich dyscypliny. Oczywiście uczą francuskiego, ale dziecku tylko wyjdzie na dobre, jak pozna inny cywilizowany język, tym bardziej że angielskiego uczy się już w domu.
— OK, ma. Zastanowię się nad francuską szkołą — powiedziała Kosi.
— Francuska szkoła nie jest zła, ale ja osobiście wolę Sidcot Hall. Mają tam kompletny angielski program — odezwała się inna kobieta, której imienia Obinze nie pamiętał.
Wiedział, że zarobiła dużo pieniędzy w czasie rządów generała Abachy. Wieść niosła, że zajmowała się stręczycielstwem, podsuwała młode dziewczyny oficerom armii, którzy w zamian załatwiali jej zawyżone kontrakty na dostawy. Teraz, w obcisłej sukience z cekinami, podkreślającej obwisły brzuch, była w Lagos jedną z tych kobiet w średnim wieku, którą rozczarowania pozbyły złudzeń, gorycz przeżarła jak rdza, a pryszcze na czole musiała ukrywać pod grubą warstwą podkładu.
— Ach tak, Sidcot Hall — powiedziała Kosi. — Jest już na szczycie mojej listy, bo właśnie wiem, że tam uczą według brytyjskiego programu.
Normalnie Obinze w ogóle by się nie odzywał, tylko patrzył i słuchał, dzisiaj jednak z jakiegoś powodu było inaczej.
— Przecież my wszyscy chodziliśmy do podstawówek, które miały program nigeryjski, prawda?
Kobiety popatrzyły na niego; ich zaskoczone miny sugerowały, że nie może mówić poważnie. I w pewnym sensie tak było. Oczywiście on także chciał dla swojej córki wszystkiego, co najlepsze. Czasami, jak w tej chwili, czuł się intruzem w tych nowych kręgach ludzi, którzy wierzyli, że tylko najnowsze szkoły, najnowsze programy nauczania zapewnią ich dzieciom wszystko. Nie podzielał tej pewności. Zbyt wiele czasu spędził, żałując tego, co mogło być, i kwestionując to, co powinno być.
Kiedy był młodszy, podziwiał ludzi, których dzieciństwo upływało w dostatku i którzy mówili z obcym akcentem, ale z czasem zaczął wyczuwać w nich jakąś tęsknotę, przepełnione smutkiem poszukiwanie czegoś, czego nie potrafili nigdy znaleźć. Nie chciał, żeby jego dziecko, choć wykształcone, żyło w sieci poczucia braku bezpieczeństwa. Buchi nie pójdzie do francuskiej szkoły, tego był pewny.
— Jeśli chcecie unieszczęśliwić własne dziecko, posyłając je do jednej z tych szkół z niedouczonymi nigeryjskimi nauczycielami, to wasza sprawa — powiedziała pani Akin-Cole.
Mówiła z trudnym do zlokalizowania obcym akcentem, brytyjskim, amerykańskim i jeszcze jakimś innym, typowym dla bogatych Nigeryjczyków, którzy za nic nie chcieli pozwolić, żeby świat zapomniał, jacy są światowi, jak ich vipowska karta British Airways dusi się od ilości wylatanych mil.
— Mam koleżankę, jej syn chodzi do szkoły na lądzie i wyobraźcie sobie, że w całej szkole mają tylko pięć komputerów. Tylko pięć! — powiedziała jedna z kobiet.
Obinze przypomniał sobie wreszcie jej imię. Adamma.
— Świat się zmienia — powiedziała pani Akin-Cole.
— To prawda — rzekła Kosi. — Ale rozumiem też, co Obinze chce powiedzieć.
Stawała po obu stronach jednocześnie, żeby zadowolić każdego; zawsze od prawdy wolała pokój, zawsze była skłonna do konformizmu. Obinze patrząc, jak rozmawia z panią Akin-Cole, ze złocistym cieniem połyskującym na powiekach, zawstydził się swoich myśli. Była oddaną kobietą; pełną dobrych chęci, oddaną kobietą. Ujął jej dłoń.
— Pójdziemy do Sidcot Hall i do francuskiej szkoły, obejrzymy też niektóre nigeryjskie placów ki, na przykład Crown Day — powiedziała Kosi i popatrzyła na niego błagalnie.
— Tak — rzekł, ściskając jej rękę.
Wiedziała, że w ten sposób ją przeprasza, a później zrobi to jeszcze raz, jak należy. Powinien był siedzieć cicho, nie wtrącać się do jej rozmowy. Nieraz mówiła mu, że koleżanki jej zazdroszczą, bo Obinze zachowuje się jak zagraniczny mąż, robi jej śniadanie w niedzielę i wieczorami nie wychodzi z domu. Duma w jej oczach pozwalała mu dostrzegać piękniejszą, lepszą wersję samego siebie. Już miał powiedzieć coś do pani Akin-Cole, kiedy zza pleców dobiegł go podniesiony głos Szefa.
— Wiecie przecież, że kiedy my tu sobie rozmawiamy, ropa wypływa z nielegalnych rurociągów i w butelkach sprzedają ją w Cotonou! Tak! Tak!
Szef podszedł do nich.
— Moja piękna księżniczka! — powiedział do Kosi i objął ją, mocno przyciskając do siebie.
Obinze zastanawiał się, czy Szef złożył jej kiedyś propozycję. Nie zdziwiłoby go to. Kiedy pewnego razu był u Szefa, jakiś mężczyzna przyszedł złożyć mu wizytę razem ze swoją dziewczyną, a kiedy wyszła do toalety, Obinze słyszał, jak Szef mówi do niego: „Podoba mi się ta dziewczyna. Daj mi ją, a ja dam ci ładny kawałek ziemi w Ikeja".
— Świetnie pan wygląda, Szefie — powiedziała Kosi. — Zawsze taki młody!
— Och, moja kochana, staram się, staram.
Szef żartobliwie pociągnął za satynowe klapy swojego smokingu. Rzeczywiście prezentował się dobrze, szczupły i wyprostowany, przeciwnie niż jego kumple, którzy wyglądali jak mężczyźni w ciąży.
— Mój chłopcze! — zwrócił się do Obinze.
— Dobry wieczór, Szefie.
Obinze obydwoma rękami uścisnął dłoń Szefa, kłaniając się lekko. Widział, jak inni mężczyźni obecni na przyjęciu również się kłaniali i, zgromadzeni wokół Szefa, tłoczyli się, by jak najgłośniej śmiać się z opowiadanych przez niego dowcipów.
Na przyjęciu było tłoczno. Obinze zauważył Ferdinanda, krępego znajomego Szefa, który w ostatnich wyborach startował na stanowisko gubernatora, przegrał i, jak wszyscy przegrywający politycy, poszedł do sądu, żeby zaskarżyć wynik. Miał kamienną, amoralną twarz; gdyby ktoś zechciał obejrzeć jego ręce, mógłby znaleźć krew jego nieprzyjaciół zaschniętą pod paznokciami. Ferdinand zauważył, że na niego patrzy, i Obinze odwrócił wzrok. Przestraszył się, że Ferdinand podejdzie, żeby porozmawiać o szemranym interesie, o którym wspomniał, kiedy ostatnio się spotkali, bąknął więc, że idzie do toalety, i chyłkiem oddalił się od towarzystwa.
Przy bufecie zauważył młodego człowieka, który ze smutnym rozczarowaniem przyglądał się zimnym zakąskom i makaronom. Obinze ujęło jego nieobycie; w ubiorze młodzieńca i w postawie było wyobcowanie, którego nie zdołałby ukryć, nawet gdyby chciał.
— Tam jest drugi stół, z nigeryjskim jedzeniem — powiedział do niego Obinze, a młody człowiek popatrzył na niego i roześmiał się z wdzięcznością. Miał na imię Yemi i był dziennikarzem z gazety. Nic dziwnego; zdjęcia z przyjęć u Szefa zawsze pojawiały się w weekendowej prasie.
Yemi studiował angielski na uniwersytecie i Obinze zapytał go, jakie książki lubi, ucieszony, że w końcu porozmawia o czymś interesującym, ale szybko okazało się, że dla Yemiego książka nie była literaturą, jeżeli nie zawierała wielosylabowych słów i niezrozumiałych fragmentów.
— Problem w tym, że powieść jest zbyt prosta, człowiek nie używa żadnych wielkich słów — powiedział Yemi.
Obinze zrobiło się smutno, że Yemi jest tak kiepsko wykształcony i nawet o tym nie wie. Zapragnął być nauczycielem. Wyobraził sobie, że stoi przed klasą pełną Yemich i uczy. Odpowiadałoby mu życie nauczyciela, jak odpowiadało jego matce. Często wyobrażał sobie inne rzeczy, które mógł robić albo wciąż mógł zrobić: wykładać na uniwersytecie, wydawać gazetę, trenować zawodowych tenisistów stołowych.
— Nie wiem, czym się pan zajmuje, sir, ale zawsze szukam lepszej pracy. Właśnie kończę studia magisterskie — powiedział Yemi, jak prawdziwy mieszkaniec Lagos, zawsze zabiegający, wiecznie wypatrujący czegoś lepszego, bardziej atrakcyjnego. Obinze dał mu swoją wizytówkę, po czym wrócił znaleźć Kosi.
— Zastanawiałam się, gdzie jesteś — powiedziała.
— Przepraszam, spotkałem kogoś — odparł Obinze.
Włożył rękę do kieszeni i dotknął swojego blackberry. Kosi pytała, czy chce jeszcze coś zjeść. Nie chciał. Chciał wrócić do domu. Nagle ogarnęła go gwałtowna chęć, by zamknąć się w swoim gabinecie i odpowiedzieć na mail Ifemelu, napisać coś, co podświadomie układał sobie w głowie. Skoro planowała powrót do Nigerii, oznaczało to, że nie była już z czarnym Amerykaninem. Ale może miał przyjechać z nią; w końcu była kobietą, dla której mężczyźnie łatwo byłoby zmienić swoje życie, kobietą, która nigdy nie oczekiwała ani nie domagała się zapewnień, więc sprawiała, że swego rodzaju pewność stawała się możliwa. Kiedy w uniwersyteckich czasach trzymali się za ręce, robiła to tak mocno, że ich obie dłonie stawały się śliskie od potu, a ona mówiła kpiąco: „Tak na wszelki wypadek, gdybyśmy się trzymali za ręce po raz ostatni, trzymajmy się za nie naprawdę. Bo zaraz może nas zabić jakiś motocykl albo samochód, albo zobaczę na ulicy prawdziwego mężczyznę moich marzeń i cię zostawię, albo ty zobaczysz prawdziwą kobietę swoich marzeń i zostawisz mnie". Może czarny Amerykanin też przyjedzie do Nigerii, nie mogąc się z nią rozstać. Mimo to z jej maila wyczuł, że była wolna. Wyjął swój telefon, żeby obliczyć, o której godzinie amerykańskiego czasu napisała do niego. Wczesnym popołudniem. Zdania były pisane w pośpiechu; zastanawiał się, co wtedy robiła. I zastanawiał się, co jeszcze Ranyinudo jej o nim powiedziała.
W grudniową sobotę, kiedy spotkał Ranyinudo w centrum handlowym Palms, na jednej ręce niósł Buchi, czekając przy wejściu, żeby Gabriel podjechał samochodem, w drugiej trzymał opakowanie herbatników Buchi.
— Zed! — wykrzyknęła Ranyinudo.
W liceum była pełną energii chłopczycą, bardzo wysoką, chudą i bezpośrednią, zupełnie pozbawioną zwykłej dziewczęcej tajemniczości. Wszyscy chłopcy ją lubili, ale nigdy o nią nie zabiegali, z sympatią przezywając „Daj mi spokój", bo to mówiła zawsze, ilekroć ktoś pytał ją o jej niezwykłe imię.
— Tak, to imię Igbo i znaczy „dajcie nam spokój", więc dajcie mi spokój!
Zdumiał się widząc, jak elegancko teraz wyglądała, jak inaczej, z krótkimi, nastroszonymi włosami, w obcisłych jeansach, o pełnych, zgrabnych kształtach.
— Zed! Zed! Kopę lat! Już o nas zapomniałeś. To twoja córka? Och, cudownie! Niedawno spotkałam się z jednym kolegą, Dele. Znasz Dele z Hale Bank? Mówił, że ten budynek koło biura Ace na Banana Island jest twój. Gratuluję. Naprawdę ci się udało. A Dele mówił, że jesteś bardzo skromny.
Czuł się skrępowany jej przesadnym zachwytem, szacunkiem, który sączył się z każdego pora jej skóry. W jej oczach nie był już dawnym Zedem z liceum, a opowieści o jego bogactwie kazały jej przypuszczać, że musiał się bardzo zmienić. Często słyszał od różnych ludzi, że jest taki skromny, jednak nie mieli na myśli prawdziwej skromności, chodziło im po prostu, że nie obnosił się ze swoim członkostwem w klubie bogatych, nie korzystał z praw, które mu ono dawało — mógł zachowywać się po chamsku, nie liczyć z innymi, nie witać, lecz być witanym — a ponieważ tylu innych te prawa egzekwowało, jego wybór uznawano za skromność. Nie przechwalał się, ani nie opowiadał o tym, co ma, dlatego też wielu zakładało, że ma znacznie więcej niż w rzeczywistości. Nawet jego najbliższy przyjaciel, Okwudiba, często mu powtarzał, że jest skromny, co go lekko drażniło, ponieważ wolałby, żeby Okwudiba rozumiał, iż nazywając go skromnym, z chamstwa robi się coś normalnego. Poza tym w skromności widział coś pokrętnego, wymyślonego dla wygody innych; ludzie wychwalali czyjąś skromność, ponieważ dzięki niej nie odczuwali aż tak bardzo, że czegoś im brakuje. Obinze cenił przede wszystkim szczerość; zawsze pragnął być prawdziwie szczery i żył w nieustannym lęku, że nie jest.
— Kochanie, musisz być głodny — powiedziała Kosi, kiedy samochodem wracali z przyjęcia do domu. — Zjadłeś tylko sajgonkę.
— I suyę.
— Musisz coś zjeść. Dzięki Bogu poprosiłam Marie, żeby coś ugotowała — powiedziała, po czym dodała chichocząc: — A ja powinnam była się bardziej szanować i dać sobie spokój z tymi ślimakami! Zjadłam ich chyba z dziesięć. Ale były takie dobre i pikantne.
Obinze zaśmiał się odrobinę znudzony, ale uradowany, że ona jest zadowolona.
***
Marie była drobna, a Obinze nie wiedział, czy była nieśmiała, czy też kulawy angielski sprawiał, że taka się wydawała. Była u nich dopiero od miesiąca. Poprzednia dziewczyna, sprowadzona przez krewnego Gabriela, była przysadzista i pojawiła się w ich domu z torbą podróżną. Obinze nie widział, jak Kosi sprawdziła zawartość torby — zawsze to robiła, kiedy przyjmowała pomoc domową, bo chciała wiedzieć, co jej sprowadzają do domu — ale wszedł, akurat kiedy Kosi krzyczała zniecierpliwionym, przenikliwym głosem, którym zawsze zwracała się do służby, żeby podtrzymać swój autorytet i wzbudzić respekt. Torba dziewczyny leżała na podłodze, otwarta, i wysypywały się z niej ubrania. Obok stała Kosi i koniuszkami palców trzymała paczkę kondomów.
— A to po co? Hę? Przychodzisz do mojego domu, żeby być prostytutką?
W pierwszej chwili dziewczyna spuściła wzrok i milczała, ale po chwili spojrzała Kosi prosto w oczy.
— W ostatniej pracy mąż pani zawsze mnie zmuszał — powiedziała.
Oczy Kosi mało nie wyskoczyły z orbit. Nachyliła się, jakby chciała się rzucić na dziewczynę, ale się powstrzymała.
— Zabierz swoją torbę i idź sobie, idź — powiedziała.
Dziewczyna poruszyła się, trochę zaskoczona, po czym wzięła torbę i obróciła się do drzwi.
— Wierzysz w te bzdury, kochanie? — odezwała się do niego Kosi, kiedy dziewczyna wyszła. — Zjawia się tu z prezerwatywami i ma czelność otworzyć gębę, żeby opowiadać takie androny. Nie do wiary, prawda?
— Poprzedni pracodawca ją zgwałcił, więc tym razem postanowiła się zabezpieczyć — powiedział Obinze.
Kosi popatrzyła na niego.
— Jest ci jej żal. Nie znasz tych dziewuch. Jak możesz się nad nią litować?
Chciał zapytać: „Jak ty możesz się nie litować?", ale jej niepewne, lękliwe spojrzenie zamknęło mu usta. Jej brak poczucia bezpieczeństwa, tak ogromny i tak powszechny, zamknął mu usta. Bała się dziewczyny do pomocy, choć jemu nawet nie przyszłoby do głowy, żeby ją uwieść. Lagos tak właśnie działało na żony młodych i bogatych mężczyzn; wiedział, że łatwo można popaść w paranoję na punkcie dziewczyn do pomocy, sekretarek, „dziewczyn z Lagos", tych wyrafinowanych, eleganckich potworów, które swoimi przystrojonymi w klejnoty gardłami połykały mężów w całości. Mimo to wolałby, żeby Kosi nie żyła w takim strachu, nie ulegała tak bardzo powszechnej psychozie.
Kilka lat temu opowiedział jej o atrakcyjnej pracownicy banku, która zjawiła się w jego biurze, żeby porozmawiać o otwarciu konta, młodej kobiecie w dopasowanej bluzce, z rozpiętym jednym guzikiem za dużo, która próbowała ukryć desperację w swoich oczach.
— Kochanie, sekretarka nie powinna wpuszczać do twojego gabinetu tych różnych przedstawicielek banków! — powiedziała wtedy Kosi, a on miał wrażenie, że w tym momencie nie widziała jego, Obinze, tylko niewyraźne klasyczne typy: bogatego mężczyznę i przedstawicielkę banku, której udało się załatwić pokaźny depozyt, prostą wymianę. Kosi spodziewała się, że będzie ją zdradzał, i za wszelką cenę starała się zminimalizować okazje, w których mogłoby do tego dojść.
— Kosi, do niczego nie dojdzie, jeżeli ja tego nie będę chciał. A nigdy nie będę — powiedział, jednocześnie uspokajając ją i upominając.
Przez te wszystkie lata ich małżeństwa Kosi zaczęła pałać gwałtowną nienawiścią do samotnych kobiet i równie gwałtowną miłością do Boga. Zanim się pobrali, raz w tygodniu chodziła na mszę do anglikańskiego kościoła w Marina, co niedzielę odbijając kartę, bo tak została wychowana, ale po ślubie przeszła do Domu Dawida, ponieważ, jak mu powiedziała, w tym kościele wierzono w Biblię. Później, kiedy dowiedział się, że w Domu Dawida odbywają się specjalne spotkania modlitewne w intencji „zatrzymania przy sobie męża", zaniepokoił się. Podobnie gdy zapytał Kosi, czemu przestała ich odwiedzać jej najlepsza przyjaciółka, Elohor, a ona odpowiedziała: „Wciąż jest wolna", jakby to był oczywisty powód.
***
Marie zapukała do drzwi jego gabinetu i weszła, niosąc na tacy ryż i smażone banany. Obinze jadł wolno. Włączył CD Fela'ego i na komputerze zaczął pisać mail; gdyby robił to w telefonie, od pisania na klawiaturze blackberry ścierpłyby mu palce i umysł. Po raz pierwszy puścił Ifemelu Fela'ego na uniwersytecie. Wcześniej uważała Fela'ego za szalonego palacza trawy, który na koncertach występował w bieliźnie, ale pokochała rytmy afro beatu i leżeli na materacach u Obinze w Nsukka, słuchając muzyki, a kiedy zaczynał śpiewać chórek, Ifemelu zrywała się i zaczynała wulgarnie kręcić biodrami. Był ciekaw, czy jeszcze to pamięta. Był ciekaw, czy pamięta, jak jego kuzyn przysyłał z zagranicy składanki, a on robił dla niej kopie w słynnym sklepie elektronicznym na targu, gdzie przez cały dzień ryczała muzyka, jeszcze po wyjściu dzwoniąc w uszach. Chciał, żeby miała tę samą muzykę, co on. Nigdy specjalnie nie interesowali jej Biggie i Warren G ani Dr. Dre i Snoop Dogg, ale Fela to było co innego. Co do Fela'ego byli zgodni.
Napisał mail, potem napisał go jeszcze raz, nie wspominając o żonie, ani nie używając pierwszej osoby w liczbie mnogiej, starając się, by treść była równie szczera, jak zabawna. Nie chciał jej zrazić. Chciał zrobić wszystko, żeby tym razem odpisała. Nacisnął „Wyślij" i już po kilku minutach sprawdził, czy przyszła odpowiedź. Czuł się zmęczony. Nie fizycznie — przepełniała go wyczerpująca ospałość, otępiająca obrzeża umysłu. Wstał i wyszedł na werandę; od nagłego uderzenia gorącego powierza, ryku generatora u sąsiada i smrodu spalin zakręciło mu się w głowie. Owady jak oszalałe fruwały wokół żarówki. Zapatrzony w parną ciemność rozciągającą się w oddali czuł, że mógłby w niej pływać, wystarczy tylko, żeby spróbował.
Mariama skończyła czesać klientkę i spryskała jej włosy nabłyszczaczem.
— Idę po chińszczyznę — powiedziała, kiedy klientka wyszła.
Aisha i Halima powiedziały jej, co ma dla nich kupić — bardzo pikantnego kurczaka generała Tso, skrzydełka, kurczaka w pomarańczach — szybko i bez zastanowienia, jak ktoś, kto robi to codziennie.
— Chcesz coś? — zapytała Mariama Ifemelu.
— Nie, dziękuję — odpowiedziała Ifemelu.
— Dużo czasu na twoje włosy. Musisz jeść — rzekła Aisha.
— Nie trzeba. Mam batonik z granoli — powiedziała Ifemelu.
Miała też małe marcheweczki w foliowej torebce, chociaż jak dotąd przekąsiła tylko roztopioną czekoladę.
— Jaki batonik? — zapytała Aisha.
Ifemelu pokazała jej batonik, organiczny, w stu procentach z pełnego ziarna, z owocami.
— To nie jest jedzenie! — prychnęła Halima, odrywając wzrok od telewizora.
— Jest tutaj piętnaście lat, Halimo — powiedziała Aisha, jakby tak długi pobyt tłumaczył, czemu Ifemelu je batonik z granoli.
— Piętnaście? Długo — powiedziała Halima.
Aisha zaczekała, aż Mariama wyjdzie, i wyciągnęła z kieszeni komórkę.
— Przepraszam, tylko zadzwonię — powiedziała i wyszła na zewnątrz.
Wróciła rozpromieniona; rozmowa przez telefon sprawiła, że jej uśmiechnięta twarz nagle okazała się ładna, o regularnych rysach. Ifemelu nie zauważyła tego wcześniej.
— Emeka dzisiaj pracuje długo. Więc tylko Chijioke przyjdzie, żeby z tobą porozmawiać, zanim skończymy — powiedziała, jakby zaplanowały wszystko razem z Ifemelu.
— Niepotrzebnie ich o to prosisz. Nawet nie wiem, co im powiedzieć — rzekła Ifemelu.
— Powiedz Chijioke, że Igbo może się ożenić z nie-Igbo.
— Aisha, nie mogę mu kazać się z tobą ożenić. Ożeni się, jeśli będzie chciał.
— Chcą się ze mną ożenić. Ale nie jestem Igbo!
W oczach Aishy pojawił się błysk; kobieta musiała być lekko nienormalna.
— Tak ci powiedzieli? — zapytała Ifemelu.
— Emeka powiedział, że jego matka powiedziała, że jak się ożeni z Amerykanką, to się zabije — rzekła Aisha.
— To niedobrze.
— Ale ja, ja jestem Afrykanką.
— Więc może się nie zabije, jeśli on się z tobą ożeni.
Aisha popatrzyła na nią bez wyrazu.
— Matka twój chłopak chce, żeby on się z tobą ożenił?
Ifemelu w pierwszej chwili pomyślała o Blainie, ale zrozumiała, że Aisha pyta o jej zmyślonego chłopaka.
— Tak. Wciąż nas pyta, kiedy się pobierzemy.
Była zaskoczona, że tak łatwo skłamała, zupełnie jakby przekonała samą siebie, że nie żyje wspomnieniami pokrytymi trzynastoletnią pleśnią. Zresztą mogła to być prawda; w końcu matka Obinze ją lubiła.
— Ach! — westchnęła Aisha z życzliwą zawiścią.
Mężczyzna z wysuszoną, poszarzałą twarzą i strzechą siwych włosów wszedł do Salonu, niosąc plastikową tacę z ziołowymi miksturami na sprzedaż.
— Nie, nie, nie — powiedziała do niego Aisha, unosząc dłoń, jakby się przed nim broniła.
Mężczyzna się wycofał. Ifemelu zrobiło się go żal. W znoszonej tunice wyglądał na zagłodzonego. Na pewno ciężko mu było wyżyć z handlu swoimi miksturami. Powinna była coś od niego kupić.
— Rozmawiaj z Chijioke w igbo. On cię posłucha — powiedziała Aisha. — Mówisz w igbo?
— Oczywiście, że mówię w igbo — oburzyła się Ifemelu, zastanawiając się, czy Aisha znowu nie chce powiedzieć, że Ameryka ją zmieniła. — Spokojnie — dodała, kiedy Aisha szarpnęła jej włosy grzebieniem z małymi ząbkami.
— Twoje włosy twarde — powiedziała Aisha.
— Wcale nie twarde — rzekła zdecydowanie Ifemelu. — Używasz złego grzebienia.
Wyrwała Aishy grzebień i położyła go na stoliku.
***
Ifemelu dorastała w cieniu włosów swojej matki. Były czarne — czarne i tak gęste, że kiedy szła do salonu, trzeba było zużyć dwie butelki zmiękczacza i musiała spędzić wiele godzin pod suszarką, ale kiedy wreszcie uwalniano jej włosy z różowych plastikowych wałków, opadały swobodne i gęste, spływając jej po plecach wspaniałą kaskadą. Ojciec nazywał je koroną chwały. „To twoje prawdziwe włosy?", pytali ją znajomi, a potem dotykali ich z czcią. Inni mówili: „Jesteś z Jamajki?", jakby tylko domieszka obcej krwi mogła zapewnić tak obfite włosy, które nie rzedły na skroniach. Przez całe dzieciństwo Ifemelu często spoglądała w lustro i ciągnęła się za włosy, rozdzielała pasma, marząc, żeby stały się takie jak włosy matki, ale one wciąż były sztywne i nie chciały rosnąć, a fryzjerki mówiły, że ranią im palce jak nóż.
Któregoś dnia, kiedy Ifemelu skończyła dziesięć lat, jej matka wróciła z pracy odmieniona. Ubrana była tak samo, w brązową sukienkę zawiązaną w pasie, ale twarz miała zarumienioną i błędne spojrzenie.
— Gdzie są duże nożyczki? — zapytała, a kiedy Ifemelu je przyniosła, podniosła je i garść po garści obcięła sobie wszystkie włosy. Ifemelu patrzyła oniemiała. Włosy leżały na podłodze jak martwa trawa.
— Przynieś mi duży worek — powiedziała matka.
Ifemelu posłusznie wykonała polecenie, poruszając się jak w transie, bo działy się rzeczy, których nie rozumiała. Patrzyła, jak matka krąży po mieszkaniu i zbiera wszystkie katolickie przedmioty, krucyfiksy zawieszone na ścianach, różańce pochowane w szufladach, mszały poustawiane na półkach. Zebrała to wszystko do foliowego worka, który wyniosła na podwórko. Szła szybkim krokiem, ze wzrokiem nieobecnym, ale pewnym. Obok śmietnika rozpaliła ognisko, w tym samym miejscu, w którym paliła swoje podpaski higieniczne, i najpierw wrzuciła do niego włosy, zawinięte w starą gazetę, a potem jeden po drugim wszystkie przedmioty wiary. Szary dym wijąc się, unosił się w powietrze. Ifemelu zaczęła płakać, bo wyczuwała, że stało się coś złego, a stojąca przy ognisku kobieta, która dolewała benzyny, kiedy przygasało, i cofała się, gdy płomienie wybuchały, łysa i blada, nie była jej matką, nie mogła być jej matką.
Kiedy matka wróciła do domu, Ifemelu cofnęła się, ale matka przytuliła ją mocno.
— Jestem zbawiona — powiedziała. — Pani Ojo zajęła się mną w czasie przerwy i przyszedł do mnie Chrystus. Stare odeszło i wszystko stało się nowe. Chwała Panu. W niedzielę pójdziemy do Odrodzonych Świętych. To Kościół, w którym wierzy się w Biblię i który jest żywy, nie jak u Świętego Dominika.
To nie były słowa matki. Wymawiała je zbyt zdecydowanie, zachowywała się też inaczej. Nawet jej głos, normalnie wysoki i kobiecy, stał się głębszy i bardziej gardłowy. Tego popołudnia Ifemelu widziała, jak znika jej dawna matka. Wcześniej raz na jakiś czas odmawiała różaniec, żegnała się przy jedzeniu, nosiła na szyi śliczne podobizny świętych, śpiewała łacińskie pieśni i śmiała się, kiedy ojciec Ifemelu kpił z jej okropnej wymowy. Śmiała się też, kiedy mówił: „Szanuję religię agnostycznie", i mówiła mu, że na szczęście ona jest jego żoną, bo chociaż chodzi do kościoła tylko na śluby i pogrzeby, i tak trafi do nieba na skrzydłach jej wiary. Ale w tamto popołudnie jej Bóg się zmienił. Stał się bardzo akuratny. Wyprostowane włosy były dla niego obrazą. Obrazą był taniec. Targowała się z Nim: w zamian za dobrobyt, za awans oferowała mu głodówkę. Przez ciągły post zrobiła się chuda jak szczapa: w weekendy nie jadła, ani nie piła, w ciągu tygodnia do wieczora piła tylko wodę. Ojciec Ifemelu wodził za nią zmartwionym wzrokiem i namawiał, żeby jadła więcej, zawsze przy tym bardzo ważąc słowa z obawy, że nazwie go wysłannikiem diabła i zignoruje jak kuzyna, który z nimi mieszkał. „Poszczę, żeby twój ojciec się nawrócił", mówiła często do Ifemelu. Przez wiele miesięcy powietrze w ich mieszkaniu było jak popękane szkło. Wszyscy chodzili na paluszkach wokół matki, która stała się obca, chuda, zagorzała i surowa. Ifemelu bała się, że któregoś dnia pęknie na dwoje i umrze.
Potem, w wielkanocną sobotę, pierwszą cichą wielkanocną sobotę w życiu Ifemelu, matka wybiegła z kuchni.
— Widziałam anioła! — zawołała.
Wcześniej było gotowanie i krzątanina, mnóstwo garnków w kuchni i mnóstwo krewnych w mieszkaniu, a Ifemelu i matka szły na wieczorną mszę, trzymały zapalone świece, śpiewały w morzu migoczących płomyków, a potem wracały do domu i gotowały dalej, przygotowując wielki wielkanocny lunch. Ale teraz w mieszkaniu panowała cisza. Krewni trzymali się z daleka, a na lunch miał być jak zwykle ryż i gulasz. Ifemelu siedziała z ojcem w salonie, a kiedy matka powiedziała: „Widziałam anioła!", Ifemelu dojrzała w oczach ojca znużenie, przelotny błysk, który natychmiast zniknął.
— Co się stało? — zapytał dobrodusznym tonem, jakiego używa się wobec dzieci, może w nadziei, że traktując szaleństwo żony żartobliwie, zdoła ją z niego wyleczyć.
Matka powiedziała im, że właśnie jej się ukazał nad kuchenką świetlisty anioł, który trzymał księgę wykończoną czerwoną nicią i nakazał jej opuścić Kościół Odrodzonych Świętych, ponieważ pastor był czarownikiem i brał udział w nocnych, szatańskich spotkaniach pod powierzchnią morza.
— Powinnaś posłuchać tego anioła — rzekł ojciec.
I tak matka odeszła z Kościoła, zapuściła znowu włosy, ale przestała nosić naszyjniki i kolczyki, ponieważ według pastora z Cudownego Źródła biżuteria jest bezbożna i nie przystoi kobiecie cnotliwej. Niedługo później, w dniu, w którym nie powiódł się przewrót, jaki miał ocalić Nigerię i dać kobietom stanowiska w rządzie, matka miała kolejną wizję. Tym razem anioł pojawił się w jej sypialni, nad szafą, nakazując jej opuścić Cudowne Z a w zamian przystąpić do Zgromadzenia Wskazującego Drogę. W połowie pierwszej mszy, na którą Ifemelu poszła z matką, w wyłożonej marmurem sali zgromadzeń, pośród wyperfumowanych ludzi i niosących się echem głębokich głosów, Ifemelu popatrzyła na matkę, która śmiała się i płakała jednocześnie. W tym kościele przepełnionym nadzieją, pośród tupania i klaskania, gdzie Ifemelu wydawało się, że pod dachem fruwają wspaniałe anioły, dusza jej matki odnalazła dom. To był kościół pełen nowobogackich; na parkingu mały samochód jej matki, ze zmatowiałym lakierem i porysowany, był najstarszy. Matka powiedziała, że jeżeli będzie się modlić z bogaczami, Bóg pobłogosławi jej tak samo, jak pobłogosławił im. Znowu zaczęła nosić biżuterię, pić guinessa; pościła tylko raz w tygodniu i wciąż mówiła: „Bóg mi powiedział" albo: „W mojej Biblii jest napisane", jakby reszta była nie tylko inna, ale błądziła. Na „dzień dobry" albo „dobry wieczór" odpowiadała radośnie: „Niech ci Bóg błogosławi!". Jej Bóg stał się nie tylko sympatyczny, ale też pozwalał sobie rozkazywać. Każdego ranka matka budziła wszystkich w domu na modlitwę, klękali na szorstkim dywanie w salonie, śpiewając, klaszcząc i zlewając rozpoczynający się dzień krwią Jezusa, a słowa jej matki przeszywały ciszę poranka: „Boże, Ojcze Niebieski, nakazuję Ci wypełnić ten dzień błogosławieństwem i dowieść, że jesteś naszym Bogiem! Panie, służę Ci, abyś zesłał mi dobrobyt! Nie pozwól, by zło zwyciężyło, nie pozwól, by moi wrogowie triumfowali nade mną!". Pewnego razu ojciec Ifemelu powiedział, że modlitwy były urojonymi bitwami ze zmyślonymi oszczercami, lecz mimo to nalegał, żeby Ifemelu zawsze wstawała wcześnie na modlitwę. „To uszczęśliwia twoją matkę", mówił.
Kiedy w kościele przychodził czas dawania świadectwa, matka zawsze pierwsza biegła do ołtarza.
— Dzisiaj rano miałam katar — zaczynała. — Ale jak tylko pastor Gideon rozpoczął modlitwę, przeszedł mi. Teraz już nie mam kataru. Chwalmy Pana!
— Alleluja! — wołała kongregacja, po czym następowały dalsze świadectwa.
„Nie uczyłem się, bo byłem chory, ale i tak zdałem śpiewająco!" „Miałem malarię, modliłem się i zostałem uzdrowiony!" „Kaszel mi przeszedł, kiedy pastor zaczął się modlić!". Ale matka zawsze była pierwsza, uskrzydlona i uśmiechnięta, skąpana w blasku zbawienia. Potem, w czasie mszy, kiedy pastor Gideon podskakiwał w swoim garniturze z wywatowanymi ramionami i w szpiczastych butach, wykrzykując: „Nasz Bóg nie jest biednym Bogiem, amen? Jest częścią naszego dobrobytu, amen?", matka Ifemelu wznosiła rękę i mówiła: „Amen, Boże Ojcze, amen".
Ifemelu nie wierzyła, że Bóg dał pastorowi Gideonowi wielki dom i te wszystkie samochody. Pastor po prostu je kupił za pieniądze z trzech zbiórek organizowanych podczas każdej mszy, i nie wierzyła, że Bóg dla wszystkich zrobi to samo co dla pastora Gideona, bo to było niemożliwe, ale cieszyła się, że matka jadła teraz regularnie. W jej oczach znowu pojawiło się ciepło, nowa radość w zachowaniu, i znowu przesiadywała z ojcem przy stole po posiłku, i biorąc kąpiel, śpiewała głośno. Jej nowy Kościół ją absorbował, ale nie niszczył. Dzięki niemu stała się przewidywalna i łatwo było ją okłamać. „Idę studiować Biblię" i „Idę na spotkanie Społeczności" były najlepszymi wymówkami, jeśli Ifemelu chciała gdzieś wyjść bez tłumaczenia się. Ifemelu nie interesował Kościół, nie czuła też potrzeby jakiegokolwiek angażowania się w religię, być może dlatego, że matka angażowała się zbyt mocno. Mimo to wiara matki dodawała jej otuchy; była niczym niegroźna chmura, która poruszała się wraz z nią. Do czasu aż w ich życiu pojawił się Generał.
***
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej